Ze złości - Irek Grin - ebook + książka

Ze złości ebook

Grin Irek

0,0
29,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

To opowieść o Maksie, rocznik 1920, żydowskim chłopcu, który bardzo chciał być Polakiem, a także o Franku z młyna, jego polskim przyjacielu, który postanowił zostać Żydem. To historia Polski i Krakowa. Historia poplątana – jak to historia.

Niemal 17 lat po premierze Irek Grin postanowił przeczytać powtórnie swoją powieść „Ze złości”. Od pierwszego wydania tej książki w Polsce ukazało się wiele niezwykle istotnych publikacji o tematyce żydowskiej, o antysemityzmie, o tragicznej historii sąsiedzkiej narodów polskiego i żydowskiego. Książki te – naukowe, reporterskie, pamiętnikarskie, popularnonaukowe – zmieniły wiele w świadomości polskiego czytelnika i uczyniły dużo dobrego. Co ciekawe, pośród niemałej liczby publikacji było stosunkowo mało powieści, tak jakby ciężar „tematu żydowskiego” nie pozwalał na tworzenie fikcji, jakby zmuszał do ciągłego uzupełniania informacji „prawdziwych”, jakby każdy najdrobniejszy nawet, ukryty do tej pory fakt musiał być opowiedziany i opatrzony przypisem. To oczywiście zrozumiałe, kiedy chce się przypomnieć każdego spośród wielu milionów zamordowanych, ale fikcja literacka, w wypadku „Ze złości” poprzedzona pięcioletnią kwerendą, ma również sporo do zaoferowania. Może inspirować, nie ogranicza swoich intuicji, bywa niejednoznaczna i wielowątkowa, twórczo korzysta z niedomówień. Innymi słowy – jest odpowiednią formą do opowiadania o sytuacjach niemożliwych. Może zatem „Ze złości”, poznawana już z perspektywy zaawansowanych badań naukowych i opracowań szczegółowych, pozwoli się po wielu latach przeczytać nieco inaczej niż na początku tego wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 363

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Irek Grin 2020
Copyright © EMG 2020
Wydanie drugie, zmienione.
Niniejsza publikacja została oparta na wydaniu: Irek Grin, „Ze złości”, Warszawa 2003.
Projekt okładki i stron tytułowychMaria Bukowska/studio temperówka
Na skrzydełkach wykorzystano strony z książki telefonicznej Krakowa z roku 1924.
Fotografia autoraPiotr Pflegel
KorektaEwa Dąbrowska
ISBN 978-83-63464-39-4
Wydawca EMG 31-055 Kraków, ul. Miodowa 6/1www.wydawnictwoemg.pl
Konwersja:eLitera s.c.

W istocie nie da się nigdy napisać

Prawdziwej historii czyjegoś życia.

Przerasta to możliwości literatury.

Isaac Bashevis Singer

Mojej żonie

ROZDZIAŁ 1

LATA 6–8

Mam wielkie uszy i piwno-zielone oczy. Jestem szatynem, a nos mam spłaszczony jak bokser. Złamał mi go kiedyś wiejski parobek, z którym wbrew woli dziadka, cadyka chasydów z Sz., bawiłem się nad rzeką. Nie-Żyd, aryjczyk, chociaż wtedy nie znałem jeszcze tego słowa. Wiedziałem tylko, że jest gojem, chrześcijaninem, czyli nie jest taki jak ja. Wołali na niego „Franek z młyna”, mimo że nie było młyna w naszym sztetł. A nawet jeśli był, to go nie pamiętam. Może był zbyt wielki i dostojny, żebym wówczas zwrócił na niego uwagę? Wówczas – to znaczy, kiedy miałem sześć lat. Później nie byłem już w naszym miasteczku Sz.; chodzi mi o to, że kiedy jako dojrzały mężczyzna pojechałem tam, gdzie kiedyś było, to już go nie zastałem. Pytałem potem Franka, bo Franek także opuścił sztetł i został Żydem, o co chodzi z tym młynem, ale nie wiedział, zresztą był już wtedy wyczerpany i niewiele mówił, a zaraz potem chciał umrzeć żydowską śmiercią, co mu się nie udało, na nieszczęście jego i całego świata, i wszystkich ludzi, z którymi się potem zetknął.

Często bawiłem się z Frankiem, chociaż system, w jakim byłem wychowywany, nie pozostawiał wiele wolnego czasu. Nie myślcie sobie, że musiałem jako dziecko pracować, żeby pomóc rodzicom. Nie musiałem, bo nie miałem rodziców. Wiem, że to brzmi dziwnie dla czytelników dwóch tomów moich pamiętników. Chciałbym jednak podkreślić, że dopiero teraz piszę z własnej i nieprzymuszonej woli. Dziwicie się, że można pisać nieprawdziwe pamiętniki? Na pewno wielokrotnie docierały do was głosy krytyczne wobec wspomnień różnych ważnych osobistości, głosy zarzucające autorom wybielanie swoich postaw, usprawiedliwianie się poprzez zrzucanie odpowiedzialności na innych. Bo i najczęściej tak jest. Ze mną wszakże było jeszcze ciekawiej. Ja pisałem na zamówienie.

Tak więc miałem tylko dziadka, który, otoczony czcią swojego dworu, mógł zapewnić mi utrzymanie. W tamtym świecie nie brakowało mi niczego, a nawet mogłem zanieść jakieś jedzenie Frankowi i jego siostrze Halince, bo byli biedni i głodni. Często później śmiałem się z Franka, kiedy został już Żydem, że jego wybór rozumie się sam przez się. „Jesteś tym, co jesz, Franeczku, a ty od dziecka wsuwałeś koszer”.

Chciałbym jeszcze, zanim ta opowieść zacznie mnie wyprzedzać i żyć nie tylko moim życiem, wytłumaczyć obecność w poprzednich pamiętnikach osób nazywanych tam rodzicami. Troszkę was okłamałem. Nie znałem swoich rodziców. Matka zmarła przy porodzie mojej osoby, a postać Matki, figura, dałoby się powiedzieć, została mi podarowana przez kilka tęsknot. Najwięcej marzyłem o takiej matce, jaką miał Słowacki, i tej pani właśnie zawdzięczam szczęśliwe dzieciństwo opisane w „Rodzinie”. Ojciec zginął, kiedy miałem dwa lata, i coś tam pamiętam, ale nie potrafiłbym tego opisać. Izaak, Ajzyk, mój ojciec ze wspomnień, jest wzorowany na mnie samym. To znaczy jego charakter. Jego życie bowiem zostało mi podyktowane. Napisałem tam, że Ajzyk to po żydowsku, a po polsku: Icek, i miało być dowcipne, ale mi cenzura zdjęła.

O Franku jeszcze nieraz przyjdzie opowiedzieć. Bystry czytelnik drugiego tomu pamiętników: „Prawdy o moich czasach” domyślił się zapewne, że człowiek ów posłużył mi za pierwowzór Janusza Drozda. Zresztą nie dbałem o staranny kamuflaż, a gdybym nawet próbował, to i tak by mi nie pozwolił. Franek, bohater antyczny niemal, miał być łatwo rozpoznawalny na stronach fałszywych pamiętników. O to przecież im szło. Poprzednie moje książki pisane były w zgodzie z obowiązującą wtenczas metodą, a teraz, pod koniec życia, na początku nowego wieku, nie boję się już niczego i tu właśnie, na tych kartkach, znajdziecie jedyną prawdę o Franku i spisku, czyli o moich czasach. A moje czasy to wiek niemalże. Jak długo się opisuje wiek? Nie wiem. Jeśli wytrwam, zobaczę. Wiem za to, ile się żyje wiek. I jak to się robi, żeby przeżyć.

Potraficie uwierzyć, że ja do tej pory nie rozumiem, dlaczego nigdy nie pozwolono mi się przyznać, że mój dziadek był cadykiem? Gdzieś na początku, czyli zaraz po wojnie, ktoś zaprzyjaźniony... Ktoś zaprzyjaźniony! Przecież ja teraz już mogę i chcę podawać nazwiska. Więc gdzieś na początku Rafael, potem Feliks, Grossman powiedział mi, żeby o tym nie mówić nikomu. Odrzekłem wtedy naiwnie, że przecież jest wielu Żydów, którzy pamiętają mojego dziadka i wiedzą o mnie prawdę, choć nie chcą mnie znać, bo się tak niecnie odszczepiłem. Feliks uśmiechnął się smutno i w jego oczach zobaczyłem, że przeżycie okupacji było dla Żyda prawie że niebiańską łaską. Oczywiście nie tylko dla Żyda. Jestem zwolennikiem teorii, że po zagładzie masowej Żydów naziści z podobną konsekwencją wymordowaliby Polaków i wszystkich innych. Niemniej wtedy – wbrew sobie – byłem Żydem. W każdym razie tak traktowano mnie z powodu braku napletka. To był dowód. W tamtych czasach tym się legitymowałem. Choć przecie od dawna była to już jedyna poszlaka, która w dodatku uwierała mnie jak wyrzut sumienia. Aby wszystko było jasne: nie byłem w owym czasie tak naiwny, żeby nie wiedzieć, iż Niemcy wybili Żydów niemal doszczętnie. Pamiętam nieskrywaną radość w oddziale partyzantów na wieść o pacyfikacji getta w Warszawie. Dochodziły też do nas głosy o komorach gazowych i ciężarówkach, w których hitlerowcy duszą tysiące starozakonnych. „Zdrowie mścicieli Chrystusa” – wołał pijany Bicz, zmuszając nas do spełnienia toastu. A ja starałem się myć na uboczu, żeby nikt, przede wszystkim leśni, nie zobaczył, czego nie mam. Więc wiedziałem, że nie jest dobrze, i było mi żal, ale wówczas bałem się tylko o siebie. Nie przypuszczałem, że można się bać o cały naród. Zresztą nie chciałem być z tym narodem identyfikowany i raz nawet pomyślałem, że jeśli zabiją wszystkich, to nikt mnie nie pozna. Ale w tym czasie przez „wszystkich” nie potrafiłbym rozumieć aż sześciu milionów rozpoznawanych i podejrzanych przez sam fakt ciemnych oczu, włosów i dziwnego akcentu, których nieprzydatność dowodzona była jednakowoż przez brak czegoś, co ludzie przecież mają, a Żydzi nie.

Wracając do Grossmana... To on właśnie był jednym z tych, którzy w sześćdziesiątym ósmym skorzystali z wiedzy na temat mojego pochodzenia, aby historią o pewnym chasydzkim książątku, dźwigającym w duszy idee syjonistyczne jak testament wyryty w kamieniu, zapewnić sobie łaskę ciemniaków. Łudził się, głupi, że to go ochroni. Jedyne, co mu się udało, to odwleczenie egzekucji, bo czerwony wyekspediował go jako jednego z ostatnich. A ja zostałem!

Napisałem, że nie wiem, dlaczego kazano mi ukrywać książęce pochodzenie. Pewnie, że wiem. Jeno kłamałem osiemdziesiąt lat i odzwyczaić się ciężko. A teraz już szkoda energii na tę opowieść, teraz już wszyscy wiedzą.

Słyszałem niedawno, jak ktoś młodszy ode mnie o dziesięciolecia powiedział o kimś niewiele od siebie starszym, że się „na śmierć zapił”. Podoba mi się surowość tej oceny, a jednocześnie zdaje się ona wyczerpywać to, co miałbym do powiedzenia na temat śmierci mojego dziadka. Dziadek nie był pijakiem. Pamiętam, jak jego chasydzi często powtarzali, że szybuje, unosi się, rozmawia z Panem, a nawet go poucza, ale jakkolwiek dziwacznie by to dzisiaj zabrzmiało, nie szło im o inny rodzaj upojenia niż to prawdziwe, głębokie i religijne. Bez dopalaczy, jak mówią młodzi. Ale przyczyną śmierci był alkohol. Dziadek narzekał na duszności i różne takie dolegliwości, które wówczas wiązałem z jego starością, a teraz zdają mi się po prostu objawami zaawansowanej choroby wieńcowej. Kiedy więc nieszczęsnego dla mnie roku 1926 w święto Purim, a właściwie w jego cudowne szczytowanie zwane ad-lo-jada (niezorientowanych informuję, że sformułowanie to oznacza radosne sponiewieranie się za pomocą alkoholu, a gdyby chcieć dosłownie przetłumaczyć nazwę z języka aramejskiego, można by powiedzieć: „aż nie będziesz wiedział”), dziadek wraz ze swoim dworem świętował i wlewając w siebie puchar wina, znieruchomiał nagle, zakrztusił się, ocknął jakby, wstał szybko, stężał w oczach, zmarł i upadł. Miałem tę scenę przed oczami całe życie i mam teraz. Stałem koło niego, jak sześciolatek przed pomnikiem. Aż wystrzelił do góry, potężniał, oczy, które wychodziły na wierzch i pękały jak balony, utkwił we mnie i byłem przekonany, że uniesie się pod sufit, ale spadł na ziemię, więc uciekłem, bo przygniótłby mnie i zabił. Odnaleziono mnie dopiero rano, nad rzeką, w miejscu, do którego dziadek co dzień o świcie chodził się myć. Czekałem na niego, ale nie przyszedł. Nie pamiętam, co robiłem całą noc. Wskutek zimna nabawiłem się zapalenia płuc i ponoć długo walczyli o moje życie.

Zanim wyznawcy dziadka, którzy przyjechali aż z Krakowa na Purim do dworu, skłonili miejscowych do wezwania polskiego lekarza, co łatwe być nie mogło, śniłem dziwactwa, majaczyłem półprzytomnie, a oni pewnie nachylali się nade mną i podsłuchiwali, bo moimi ustami mógł przemawiać święty zmarły mąż. Oczywiście żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć o dziadku: zmarły. Nieraz jeszcze spotkam jego chasydów i zawsze będą rozprawiać o nim, jakby żył.

Nie wiem, czy mówił co do nich, ale pamiętam dobrze, że rozmawiał ze mną. Pojawiał się, wpatrywał tak jak chwilę przed śmiercią i pokazywał mi wszystko, co dopiero miało się stać. Nie przywiązywałem do tego wagi, bo cuda, jakie miałem w życiu ujrzeć, same śniły mi się wcześniej wiele razy. Na nic jednak zdawały się próby zatrzymania ich, skrępowania i wyświetlenia innym ku przestrodze, bo wraz z moim powolnym dochodzeniem do siebie rozmywały się i znikały. Wtedy jednakowoż, gdy mary przyszły za dziadka przyczyną, po raz pierwszy zobaczyłem wojnę w kolorze. Bo później, mimo własnych wspomnień, kiedy obrazy śmierci wracały, zawsze były czarno-białe, jak fotografie i filmy, a wcześniej, gdy wszystko to działo się wokół, nie myślałem o tym, jak widzę, gdyż było zwyczajnie. Mogę nawet zaryzykować tezę, że umierający malec widział mające nadejść okropności w – jak to się dziś mówi – estetyce teledysku. Ale czy reżyserował to dla mnie dziadek, czy może wszystko mi się plącze, tego nie wiem.

Dziadek miał pogrzeb jak się patrzy. Czarną trumnę niosło na ramionach kilku chasydów, a wokół szło wielu innych. Wiatr rozwiewał siwe brody i rzeźbił na twarzach wyraz przerażenia, co najmniej jakby przeczuli nadchodzącą rzeź. Mnie nieśli za trumną w ścisku, opatulonego w dziesiątki szmat i gorączkującego, ale gdy po latach zobaczyłem obraz Hirszenberga, to mimo że mnie na nim nie widać, byłem tam i wiedziałem, że w tej czarnej trumnie to właśnie dziadka niosą. To było tak samo.

Potem zabrali mnie do Krakowa. Nie wiem, co powodowało chasydami dziadka, że postanowili, abym dojrzewał w dużym świeckim mieście, zamiast w miasteczku pełnym Boga i radości. Może święty mąż nie zostawił testamentu, nie uświęcił następcy? Może, przez pamięć na mojego ojca, hulakę, woleli, aby tron po dziadku odziedziczył ktoś godniejszy? Bez względu na to jednak, co decydowało, zabierając mnie od mojej rzeki, młyna, którego nie pamiętam, łąki, gdzie ganiałem z Frankiem i Halinką, i tych wszystkich pięknych rzeczy, których byłem częścią, wyrządzili mi okropną krzywdę. Bałem się ich i nie lubiłem.

Mieszkali na Bernardyńskiej ulicy, pamiętam, że miałem spory kłopot z wymówieniem tej nazwy. Modlili się we własnym sztiblu, a w wielkie święta, jeśli akurat nie odwiedzali nas we dworze, chadzali gromadą do synagogi na Kupa. Tam też zabrali mnie zaraz po przyjeździe do miasta, które było wielkie i głośne jak mój dziadek, albo i bardziej. We wnętrzu tej bożnicy zmieściłby się cały tartak hrabiego Kulczyńskiego. Pamiętam jakieś krzyki, kiedy wchodziliśmy do środka, i wszechobecny zapach ryb i nie wiem, czy te zawołania to była radość z mojego przybycia, czy też kłótnie sprzedawców na rybnym targu nieopodal. Nie przypominam sobie także tego, o czym opowiadali później wielokrotnie członkowie mojej nowej rodziny. Ponoć natychmiast stworzył się minjan, żeby odmówić modlitwę żałobną za wielkiego cadyka, mojego dziadka. I podobno w chór różnorakich głosów wdarło się nagle piskliwe pochrapywanie. Święty mąż dyktował mi słowa mojej własnej modlitwy we śnie, póki się nie obudziłem w domu jednej z chasydzkich rodzin i nie zobaczyłem nad sobą uśmiechniętej twarzy pucułowatej kobieciny, która stanie się tak ważna w następnych latach. A i później też, co wiem teraz. Bolało mnie ramię, pokłute paznokciami przez wiernych, gdy próbowali mnie z przyganą obudzić.

Krótkie życie z krakowskimi chasydami pamiętam z zapachami tłustej kuchni, wyrazistymi kolorami oczu, pejsami, za które nie wiedzieć czemu nie pozwalano mi ciągnąć, chociaż bardzo to lubiłem, bo wtedy, jak za dotknięciem różdżki, twarze się zmieniały, krzywiły, złościły i w ogóle nabierały ludzkiego charakteru. Traktowano mnie wyjątkowo. Kiedy dużo później poznam któreś tam wcielenie świętego lamy, mające nie więcej niż dziesięć lat, opowiem mu o tym. Nie odpowie, tylko będzie się długo przyglądać mojej niewielkiej bródce, a w oczach zapalą się ogniki, znamionujące chęć niewybrednego żartu.

Nie wiem, jak to zrobili, do dziś nie wiem, ale zainfekowali mnie okropnym paradoksem swojego żydostwa. Tym samym, który później posłuży Frankowi za usprawiedliwienie wszystkiego, co nabroi. Tym, co uczyni z niego w niedługim czasie potwora. Nie byle jakiego. Otóż jako Żyd do końca życia był najdumniejszym ze znanych mi oprawców, nawet wtedy, gdy przestał katować ludzi i tylko instruował, jak najskuteczniej to robić. Zabili mu wybrany naród, a ci Żydzi, którzy przeżyli, w świadomości innego narodu zostali smokami. Bez metafor. Prawdziwymi smokami, co dręczą wioskę, pożerają dziewice i co tam dostaną, ale bez których życie mentalnie okupowanych nie miałoby tego wyjątkowego charakteru wiecznego strachu wymieszanego z pogardą. Jedno nam się udało – i to następny paradoks – nawet starzy wieśniacy nie mogli powiedzieć: za naszych czasów to były smoki. Bo za ich czasów nie było. W każdym razie nie takie. Były smoczki jakieś, którym zawsze można urządzić pogrom, ale smoków, takich z legitymacją do prześladowań, nie mieli.

Jeśli wyrażam się niejasno, czytajcie dalej. Zamierzam rozprawić się ze wszystkimi paradoksami, które warunkowały życie moje i Franka. Odór z ciała prawdy, którą chcę tu odsłonić, będzie przypominał ten, który musi wydawać topielec w czasie sekcji zwłok. Albo starzec Zosima, co to śmierdział Aloszy Karamazowowi. Wydawać odór: wrzask z gęby śmierdzącej jak oddech przebudzonego pijaka.

W telewizorze znowu o Jedwabnem. Polacy czy Niemcy? Jeśli Polacy, to głośno zapłaczą. Inteligentni i wrażliwi nie mogą tego zaabsorbować. Problem najpowszechniej ujawniony, kłopot medialny, domaga się rozstrzygnięcia. Sama świadomość faktów, a przecież większość je znała, nie wystarczyła, żeby bolało. Polacy czy Niemcy? Byłoby lepiej, żeby Niemcy, do tego wszyscy już się przyzwyczaili. Nawet Niemcy. Polacy czy Niemcy? Co za różnica? Na pewno ofiarami byli Żydzi. To na pewno. Miriam Akavia powiedziała komuś, kto mi przekazał, że niezdrowa fascynacja polskich mediów okropnymi wydarzeniami w Jedwabnem, albo w ogóle tym, co się stało, Żydów nie dotyczy. Podobno powiedziała: „Mamy takich Jedwabnych tysiące na świecie”. Racja, dlaczego to miałoby być ważniejsze od innych? Myślę, że ona też uważa, że ci nieżywi to na pewno byli Żydzi.

Czytam „Idiotę” w wydaniu z 1928 roku. Fajnie się czyta. Tłumaczenie Grotowskiej kapitalne, język zapomniany przyśpiesza bicie serca. Patrzę zpodełba na strony, nawet nie żółte, i tyle o tem. Miałem to wydanie przed wojną, ale wtenczas czytałem Dostojewskiego jak Balzaca, idiota!

Czas porządkować te i następne strony, poddać je chronologii, opatrzyć komentarzami niezbędnymi do zrozumienia przez młodych. Czas na protokołowanie zeznań i spowiedzi.

Urodziłem się w 1920 roku (jako wcielenie zasad eugeniki, po katastrofie pierwszej wojny i pandemii hiszpanki) z matki nieboszczki i ojca, uczonego w piśmie następcy cadyka. Męża świątobliwego, którego ponoć nawet Chrystus nie przegadałby w świątyni ani nigdzie indziej. Tyle że pijaka, który szybko zniknął z mojego życia, porwany, jak mówili ludzie, przez jedną z tych leśnych kobiet, wałęsających się watahami wokół naszego sztetł i czyhających na... O! Przypomniałem sobie, jak się streścić. Moja druga żona wykrzyczała kiedyś: „Jesteś człowiekiem bez właściwości” – skąd u tej z gruntu nierozumnej kobiety zapożyczenia literackie, i to takiej próby? – „jak słup plakatowy, wciąż i wciąż straszący jakąś nową kolorową szmirą, którą nakłada na ciebie durny plakaciarz niewiedzący nawet, co prezentujesz. Tyjesz od papieru wieloletnich bredni propagandy...”. I różne jeszcze rzeczy wygadywała bidula, pakując tekturową walizkę. Jeśliby przyjąć tę metaforę, teraz właśnie będę zdzierał kolorowe plakaty, które definiowały mnie w oczach ludzi na zewnątrz, ale którymi – nie wiem, czemu trzymam się wariackiej przenośni – wcale się nie szczyciłem. Najwyżej cieszyłem się, że zasłaniają mnie i nie każą tłumaczyć się ciągle i wciąż z żydowskiego pochodzenia i czemu, do cholery, nie wyjechałem! Więc będę zdzierał plakaty, odsłaniał poprzednie, porwane i zniszczone od zaschniętego kleju, a co znajdę, nie wiem. Szaleństwo, powiedziałby Szekspir, gdyby żył.

Ponownie umyka mi szlachetny zamysł nadania tym wspomnieniom jakiejś spójnej formy. Myślę, że dlatego iż znowu miałem ten sen i teraz, patrząc na samoloty przerzynające z łatwością wieżowce WTC, znowu mi się przypomniał. W moim wieku, jeśli jakiś sen powtarza się często, to żyjesz z nim jak z żoną. Albo z kimś bliższym. Panem Hydem, doppelgängerem lub – żeby młodzi też zrozumieli – z Robertem Englundem, mieszkańcem naszych snów i ich kreatorem. Taki sen potrafi wkurzyć, uwierzcie mi. Nie opiszę go teraz, bo wyobrażam sobie, jak kiwając ze zrozumieniem głowami, zaczniecie analizować moją psychikę i wyrobicie sobie, posługując się podręcznikową psychoanalizą, sąd na mój temat, i przestaniecie czytać, wiedząc więcej ode mnie. A ja chcę się jeszcze męczyć i opowiadać.

Kiedy obudziłem się po niesławnym chrapaniu w bożnicy, Sura nachylała się nade mną, a jej łysa czaszka lśniła w świetle świeczki, którą postawiła na piecu w kuchni, gdzie mnie położono na starej sofie. Przyglądała się pięknymi zielonymi oczami, a kiedy zrozumiała, na co patrzę i że się boję, jej twarz spoważniała, ale w oczach zamigotała psota. Przeciągnęła szarą dłonią po czaszce i odezwała się po żydowsku:

– Łysej kobiety nie widziałeś?

Podglądałem kiedyś z Frankiem żydowskie kobiety w dworze dziadka i widziałem, a kiedy później, za kilka lat, zacznę reagować na różne erotyczne sny i będę budził się mokry i niemal zaspokojony, obraz tych łysych głów i ciał, a później tylko wygolonych czaszek, będzie mnie cudownie prześladował. Wówczas nie odezwałem się do Sury; bałem się okropnie, jej łysa głowa nie przypominała wcale tych, które świetnie pamiętałem, a i ja sam niedokładnie wiedziałem, gdzie jestem i co się stało. Gapiłem się w zielone oczy i na błyszczącą skórę, po której spacerowały odblaski, i całość, cienie wyżłobione na twarzy, noc nieżydowska zupełnie, łysa czaszka, wszystko wyglądało strasznie.

– Czy Żyd umie mówić?

Mój dziadek również zagajał do obcych w trzeciej osobie. „Czego Żyd potrzebuje?” – i w jego oczach, które tak samo jak te patrzące na mnie były podkrążone i zmęczone, Żyd odnajdował siłę. Wracając powoli do siebie, palcami przytrzymując bolące powieki, zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu, spoglądając od czasu do czasu z większą ufnością na kobietę księżyc nad sobą. Nie mówiłem jednak nic. Wracały migawki z kilkudniowej podróży, duże miasto, wielkie domy nie z drewna, nawiedzone twarze chasydów, odrapana bożnica.

– Jak Żyda imię?

Imię. Jeszcze wielokrotnie różni ludzie i w różnych językach będą mnie pytać o imię. Jak różne będą te odpowiedzi! I zawsze prawdziwe. Wtedy jednak, kiedy ta kobieta o księżycowej twarzy i wiosennym spojrzeniu pytała, nie odpowiedziałem. Trochę się jeszcze bałem. Ale już tylko troszeczkę.

– Jestem głodny.

Parsknęła.

– Głodny? Jesteś Głodny? A ja jestem Sura.

Wyciągnęła rękę w stronę mojej twarzy, żeby, jak sądzę, poczochrać mnie po czuprynie, bo bardzo ją najwidoczniej moja odpowiedź rozbawiła. Odsunąłem się prędko i odwróciłem twarz. Dłoń kobiety zawisła nade mną – zapewne, bo nie widziałem – i cofnęła się.

– Nie bój się. Jesteś u swoich.

W tym momencie podobno – Sura opowiadała mi tę scenę wielokrotnie, chociaż mówiłem, że doskonale pamiętam – poryczałem się jak sześcioletnie dziecko, którym byłem. Wcisnąłem głowę pod derkę i szlochałem histerycznie. Teraz nie pomnę już dlaczego. I nic nie zjadłem ani w ogóle nic się nie stało, bo kiedy Sura odkryła moją głowę, spałem w najlepsze. Być może wyglądałem, jakbym w najlepsze spał, prawda jednak jest taka, że wtedy po raz pierwszy przyśniło mi się to zwierzę, chyba zwierzę, potwór jakiś, na którym mam polecieć do Ameryki, boję się go, ale wiem, że powinienem lecieć i on czeka na moją decyzję, i słyszę, jak mrucząc, gwałtownie mnie pogania.

Spałem i śniłem. Obudził mnie gwar, stuki, krzyki i śmiechy. W kuchni odbywała się jakaś poranna ceremonia, której, znowu porządkując rzeczywistość, przyglądałem się spod wpółprzymkniętych powiek. Mężczyźni śpieszyli na modlitwę, ale odniosłem wrażenie, że nie mają nic do roboty, może czekali, aż się obudzę, bo rzucali spojrzenia w moją stronę, odpowiadając gardłowo i niecierpliwie kobietom krzątającym się wokół, które raz po raz próbowały nakłonić ich do zejścia z drogi. Zobaczę jeszcze w życiu niejedną burleskę w kinie i sceny, w których mrowie ludzi będzie się gonić po malutkim pomieszczeniu w przyśpieszonym tempie, zawsze będą mi przypominać tamten ranek. Gdybym pisał powieść, w tej odsłonie zabrakłoby tylko stopniowego uśmiechu, powoli rozjaśniającego – oczywiście pisząc powieść, nie użyłbym tak prostackiej metafory – twarz dziecka podglądającego stado dziwaków. Widziałem Surę groźnie odpychającą nadmiar Żydów. Ona nie rzucała okiem w moim kierunku, ale strofowała głośno towarzystwo, bo mały śpi. Spod zawiązanej na głowie chustki nie wystawał nawet kosmyk włosów. Tak ganiali jak Żydzi z biegunką, a ja uśmiechałem się coraz szerzej, aż nagle, na pierwszym planie, tuż przed moimi oczami, zasłaniając kuriozalne widowisko, stanęła dziewczynka – czarnowłosa, z warkoczami, trochę starsza ode mnie i poważna. Miała oczy zajmujące pół twarzy i ciemne jak studnia, w której wiele lat później wraz z ludźmi Bicza utopię jakiegoś zbiega Żyda. Wpatrywała się uważnie.

– Nie śpisz – powiedziała. – Nie udawaj. Jesteś święty?

Co jej miałem powiedzieć? Nie dzieliłem jeszcze wtedy świata na prawdziwy i magiczny. To stało się dopiero wtedy, gdy żyłem już tylko w prawdziwym. Dalej natrętnie gapiła się na mnie, poruszając sukienką coraz szybciej, a ta falowała w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, aż zatańczyły warkocze.

– Też będziesz łysa – odrzekłem i zaśmiałem się.

Jak byłem bardzo mały i dopiero uczyłem się czytać, myślałem, że wszystkie kobiety nie mają włosów. Franek pukał się w głowę i ciągnęliśmy obaj za czuprynę jego siostry, a Halinka darła się wniebogłosy – na naszej polanie do nieba było blisko – ale peruka nie schodziła.

Powiedziałem, co powiedziałem, a za plecami małej gwar ucichł i wszyscy stanęli nieruchomo, patrząc na mnie. Wtedy po raz pierwszy odkryłem w sobie moc czarowania. Unieruchomiłem ich na dobrą chwilę. Nawet gdy dziewczynka uciekła, stali jak obróceni w kamień i sól. Ożyli dopiero, kiedy znowu nakryłem głowę derką i przestraszony mocno trzymałem, kiedy próbowali ją ze mnie ściągnąć.

Przypominam szczegółowo te dwa spotkania, albowiem obydwie kobiety, łysa i duża Sura oraz mała Rachela, jeszcze nieraz powrócą w tej opowieści. Oczywiście nie dlatego się w tym babram – muszę przyznać, że boję się o swoją pamięć. Z dnia na dzień czuję się gorzej.

Był u mnie w zeszłym tygodniu Mozes Warszawski, neurolog i psychiatra, a także człowiek, który lubi nazywać się moim przyjacielem, chociaż, Bóg mi świadkiem, nie wiem, z jakiej przyczyny. Znamy się ze czterdzieści lat, albo i dłużej. Kiedy żydowscy lekarze wykończyli Stalina, Mozes – wówczas Marian – miał nie lada kłopoty, w pokonaniu których trochę mu z Frankiem pomogliśmy. Przyjdzie i o tym opowiedzieć, na razie on przyszedł do mnie. Leczy mnie na depresję od dziesięcioleci i zastanawiam się: czy to ma sens? Moim zdaniem sam Warszawski potrzebuje, jak to się mówi, specjalistycznej pomocy lekarskiej. W zeszłym tygodniu jak zwykle zrobiłem mu herbatę i odczekawszy, aż się przebudzi – Mozes zawsze lubił uciąć sobie drzemkę, kiedy siadał w cieple – zapytałem, co słychać.

– Z wiekiem robisz się coraz bardziej żydowski, mój chłopcze. – Mozes, dawniej Marian, a jeszcze wcześniej Mozes, jest młodszy ode mnie, ale zwraca się do wszystkich per „mój chłopcze”.

Prozac powoduje u mnie dziwne stany świadomości, więc nadstawiam ucha ciekawie, niezbyt pewny, czy dobrze rozumiem.

– Co masz na myśli?

– Twarz ci się judaizuje, robisz się coraz mniejszy, uszy przypominają już skrzydła, a w oczach masz strach, jak wysiedlani do getta – odparł nazbyt swobodnie jak na wagę odkrycia i siorbnął głośno z filiżanki.

Potem pochylił głowę, a oczy, których starał się ze mnie nie spuszczać, zamykały mu się same, chociaż – oddajmy mu sprawiedliwość – próbował zachować przytomność umysłu, a nawet uśmiechał się od mnie, kiedy tak zasypiał. Zagajałem kilka razy, żeby przebudził się i napił herbaty, nim wystygnie. Po każdym łyku z błogim uśmiechem i mamrotaniem zapadał ponownie w drzemkę.

– Lepiej się czujesz, coś mi tak wygląda – rzekł, gdy podawałem mu palto przy drzwiach. – Chociaż... naprawdę przypominasz Żyda... to chyba ze starości, kiedyś tak nie było.

Postawiwszy nową diagnozę, wyszedł, lekko uchylając kapelusza. Zamknąłem drzwi, sprawdzając kilka razy, czy się nie otworzą, gdyby ktoś niepowołany próbował dostać się do środka, i poszedłem oglądać telewizję, rzucając podejrzliwe spojrzenia na odbicie w lustrze obok wieszaka. Oszalał stary.

W telewizji na sześćdziesięciu kanałach samoloty uderzają w WTC. Jak w teledysku albo w powtórce ujęcia z meczu piłkarskiego. Raz za razem i znowu, i jeszcze raz, i wolniej, i szybciej... i walą w te budynki, dziesiątki samolotów w setki wieżowców. Apokalipsa. Cztery samoloty jak czterech jeźdźców. Podobno pilotowali Arabowie. Gdyby czytali normalnie, jak my, a nie odwrotnie, od prawej do lewej, to może instrukcja obsługi samolotu nie byłaby dla nich wrażą, znienawidzoną tajemnicą. Może wiedzieliby, że politycznie poprawnie jest lądować na lotnisku, jak biali ludzie, i nie roztłukliby maszyn o szklane domy. Kto wie? Mówią, że Ameryka za bardzo pomaga Izraelowi. Wszystko przez Żydów. Ciekawe, kiedy ogłoszą, że to nasza wina. Nasza...

Co to znaczy, że twarz się judaizuje?

Znowu ranek przed lustrem. Tym razem w towarzystwie Żyda Wiecznego Tułacza z ryciny Gustawa Dorégo. Rzeczywiście, można dostrzec pewne podobieństwo. Może nie od razu, ale jeśli się wpatrzeć... Ciekawe, jak to z nim było naprawdę. Okropny facet. Kij tęgi, krok zdecydowany, rozwiana grzywa, jak u lwa szukającego, kogo by pożarł. „Będziesz się tułał, aż wrócę”. Nie trzeba było, Żydzie, naśmiewać się z Jeszui, kiedy niósł krzyż. Nikt nie lubi, jak z niego szydzą, szczególnie gdy niesie na grzbiecie coś tak niewygodnego i wielkiego jak krzyż, i jeszcze go biją po nagich plecach. Żydzie Wieczny Tułaczu, gdzież twoja intuicja? Przecież cała ziemia huczała od plotek, że ten prorok z Nazaretu to czarownik! Mógł cię zmienić w żabę albo w coś jeszcze gorszego. Ale to, co się stało, to, że tylko kazał się tułać, jest przecież straszną karą. Ja jednak z dwojga złego wolałbym przypominać żabę niż tego złego, dynamicznie złego Żyda o wydatnym nosie i wielkich wargach skrywających zęby rozrywające chrześcijańskie dzieci z łatwością równą tej, z jaką izraelscy żołnierze zabijają teraz pięcioletnich Palestyńczyków. Z rysunku Dorégo nie wynika – co ponoć zdarzyło się, jak donoszą któreś z wielu wariacji mitu – aby ŻWT przeszedł na katolicyzm i znalazł odkupienie albo coś w tym stylu. W świadomości antysemitów, czy raczej w antysemickiej świadomości, która, by tak rzec, trwa zbiorowo od czasu pojawienia się Tułacza, lepiej, żeby się włóczył, truł, kalał, straszył, smrodził, spiskował, no i w ogóle robił to wszystko, co Żydzi robią, a nie nawracał się na wiarę w zmodyfikowanego własnego Boga. A mają co robić, odszczepieńcy. Są wszak komunistami, imperialistami, kolonistami, czarownikami, ofiarami, oprawcami. To wymaga niespożytych sił i niewiarygodnej aktywności. I ten tu, starszy facet, skupia w sobie całą złość obywateli na Żyda. Wodząc wzrokiem pomiędzy ryciną i swoim odbiciem, zająłem się rozważaniem: podobny, niepodobny, ja, nie ja?

Chociaż przewyższałem rówieśników wiedzą, co w ciągu dwóch dni zostało ustalone przez moich opiekunów ponad wszelką wątpliwość, zdecydowano, że pójdę do chederu („chajderu”, jak mówił najstarszy z tych, którzy decydowali). Wcielanie zamiaru w życie wlokło się jednak, albowiem spośród siedmiu czy ośmiu szkół w mieście Krakowie żadna nie propagowała idei cadyka z Sz., mego dziadka. Powstał spór, wart zdaniem moich opiekunów szczegółowego rozważenia. Większość nalegała, abym uczył się w chederze cadyka z Bobowej. Ktoś jednakże przypomniał polemikę między świętymi mężami, która rozgorzała z górą pół wieku wcześniej. Sens tej kłótni i wzajemnych oskarżeń pozostaje dla mnie po dziś dzień niejasny. Kiedy zmarła babcia, dziadek nakazał wyryć na jej grobie napis upamiętniający nieboszczkę. Jeden ze świętych potomków cadyka z Bobowej zakwestionował sposób zapisu, twierdząc, że jest on niepoprawny i zdradza wpływ herezji Sabataja Cwi. Było to oskarżenie poważne, oznaczało bowiem, że dziadek zrobił to, co zrobił, świadomie, aby wprowadzić na świat jeszcze więcej zepsucia, żeby, zgodnie z nauką Sabataja, Mesjasz nadszedł wcześniej. Cadyk z Bobowej powoływał się w argumentacji na spór toczony w XVIII wieku między Jakubem Emdenem, niech będzie błogosławiona jego pamięć, a rabbim Jonathanem Eibenschützem z Altony, niech będzie błogosławiona jego pamięć, w którym ten ostatni został posądzony o sprzyjanie herezji, bo też coś źle napisał. Któryś spośród opiekunów przypomniał, że po śmierci cadyka z Bobowej jego uczniowie poddali się decyzji sądu rabinackiego z Jarosławia, który orzekł, iż występek mojego dziadka nie nosił znamion poważnego naruszenia prawa i w związku z tym może by zaprzestać waśni. Dopiero jednak kiedy stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że w spornym chederze nie opowiada się dzieciom tej historii, zdecydowano, że wnuk cadyka z Sz. może uczęszczać do szkoły cadyka z Bobowej.

Ja sam nie uważałem, że muszę się uczyć. W owym czasie posługiwałem się hebrajskim biegle w piśmie (nad pierwszymi literami pochyliłem się mniej więcej w tym samym momencie, kiedy Hitler z kompanami ściszyli głosy i pochylili się nad piwem, planując pucz w Monachium), wiedziałbym także, jak się porozumieć, ale nie mówiło się językiem zarezerwowanym dla czynności świętych. Te zaś, włącznie z formułami, które powinienem wygłosić i odczytać w czasie swojej bar micwy, miałem opanowane. Na razie pomagałem Surze w kuchni, ganiałem z chłopakami z sąsiedztwa i przez dziurę w płocie oglądałem mecze żydowskiej drużyny Makkabi na stadionie tuż obok domu. W końcu posłali mnie do chederu cadyka z Bobowej.

– Maks! Maks!!! Wnuk cadyka z Sz.! Maks!

Jakże się ten belfer wydzierał.

Stał przed domem w ciemności miejskiego świtu i wołał, że czas pójść do nauki. Zaspany jeszcze, popychany przez zrzędzącą Surę, wychodziłem doń i biorąc za rękę ostatniego z malców, stojących w grzecznym rządku za Żydem, ruszałem, pociągnięty nieznaną siłą, w kierunku chederu. Maszerowaliśmy grzecznie i cicho. Kilkoro maluchów z jedną rączką zaciśniętą na dłoni poprzednika, a drugą zamkniętą w piąstkę. Wędrowaliśmy jak kapłony w kierunku szkoły, gdzie czekało oświecenie.

Niewiele pamiętam z chederu. Szkielet – jak nazywali koledzy mełameda, nie ze względu na posturę nawet, ale z powodu dźwięków, które wydawał, gdy się poruszał – był surowym nauczycielem. Dość niespodziewanie uderzał w głowy niesfornych lub błądzących, czyli popełniających błędy. Nie unosił się, nie krzyczał, nie warknął nawet. Po prostu zamaszyście wymierzał razy cienką rózgą i kazał powtarzać. Do mnie w ogóle się nie odzywał. Coś mi kazał przeczytać pierwszego dnia i chyba mu to wystarczyło, bo nigdy już niczego ode mnie nie chciał. Faworyzował, owszem, w tym sensie, że nie bił. Wiedziałem, kiedy ktoś popełniał błąd, więc nim rózga uderzyła w głowę nieszczęśnika, słyszałem złowrogi świst i żal mi było tego, na którego głowę lub plecy za chwilę spadnie. Gdy któryś z malców pomylił się, literując dziwne znaki, kuliłem się, jakby to mnie miał dotknąć cios. Jęk chłopca obok był moim jękiem. Starałem się przeżywać jego ból jak własny. Szkielet nie dawał się jednak czarować. Z zaciśniętymi zębami syczałem w myślach: „Nie bij!”, ale nie pomagało. Kiedy zacznę rozumieć swoje dziwne umiejętności, gdzieś już na tych stronach nazwane czarowaniem, dojdę do wniosku, że przykład mojej pierwszej szkoły dowodzi, iż zdolność odwracania wydarzeń dotyczy tylko mojej osoby. Znacznie później zrozumiałem, że każde „nie bij!” chroniło mnie przed fizycznym bólem, kierując rózgę mełameda na któregoś z kolegów.

Po paru tygodniach sadzał mnie przy stole ze starszymi kolegami i pozwalał przysłuchiwać się rozważaniom na tematy poważniejsze niż głośne powtarzanie hebrajskich liter i składanie słów. I tam było fajnie, bo w ogóle nikt nic ode mnie nie chciał.

Gdy oswoiłem się już z porannymi wyprawami w szarówkę i mniejszą radość sprawiały mi próby uniknięcia uderzenia o jakąś wystającą kostkę brukową albo wdepnięcia w kałużę lub końskie łajno, począłem nieśmiało zagadywać towarzyszy podróży. Belfer lokomotywa nie zwracał na nas szczególnej uwagi i szybko zrozumiałem, że jest głuchy jak pień. To odkrycie ośmieliło mnie nieco i zaczepiałem chłopców, chcąc zwrócić na siebie uwagę.

– Tam, skąd przyjechałem, jest cały czas jasno i słońce.

– Kłamiesz – powiedział najniższy, choć i tak przewyższający mnie o głowę Baruch Grun i potknął się boleśnie, i zawył.

– Nie mów, że kłamię, bo wpadniesz w gówno.

– Zawsze jest noc. Jest dzień i noc, żeby spać. Tak to Pan stworzył i dał ludziom świece. Gdyby nie gasło słońce, nie byłoby szabasu.

Tu mały drań mnie zażył. Pomyślałem chwilę.

– Tam, skąd pochodzę, jest zawsze święto. Mój dziadek ma umowę z Bogiem.

– Napisaną?

Dociekliwy smarkacz.

– Dziadek mówi, że Bóg nie umie pisać.

Teraz ja ich zażyłem. Ale Baruch, cwaniak, nie dawał za wygraną.

– To jak napisał księgę, co dał Besztowi?

– Kto inny napisał, a on tylko dał.

– Kto?

Nie wiem. Chyba jednak sam napisał.

– Nie mogę wam powiedzieć. Ale dziadek mi powiedział. Tego imienia nie wolno wymawiać.

– To jak ci powiedział? A Talmud mówi, że Bóg stworzył pismo.

– Talmud mówi, że stworzył jednego dnia pismo i diabła. Czy to znaczy, że umie także być diabłem? Albo że ten człowiek, co zrobił koło, umie się toczyć pod górę? Nie... stworzyć to jedno, a umieć używać to zupełnie co innego... – Sam nie byłem przekonany do tego, co mówię. – A ty nie bądź taki mądry, ty, Baruch, bo jak Wszechmogący dawał polecenia Mojszemu, to człowiekowi kazał ryć w kamieniu, a sam tylko mówił, co pisać...

Reszta malców słuchała uważnie i nie włączała się w sprzeczkę. Dla nich byłem wnukiem cadyka z Sz. i musiałem mieć rację, a przynajmniej tak wówczas sądziłem. Być może jednak poziom dyskusji ich przerastał, a może odsypiali w drodze, chociaż nie... Zbyt łatwo wymijali ledwie majaczące przeszkody, podczas gdy ja musiałem wytężać wzrok w poszukiwaniu zdradliwych raf i mielizn i jeszcze bajać chłopakom, odpowiadać ciekawskiemu Baruchowi i w ogóle jakoś spędzić tych kilkanaście minut codziennej wyprawy.

– Widziałeś gojów... tam, u dziadka? – zagaił raz Baruch.

– Pewnie, dziadkowi usługiwali sami goje, przecież zawsze było święto. Zamykali i otwierali drzwi, myli nam nogi, sprzątali i palili świece.

Któryś z chłopaków zachichotał.

– Czego? – spytałem.

– Co rano myli nogi? – zapiszczał ktoś z przodu, nie pamiętam imienia, zresztą z trudem go dostrzegłem.

– Tak... oczywiście.

– Nie łaskotało?

Teraz reszta chłopaków także zaczęła się dziwnie trząść. Ze śmiechu. Belfer musiał coś wyczuć, bo obrócił się, fuknął i pociągnął nas mocniej. Zezłościłem się.

– Chrześcijanie mają po cztery oczy na plecach.

Moja konstatacja ucięła dyskusję. Nawet Baruch się zamknął. To było świadome kłamstwo. Kto wie, może pierwsze, takie z premedytacją, w życiu. Franek był gojem i oglądaliśmy się kiedyś dokładnie nad rzeką. Był taki jak ja. Prawie. Ale Halince bardziej podobało się u mnie. Sama zdjęła tylko majtki, bluzki nie chciała, mówiąc, że jeszcze nie ma cycków. Nie miała cycków i w ogóle niewiele miała. Kiedy sprawdzaliśmy, czy czego nie schowała, śmiała się dziwnie i zamykała oczy. Wspomnienie o Franku i Halince zwilżyło mi oczy. Franek słuchał moich opowieści z zapartym tchem i nigdy się nie dziwił, tylko patrzył na mnie z zachwytem, a ci tu Żydzi albo się śmiali, albo kręcili nosem, albo, jak Baruch, próbowali podważyć moją wiarygodność.

Właściwie nie wiem, o czym teraz opowiedzieć. Bo dwie rzeczy tułają mi się po głowie i walczą o pierwszeństwo. Jedna przypomniana z okazji dziecięcych opowieści i Franka, a druga, jak spotkałem wtedy w Krakowie, jako dziecko (choć później też widywałem), Żyda Wiecznego Łazęgę. Z punktu widzenia narracji obydwie historie nadawałyby się do włączenia w nurt tych wspomnień właśnie teraz, prawda?

Napiszę o czymś innym. Czytam „Baudolino” Eco. Ten chłopak ma niezwykły dar posługiwania się obcymi językami. Ledwie słyszy jakąś mowę, już potrafi używać jej biegle. Myślę, że to taki znak diabelski. Od zawsze wiadomo, że jeśli ktoś posługuje się językami, których nie ma prawa znać, to jest co najmniej opętany. Ten Baudolino nosi także inne znamiona diabelskie i kto wie, może jest samym Złym wcielonym? Myślę, czytając, o sobie. Także miałem łatwość przyswajania obcej mowy. W Sz., w domu dziadka, mówiliśmy po żydowsku. Wielu Żydów mówiło okropną polszczyzną, niezbędną im do kontaktów handlowych, czy innych, z Polakami. Często wypytywałem ich o znaczenie różnych powtarzających się słów i tłumaczyli mi, niecierpliwie, bo wciąż byli czymś zajęci. Kiedy pierwszy raz spotkałem Franka przy studni przed domem, zapytał, czemu się gapię do dołu. Zrozumiałem i odrzekłem: „Maks”. Nie zrozumiał i dalej patrzył drwiąco, utrzymując bezpieczną odległość. Rozmawialiśmy tak chwilę, a ja opowiedziałem mu historię wieży Babel. Wysłuchał uważnie i powiedział: „Dziwne rzeczy”, i albo mu szło o pomieszanie języków, albo że nic nie zrozumiał, bo jakoś dziwnie mówiłem. Potem, niby przypadkiem, spotykaliśmy się przy tej studni lub pod karczmą Menachema Mendla i opowiadałem różne rzeczy, coraz częściej wplatając w rozmowę polskie słowa, których uczyłem się od niego i żydowskich ludzi. Powtarzałem je także w głowie, chcąc ją zmusić do myślenia w języku mojego przyjaciela. Kiedyś, zaaferowany zwrotem „nie przeszkadzać”, zasłyszanym od jakiegoś woziwody, odpowiedziałem tymi słowy na zawołanie dziadka, kiedy śmiałem się z czegoś, stojąc z Frankiem koło studni, a starzec fuknął gniewnie i zapowiedział, że dostanę w skórę, jeśli jeszcze raz tak powiem. I nie wiem, czy chodziło mu o sens niewinnej wypowiedzi, czy też o język, którego użyłem. Raczej o język, albowiem tolerował w rozmowie tylko żydowski. Tym zresztą różnił się od innych cadyków chasydzkich, że w jego zgromadzeniu modlono się i komentowano Pismo po hebrajsku. Pamiętam, jak kiedyś grzmiał, dostawszy na karteczce prośbę od jakiegoś chasyda, aby nauczać Tory przetłumaczonej na jidysz. Zazwyczaj wręczający tradycyjne prośby świętemu rebe Żydzi prosili na zatłuszczonych świstkach o zdrowie, powodzenie w interesach albo duchowe jakieś sprawy. Tymczasem ktoś śmiał zakwestionować samo źródło mądrości i wzorem innych chasydów wynieść żargon do poziomu języka świętego. Dziadek, człowiek tchnący mądrością i spokojem, wpadł wtenczas w szał. Krzyczał, ganiał i w niczym nie przypominał błogosławionego męża. Może miał zły dzień? W każdym razie: po hebrajsku chwaliło się Pana, po polsku ubijało się interesy z „panem”. Z Żydem należało mówić po żydowsku! Warto dodać, że nawet komentarze do dawnych ksiąg cadyk z Sz. dyktował po hebrajsku, kiedy oczy już nie służyły, a ręce nie mogły utrzymać pióra, i kazał sobie literować głośno rzecz zapisaną, żeby – uchowaj Boże – w treść żaden błąd się nie wkradł.

Ciekawy umysł dziecka chłonął jednak obcą mowę i przyswajał nad podziw łatwo. W ciągu paru miesięcy korygowałem już wymowę – z obecnej perspektywy żydłaczyli jak w najgorszych dowcipach – i polskie słownictwo moich chasydów, którzy, na marginesie, śmiali się wtedy ze mnie. Najpewniej – jak rozumiem teraz – z powodu wiejskiej gwarowości języka Franka, mojego (niechcący) nauczyciela. W młodym wieku, studiując, byłem przekonany o wrodzonej – dzisiaj należałoby rzec: genetycznej – łatwości rozumienia tych właśnie trzech języków. W kolejności: żydowskiego, hebrajskiego i polskiego. To musiało być mi w jakiś magiczny sposób dane, gdyż nawet podobieństwo dwóch z nich do rosyjskiego i niemieckiego nie pomogło w przyszłości w nauce mowy dwóch ukochanych autorów, Dostojewskiego i Manna. Kiedy się ich uczyłem, były to języki Stalina i Hitlera, a języki okupantów poznaje się w znoju.

Przyszedł czas na zawiązanie kryminalnej intrygi, której nie może zabraknąć w życiu takim jak moje. Podobnie jak dylematy tożsamości, towarzyszyła mi przez kilkadziesiąt lat i ufam, że wielu spośród czytelników tych wspomnień będzie zadziwionych, iż w najbardziej tajemniczej historii PRL, historii rozbudzającej namiętności i powracającej jako temat spekulacji przez całe dziesięciolecia, brałem, jak to się mówi, czynny udział. A jakże! Domyślacie się, o co chodzi? Cierpliwości!

A zaczęło się tak – dawno, jeszcze we dworze, miałem pięć lat: dowożący drewno do dworu hrabiego Kulczyńskiego Szmul Brudas wyruszał jak co sobotę po święcie, żeby załadować drzewo, przygotowane przez chłopów w tartaku. Należało dostarczyć drewno na nocną zabawę dla warszawskich i krakowskich gości hrabiego przed zmrokiem, aby gorzało w kominkach i przed domem, kiedy wszyscy będą bawić się, jak co pół roku, w trakcie wielkiego przyjęcia w Sz. z jakiejś okazji, ale nie pamiętam, czy spóźniony i przeklinający swój los Szmul mi o niej powiedział. Trząsłem się na szczycie poukładanych byle jak klocków, albowiem drogi w naszej okolicy były piaszczyste, nieubite prawie wcale i dziurawe. Zmierzch nadchodził nieubłagalnie. Ciemności najpierw ogarnęły ziemię, później mnie – tak że nie dostrzegałem już Szmula, tylko słyszałem, jak jęczy, pewien, że go obiją za spóźnienie, a w najlepszym wypadku skrzyczą i nie zapłacą – z czego wyciągnąłem wniosek, że i mnie, i wozu nie można dostrzec i że zbliżamy się do dworu niewidzialni jak anioły. W oddali, na końcu duktu, coś się rozjarzyło. Wielka fontanna światła w czerni leśnej nocy. Zapewne nie myślałem wtedy: fontanna, bo i skąd? W ogóle niewiele myślałem, wpatrzony w jasność wielu punktów, które z wysokości wozu i odległości zdawały się zlewać w jedną rozgwieżdżoną niebiańską obietnicę. Zdążaliśmy tam, skąd coraz wyraźniej dochodziły odbijane przez ciemne drzewa odgłosy, które echo potęgowało i nadawało im magiczną moc. W gwarze dało się wyraźnie usłyszeć raźną muzykę. To Nigun – myślałem – odnalazłem ślady Bożej muzyki! Dźwięki układały się już w melodię, którą z łatwością nuciłem. Już nie przeszkadzało mi trzęsienie, które zresztą troszkę osłabło, bo wozak pogonił szkapę (wołał na nią Rusek) i droga była lepsza. Jakie światło, jakże cudowne i niezwykłe zjawisko! „Do nieba, do Pana!” – wołałem, trzymając się wystającej z beli gałęzi. „Cicho, przeklęty” – gadał Szmul i na moich oczach kurczył się na tle jasności, ku której zmierzaliśmy.

Dotarliśmy do skraju lasu, przede mną rozpościerał się nieziemski widok. Jacyś ludzie – czy aby na pewno ludzie? – i ich cienie, co poruszały się między światłami pochodni, rysując przerażające kontury na pobielonych ścianach oświetlonego rzęsiście ogromnego domu z pootwieranymi zielonymi okiennicami. W środku ruch wielki i zamieszanie, i jak jasno, jak jasno! Jakby polski arystokrata ustawił w oknach setki, tysiące, więcej nawet, chanukowych lampek. Wspominając niejednokrotnie tę drogę do gwiazd, uświadomiłem sobie, że Teodor hrabia Kulczyński musiał mieć elektryczność i rozpalone światła kryształowych żyrandoli, wdzierające się w ciemność wieczoru przez okna na dwóch piętrach, dawały tę niezwykłą poświatę, otulającą dom. Podjeżdżające od głównej drogi samochody hałasowały nieznośnie, a biała jasność ich reflektorów rozpraszała mrok na podjeździe, krzyżując się od czasu do czasu z latającymi żółto-czerwonymi gorącymi grzebieniami pochodni. Cuda!

Słowa Szmula, żebym zsiadł i poczekał na niego, aż będzie wracał – „Jeśli będę wracał, mój Boże, mój Boże!” – dotarły do mnie po chwili dopiero. Zsunąłem się z wozu i, zdrętwiały, natychmiast usiadłem, wpatrzony w widowisko. Szmul zaciął Ruska i pojechali, a ja rozprostowałem nogi i coś szeptałem, gapiąc się na jasność. Czułem, jak ogarnia mnie nieprzyjemne mrowienie, które ustępowało powoli pod wpływem wrażenia cudów na scenie wprost przede mną. Po chwili dobiegły głosy: „Brudas jedzie!”, „Wreszcie!”, „Gdzie byłeś, Żydzie?!”.

Trochę mnie to głośne nawoływanie przywróciło do życia. Zacząłem iść w kierunku dworu. Dziś wiem, że należy to ówczesne wyjście z cienia i drogę pięciolatka w stronę gwaru – a i muzyka boskiej kapeli potężniała niewyobrażalnie – i migoczącej jasności traktować symbolicznie. Moja prywatna, samotna bar micwa, moja inicjacja, początek.

– Czego tu? – warknął jakiś chłop w białej koszuli, od którego odbiłem się przypadkiem, nie widząc nic poza rozświetlonym domem.

Chciał mnie chwycić, ale wysupłałem się z sękatych ramion i uciekłem. Wystraszył mnie trochę, więc biegłem, a jakimś czarodziejskim zrządzeniem losu zdążałem w kierunku domu. Wokół zapalały się, jak za dotknięciem przenośnych piorunów, ogniska otaczające dwór. Strzelały iskry, widać drzewo było mokre albo coś dosypano dla zwiększenia efektu. Wreszcie dobiegłem. Prawie do ściany. Ukryłem się między krzakami i dyszałem. W piersiach gniotło, nogi drżały. I znowu strzały. Tym razem w komnatach. Śmiechy. To chyba były korki od szampanów, jak sądzę. Przede mną gorzało kilkanaście ognisk. Chłopi zaczęli podrygiwać i przyśpiewywać. W oknach, niezbyt wysoko, pojawiły się głowy. Kobiety ze sznurami pereł, w krótkich, falujących jak hitlerowskie hełmy fryzurach, o bladych, pudrowanych obliczach, z ciemnymi obręczami wokół oczu. Nadawało to ich twarzom demoniczny wyraz. Zęby lśniły (w jaskrawoczerwonych okręgach ust), kiedy panie zwracały się do swoich towarzyszy, pytając o coś lub słuchając komentarzy, wdzięcznie i nienaturalnie krzywiąc głowy. Piękno jest straszne.

Obok mnie, niedaleko całkiem, stał wóz Szmula. Już rozładowany, ale Żyda przy nim nie było. Gdzieś zniknął. Pewnie jest w środku, pomyślałem wtedy, i teraz, kiedy wspominam, uśmiecham się ironicznie, bo przecież trzeba naiwności dziecka, aby przypuszczać, że hrabia wpuścił Brudasa na pokoje. Podszedłem, skradając się niemal, do furmanki i wspiąłem na drewniane deski. Teraz widziałem pokoje wprost przed sobą. Po rozpaleniu ognisk chłopi gdzieś poszli – pewnie są w komnatach, he, he – i wokół panowała cisza trzaskających drewien. Z domu jednak dobiegał wciąż ten sam gwar. Po salonach wolno poruszali się panie i panowie odziani elegancko, jak w szabas, w dłoniach trzymając kieliszki, mijając się nieśpiesznie, rozmawiając cicho (a może to odległość tłumiła dźwięki?). Długo tak czekałem na woźnicę. W pokoju naprzeciw mojego stanowiska ustawiano wielki stół. Wokół zasiadali ludzie, teraz poruszając ustami bezgłośnie. Po chwili zgaszono część świateł. I nagle! Aż zamknąłem oczy z przerażenia. Obraz dwóch czarnych, wielkich postaci w płaszczach i kapturach oraz staruszki z rozwianymi siwymi włosami odbił się pod zaciśniętymi powiekami i nie znikał. Otworzyłem oczy. Są! Zamknąłem. Gdy znowu otworzyłem, sadowili się u szczytu stołu. Pod kapturami wielkoludów nie można było dostrzec twarzy. Byłem przekonany, że Reem i Ziz, więksi od góry Tabor, ukrywają swe przerażające pyski w cieniu czarnych kapturów. Siedzący przy stole ludzie nakładali na twarze maski. Czarne. Zakrywały prawie całą twarz. Tylko oczy błyszczały i zęby czasem. Usta poruszały się, dziś rzekłbym: rytmicznie, ale nic nie słyszałem. Dłonie w białych rękawiczkach poczęły rozpalać świece na srebrnych kandelabrach za pomocą długich patyczków. Nie zauważyłem, kiedy we wszystkich oknach zgasła elektryczność. Ogniska także dogasały i tylko naprzeciw mnie pełgały na stole płomienie, a ludzie wzięli się za ręce. Nagle stara wstała. Dłonie w białych rękawiczkach zacisnęły się, układając krąg wokół stołu (a ja widziałem, że to nie ludzkie ręce, a dybucze). Wiedźma włożyła jedną dłoń we włosy. Bardzo stara i zużyta ręka. Zdała mi się fioletowa w płomykach świec. I czarownica zawyła. Aaaaa! Rusek szarpnął wóz i w jednej chwili upadłem, tracąc ekran z oczu. Aaaaa! ścigało nas i sam się darłem.

– Milcz – wysyczał Szmul, który pojawił się jak spod ziemi i gramolił na deskę. – Cicho, durny! Gdzie ci kazałem być?

Stara wyła, a ja struchlały leżałem na dnie wozu i czułem, jak jej krzyk odbija się od ściany drzew i leci prosto na mnie. Odjeżdżaliśmy prędko. Uniosłem głowę dopiero w lesie. Ciemno. Cicho.

– Widziałeś, Szmul?

– Co?

– No tych... we dworze. Co to było?

– Co?

Wspomniałem już, że Szmul seplenił okropnie, bo nie miał dwóch zębów z przodu?

– No co: co? Głuchyś?

– Nic nie widziałem i ty też nic nie widziałeś.

– Ja widziałem – przedostałem się bliżej deski, na której siedział – diabły.

– Nic nie widziałeś – zezłościł się wozak. – Miałeś zostać na skraju lasu, zostałeś i przyśniło ci się.

– Co?

– To, co widziałeś.

– Więc jednak widziałem?

– We śnie widziałeś, miszigene!

Świszczał i denerwował się bardzo.

– Co widziałem we śnie, Szmulu?

– Czary. Strachy. Ludzi wołających złego na pomoc.

– Jaką pomoc?

– Żeby wykończyć nas i chłopów.

– I Franka?

– Szczególnie jego. Wszystkich Żydów. I Franka.

Chciał mnie nastraszyć, stary fajtłapa, żebym opowiadał takie historie, bo wtedy nikt mi nie uwierzy i nie wyjdzie na jaw, że Szmul mnie nie upilnował. Jednego nie przewidział: że znajdzie się ktoś, kto uwierzy.

– I co? – Franek wiercił się, jakby pokrzywy, wśród których się ukryliśmy, parzyły go w siedzenie. Na twarzy miał czerwone plamy, coś jakby wypieki albo od pokrzyw poparzenia.

– Gonili mnie przez cały las. Prawie do Resztówki. Wielka obława – uniosłem się nieco i zakreśliłem ramionami balon w powietrzu, żeby pokazać, jak wielka – hrabiowscy z kozią szczeciną na mordach, księżniczki z... z... zębami jak wiosła, psy piekielne, siwa starucha leciała w powietrzu za mną. Robiła wiatr...

– Ale cię nie złapali...

– Pewnie, że nie złapali... no co ty... gdyby, o! nawet nie myśl o tym. Musiałbym powiedzieć im, gdzie jesteś, i wszyscy Żydzi w okolicy... albo w ogóle wszyscy na całym świecie, no wiesz, wszędzie, gdzie są.

– Żydzi są wszędzie – odrzekł Franek bezwiednie. Drżał i rozglądał się niespokojnie. – Czego oni chcą?

– Krwi. Chcą krwi! – krzyknąłem prawie.

– Jak wilkołaki?

– Jakie wilkołaki?

– Te ludzie wilki owłosione, co piją krew, jak przychodzi pełnia.

Uśmiechnąłem się smutno. Myślę teraz, że w tym uśmiechu musiało być wiele ironii i goryczy, ale jako że nie mogę wyobrazić sobie dziecka śmiejącego się z goryczą, niech zostanie, że smutno.

– Takie strachy... wilkoludziołaki... phi... co ty? Oni się żywią wilkołakami, żeby mieć siłę, jak sto Goliatów.

– I co dalej, uciekłeś, gdzie?

Musiałem się chwilę zastanowić. Nie mogłem uciec do Resztówki, bo tam chłopaki zbiliby małego Żyda jak nic.

– Te dwa czarne coś, już mnie miały... już, tuż, i zapiał kogut, zaświeciło słońce i znikły, wszystkie.

– Wszystkie? I psy?

– Psy nie, tylko zaczęły się kręcić w kółko, bo nagle było pusto, i ja uciekłem do Sz.

– A psy?

– Psy piekielne zaczęły się łasić.

Jakie