Ekscytoza - Edward Guziakiewicz - ebook

Ekscytoza ebook

Edward Guziakiewicz

5,0

Opis

Z perspektywy przepotężnego, wielogalaktycznego i wielorasowego imperium to, co dzieje się na zagubionej w kosmosie dalekiej Ziemi, wydaje się być zupełnie bez znaczenia. Wyprawa dwójki agentów imperialnych tajnych służb na tę planetę może jednak okazać się niezbędna. Zwłaszcza gdy proste z pozoru sprawy bardzo się skomplikują. Sięgną tu bowiem — ku ich zdumieniu — nici intrygi, na którą przypadkiem natrafili.

Ta mikropowieść jest jeszcze jedną — z gatunku literackich — próbą wyjaśnienia okrzyczanych zagadek UFO i Trójkąta Bermudzkiego. Wspomniana tematyka nie traci charakteru prowokującego wyzwania, chociaż nie wszyscy parający się fantastyką ją podejmują, mogą bowiem przebierać w morzu pomysłów i odwoływać się do rozmaitych wzorów. Autor „Ekscytozy” żartobliwie się z nią mierzy, wprowadzając czytelnika w meandry życia obcych i za­­wiłości ich losu. Jego bohaterowie ze styracańskiej Ary borykają się z rozmaitymi trudnościami, nie zawsze różnymi od ludzkich. Ale to już tamta strona osławionego Trójkąta...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Rok wydania: 2000

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Edward Guziakiewicz

Ekscytoza

mikropowieść SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-13-8 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Z per­spek­ty­wy prze­po­tęż­ne­go, wie­lo­ga­lak­tycz­ne­go i wie­lo­ra­so­we­go im­pe­rium to, co dzie­je się na za­gu­bio­nej w ko­smo­sie da­le­kiej Zie­mi, wy­da­je się być zu­peł­nie bez zna­cze­nia. Wy­pra­wa dwój­ki agen­tów im­pe­rial­nych taj­nych służb na tę pla­ne­tę może jed­nak oka­zać się nie­zbęd­na. Zwłasz­cza gdy pro­ste z po­zo­ru spra­wy bar­dzo się skom­pli­ku­ją. Się­gną tu bo­wiem — ku ich zdu­mie­niu — nici in­try­gi, na któ­rą przy­pad­kiem na­tra­fi­li.

Ta mi­kro­po­wieść jest jesz­cze jed­ną — z ga­tun­ku li­te­rac­kich — pró­bą wy­ja­śnie­nia okrzy­cza­nych za­ga­dek UFO i Trój­ką­ta Ber­mudz­kie­go. Wspo­mnia­na te­ma­ty­ka nie tra­ci cha­rak­te­ru pro­wo­ku­ją­ce­go wy­zwa­nia, cho­ciaż nie wszy­scy pa­ra­ją­cy się fan­ta­sty­ką ją po­dej­mu­ją, mogą bo­wiem prze­bie­rać w mo­rzu po­my­słów i od­wo­ły­wać się do roz­ma­itych wzo­rów. Au­tor „Eks­cy­to­zy” żar­to­bli­wie się z nią mie­rzy, wpro­wa­dza­jąc czy­tel­ni­ka w me­an­dry ży­cia ob­cych i za­wi­ło­ści ich losu. Jego bo­ha­te­ro­wie ze sty­ra­cań­skiej Ary bo­ry­ka­ją się z roz­ma­ity­mi trud­no­ścia­mi, nie za­wsze róż­ny­mi od ludz­kich. Ale to już tam­ta stro­na osła­wio­ne­go Trój­ką­ta...

Rozdział pierwszy

Nie­po­ko­ją­ce im­pul­sy po­cho­dzi­ły z ukła­du gwiezd­ne­go, usy­tu­owa­ne­go na da­le­kich obrze­żach zwy­cię­skie­go im­pe­rium Sty­ra­cy­dów. Po­zie­wu­ją­ca ze znu­dze­nia Kimi wy­ło­wi­ła je z ko­smicz­ne­go szu­mu z odro­bi­ną po­dejrz­li­wo­ści i nie­do­wie­rza­nia. Po­czu­ła się na­gle dziw­nie pod­mi­no­wa­na. Rzad­ko kie­dy w mo­ni­to­ro­wa­nych przez nią ob­sza­rach po­ja­wia­ło się coś zaj­mu­ją­ce­go, nie li­cząc kwi­to­wa­ne­go skrzy­wie­niem ust bez­war­to­ścio­we­go śmie­cia, więc jej co­dzien­ne dy­żu­ry w cen­trum na­słu­chu na­le­ża­ły do nie­cie­ka­wych i usy­pia­ją­cych. Bra­ko­wa­ło tu na­wet po­pra­wia­ją­cych na­strój śpie­wa­ją­cych gwiazd, bo­wiem sub­tel­nym so­lar­nym sym­fo­niom przy­słu­chi­wa­no się w są­sied­niej sek­cji. Te­raz zaś roz­cią­gnię­ta na wie­le za­miesz­ka­łych świa­tów pa­ję­cza sieć mi­mo­wol­nie drgnę­ła, po­ru­sza­jąc ją do głę­bi.

— Sió­dem­ka do kom­pu­te­ra — wy­ją­ka­ła lek­ko pod­nie­co­na. — Pro­szę o sprzę­że­nie zwrot­ne!

Sy­gna­ły były tak sła­be, że z po­wo­dze­niem mo­gła je zi­gno­ro­wać, nie od­no­to­wu­jąc emi­sji w pod­ręcz­nej ba­zie da­nych. Ma­jąc już men­tal­ną kon­tro­lę nad ter­mi­na­lem, z lek­ka je wzmoc­ni­ła, więc na ekra­nie po­ja­wi­ły się pul­su­ją­ce krzy­we, zaś obok nich dłu­gie ko­lum­ny zie­lo­nych cyfr. „Ja­kiś nie­ostroż­ny ma­toł z Ga­lak­ty­ki Sto Sie­dem­dzie­sią­tej Pią­tej na­ru­szył im­pe­rial­ne pra­wo!” — do­my­śli­ła się, ze wzgar­dą wy­dy­ma­jąc war­gi. Nie zlek­ce­wa­ży­ła jed­nak tej trans­mi­sji. Ktoś inny ukrył­by le­d­wo uchwyt­ny prze­kaz, nie za­da­jąc so­bie tru­du, by go zba­dać, ale nie ona, kuta na czte­ry nogi, bły­sko­tli­wa i by­stra Je­na­re­kit­ka, umie­ją­ca ło­wić w męt­nej wo­dzie. Za­mar­ła w bez­ru­chu, wstrzy­mu­jąc od­dech, a ser­ce za­czę­ło wa­lić jej jak młot, bo­wiem w jed­nej chwi­li uzmy­sło­wi­ła so­bie, jaki nu­mer może wy­wi­nąć.

Ukrad­kiem zer­k­nę­ła na Al­bru­mu­to­ra, któ­ry z przy­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi po­sa­py­wał przy są­sied­nim sta­no­wi­sku. Roz­my­wa­ły mu się rysy twa­rzy. Nie prze­pa­da­ła za jego to­wa­rzy­stwem. Na­le­żał do zmien­no­kształt­nych. Alu­oni roz­pły­wa­li się, gdy za­sy­pia­li, a ich cia­ła ob­ra­ca­ły się w me­ta­licz­ną niby-ciecz do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cą rtęć. Fa­tal­nie się wy­sła­wiał, osten­ta­cyj­nie lek­ce­wa­żąc sty­ra­cy­dań­ską skład­nię. Nie­co da­lej czu­wał Bab­tu­nor, któ­re­mu w prze­ci­wień­stwie do jej naj­bliż­sze­go są­sia­da za­le­ża­ło na apa­ry­cji. Dum­ny i nie­za­leż­ny, na­le­żał do przy­stoj­nia­ków, o ile moż­na było do nie­go od­nieść to okre­śle­nie. Ale cóż z tego? Geo­mo­ni z Szes­na­stej Ga­lak­ty­ki ni­g­dy nie wią­za­li się z Je­na­re­kit­ka­mi. Nie mógł więc być kimś na mia­rę jej sen­nych ko­bie­cych fan­ta­zji i ma­rzeń. Po­nad­to przed­sta­wi­cie­le tego ga­tun­ku na­le­że­li do no­si­cie­li. Kry­li w swych cia­łach dłu­go­wiecz­ne sym­bion­ty, co utrud­nia­ło ko­mi­ty­wę i za­ży­łość. W grun­cie rze­czy nie było wia­do­mo, z któ­rym z tych typ­ków się kon­wer­su­je — z tym, któ­re­go mia­ło się przed oczy­ma, czy z tym, któ­ry gnieź­dził się w środ­ku.

Ża­den z po­zie­wu­ją­cych przy mo­ni­to­rach nie zo­rien­to­wał się, że Kimi wy­kry­ła śla­do­wą emi­sję i że gło­wi się, jak przy tej oka­zji upiec wła­sną pie­czeń. Od daw­na w gór­nej kon­so­li nikt nie gar­nął się do żad­nej ro­bo­ty. Nie było do cze­go. Tyl­ko jak wy­rwać się z ma­ra­zmu bez na­ra­ża­nia na szwank re­pu­ta­cji? Agent­ka nie znio­sła­by cierp­kie­go przy­ty­ku, że wy­pa­li­ła na wi­wat. Biła się z my­śla­mi. Mia­ła opi­nię per­fek­cjo­nist­ki, jak pra­wie wszy­scy re­pre­zen­tan­ci jej dum­nej rasy, a przy tym nie cier­pia­ła par­tac­twa. By­le­ja­kość jej nie po­cią­ga­ła. Smut­na­wo obej­rza­ła się za sie­bie, jak­by w lęku, że ktoś ją pod­glą­da i przy­cięż­ka­wo wes­tchnę­ła.

Po­tem znie­nac­ka dmuch­nął jej wiatr w ża­gle i w jed­nej chwi­li się zmo­bi­li­zo­wa­ła.

— Już... Nie bój się, głu­pia... — do­da­ła so­bie otu­chy. — Nie masz nic do stra­ce­nia!

Była szyb­ka jak bły­ska­wi­ca. Nie prze­ję­ła się tym, że po­ry­wa się z mo­ty­ką na słoń­ce. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem wci­snę­ła po­ma­rań­czo­wy przy­cisk pro­gra­mu alar­mo­we­go. Czer­wo­ne­go nie tknę­ła, nie chcąc po­dej­mo­wać nad­mier­ne­go ry­zy­ka. Na­tych­miast opę­tań­czo za­wy­ło. Po­wie­trze wy­peł­nił ja­zgot, któ­ry pod­niósł­by na nogi na­wet zmar­łe­go.

— Ko­le­dzy, ock­nij­cie się, do dzie­ła! Zgła­szam na­ru­sze­nie bez­pie­czeń­stwa w kon­tro­lo­wa­nym sek­to­rze. Na­tra­fi­łam na za­ka­za­ną pra­wem emi­sję — za­ter­ko­ta­ła jak nie ma­ją­ca wy­czu­cia po­cząt­ku­ją­ca agent­ka, hi­ste­rycz­nie re­agu­ją­ca na wszyst­ko, co choć­by na jotę od­bie­ga­ło od nor­my. — Prze­sy­łam do cen­trum mię­dzy­ga­lak­tycz­ne­go po­le­ce­nie włą­cze­nia do­dat­ko­wych echo­sond — bez­ce­re­mo­nial­nie ob­wie­ści­ła, ura­sta­jąc we wła­snych oczach. — Obo­wią­zu­je nad­zwy­czaj­ny tryb po­stę­po­wa­nia.

Do­ku­ment­nie za­sko­cze­ni ze­rwa­li się z fo­te­li, by nie­cier­pli­wie przyj­rzeć się jej gów­nia­ne­mu od­kry­ciu. Bo było gów­nia­ne. W ich oczach mi­go­ta­ły złe bły­ski i cho­dzi­ło im po gło­wach, że słod­ka Je­na­re­kit­ka po­stra­da­ła zmy­sły. No ale nie mo­gli ka­zać jej wy­łą­czyć tego wa­riac­twa. Po­ma­rań­czo­wy alert nie miał wstecz­ne­go bie­gu. Coś tam pul­so­wa­ło na jej ekra­nie i czy chcie­li, czy nie, mu­sie­li się ru­szyć i w pio­ru­nu­ją­cym tem­pie za­brać się do ru­ty­no­wych ana­liz. I to dwie go­dzi­ny przed koń­cem dy­żu­ru. Nie­chyb­nie tra­ci­li czas, ale kogo to ob­cho­dzi­ło? Wy­sia­dy­wa­li tam po to, żeby zaj­mo­wać się ta­ki­mi ab­sur­dal­ny­mi wy­zwa­nia­mi.

— Za­sko­ru­pia­ła for­ma­list­ka i służ­bist­ka! Jaka gor­li­wa? Nie po­tra­fi spo­koj­nie usie­dzieć na du­pie? — wark­nął ze zło­ścią Al­bru­mu­tor, ale trzeź­wiej­szy Bab­tu­nor ostrze­gaw­czo klep­nął go w ra­mię.

Po­cią­gnął go za rę­kaw.

— Ci­cho, sza! — zło­wiesz­czo syk­nął mu do ucha. — Zwa­rio­wa­łeś? Chcesz się na­ra­zić? Niech so­bie ta pe­dant­ka robi, co chce…

Była wpa­trzo­na w ekra­ny i nie usły­sza­ła ich cierp­kiej wy­mia­ny zdań. Gdy się upar­ła i chcia­ła po­sta­wić na swo­im, nikt nie był w sta­nie jej po­wstrzy­mać. Z sa­mo­za­par­ciem syn­chro­ni­zo­wa­ła echo­son­dy. Z po­zo­ru za­cho­wy­wa­ła się do­kład­nie tak, jak to prze­wi­dy­wał roz­dmu­cha­ny do nie­moż­li­wych gra­nic re­gu­la­min. No, ale prze­pi­sy prze­pi­sa­mi, a ży­cie ży­ciem! Do­sko­na­le się orien­to­wa­ła, że za jej nie­wy­ba­czal­nym wy­sko­kiem kry­ły się wzglę­dy na­tu­ry oso­bi­stej. Je­że­li umia­ła to za­ma­sko­wać przed tam­ty­mi, to jed­nak nie przed sobą. Jej pło­che my­śli po­bie­gły ku Mi­to­so­wi, któ­ry po­wi­nien był te­raz sie­dzieć na miej­scu Al­bru­mu­to­ra. Od pew­ne­go cza­su nie za­mie­nił z nią ani jed­ne­go sło­wa. Pod­ły drań zręcz­nie la­wi­ro­wał i klu­czył, dba­jąc o to, by ich dro­gi się nie skrzy­żo­wa­ły.

Ma się ro­zu­mieć, Mi­tos nie na­le­żał do jej ga­tun­ku, cie­szą­ce­go się moc­ną po­zy­cją w prze­ogrom­nym mo­car­stwie. Szcze­rze mó­wiąc, nie moż­na go było przy­pi­sać do żad­nej ze zna­nych ko­smicz­nych ras. Ory­gi­nał! Ta­kich jak on w kon­fe­de­ra­cji ga­lak­tyk było nie­le­d­wie kil­ku i moż­na ich było po­li­czyć na pal­cach. Ale wła­śnie dla­te­go wy­da­wał się jej kimś na jej mia­rę. Szu­ka­ła ko­goś nie­tu­zin­ko­we­go, żeby za­bły­snąć w oczach wy­bred­nej ro­dzi­ny. Opu­ści­ła ro­dzi­my układ sło­necz­ny mię­dzy in­ny­mi po to, aby zna­leźć so­bie re­we­la­cyj­ne­go kan­dy­da­ta na męża i nie za­mie­rza­ła wra­cać bez zdo­by­czy.

— Po­pie­przo­ne uni­kal­ne eg­zem­pla­rze, szlag by to tra­fił! — mruk­nę­ła z odro­bi­ną żalu.

Nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go tak upar­cie jej się wy­śli­zgi­wał. Sta­ra­ła się zbli­żyć się do nie­go, ale na próż­no. A prze­cież po­do­ba­ła się męż­czy­znom róż­nych ras. Wi­dzia­ła to, bo rzu­ca­li za nią za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia.

Pierw­sza faza ope­ra­cji po­le­ga­ła na skru­pu­lat­nym zbie­ra­niu in­for­ma­cji o od­kry­tej ano­ma­lii — i tę mia­ła już wkrót­ce za sobą. Zresz­tą tam­ci dwaj jej po­mo­gli. Po­wście­ka­li się, po­wście­ka­li, ale po­tem za­bra­li się do ana­liz. Dzię­ki niej na ja­kiś czas prze­sta­li się nu­dzić. Po­wo­li wra­ca­ła jej rów­no­wa­ga we­wnętrz­na. Kie­dy z szu­mem w gło­wie wy­cho­dzi­ła z sek­cji, wie­dzia­ła do­kład­nie tyle, ile chcia­ła wie­dzieć. Wy­chwy­ci­ła coś, co w in­ter­ga­lak­tycz­nym słow­ni­ku na­zy­wa­ło się eks­cy­to­zą.

W ślu­zie mi­gnę­ło se­le­dy­no­we świa­tło i mo­gła opu­ścić za­strze­żo­ną stre­fę, w któ­rej pra­co­wa­ła.

— Eks­cy­to­za — bło­go pie­ści­ła w my­ślach tę na­zwę. — Za­baw­ne sło­wo! — Na­pa­wa­ła się nią jak dzi­kus z dzie­wi­czej pla­ne­ty, umie­ją­cy cie­szyć się byle czym, na przy­kład fru­wa­ją­cy­mi w gó­rze pta­ka­mi lub ry­ba­mi krą­żą­cy­mi w za­ko­lach stru­mie­nia. — Eks-cy-to-za!

Zje­cha­ła win­dą gra­wi­ta­cyj­ną do okręż­ne­go ka­na­łu ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go na po­zio­mie ze­ro­wym. Ta­śmo­wy prze­no­śnik niósł ją bez prze­szkód. Owie­wa­ło ją kli­ma­ty­zo­wa­ne po­wie­trze. Gdy do­tar­ła do wę­zła prze­siad­ko­we­go, wy­bra­ła kie­ru­nek ku osi dys­ku. Ogrom­ny wir­tu­al­ny ekran wi­zyj­ny re­kla­mo­wał świe­żo po­wsta­łe sie­dli­ska na pla­ne­cie Nova. Na mniej­szych pu­szy­ły się klu­by i re­stau­ra­cje. Nad­cho­dzi­ły go­dzi­ny szczy­tu i za­czy­na­ło przy­by­wać ko­rzy­sta­ją­cych z wy­god­nych we­wnętrz­nych po­łą­czeń. Trwał nor­mal­ny co­dzien­ny ruch.

Pa­ro­la z nu­me­rem pierw­szym była wy­jąt­ko­wa. Mie­sza­ły się tu jak w ty­glu róż­ne ko­smicz­ne rasy, a wszech­po­tęż­ny ko­smos od­sła­niał swo­je nie­zwy­kłe ob­li­cze. W ob­rę­bie tego dys­ku moż­na się było na­tknąć na przed­sta­wi­cie­li wszyst­kich naj­waż­niej­szych ga­tun­ków ro­zum­nych. Wy­brań­ców za­trud­nia­no z re­gu­ły w pio­nach sys­te­mu za­rzą­dza­nia sty­ra­cy­dań­skie­go im­pe­rium. Kimi nie czu­ła się tu obco. Do­brze się pre­zen­to­wa­ła w tym oto­cze­niu, o czym do­sko­na­le wie­dzia­ła. I cho­dzi­ło nie tyl­ko o jej wy­sma­ko­wa­ny strój i zdu­mie­wa­ją­cą ele­gan­cję. Jej zło­ci­sta skó­ra i nie­ska­zi­tel­nie gład­ka twarz wpa­da­ły w oczy, wy­róż­nia­jąc ją z tłu­mu. Ma­je­sta­tycz­na i smu­kła, o nie­zwy­kłej har­mo­nii ru­chów, gó­ro­wa­ła wzro­stem nad in­ny­mi miesz­kań­ca­mi pa­ro­li, co spra­wia­ło, że od­ru­cho­wo ustę­po­wa­no jej z dro­gi. De­li­kat­nie roz­mierz­wio­ne wło­sy, lek­ko opa­da­ją­ce na czo­ło i przy­sła­nia­ją­ce drob­ne spi­cza­ste uszy, do­da­wa­ły jej uro­ku.

— Eks-cy-to-za!

Z roz­ko­szą po­wtó­rzy­ła to sło­wo jesz­cze kil­ka razy, a po­tem zre­flek­to­wa­ła się i usi­ło­wa­ła opa­no­wać. Za­sznu­ro­wa­ła usta. Nie po­win­na była ule­gać emo­cjom. Trans­por­ter niósł ją po­wo­li do cen­trum pa­ro­li i w sku­pie­niu me­dy­to­wa­ła nad źró­dłem wy­kry­tej emi­sji. Mo­gli być za nią od­po­wie­dzial­ni zwi­chro­wa­ni na­ukow­cy, usi­łu­ją­cy wbrew pra­wu bu­do­wać sztucz­ne in­te­li­gen­cje, za co na­le­ża­ło im utrzeć nosa. Rzad­ko kie­dy sku­tecz­nie ekra­no­wa­no tej kla­sy eks­pe­ry­men­ty, po­dej­mo­wa­ne przez ma­nia­ków w róż­nych za­kąt­kach im­pe­rium. Ale w grę mo­gły wcho­dzić bar­dziej pro­za­icz­ne przy­czy­ny. A je­że­li nikt nie za­wi­nił? Po­czu­ła przy­kre ukłu­cie w ser­cu, gdy so­bie to uzmy­sło­wi­ła. Li­czy­ła na coś wię­cej. Na to, że uda się jej jako agent­ce zła­pać ko­goś za rękę. Na­kryć win­nych na go­rą­cym uczyn­ku. Roz­pra­co­wać gru­pę prze­stęp­czą, skry­cie dzia­ła­ją­cą na szko­dę im­pe­rium.

— Eks-cy-to-za!

Głę­bo­ko ode­tchnę­ła i ode­pchnę­ła od sie­bie zwąt­pie­nie. Nie na­le­ża­ła do tych, któ­rzy z byle po­wo­du się za­ła­my­wa­li. Była kon­se­kwent­na i po­tra­fi­ła z sa­mo­za­par­ciem dą­żyć do celu, co le­ża­ło w jej na­tu­rze. A poza tym chcia­ła się wy­ka­zać. Po­my­śla­ła, że kie­dy wró­ci do swo­jej au­lo­lii, opo­wie przy­ja­ciół­ce, z któ­rą miesz­ka­ła, o swo­im wy­sko­ku w pra­cy. Mi­lut­ka Remi wie­dzia­ła, co Kimi czu­je do Mi­to­sa i chęt­nie słu­cha­ła jej zwie­rzeń. Nie­co młod­sza, była rów­nie ład­na jak ona, a może na­wet ład­niej­sza. Ce­ni­ła nie­za­leż­ność i nie my­śla­ła jesz­cze o mał­żeń­stwie. In­te­re­so­wa­ła się męż­czy­zna­mi, jed­nak nie na tyle, by się z nimi uma­wiać. Kimi od­po­wia­da­ło jej to­wa­rzy­stwo. Dzię­ki niej nie czu­ła się sa­mot­na.

Po po­łu­dniu miej­sco­we­go cza­su jej nie­od­gad­nie­ni sze­fo­wie do­szli do za­ska­ku­ją­ce­go wnio­sku, że Je­na­re­kit­ka za­cho­wa­ła się w spo­sób od­po­wie­dzial­ny i god­ny po­chwa­ły. Dziw­nym tra­fem ją roz­grze­szy­li, uspra­wie­dli­wia­jąc bab­ski wy­bryk. Za­pa­li­li przed nią zie­lo­ne świa­tło. Kimi mia­ła pod­jąć tę ni­ko­mu nie­po­trzeb­ną mi­sję. Spadł jej ka­mień z ser­ca i mo­gła już ofi­cjal­nie na­wią­zać kon­takt z po­ka­zu­ją­cym jej ple­cy Mi­to­sem. Opu­ści­ła au­lo­lię i skwa­pli­wie po­wró­ci­ła do sie­dzi­by sek­cji, by sko­rzy­stać ze służ­bo­wych łącz i go wy­wo­łać. Zgod­nie z wy­mo­ga­mi pro­ce­du­ry cze­ka­ło ją te­raz kom­ple­to­wa­nie ze­spo­łu in­ter­wen­cyj­ne­go. Nie za­mie­rza­ła jed­nak cią­gnąć za sobą ca­łej ar­mii i wy­star­czał jej w zu­peł­no­ści je­den agent do po­mo­cy.

Mia­ła swój styl, a może tro­chę ją po­nio­sło, i z roz­pę­du za­pro­po­no­wa­ła temu eks­cen­try­ko­wi, żeby jesz­cze tego dnia spo­tkał się z nią w at­mos­fe­rze pla­ne­ty na pan­cer­nej po­wło­ce, za­miast w przy­tul­nych po­miesz­cze­niach sek­cji. Było to nie­co prze­wrot­ne z jej stro­ny — zdra­dza­ła się bo­wiem z tym, że nad po­dziw do­brze zna jego na­wy­ki i że do­sko­na­le wie, gdzie i jak spę­dza wol­ny czas. Póź­niej za­czę­ła ża­ło­wać, że nie wy­bra­ła in­ne­go miej­sca. Nie po­win­na była wy­sta­wiać nosa z pa­ro­li. De­cy­do­wa­ły na­wy­ki do ży­cia w ste­ryl­nych wa­run­kach. Rzad­ko kie­dy sza­nu­ją­cy się miesz­kań­cy dys­ku plą­ta­li się po mar­twym po­kry­ciu, bo­wiem nie było tam ni­cze­go god­ne­go uwa­gi. Chy­ba, że ko­goś cho­ro­bli­wie zaj­mo­wał wi­dok su­ną­cych po nie­bie bia­łych ob­ło­ków, kłę­bią­cych się chmur desz­czo­wych, burz z bły­ska­wi­ca­mi i grzmo­ta­mi, względ­nie ry­su­ją­cej się w dole rzeź­by pla­ne­ty bazy, któ­rej nikt ni­g­dy nie sko­lo­ni­zo­wał. Ale kto przy zdro­wych zmy­słach ucie­kał od cy­wi­li­za­cji i jej wy­gód?

Bar­wią­ca szkar­ła­tem nie­bo ciem­nie­ją­ca kula Ru­mu­lu­sa kry­ła się już za po­szar­pa­ną li­nią ho­ry­zon­tu. Zbli­żał się wie­czór. Było jesz­cze cie­pło, ale tem­pe­ra­tu­ra już spa­da­ła. Od wscho­du nad­cią­ga­ły chmu­ry, za­po­wia­da­ją­ce zmia­nę po­go­dy. Przy umó­wio­nej ba­rier­ce sa­mot­ny Mi­tos z nie­zwy­kłym sku­pie­niem kon­tem­plo­wał za­chód słoń­ca. Pa­no­wa­ła bło­ga ci­sza. Łaj­dak wy­czuł obec­ność agent­ki, ale na­wet nie drgnął. Nie obej­rzał się, by od­ru­cho­wo spraw­dzić, kogo ma za sobą. Traf­nie uznał, że nikt inny nie mógł­by się po­ja­wić na tej ogrom­nej pu­stej gła­dzi. Tu się krę­ci­li tyl­ko tacy wa­ria­ci jak oni.

Kimi zo­rien­to­wa­ła się, że za­po­wia­da się drę­twa wy­mia­na zdań. My­śla­mi nie­obec­ny part­ner wy­da­wał się ją ze wzgar­dą od­py­chać. Trak­to­wał ją jak po­wie­trze. Nie ba­wi­ła się więc w po­wi­ta­nia i z sa­mo­za­par­ciem prze­szła do rze­czy. Po­my­śla­ła, że musi się spie­szyć, żeby zdą­żyć przed desz­czem. Za­le­ża­ło jej na tym, żeby uwi­nąć się z tą roz­mo­wą, bo prze­czu­wa­ła, że nie po­win­ni od­kła­dać pla­no­wa­nej wy­pra­wy w ko­smos. Go­nił ich czas.

Za­czę­ła tak, jak­by po­wra­ca­ła do prze­rwa­nej przed chwi­lą roz­mo­wy.

— Nie mogę so­bie przy­po­mnieć, Mi­to­sie, kto od­krył to oso­bli­we zja­wi­sko i dla­cze­go na­zwał je eks­cy­to­zą — rze­kła z uda­wa­ną swo­bo­dą, mar­ku­jąc przy tym odro­bi­nę kon­ster­na­cji. — Po­my­śla­łam so­bie, że może ty bę­dziesz pa­mię­tał. Pew­nie któ­ryś z wy­bit­nych Sty­ra­cy­dów. Jest ich od gro­ma — wes­tchnę­ła. — Wiel­cy ucze­ni, fi­lo­zo­fo­wie, hi­sto­ry­cy… Masz gło­wę do ta­kich rze­czy. Ech! Zresz­tą, czy to ta­kie waż­ne?.. — ustą­pi­ła mu pla­cu, po­zo­sta­wia­jąc go przed pro­wo­ku­ją­cym zna­kiem za­py­ta­nia.

Jej kre­acja była w sam raz na tę wy­jąt­ko­wą oka­zję. Nie przej­mo­wa­ła się tym, że Mi­tos nie prze­pa­dał za eg­zo­tycz­ny­mi osło­na­mi. Ale w ta­kich dziw­nych miej­scach speł­nia­ły one swo­ją rolę. Upodob­ni­ła się do efe­me­rycz­nych sy­styk zło­ci­stych, ga­tun­ku ży­ją­ce­go na kil­ku go­rą­cych pla­ne­tach w Dzie­więć­dzie­sią­tej Szó­stej Ga­lak­ty­ce i przy­po­mi­na­ła dużą kro­plę ży­wej cie­czy o wy­so­kim po­zio­mie we­wnętrz­nej or­ga­ni­za­cji. Ru­chli­wa po­wierzch­nia mie­ni­ła się wszyst­ki­mi bar­wa­mi tę­czy. Uno­si­ła się swo­bod­nie w po­wie­trzu, nie do­ty­ka­jąc pod­ło­ża i le­ni­wie tań­cząc niby to w po­dmu­chach wia­tru.

Skrzy­wił się, ale nie ode­rwał wzro­ku od za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re wy­da­wa­ło się dzia­łać na nie­go dziw­nie hip­no­tycz­nie. Pry­mi­tyw­ne cy­wi­li­za­cje od­da­wa­ły cześć ja­śnie­ją­cym na fir­ma­men­cie cia­łom nie­bie­skim, uzna­jąc je za ema­na­cje bóstw. Kul­ty so­lar­ne nie były ni­czym nie­zwy­kłym, bo­wiem słoń­ce sta­no­wi­ło głów­ny bu­du­lec daw­nych re­li­gii. Po­dob­ną rolę od­gry­wa­ło noc­ne nie­bo, któ­re w prze­ko­na­niu sta­ro­żyt­nych my­śli­cie­li two­rzy­ło fir­ma­ment, na­kry­wa­ją­cy pła­ską zie­mię.

— Cho­dzi ci o księ­cia Re­ma­gnu­sa IV, zaj­mu­ją­ce­go się róż­ny­mi dzie­dzi­na­mi na­uki i sztu­ki. Swe od­kry­cie ogło­sił w 6592 roku — ochry­ple od­po­wie­dział. — A po­tem z roz­wa­gą po­ki­wał gło­wą. — Masz ra­cję — nie­ocze­ki­wa­nie zgo­dził się z Je­na­re­kit­ką. — Na­zwa nie jest waż­na, dia­bła tam! I cała ta wy­cy­ze­lo­wa­na opra­wa hi­sto­rycz­na — kto, kie­dy, z kim i w któ­rej ga­lak­ty­ce. Po co ob­cią­żać umysł ni­ko­mu nie­po­trzeb­ną wie­dzą? Wy­star­czy, że nie tra­ci się z oczu isto­ty ba­da­nych zja­wisk…