Zdrada - Kate Furnivall - ebook + książka

Zdrada ebook

Furnivall Kate

4,4

Opis

Odkryj niezwykłą opowieść o miłości, zagrożeniu, odwadze i zdradzie, autorki bestsellerowych powieści „Biała perła” oraz „Ocalone”.

Czy mógłbyś zabić? Kogoś, kogo kochasz?

Dwie siostry bliźniaczki podzielone zaciekłą lojalnością, połączone straszliwym sekretem…

Paryż, 1938 rok. Romaine pilotuje samoloty, jest nieustraszona i pełna pasji, jej siostra Florence to osoba z towarzystwa, rozkoszująca się władzą i przywilejami. Obie mają coś do udowodnienia i coś do ukrycia. Ich światy zderzają się ze sobą, gdy ulice Paryża nawiedza strach.

Słychać wojenne werble, Francja zmierza ku upadkowi. Kto upadnie wraz z nią?

Zdrada” to niezwykle mocna, niezapomniana, epicka historia o miłości, stracie i długofalowych konsekwencjach wojny, doskonała dla wielbicielek powieści Santy Montefiore i Paulliny Simons.

„Niezwykła, porywająca książka. Trzymająca w napięciu. Pochłaniająca. Kipiąca tajemnicami. Kate Furnivall ma talent do tworzenia miejsc i postaci, które pozostają w pamięci długo po przeczytaniu ostatnich słów powieści”.

Jane Corry

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (67 ocen)
40
17
6
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
helenaa

Z braku laku…

Z zadnym stopniu nie porownalabym tej ksiazki do Slowika… nudy.
10
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli kochasz "Słowika" Kristin Hannah przeczytaj "Zdradę" Kate Furnivall głosi napis z okładki. Siedemnastoletnia Romy zabija swojego ojca. Jej siostra bliźniaczka pomaga zatuszować zbrodnię, oskarżając o nią ogrodnika. Osiem lat później, gdy nad Europą wisi widmo wojny, Florence bryluje na francuskich salonach, a Romy zdobywa przestworza jako kobieta pilot. Jednak w domowym zaciszu wyrzuty sumienia nie pozwalają jej na spokojny sen. "Zdrada" to piękna i poruszająca opowieść, napisana w porywającym stylu, w której mroki historii tworzą scenę życia dla dwóch sióstr połączonych mroczną tajemnicą. Tutaj główną rolę odgrywają emocje targające naszymi bohaterami, są one tak plastyczne, że udzielają się i mnie. Ból, udręka i dążenie do samodestrukcji, to tylko niektóre z konsekwencji pamięci o tragicznym wydarzeniu z przeszłości, która niczym nieustanny wyrzut sumienia rzutuje na resztę życia i postępowanie sióstr. W powietrzu wciąż wisi wspomnienie tamtego dnia, lecz jest pewien sekret...
10
Suzane17

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
10

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Paryż, rok 1930

Mam krew na rękach.

To nie prze­no­śnia. Dosłow­nie. Krew jest pod paznok­ciami. W mięk­kich doli­nach pomię­dzy pal­cami. Stru­myki szkar­łatu bar­dziej poły­skliwe niż farba kapią ze mnie na per­ski dywan i nisz­czą go. Gapię się na nie z nie­do­wie­rza­niem. Mój umysł prze­staje pra­co­wać.

Skąd jest ta krew?

Pod­no­szę głowę i natych­miast sły­szę dono­śne dud­nie­nie głę­boko w uszach, jakby ktoś bił w bęben w pustym pomiesz­cze­niu.

Pod­no­szę głowę?

Dla­czego leżę na pod­ło­dze? Sia­dam z walą­cym ser­cem i cze­ka­jąc, aż pokój prze­sta­nie się obra­cać, z wysił­kiem pró­buję sobie przy­po­mnieć, co się stało, tylko że tam, gdzie powinna być pamięć, otwiera się czarna dziura. Potrzą­sam głową, by ją usu­nąć, ale prze­szywa mnie dotkliwy ból, a gdy spraw­dzam ponow­nie, dziura na­dal tam jest. Tym razem więk­sza. Mrocz­niej­sza. Atra­men­towy staw z błysz­czącą taflą, i czuję, jak w moim wnę­trzu wzbiera panika.

Chwiej­nie pod­no­szę się na kolana i stwier­dzam, że naprze­ciwko mnie są ściany wyło­żone książ­kami. Serce pod­ska­kuje mi z rado­ści. Jestem w domu. W gabi­ne­cie ojca. Znam dobrze te książki, kocham oprawne w skórę tomy Vic­tora Hugo, Zoli, Mau­pas­santa i mojego ulu­bieńca Ale­xan­dra Dumasa. Okładki noszą ślady moich pal­ców, stro­nice były świad­kami moich łez. Jestem bez­pieczna w domu w Paryżu, cho­ciaż z jakie­goś nie­zna­nego powodu leżę scho­wana za wiel­kim dębo­wym biur­kiem.

Usi­łuję prze­ko­nać sie­bie, że to sen. Kosz­mar. Zamy­kam oczy, cze­ka­jąc, aż się obu­dzę, i dud­nie­nie w uszach słab­nie, traci na dźwięcz­no­ści, choć jestem świa­doma bólu po lewej stro­nie głowy. Doty­kam jej. Włosy mam mokre. Gwał­tow­nie otwie­ram oczy, by spoj­rzeć na opuszki pal­ców, lecz wiem, co zoba­czę. Wię­cej krwi. To nie jest sen.

Z tru­dem wstaję, zosta­wia­jąc kar­ma­zy­nowe ślady na wypo­le­ro­wa­nym bla­cie ojcow­skiego biurka. To mu się nie spodoba. Ogar­nia mnie panika i otwie­ram usta do krzyku. Wtedy też widzę buty. Buty ojca. Sty­lowe brą­zowe pół­buty ze skóry tak deli­kat­nej, że spra­wia wra­że­nie, jakby zdjęto ją z nie­na­ro­dzo­nego jagnię­cia.

Krzyk zamiera mi w gar­dle.

W butach są stopy. Roz­rzu­cone na pod­ło­dze. Dostrze­gam pasek czar­nych skar­pet, biurko zasła­nia mi kostki ponad nimi.

− Papo − szep­czę.

Nie sły­szę odpo­wie­dzi. Prze­su­wam się chwiej­nie ku rogowi biurka i spo­glą­dam na ciało ojca leżące na ple­cach, na jego jasno­szare oczy ślepo wpa­trzone w prze­strzeń. Serce prze­staje mi bić. Hałas w uszach zamie­nia się w ryk, oczy bolą, jakby zdarto z nich zewnętrzną war­stwę. Z gar­dła ojca wystaje nóż do papieru, biała koszula ma barwę moich dłoni.

Boję się. Boję się sie­bie. Tego, co jest w moim wnę­trzu. Jestem sama w zamknię­tym pokoju z mar­twym ojcem i wiem, że go zamor­do­wa­łam.

W jego pozba­wio­nych życia dło­niach spo­czywa mosiężny przy­cisk do papieru w kształ­cie pira­midy, który wiele lat temu przy­wiózł z Egiptu. Jeden jego bok zna­czą smugi krwi. Mojej krwi. Wiem to, cho­ciaż nie potra­fię powie­dzieć, skąd to prze­ko­na­nie się bie­rze. Znowu doty­kam swo­ich wło­sów, czuję pasma lep­kie od krwi. Badam ranę na gło­wie, jej brzegi są jak pęk­nięta brzo­skwi­nia.

Padam na kolana koło taty. Jego palce na­dal opla­tają mosiężny przy­cisk, jakby wciąż pró­bo­wał bro­nić się przede mną. Robię mu sztuczne oddy­cha­nie, acz­kol­wiek wiem, że na próżno pró­buję wtło­czyć powie­trze w jego płuca. Po co komuś powie­trze w płu­cach, jeśli w tcha­wicy ma wielką dziurę?

Nie mogę oddy­chać. Jakby sta­lowe taśmy opa­sy­wały mi żebra, gdy przy­kła­dam poli­czek do jego sze­ro­kiej klatki pier­sio­wej i pró­buję usły­szeć bicie serca. Na skó­rze czuję cie­pło mokrej koszuli. Szybko pod­no­szę głowę, by po raz kolejny poszu­kać na jego twa­rzy iskierki życia. Twarz bez życia jest tylko maską.

Wpa­truję się w maskę papy. To samo sze­ro­kie czoło i krza­cza­ste brwi, które nie­gdyś mnie prze­ra­żały, obwi­słe policzki i popę­kane żyłki bon viveur. Na­dal tu są, wszyst­kie nie­omylne rysy pana tego domu. Łzy mącą mi widze­nie, lecz dostrze­gam, że męż­czy­zna, któ­rego słowo było tu pra­wem, opu­ścił już to zepsute ciało leżące na par­kie­cie z jego pole­ce­nia pole­ro­wa­nym codzien­nie z wyjąt­kiem nie­dziel. Mimo to pochy­lam się i przy­ci­skam poli­czek do jego twa­rzy.

Sły­szę, jak za moimi ple­cami otwie­rają się drzwi gabi­netu, ale się nie odwra­cam. Ciche kroki, trza­śnię­cie zamy­ka­nych drzwi. Bez patrze­nia wiem, kto to jest, tak samo jak moja prawa ręka dokład­nie wie, co robi lewa. To moja sio­stra. Gwał­tow­nie wzdy­cha, wsy­sa­jąc całe powie­trze z pokoju. Uświa­da­miam sobie, że stoi nade mną.

− Coś ty zro­biła? − Nie krzy­czy. Jej cichy głos jest gor­szy, o wiele gor­szy od krzyku. − O Boże, Romy, coś ty zro­biła?

− Zabi­łam papę − szep­czę.

Te słowa coś we mnie roz­bi­jają. Nagle zasty­gam z żalu jak kamień. Nie potra­fię się poru­szyć. Nie potra­fię wydo­być z sie­bie głosu. Nie potra­fię myśleć.

Sio­stra myśli więc za mnie.

− Dla­czego go zabi­łaś?

Kręcę głową.

− Masz sie­dem­na­ście lat. Pój­dziesz do wię­zie­nia, a potem zosta­niesz zgi­lo­ty­no­wana. Publicz­nie. Przed wię­zie­niem St Pierre.

Mówi wolno, dobit­nie, oddzie­la­jąc wyrazy, żeby mieć pew­ność, iż rozu­miem.

W strasz­nym mil­cze­niu, które zapada, wyczu­wam, że jej serce bije tak pośpiesz­nie jak moje. Łapie mnie za ramię, wbija mi palce w ciało. Sta­ran­nie omi­ja­jąc kałużę krwi sączą­cej się na dębową pod­łogę, zmu­sza mnie do wsta­nia. Następ­nie robi to, na co nie potra­fi­łam się zdo­być: patrzy na nóż do papieru w gar­dle ojca. Prze­nosi wzrok na moje dło­nie i nie pytam, jakie obrazy oży­wają w jej umy­śle. Zdej­muje nie­bie­ski swe­te­rek, swój ulu­biony kasz­mi­rowy, i wyciera nim srebrną ręko­jeść noża. Raz po raz pociera mocno i widzę, jak szkar­łatne wargi rany się roz­chy­lają. Chcę ją bła­gać, by prze­stała, lecz tego nie robię.

W końcu cofa się od ciała papy, ruchy ma sztywne, twarz zasty­głą, kiedy jed­nak robię krok w jej kie­runku, odwraca się i zaczyna trzeć blat biurka. Usuwa moje ślady. Ener­gicz­nie i dokład­nie. Prze­nosi uwagę na moje dło­nie i czy­ści je naj­le­piej, jak potrafi. Nie­bie­ski kar­di­gan przy­biera fio­le­towy kolor. Mru­czę jej imię, chcę, by spoj­rzała mi w twarz, lecz ona umyka wzro­kiem. Marsz­czy czoło, przy­glą­da­jąc się przy­ci­skowi do papieru w dłoni papy.

Ruszam się. Po raz pierw­szy, odkąd odcią­gnęła mnie od jego boku, oży­wiam się. Naśla­duję ją. Zdej­muję przez głowę liliowy swe­ter i chwy­tam pira­midę w bez­władne palce. Trę ją mocno nie­po­pla­mio­nymi ple­cami swe­tra, ale krew z mojej głowy wsą­czyła się w zagłę­bie­nia w mosią­dzu i nie chce znik­nąć. Śpie­szę ku heba­no­wej ser­wantce, na któ­rej stoi karafka z naj­lep­szym konia­kiem taty. Pra­gnę go wypić, zato­nąć w nim, zamiast tego jed­nak wyle­wam bursz­ty­nową ciecz na przy­cisk, by wypłu­kać ostat­nie plamy krwi, po czym z furią wycie­ram go swe­trem.

Usa­tys­fak­cjo­no­wana odsta­wiam pira­midę na biurko. Gdzie jej miej­sce. Ulga, którą odczu­wam, jest potężna. Ponie­waż coś robię. Cokol­wiek. Widzę, jak moje ręce funk­cjo­nują. Wiem, że nie jestem mar­twa. Na razie.

Nie pytam sie­bie, czy moje dzia­ła­nia są złe.

Sio­stra uchyla lekko drzwi, wygląda na kory­tarz wyło­żony czar­nymi i bia­łymi kafel­kami, potem łapie mnie za rękę i wywleka z gabi­netu, stopą zatrza­sku­jąc drzwi. W moich uszach odgłos ten brzmi pusto jak wieko zamy­ka­jące trumnę, ska­zu­jące papę na wieczną ciem­ność. Nie potra­fię się zmu­sić, by go porzu­cić, ale ona popy­cha mnie do przodu, na schody.

Silna jest moja sio­stra Flo­rence.

Moja bliź­niaczka.

− Nie ujdzie nam to na sucho − stwier­dzam.

− Cicho, Romy. Oczy­wi­ście że tak.

Stoję w wan­nie, a Flo­rence obmywa mnie jak zabło­co­nego psa. Nagość ni­gdy nie była dla nas pro­ble­mem. Może dla­tego, że spę­dzi­ły­śmy dzie­więć mie­sięcy splą­tane, nagie w łonie. Wycho­dzę z wanny i Flo­rence deli­kat­nie mnie wyciera. Mar­twi się jed­nak raną i guzem na mojej gło­wie, cho­ciaż mówię jej, że to nic takiego. Zmyła mi krew z wło­sów, a teraz stoi nade mną, przez dzie­sięć minut przy­ci­ska­jąc mocno do rany zimną fla­nelę, by zata­mo­wać krwa­wie­nie. Nie wydaję żad­nego dźwięku. Zasłu­ży­łam na ból.

Widzę, że dłoń jej drży, gdy sięga do mojej szafy po świeże ubra­nie dla mnie. Pod­cho­dzę do niej. Przez krótką chwilę obej­mu­jemy się, nasze ciała znowu są splą­tane. To zda­rza się rzadko. Rzecz dziwna, bo choć nie­ustan­nie się doty­kamy, muskamy ramio­nami, sztur­chamy w żebra i zde­rzamy łok­ciami, nie­czę­sto się przy­tu­lamy. Nie obej­mu­jemy się, nie cału­jemy w policzki ani jaw­nie nie oka­zu­jemy sobie uczuć. To byłoby złe. Jak­by­śmy obej­mo­wały albo cało­wały same sie­bie. Miłość jed­nak jest pomię­dzy nami, wiąże nas niczym pępo­wina i akcep­tu­jemy ją rów­nie natu­ral­nie jak fakt, że obie mamy krę­cone, jasne włosy.

Sadza mnie na łóżku. Cho­wam stopy pod sie­bie, jak­bym mogła scho­wać to, co leży zlek­ce­wa­żone pię­tro niżej. Flo­rence przy­siada obok mnie, narzuca mi na ramiona koł­drę, a ja z opusz­ków jej pal­ców wyczu­wam, że jest zde­ner­wo­wana. Nie oka­zuje tego po sobie.

− A teraz − mówi rze­czowo − opo­wiedz, co się stało. Natych­miast.

Nie odrywa ode mnie spoj­rze­nia. Wpa­truję się w nią inten­syw­nie. Nasze twa­rze są takie same, cho­ciaż nie jeste­śmy iden­tyczne. Flo­rence ma wiel­kie, okrą­głe, błę­kitne oczy, które wie­dzą, jak sto­pić ci serce, oczy ser­deczne i mądre, nie chcesz, by odwra­cały się od cie­bie. Ja mam oczy barwy męt­nego bursz­tynu, podłużne i wąskie. Flo­rence nazywa je kocimi. Do kom­pletu mam też pazury. Jej twarz jest węż­sza niż moja, bar­dziej deli­katna, czego zawsze jej zazdro­ści­łam, choć mamy te same pro­ste nosy i kwa­dra­towe szczęki. A także iden­tyczne usta, nazbyt sze­ro­kie dla naszych twa­rzy. Jej teraz są zaci­śnięte. Uro­dziła się tylko dwa­dzie­ścia pięć minut przede mną, ale cza­sami wydaje się star­sza. O wiele star­sza.

Pró­buję mówić spo­koj­nie. Nie udaje mi się. Sły­szę, jak moje słowa drżą, pra­gnę schwy­tać je w powie­trzu i zastą­pić sil­niej­szymi.

− Nie pamię­tam, co się stało. Nic nie pamię­tam.

− Musisz.

− Nie.

− Merde!

Flo­rence ni­gdy nie klnie i mimo że wła­śnie zamor­do­wa­łam ojca, jestem zszo­ko­wana. Przy­bliża twarz do mojej i łapie mnie za loki. Nie cią­gnie, lecz mocno trzyma. Przy­ciąga mnie jesz­cze bli­żej i widzę maleń­kie czarne plamki gniewu w deli­kat­nym błę­ki­cie jej tęczó­wek.

− Nie kłam − mówi.

W moich pier­siach migo­cze roz­pa­lony do bia­ło­ści pło­mień smutku. Ni­gdy sie­bie nie okła­mu­jemy. Rodzi­ców − tak, nauczy­cieli − bien sûr, księ­dza w kościele jezu­itów Saint-Paul-Saint-Louis − oczy­wi­ście. Okła­mu­jemy nawet samego Boga, ale ni­gdy sie­bie wza­jem­nie.

− Przy­się­gam, że niczego nie pamię­tam. Ock­nę­łam się na dywa­nie w gabi­ne­cie papy i zna­la­złam go… w tym sta­nie. Mia­łam krew na rękach, więc musia­łam… − Nie potra­fię tego powie­dzieć. Nie potra­fię. Nie potra­fię.

Flo­rence mówi to za mnie.

− Dźgnąć go.

Kiwam głową.

− A przy­cisk do papieru? − pyta.

− Papa mnie nim ude­rzył.

− Dla­czego?

− Nie wiem. Nie pamię­tam.

− To cię nie ura­tuje. − Tak łagod­nie. Tak bole­śnie. Głos sio­stry cierpi z mojego powodu. − Poli­cja cię zaaresz­tuje.

− Pomóż mi − szep­czę.

Opiera czoło o moje. Czuję w jej wło­sach zapach świeżo ścię­tej trawy, a to przy­wo­łuje wspo­mnie­nie. Sta­łam w holu, słońce wpa­dało przez otwarte fron­towe drzwi, przy­no­sząc aro­mat świeżo sko­szo­nych traw­ni­ków. Mama woła z kuchni, prosi, by ktoś przy­niósł róże z ogrodu. I cień męż­czy­zny w progu.

Obraz znika. Rana na gło­wie pul­suje.

Jest tak, jakby Flo­rence mogła widzieć, co dzieje się w mojej gło­wie, ponie­waż mówi:

− Roland tu był. Poszłam z nim do ogrodu nazry­wać róż dla maman. Pamię­tasz?

Sia­dam pro­sto.

− Tak.

− Coś jesz­cze?

− Nie, nic, co było póź­niej. Wszystko… − mru­gam mocno − znik­nęło.

Wodzę spoj­rze­niem po swoim pokoju. Jest zwy­czajny, o wiele zwy­czaj­niej­szy niż pokój Flo­rence, będący świą­ty­nią Opery Pary­skiej oraz potęgi różo­wego tiulu. Mój jest surowy. Jasne, nowo­cze­sne meble, co maman skwi­to­wała nie­sma­kiem, pro­sta drew­niana szczotka do wło­sów na toa­letce i jeden oprawny w ramki obra­zek na ścia­nie. Przed­sta­wia foto­gra­fię pierw­szej kobiety pilota na świe­cie, Ray­monde de Laro­che, za ste­rami kru­chego samo­lotu marki Voisin w 1909 roku w Paryżu. Wpa­truję się inten­syw­nie w każdy przed­miot, pochła­nia­jąc jego kolor i kształt, połysk na saty­no­wej koł­drze, to, jak mosiężna klamka odbija świa­tło. Może ni­gdy wię­cej ich nie zoba­czę.

Flo­rence bie­rze moją rękę i zamyka ją w dło­niach, trzy­ma­jąc mocno na kola­nach okry­tych ele­gancką, kre­mową spód­nicą. Sły­szę jej ciężki oddech, jak wtedy, gdy przy­go­to­wuje się do skoku do basenu. Ostre prych­nię­cia.

− Romy. − Jej wzrok prze­biega po mnie. − Wiem, co zro­bimy. Powiemy, że byłaś ze mną i Rolan­dem w ogro­dzie. Że we troje zry­wa­li­śmy kwiaty.

Jestem zahip­no­ty­zo­wana. Kłam­stwem. Jaw­nym łgar­stwem pada­ją­cym z jej ust. Czuję, jak to kłam­stwo oplata swymi czuł­kami zwoje mojego mózgu, a te deli­katne i kuszące czułki para­li­żują mnie i nie potra­fię wyko­nać żad­nego ruchu, nawet mru­gnąć.

− No więc? − Flo­rence uśmie­cha się do mnie, ale ten uśmiech jest krzywy.

Strzą­sam czułki i ujmuję w dło­nie jej deli­katną twarz.

− Zro­bi­ła­byś to dla mnie?

− Oczy­wi­ście.

− Jeśli nas zła­pią, pój­dziesz do wię­zie­nia jako wspól­niczka.

− Nie zła­pią nas.

− A co z Rolan­dem?

Flo­rence prze­wró­ciła swo­imi pięk­nymi, błę­kit­nymi oczami.

− Roland zrobi wszystko, o co popro­szę.

Serce mi wali. Otwie­ram usta, by krzyk­nąć: „Tak, tak, tak!”. Skła­mie dla mnie. Ura­tuje mi życie. Z moich ust padają jed­nak zupeł­nie inne słowa.

− A co z ogrod­ni­kiem?

− Słu­cham?

− Z ogrod­ni­kiem. Kari­mem. Widział was?

Szyb­kim ruchem prze­suwa języ­kiem po war­gach i wiem, że myśli, by skła­mać, lecz tego nie robi. Nie mnie.

− Tak, roz­ma­wia­łam z nim. Przy­ci­nał bukowy żywo­płot.

− No to po spra­wie. On wie, że mnie tam nie było. Zapłacę głową.

Doty­kam szyi, bia­łej, smu­kłej kolumny, którą zakrzy­wione ostrze gilo­tyny prze­tnie niczym łodygę selera. Opuszki pal­ców mam spa­ra­li­żo­wane, lecz rysuję nimi linię na gar­dle.

− Biedny papa − szep­czę. − Biedna maman. Przy­kro mi. − Z tymi sło­wami coś ze mnie wycieka.

Flo­rence ude­rza mnie w twarz. Nie­zbyt mocno, choć wystar­cza­jąco.

− Posłu­chaj mnie, Romy. Razem ścię­ły­śmy róże dla maman, które poda­łam jej przez kuchenne okno. Nie odstę­po­wa­łaś mnie nawet na krok. Póź­niej we troje…

Urywa, czoło się jej marsz­czy, gdy wymy­śla alibi.

− …leże­li­śmy na traw­niku w cie­niu wierzby − pod­su­wam.

− I roz­ma­wia­li­śmy o…?

− Jose­phine Baker.

Flo­rence uśmie­cha się krótko.

− Tak, oczy­wi­ście. Dobry pomysł. Roz­ma­wia­li­śmy o jej namięt­nym tańcu w Syre­nie tro­pi­ków. − Na policz­kach wykwi­tły jej dwa ciemne rumieńce, oczy błysz­czą. − Sły­szysz mnie? − mówi zapal­czy­wie. − Sły­szysz? Byłaś z nami przez cały czas, potem Roland poszedł, a my wró­ci­ły­śmy tutaj, żeby zmyć ślady po tra­wie.

− Ale co z Kari­mem?

− Nie przej­muj się nim.

− Powie poli­cji, że nie było mnie z wami.

− Nikt mu nie uwie­rzy. − Flo­rence zsuwa się z łóżka. − No dalej, musimy zako­pać twoje zakrwa­wione ubra­nie, zanim pojawi się poli­cja.

Łapię ją za rękę i przy­cią­gam do sie­bie.

− Nie, Flo­rence. Roland może dla cie­bie skła­mie poli­cji, ale Karim tego nie zrobi.

Prze­raź­liwy krzyk prze­szywa ciszę panu­jącą w domu i pędzi po scho­dach. Wło­ski na rękach stają mi dęba, na karku mam gęsią skórkę i wiem, że się zaczęło.

− Karim nie okła­mie poli­cji, żeby mnie ura­to­wać − mru­czę. − Powie, że mnie tam nie było.

− Lecz jego zezna­nie nie będzie miało zna­cze­nia. Ponie­waż przy­się­gnę, że nie był na tyle bli­sko, żeby cię zoba­czyć.

− Przed chwilą powie­dzia­łaś, że widzia­łaś go przy żywo­pło­cie.

− Naprawdę? Musia­łam się pomy­lić.

− Co?

− Nie widzia­łam go. Teraz sobie przy­po­mi­nam, Karima nie było w ogro­dzie.

Z nie­po­ko­jem marsz­czę czoło.

− A gdzie był? − pytam z rosnącą czuj­no­ścią.

− W gabi­ne­cie z papą.

Gapię się na nią. Przez długą chwilę nie rozu­miem. A może nie chcę rozu­mieć? Flo­rence nie odrywa ode mnie oczu i mocno potrząsa mnie za ramiona.

− Rozu­miesz, Romy?

Chwy­tam ją mocno za prze­gub i czuję, że puls sio­stry jest tak szybki jak mój. Wydaje się, że u moich stóp roz­lewa się kałuża krwi ojca, a ja bez waha­nia ją prze­kra­czam. Pływa w niej odbi­cie twa­rzy Karima, pocią­głej, ciem­no­skó­rej twa­rzy ze smut­nymi oczami, lecz odwra­cam od niej wzrok.

− Tak − szep­czę. Słowa adre­suję wyłącz­nie do sio­stry. − Rozu­miem. Byłam w ogro­dzie. Z tobą i Rolan­dem. Teraz sobie przy­po­mnia­łam. Karim wszedł do domu.

Obie wiemy, że tra­fimy do pie­kła.

Roz­dział drugi

OSIEM LAT PÓŹ­NIEJ Paryż, lipiec 1938 roku

No, dalej. Unieś się. Unieś się, ty dra­niu.

Roma­ine Duchamps wykrzy­ki­wała tak do swo­jego nie­zgrab­nego samo­lotu Gipsy Moth, gdy ten zapi­ko­wał dzio­bem w kie­runku ziemi niczym wrzesz­czące, wierz­ga­jące widmo zwia­stu­jące śmierć.

Nie porzu­caj mnie. Pod­nieś dziób odro­binkę. O cen­ty­metr? Tylko o tyle cię pro­szę, moje maleń­stwo.

Ści­gała się z burzą, ucie­ka­jąc przed czarną ścianą gniew­nych chmur sie­dzą­cych jej na ogo­nie. One jed­nak ją dogo­niły, schwy­tały i zrzu­ciły z nieba. W jed­nej chwili pro­sto i sta­bil­nie pro­wa­dziła swój maleńki samo­lo­cik przez poły­skliwe, błę­kitne niebo nad jedwa­bi­ście zie­lo­nymi polami w sercu Fran­cji, w następ­nej mio­tało nią w taki sam spo­sób, w jaki pies ciska szczu­rem tam i z powro­tem, chcąc zła­pać go za kark. Pod­rzu­cona na sto metrów, ude­rzona w skrzy­dło, prze­krzy­wiona na jedną stronę, potem upusz­czona jak kamień.

Owład­nął nią strach. Nie przed śmier­cią − była prze­ko­nana, że spo­tka się z nią za kilka sekund − lecz przed opusz­cze­niem życia. Nie­do­koń­czo­nego. Nie­zde­fi­nio­wa­nego. I tak strasz­nie nie­upo­rząd­ko­wa­nego. Deszcz zale­wał otwarty kok­pit, prze­sią­kał przez ubra­nie, ośle­piał ją, pokry­wa­jąc war­stwą wody gogle. Bił w kru­chy samo­lo­cik, pod­czas gdy gwał­towny wiatr pozba­wił Romy kon­troli nad ste­rami. Usi­ło­wała ją odzy­skać, z całej siły cią­gnąc drą­żek, a każdy mię­sień w jej ciele się napiął i zesztyw­niał. Była świa­doma, że nie­wi­doczna zie­mia bły­ska­wicz­nie zbliża się ku niej.

Lęk robi z tobą dziwne rze­czy. Obnaża cię. Do gołych kości. Wszystko wypływa z cie­bie niczym krew. Romy nie potra­fiła oddy­chać. Nie potra­fiła myśleć ani patrzeć. A jed­nak dło­nie były silne i dosko­nale wie­działy, co robią, nawet kiedy wyczu­wała, że samo­lot usi­łuje się roz­paść, piku­jąc, trzę­sąc się i dygo­cząc. W pół­mroku burzo­wych chmur pod­świe­tlane instru­menty na desce roz­dziel­czej żarzyły się nie­sa­mo­witą zie­le­nią, a Romy usi­ło­wała odczy­tać wska­za­nia wyso­ko­ścio­mie­rza. Był ukryty pod war­stwą wody.

Jak wysoko? Pięć­set metrów?

Sto?

Mniej?

Spięła się cała w pasie bez­pie­czeń­stwa. Mię­śnie drgały. Kości przy­go­to­wy­wały się na ude­rze­nie. Mimo to ręce nie chciały się pod­dać. Były tak uparte jak jej umysł i nie­ustę­pli­wie cią­gnęły drą­żek. Modliła się, by cię­gna ste­rów wyso­ko­ści nie pękły. A kiedy już pra­wie dotarł do niej zapach let­niej trawy, poczuła ruch. Zmianę kąta. Począt­kowo nie­znaczną, z każdą chwilą coraz więk­szą. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze dziób Gipsy Moth wdra­py­wał się w powie­trzu do góry. Sil­nik de Havil­land ryczał trium­fal­nie, Romy przy­łą­czyła się do niego.

Znowu mogła oddy­chać. Poczuła, że ponow­nie mocno trzyma życie w ręku. Z walą­cym ser­cem, spo­cona, z myślami szy­bu­ją­cymi wysoko, dała na pełny gaz, zato­czyła krąg, by nabrać wyso­ko­ści, i skie­ro­wała się przez deszcz na pół­noc, ku doli­nie Rodanu. Ku Pary­żowi.

Świa­tła Paryża lśniły matowo za sza­rym woalem przy­sła­nia­ją­cym późne popo­łu­dnie. Deszcz ude­rzał w skrzy­dła dwu­pła­towca Romy niczym miliony srebr­nych poci­sków, widzial­ność była tak zła, że z kok­pitu nie dostrze­gała ich koń­có­wek. Odbie­rała to tak, jakby odcięto jej opuszki pal­ców. Pod nią roz­po­ście­rało się mia­sto, pul­su­jące serce Fran­cji, które ni­gdy nie przy­sta­wało nawet na sekundę ani nie myliło kroku w sza­lo­nym tańcu, nie­za­leż­nie od tego, jak gwał­towne let­nie burze nad nim sza­lały.

Z uczu­ciem ulgi Romy zoba­czyła sznur świa­teł na pasie. Zmniej­szyła wyso­kość, utrzy­mu­jąc dwu­pła­to­wiec równo w pory­wach pół­nocno-zachod­niego wia­tru. Spo­koj­nie, nie pani­kuj. Małe pry­watne lot­ni­sko DeFosse było ulo­ko­wane na wschod­nich obrze­żach Paryża i nie­chęt­nie wyła­niało się z pół­mroku. Z góry dostrze­gła rękaw i dwóch ludzi w żół­tych sztor­mia­kach bie­gną­cych na śro­dek pasa, zgar­bio­nych w ochro­nie przed wia­trem. Sta­nęli w pogo­to­wiu i cze­kali, by zła­pać skrzy­dła w chwili, gdy samo­lot wylą­duje.

− Mar­tel − wymam­ro­tała Romy zzięb­nię­tymi ustami − któ­re­goś dnia zetnę ci tę twoją cho­lerną głowę, jak nie będziesz uwa­żał.

Przy­mknęła prze­pust­nicę, redu­ku­jąc pręd­kość do pięć­dzie­się­ciu ośmiu węzłów i cały czas wal­cząc z wia­trem. Poczuła, jak koła doty­kają ziemi i silne ramiona łapią skrzy­dła, nie pozwa­la­jąc, by podmu­chy prze­wró­ciły samo­lot. Męż­czyźni bie­gli, gdy koło­wała przez trawę do han­garu, a z obu stron wyra­stały bru­natne fon­tanny wody niczym fale dzio­bowe.

Posa­dze­nie samo­lotu podzia­łało na nią źle. Zawsze tak było, i w słońcu, i w desz­czu. Za każ­dym razem, gdy koła tra­fiały na pas trawy, ogar­niało ją głę­bo­kie poczu­cie klę­ski, dozna­wała gwał­tow­nego skur­czu wnętrz­no­ści. Nie powinna być tutaj, na dole. Jej miej­sce było tam, wysoko nad chmu­rami, w poje­dynkę. Tak, jasne, że przez lata sta­wiała czoło nie­bez­pie­czeń­stwom pod­czas lata­nia. Tak, bywało, że gro­ziła jej kata­strofa, a pierś ści­skał lęk. Zawsze jed­nak to jej ręka, niczyja inna, trzy­mała ster. Na dole, uwię­ziona w nędz­nych uli­cach Paryża, czuła się dotkli­wiej potur­bo­wana przez burze o wiele gor­sze niż te na nie­bie.

Wró­ciła do dzie­wię­ciu­set obro­tów na minutę, pozo­sta­wia­jąc prze­pust­nicę w pełni otwartą, dopóki śruba nie prze­stała się obra­cać. Upew­niła się, że zapłon, układ elek­tryczny i kurek paliwa są wyłą­czone, potem z ocią­ga­niem sztywno wygra­mo­liła się z kok­pitu na skrzy­dło. Ugięła kolana i zesko­czyła na beto­nową pod­łogę han­garu. Natych­miast wyż­szy z męż­czyzn odzia­nych w sztor­miaki pod­biegł do niej i na namok­nię­tym ręka­wie jej skó­rza­nej kurtki wylą­do­wała ciężka dłoń.

− Do dia­bła, co ty wypra­wiasz, cho­lerna idiotko? Żeby latać w takiej burzy.

Romy strzą­snęła dłoń z ramie­nia. Pró­bo­wała odpiąć pasek skó­rza­nego kasku, lecz palce, choć okryte pod­bi­tymi futrem ręka­wi­cami, miała zdrę­twiałe z zimna.

− Co tak zrzę­dzisz, Mar­tel? − Musiała prze­krzy­ki­wać bęb­nie­nie desz­czu w dach z bla­chy fali­stej. − Masz to, czego chcia­łeś. − Spod pachy wyjęła paczkę i wetknęła w dło­nie olbrzyma. − Pro­szę, bierz.

Jed­nakże na­dal wyczu­wała jego gniew w wil­got­nym powie­trzu, któ­rym oddy­chała, przy­wie­rał do jej skóry, wcią­gał ją z powro­tem w ów ponury świat na ziemi. Jego głos brzę­czał jej w uszach jak źle nasta­wione radio. Zawsze musiała na nowo się przy­zwy­cza­jać do gło­sów ludzi zastę­pu­ją­cych cie­płe, regu­larne pul­so­wa­nie czte­ro­cy­lin­dro­wego sil­nika de Havil­land.

− Jakieś wie­ści od Men­deza? − zapy­tał Mar­tel.

− Tak, kazał ci powtó­rzyć, że prze­syłka jest kom­pletna.

− Świet­nie.

Nie­znacz­nie kiw­nął głową z satys­fak­cją. Nie dzię­ku­jąc, scho­wał kwa­dra­tową, opa­ko­waną w brą­zowy papier paczkę pod ocie­ka­jący wodą sztor­miak.

− Mogłaś się zabić. Merde! Ni­gdy się nie nauczysz?

Romy nie dała się oszu­kać.

− Cie­bie mar­twi tylko to, kto będzie pilo­to­wał twoje cenne samo­loty, jeśli mnie zabrak­nie − odparła.

Świa­tła han­garu migały w burzy, rzu­ca­jąc na ściany cie­nie w dziw­nych kształ­tach. Beton pod jej butami pociem­niał od wody, która z niej spły­wała. W odle­głym kącie han­garu mecha­nik prze­rwał pracę przy smu­kłym, nie­bie­skim samo­lo­cie wyści­go­wym Cau­dron C460, obiek­cie pożą­da­nia Romy. Uniósł głowę znad osłony sil­nika i obser­wo­wał ich z zain­te­re­so­wa­niem. Dopiero wtedy uświa­do­miła sobie, jak gło­śno krzy­czała.

Léo Mar­tel nie nale­żał do ludzi mar­nu­ją­cych słowa. Wydał z sie­bie prze­cią­głe wes­tchnie­nie, jakby w tcha­wicy utknęła mu poduszka powie­trza.

− Nie oszu­kuj się, Roma­ine. Jest mnó­stwo innych ryb w rzece. Chętni piloci usta­wiają się w kolejce, by dostać twoją robotę albo jakie­kol­wiek zaję­cie tutaj, byle bli­sko samo­lo­tów. − Już miał się odwró­cić, ale zatrzy­mał się i obrzu­cił ją twar­dym, gniew­nym spoj­rze­niem. Efekt zepsuły kro­ple desz­czu poły­sku­jące jak dia­menty na jego gęstych, czar­nych brwiach. − No i to są męż­czyźni − dodał. − Mają wię­cej roz­sądku, nie ryzy­kują znisz­cze­nia mojego samo­lotu.

Uśmiech­nęła się do niego nie­znacz­nie.

− Ale nawet w przy­bli­że­niu nie są tak dobrzy jak ja, a ty dosko­nale o tym wiesz.

Ruszyła po kliny do wsu­nię­cia pod koła samo­lotu i kiedy spoj­rzała przez ramię, Mar­tel już śpiesz­nie odcho­dził, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, gar­biąc bar­czy­ste ramiona w ochro­nie przed let­nią burzą.

− Ty dra­niu! − zawo­łała za nim.

− Nie przej­muj się nim.

To był Jules Roget, drugi męż­czy­zna w żół­tym sztor­miaku, drobny, ledwo się­ga­jący jej do brody. Tuż po pięć­dzie­siątce, zawsze miał kil­ku­dniowy siwy zarost na bro­dzie oraz zręczne dło­nie, o wiele dla niego za duże. Dło­nie mecha­nika. Odzna­czały się cier­pli­wo­ścią Hioba i potra­fiły obła­ska­wić i ocza­ro­wać naj­bar­dziej uparte z sil­ni­ków tak, że pod­da­wały się ich prze­ko­nu­ją­cemu doty­kowi. Romy uśmiech­nęła się do niego.

− Merci, Jules. Dzięki, że wysze­dłeś w deszcz.

− Jak lot?

− Wybo­isty, lodo­waty, mokry.

− Czyli świet­nie się bawi­łaś.

Romy wybuch­nęła śmie­chem.

− Tak, masz rację. Świet­nie się bawi­łam. Gipsy leciał słodko jak ptak.

Z haka na ścia­nie han­garu zdjęła irchową szmatkę i zaczęła wycie­rać smu­kłe boki samo­lotu z błę­kit­nej tka­niny, piesz­cząc je dłu­gimi, zama­szy­stymi ruchami. Nie była gotowa do porzu­ce­nia go. Jesz­cze nie.

− On się mar­twi − rzekł sto­jący za jej ple­cami Jules.

− Jasne, że tak. Mar­twi się o samo­lot i prze­syłkę.

− Nie, ma chérie, mar­twi się o pilota − odparł Jules ostrzej­szym niż wcze­śniej tonem.

Lot­ni­sko DeFosse było małe i zatło­czone, miało brzydki zwy­czaj, że na pasie star­to­wym wyrzu­cało spod kół kępy darni. Za to długi i przy­tulny bar kusił bogac­twem naj­lep­szych win, które spłu­kują kurz z języka i usu­wają ból z kości. Był ulu­bio­nym loka­lem pilo­tów i Romy poczuła dotkliwą pokusę, sły­sząc dobie­ga­jący z niego rado­sny gwar, ale nie­chęt­nie się odwró­ciła i ruszyła kory­ta­rzem. Do zie­lo­nych drzwi z tabliczką z napi­sem MAR­TEL ENTER­PRI­SES.

Weszła, nie faty­gu­jąc się, by zapu­kać. Skie­ro­wała się nie ku twar­demu krze­słu przed biur­kiem, lecz ku sofie sto­ją­cej pod ścianą. Opa­dła na nią, choć wyła­ziło z niej koń­skie wło­sie, jakby była ranna. Rzu­ciła torbę na pod­łogę, roz­cią­gnęła napięte mię­śnie ple­ców i zdjęła mokry kask lot­ni­czy. Prze­su­nęła dło­nią po krót­kich, sza­ro­blond wło­sach, lecz momen­tal­nie poża­ło­wała, że pozbyła się sta­now­czego uści­sku skóry na gło­wie. W dziwny spo­sób powstrzy­my­wał jej myśli od sącze­nia się na zewnątrz.

Biuro Mar­tela było w opła­ka­nym sta­nie. Stosy teczek wzno­siły się na każ­dej powierzchni. Sam Mar­tel sie­dział za biur­kiem, przed sobą miał otwartą paczkę i czy­tał ze sku­pie­niem coś, co wyglą­dało jak lista, cho­ciaż z miej­sca, gdzie sie­działa, Romy nie potra­fiła jej odcy­fro­wać.

Był potęż­nym męż­czy­zną, bar­czy­stym i zbyt musku­lar­nym, by dobrze wyglą­dać w gar­ni­tu­rze. Jak więk­szość olbrzy­mów, wyda­wał się star­szy. Romy przy­pusz­czała, że musi mieć około trzy­dzie­stu pię­ciu lat, choć bez trudu można było dać mu wię­cej. Było coś w jego sza­rych oczach, co spra­wiało wra­że­nie, że zbyt wiele rze­czy widziały. Przez więk­szość czasu miał nieco przy­mknięte powieki, jakby tylko poło­wicz­nie anga­żo­wał się w ota­cza­jący go świat. W rze­czywistości wcale tak nie było, choć nie­któ­rzy dawali się zwieść. Rzu­cił krót­kie spoj­rze­nie na Romy.

− Wszystko jest? − zapy­tała.

Ski­nął głową.

− Tak, wszystko. − Poło­żył arkusz zapi­saną stroną na bla­cie. − Mia­łaś jakieś pro­blemy?

Mogłaby opo­wie­dzieć mu o gra­dzie, który tuż na pół­noc od Limo­ges pró­bo­wał zro­bić dziury w skrzy­dłach, albo o mgle nad Pire­ne­jami tak gęstej, że czuła, jakby leciała przez mleko, cią­gle się spo­dzie­wa­jąc, że poszar­pane szczyty hisz­pań­skich gór ude­rzą ją w twarz. Mogłaby też wspo­mnieć o komi­te­cie powi­tal­nym zło­żo­nym z trzech myśliw­ców Fiat CR 32 nale­żą­cych do hisz­pań­skich Nacjo­na­li­stycz­nych Sił Powietrz­nych, co ozna­czało, że musiała spaść jak kamień w głę­boką dolinę, gdzie cie­nie ukryły jej Gipsy Moth.

Jed­nakże nie zro­biła tego. Wzru­szyła ramio­nami i powie­działa:

− Żad­nych.

− Czy puł­kow­nik Gar­cia Men­dez sam przy­jął skrzy­nię?

− Tak. Cze­kał ze swo­imi oddzia­łami repu­bli­kań­skimi na lądo­wi­sku i szybko prze­ła­do­wali ją z samo­lotu na cię­ża­rówkę. Dał mi dla cie­bie tę paczkę.

− Nic wię­cej?

− Nic.

Potra­fiła dobrze kła­mać. Wie­działa o tym. Dla­czego więc Mar­tel tak zamru­gał, niech go szlag? Jakby wyczu­wał zapach kłam­stwa. Wstał, nalał swo­jego ulu­bio­nego pastis do dwóch szkla­nek i pod­szedł do niej. Bez słowa podał jej szklankę. Wychy­liła zawar­tość jed­nym łykiem, szyb­ciej, niż zamie­rzała. Nie chciała, by pomy­ślał, że roz­pacz­li­wie łak­nęła alko­holu. Mar­tel jed­nak nie zwró­cił na to uwagi i zro­bił to samo, po czym przy­siadł przed nią na pię­tach. Na­dal był potężny, nawet w tej pozy­cji.

− Alors, Roma­ine. Co się stało?

Mogłaby znowu skła­mać. On nie musiał wie­dzieć. Pewne jak w banku, że Gar­cia Men­dez mu nie powie. Hisz­pań­ski puł­kow­nik świet­nie się orien­to­wał, co Mar­tel sądzi o prze­kra­cza­niu gra­nic.

− Papie­rosa − popro­siła Romy. Zwle­kała.

Nie­cier­pli­wie wycią­gnął z opa­ko­wa­nia jeden z czar­nych turec­kich papie­ro­sów, podał jej i pod­su­nął ogień. Obser­wo­wał ją jak jastrząb.

− Był jeden czło­wiek − rze­kła wresz­cie. − Potrze­bo­wał pod­wózki. W kok­pi­cie było miej­sce.

− Merde!

Romy zacią­gnęła się głę­boko, powstrzy­mu­jąc się tym samym od powie­dze­nia cze­goś.

− Nazwi­sko? − zapy­tał ostro Mar­tel.

− Nie pyta­łam.

− Gdzie go wysa­dzi­łaś?

− Pod Béziers.

Mar­tel wypu­ścił powie­trze, jego oddech ude­rzył ją w twarz.

− Roma­ine, na litość boską, znasz moje roz­kazy. Lecisz do Hisz­pa­nii wyko­nać zada­nie, o które pro­szę, i wra­casz. Nic wię­cej. Ryzyko i tak jest wyso­kie.

− Ten czło­wiek był ranny, Mar­tel, ści­gały go oddziały Franco. Musiał wydo­stać się z Hisz­pa­nii. Potrze­bo­wał pomocy. To prze­cież robimy, prawda? Poma­gamy repu­bli­ka­nom wygrać wojnę domową w Hisz­pa­nii i poko­nać faszyzm, to jest cel naszej pracy i ty o tym wiesz. − Spoj­rzała na niego. − Nie mogłam zosta­wić tego nie­szczę­śnika na pewną śmierć.

− Ow­szem, mogłaś. I powin­naś była. − Mar­tel się pod­niósł i stał teraz nad nią. − Jeden czło­wiek, Roma­ine. Czy jeden czło­wiek wart jest nara­że­nia całej naszej siatki na ryzyko? Użyj mózgu, dziew­czyno.

Romy była prze­mok­nięta. Zmar­z­nięta. Głodna. Wstała.

− Idź do dia­bła − mruk­nęła i okrą­żyła jego zwa­li­stą postać, kie­ru­jąc się do drzwi. Żar alko­holu w pustym żołądku spra­wił, że łak­nęła wię­cej.

Pocze­kał, aż poło­żyła rękę na klamce.

− Nie zapo­mnia­łaś o czymś?

Obej­rzała się. Stał przed biur­kiem, w jed­nej ręce trzy­ma­jąc jej torbę, w dru­giej szarą kopertę. Prze­su­wał po niej spoj­rze­niem od głowy do stóp, tak jak oce­niałby samo­lot, by się prze­ko­nać, czy wszystko z nim w porządku. Romy zaklęła pod nosem i zawró­ciła. Odbie­ra­jąc od niego kopertę, uśmiech­nęła się nie­wy­raź­nie.

− Nie mam zamiaru cię dener­wo­wać, sze­fie. − Wzru­szyła ramio­nami. − To po pro­stu wro­dzony talent.

Wyraz jego twa­rzy nie uległ zmia­nie, ale sze­roka pierś w spło­wia­łej dre­li­cho­wej koszuli na moment się unio­sła, jakby powstrzy­my­wał śmiech. Szybko wycią­gnęła rękę po torbę, on jed­nak jej nie pusz­czał.

− Cho­lera, co ty w niej masz? − zapy­tał. − Waży…

− Część do sil­nika, którą w Hisz­pa­nii zna­la­złam dla Jules’a. − Uwol­niła pasek z uchwytu Mar­tela.

− Leżała sobie na lądo­wi­sku, tak?

− Coś w tym rodzaju.

Zarzu­ciła torbę na ramię i ponow­nie ruszyła do drzwi.

− Dokąd tak strasz­nie się śpie­szysz? − zapy­tał Mar­tel.

Teraz, gdy bez­piecz­nie była poza jego zasię­giem, posłała mu uśmiech.

− Idę na przy­ję­cie.

Roz­dział trzeci

Romy poje­chała linią 2 pary­skiego metra z placu de Cli­chy do Ave­nue Kléber, dalej zaś poszła pie­szo. Ulica, nazwana od jed­nego z napo­le­oń­skich gene­ra­łów, który pano­szył się w Egip­cie na koniec osiem­na­stego wieku, była jed­nym z dwu­na­stu wspa­nia­łych bul­wa­rów, roz­cho­dzą­cych się niczym ramiona gwiazdy z Place de l’Étoile z impo­nu­ją­cym Łukiem Trium­fal­nym. Ta część mia­sta budziła w niej nie­po­kój. Jakby cho­dziła po szkle.

Tutaj miesz­kała jej sio­stra.

Deszcz zelżał do mżawki. Poma­lo­wał lśniącą, srebrną war­stwą ele­gancką aleję, spo­tę­go­wał szept liści pla­ta­nów i aro­mat ziemi w milio­nach skrzy­nek na para­pe­tach zdo­bią­cych Mia­sto Świa­tła. Przy wil­got­nej pogo­dzie Paryż zawsze miał swój wyjąt­kowy zapach, oso­bi­ste per­fumy, które Romy z ulgą wdy­chała. Pod­czas ostat­niej burzy były chwile, gdy nie sądziła, że jesz­cze kie­dyś będzie się roz­ko­szo­wać aro­matami Paryża. Chyba że w drew­nia­nym pudle w żyznej, czar­nej gle­bie cmen­ta­rza Père Lacha­ise.

Ave­nue Kléber bie­gła pro­sto przez Szes­na­stą Dziel­nicę do placu du Trocadéro, do któ­rego Romy zbli­żała się ze zwy­kłą ostroż­no­ścią. Jakby mógł ją ugryźć. Przy Ave­nue Kléber wzno­siły się wspa­niałe sze­ścio­pię­trowe kamie­nice, amba­sady, a w daw­nym, przy­po­mi­na­ją­cym pałac hotelu Maje­stic mie­ściły się urzędy pań­stwowe. Wszyst­kie budynki cheł­piły się mister­nymi kamien­nymi zdo­bie­niami, kla­sycz­nymi rzeź­bami oraz kolum­nami przy drzwiach. Miesz­kać tutaj mogli tylko bogaci. Albo dys­po­nu­jący wielką wła­dzą. A naj­le­piej, gdy mieli jedno i dru­gie. Zawsze było tak samo, Romy opa­no­wy­wał impuls, by biec do domu z kamien­nymi lwami strze­gą­cymi masyw­nych drzwi i jak sza­lona walić w nie, by ją wpusz­czono.

A mimo to rów­no­cze­śnie musiała wal­czyć z impul­sem, by się odwró­cić. Uciec. Szybki i gorący oddech parzył jej gar­dło. Pośpiesz­nie poko­nała sze­ro­kie fron­towe schody, popra­wiła torbę na ramie­niu i naci­snęła mosiężny dzwo­nek.

Nie spieprz tego. Nie tym razem. Uśmie­chaj się, bądź miła, nie wypro­wa­dzaj jej z rów­no­wagi. Jak trudne to może być? O Chry­ste, kwiaty. Powin­nam była kupić jej kwiaty. Romy spoj­rzała na koniec ulicy, gdzie prze­mo­czona ven­deuse pod para­so­lem sprze­da­wała kwiaty z wózka, i pośpiesz­nie zro­biła krok w jej kie­runku. Za późno. Drzwi się otwo­rzyły.

Apar­ta­ment jej sio­stry zaj­mo­wał cały szó­sty étage. Gdy Romy wysia­dła z windy, drzwi już były otwarte. Poko­jówka w czar­nej sukience i bia­łym koron­ko­wym czepku stała w progu z uprzej­mym uśmie­chem, który nie do końca masko­wał nie­po­kój w jej oczach.

− Dzień dobry, made­mo­iselle Roma­ine. Madame spo­dzie­wała się pani wcze­śniej. Teraz jest zajęta…

− Przy­ję­ciem. Tak, wiem, Yvette. Spóź­ni­łam się.

Romy weszła do ele­ganc­kiego holu, który przy­wi­tał ją róża­nym aro­ma­tem. Sześć pięk­nych bukie­tów bia­łych róż zdo­biło pół­okrą­głe pomiesz­cze­nie, dusząc Romy swym zapa­chem. Pra­gnęła zapa­lić papie­rosa, by go usu­nąć. Nie lubiła róż. Już nie. Ich mdląco słodka woń przy­no­siła zbyt wiele zbru­ka­nych wspo­mnień.

Poko­jówka pośpie­szyła powia­do­mić panią o nowym gościu, Romy zaś została sama pod czuj­nym wzro­kiem dwóch wiel­kich por­tre­tów, patrzą­cych na nią z cięż­kich, zło­co­nych ram, które do czasu zamąż­pój­ścia Flo­rence wisiały w domu rodzi­ców. Były to ofi­cjalne por­trety dwóch budzą­cych sza­cu­nek pra­dziad­ków z onie­śmie­la­ją­cymi, sumia­stymi wąsami, w woj­sko­wych galo­wych mun­du­rach. Romy nie mogła znieść ich widoku, w ślad za poko­jówką ruszyła więc przez morze czarno-bia­łych kafel­ków do salonu.

Był to jeden z tych peł­nych prze­py­chu pary­skich salo­nów w stylu findesiècle z wyso­kim sufi­tem, gzym­sami i jedwab­nymi dra­pe­riami na ścia­nach, które gło­śno się doma­gały, by wypeł­nić je muzyką, szam­pa­nem i tań­cem. Dzi­siaj jed­nak odświęt­nie ubrane dzieci sie­działy na usta­wio­nych w trzy rzędy krze­słach i z sze­roko otwar­tymi oczami oglą­dały przed­sta­wie­nie kukieł­kowe o leśnych zwie­rzę­tach, chi­cho­cząc rado­śnie. Za nimi zaj­mo­wały miej­sca wypie­lę­gno­wane matki z kie­lisz­kami wina w dło­niach, a pod ścianą poko­jówka roz­ma­wiała z wysoką, młodą kobietą w szy­kow­nej, srebr­no­sza­rej sukni, o wiele za ele­ganc­kiej na przy­ję­cie dla dzieci. Tą kobietą była Flo­rence.

Potrójny sznur pereł pod­kre­ślał jej smu­kłą, kre­mową szyję. Nie było na niej naj­mniej­szego śladu, żadna kość ani ścię­gno nie zostały prze­cięte spa­da­ją­cym ostrzem gilo­tyny. Krótki i ostry ból we wła­snej szyi spra­wił, że Romy obli­zała wargi. Potrze­bo­wała drinka. A mimo to podzi­wiała chłodną ele­gan­cję bliź­niaczki. Dłu­gie blond włosy jak wir sło­necz­nych pro­mieni zebrane w węzeł, który spra­wiał wra­że­nie tak swo­bod­nego, choć uło­że­nie go pew­nie trwało godzi­nami. I to, jak zadzie­rała brodę odro­binę wyżej niż inni ludzie, rzu­ca­jąc światu wyzwa­nie, by się jej sprze­ci­wił.

Ogromne błę­kitne oczy Flo­rence zwę­ziły się w mimo­wol­nym prze­ja­wie nie­za­do­wo­le­nia, gdy słu­chała poko­jówki. Spoj­rzała na drzwi do salonu i na widok sto­ją­cej w progu Romy zasty­gła. Na uła­mek sekundy. Romy jed­nak to dostrze­gła. Zaraz potem Flo­rence pod­bie­gła do niej z sze­ro­kim uśmie­chem i wycią­gniętą ręką.

− Roma­ine, tak się cie­szę, że wresz­cie dotar­łaś. − Musnęła poli­czek sio­stry swoim. Pach­niała kosz­tow­nymi per­fu­mami. − Chodź − dodała, zni­ża­jąc głos. − Nie prze­szka­dzajmy w przed­sta­wie­niu dla dzieci.

Już chciała wypro­wa­dzić Romy z pokoju, ale wtedy główka ze zło­tymi lokami odwró­ciła się gwał­tow­nie i pod­eks­cy­to­wany gło­sik zawo­łał:

− Tante Romy!

Roz­legł się tupot małych stóp i nagle dwie rączki oplo­tły Romy. Zła­pała sio­strze­nicę w obję­cia i wynio­sła ją do holu z dala od czuj­nych oczu, gdzie poca­ło­wała nie­ska­zi­telny różany poli­czek. Jak zwy­kle poczuła ból w gar­dle, rów­nie zna­jomy i nisz­czący jak aro­mat róż w tym miesz­ka­niu.

− Bon anni­ver­sa­ire, maleńka. Uro­dziny mijają ci miło?

− Tak. Maman poda­ro­wała mi lalkę. To księż­niczka w błysz­czą­cej sukni ze zło­tym…

Romy pozwo­liła, by otu­liły ją te pełne zapału słowa. Eks­cy­ta­cja sze­ścio­latki, którą trzy­mała w ramio­nach, była zaraź­liwa. Oczy błę­kitne jak cha­bry jaśniały od śmie­chu, oddech pach­niał słodko jak koni­czyna.

− Spo­dzie­wa­li­śmy się cie­bie wcze­śniej, Roma­ine − powie­działa Flo­rence.

− Prze­pra­szam. Zła pogoda opóź­niła mój lot. − Posta­wiła dziew­czynkę na pod­ło­dze. − Ale coś ci przy­wio­złam, Chloé. − Wyjęła z torby pro­sto­kątne pudełko owi­nięte w biały jedwab, który odzy­skała ze znisz­czo­nego spa­do­chronu. Agent wiszący pod cza­szą miał zła­many kark. Przed jego ostat­nim lotem Romy wypiła z nim piwo. Spę­dziła z nim noc. Był jej przy­ja­cie­lem. Wczo­raj wie­czo­rem wycięła frag­ment jedwa­biu, omi­ja­jąc dziury po poci­skach, a potem śniła o spa­do­chro­nia­rzu.

− Dzię­kuję, tante Romy.

− Ostrze­gam, to nie jest lalka.

− Mogę otwo­rzyć?

− Oczy­wi­ście.

Drobne dło­nie ostroż­nie odwi­nęły jedwab. Obie pary błę­kit­nych oczu, matki i córki, zro­biły się okrą­głe jak monety.

− To samo­lot! − wykrzyk­nęła Flo­rence. Romy nie usły­szała w jej gło­sie śladu rado­ści.

− To samo­lot − powtó­rzyła zachwy­cona Chloé.

− Model lata­jący − wyja­śniła Romy. − Trzeba zmon­to­wać kilka ele­men­tów, ale to łatwe, i będzie latał. Nazywa się FROG Inter­cep­tor. Popatrz. − Zdjęła wieko. − Napę­dzany gumową taśmą, ma kadłub z dura­lu­mi­nium i wzmac­niane papie­rowe skrzy­dła. − Palce ją świerz­biły, by wyjąć model.

Uśmiech Chloé znowu roz­ja­śnił hol.

− Mogę teraz się nim poba­wić?

Zanim Romy zdą­żyła odpo­wie­dzieć, otwo­rzyły się drzwi. Poczuła powiew powie­trza, napię­cie skóry na policz­kach, jakby z góry wie­działa, kto to jest. Spoj­rzała na drzwi biblio­teki, solidne niczym most zwo­dzony. Otwo­rzyły się na oścież i w holu poja­wili się dwaj męż­czyźni w let­nich gar­ni­tu­rach, obaj trzy­dzie­sto­kil­ku­letni. Jed­nego, jasno­wło­sego i wyso­kiego, nie znała. Drugi był musku­larny, włosy miał czarne jak plama ropy i kro­czył z wypiętą pier­sią, jakby hol do niego nale­żał. Bo rze­czy­wi­ście nale­żał. Nazy­wał się Roland Rous­sel i był mężem Flo­rence.

Romy sły­szała iry­ta­cję w każ­dym ude­rze­niu obca­sów o pod­łogę, gdy się ku niej zbli­żał, choć jego głos był cał­kiem jej pozba­wiony.

− Hej, co to za hałasy? − Zwró­cił się ku szwa­gierce. Powi­tał ją z uśmie­chem tak ide­al­nie wypo­le­ro­wa­nym jak ostrze noża. Jeśli się nie uwa­żało, można się było nim zra­nić. − Dzień dobry, Roma­ine.

− Dzień dobry, Rolan­dzie.

Odwza­jem­niła uśmiech, taki sam jak jego.

− Tante Romy przy­szła na moje przy­ję­cie uro­dzi­nowe − oznaj­miła Chloé.

− Naprawdę? − Słowa padły gład­kie jak szkło. − W takim razie spo­dzie­wał­bym się, że przed przyj­ściem prze­bie­rze się w wizy­tową sukienkę.

− O nie, papo. − Rączka dotknęła wil­got­nej lot­ni­czej kurtki Romy w taki spo­sób, w jaki wie­rzący doty­kają stuły kapłana. − Mnie się podoba.

− I dla­tego ją wło­ży­łam. − Romy uśmiech­nęła się do dziew­czynki, omi­ja­jąc wzro­kiem szwa­gra.

Jasno­włosy nie­zna­jomy pod­szedł do nich. Wycią­gnął rękę do Romy.

− Wresz­cie − powie­dział łagod­nie. − Nie mogłem się docze­kać spo­tka­nia z panią, Roma­ine.

− To moja sio­stra Roma­ine Duchamps − rze­kła Flo­rence, rzu­ca­jąc mu ostre, ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie. − Jest awia­torką. − Romy ni­gdy dotąd nie sły­szała, by sio­stra uży­wała tego ter­minu. Obda­rzał akt lata­nia splen­do­rem, który w rze­czy­wi­sto­ści nie ist­niał. − Roma­ine, pozwól, że ci przed­sta­wię Hor­sta Bau­me­istra z Ber­lina. Przy­je­chał tutaj − prze­nio­sła wzrok na męża − z nie­miecką dele­ga­cją rzą­dową.

Uścisk dłoni miał sta­now­czy i krótki, ale z zain­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się Romy. Nie był to ten rodzaj zain­te­re­so­wa­nia, od któ­rego dosta­wała gęsiej skórki, zupeł­nie nie. W jego jasno­nie­bie­skich oczach poja­wiło się napię­cie, gdy wiódł spoj­rze­niem po jej twa­rzy i krę­co­nych wło­sach ostrzy­żo­nych krótko jak u chłopca. Zano­to­wał w pamięci jej lot­ni­czą kurtkę pozna­czoną zadra­pa­niami i poce­ro­waną. Brą­zowe, prak­tyczne buty. Obser­wo­wał ją tak, jak nauko­wiec w labo­ra­to­rium mógłby obser­wo­wać gatu­nek ćmy. To było tego rodzaju zain­te­re­so­wa­nie. Wni­kli­wie ją stu­dio­wał. Nie sprze­ci­wiała się. Nie poczuła tej fali pogardy, która czę­sto w niej wzbie­rała, gdy męż­czyźni na nią patrzyli. Ponie­waż w jego wzroku było coś, co spra­wiało jej przy­jem­ność: sza­cu­nek.

− Naprawdę pani lata? − zapy­tał.

− Naprawdę.

− Rolan­dzie, mein Freund, gdzie ukry­wa­łeś tę Flie­ge­rin?

Ku zasko­cze­niu Romy jej sio­stra roze­śmiała się.

− Tylko jej nie zachę­caj, Horst. Usi­łu­jemy ją ucy­wi­li­zo­wać.

Ucy­wi­li­zo­wać?

Czy po to były jedwabne halki i ręka­wiczki z cie­lę­cej skórki, które z mono­tonną regu­lar­no­ścią dostar­czano pod jej drzwi? Żeby ją ucy­wi­li­zo­wać? Jakby była jakąś bar­ba­rzyń­ską anal­fa­betką. Spoj­rzała na sio­strę, pra­gnąc ją zapy­tać, kto jest bar­dziej cywi­li­zo­wany. Osoba, która wie, jak uło­żyć włosy w misterny kok i roz­pa­lić pokój syn­ko­po­wa­nym foks­tro­tem? Czy brudna lot­niczka, która potrafi nakło­nić samo­lot, by prze­le­ciał nad górami do Hisz­pa­nów roz­pacz­li­wie potrze­bu­ją­cych broni i sprzętu do obrony narodu przed oko­wami faszy­zmu. Kto, Flo­rence? Kto twoim zda­niem wię­cej robi dla cywi­li­za­cji?

− Pro­szę powie­dzieć, Fraülein Duchamps − cią­gnął Nie­miec − dokąd dzi­siaj pani pole­ciała w tę pie­ską pogodę?

− Do Lyonu. − Kłam­stwo przy­szło jej łatwo. − Z klien­tem, który miał tam spo­tka­nie w inte­re­sach. Lecia­łam nisko pod pod­stawą chmur i kie­ro­wa­łam się wzdłuż trak­cji kole­jo­wej. − Cóż, ta część była prawdą. Tory sta­no­wiły bez­cenną pomoc w nawi­ga­cji. − A pan lata?

− Nie, ale uwiel­biam lot­nic­two.

Jego wzrok spo­czął na modelu samo­lotu w pudełku i kiw­nął głową z apro­batą. To Roland gwał­tow­nie zakoń­czył roz­mowę.

− Chloé, myślę, że powin­naś wró­cić do salonu i przy­łą­czyć się do przy­ja­ciół.

− Z tante Romy. Pro­szę, papo?

− Nie. Twoja cio­cia wycho­dzi.

− Dla­czego? − W czy­stych, błę­kit­nych oczach dziecka zwró­co­nych na ojca było coś nie­ustra­szo­nego. − Tylko dla­tego, że nie wło­żyła wizy­to­wej sukni?

− Dla­tego, że jest zajęta.

Romy jed­nak nie zamie­rzała pozwo­lić, by uszło mu to na sucho.

− Dla cie­bie zawsze mam czas, ma petite − zapew­niła dziew­czynkę.

Cho­ciaż patrzyła na Chloé, nie umknęło jej trze­po­ta­nie rzęs sio­stry świad­czące o nie­po­koju, pośpieszne przy­gry­zie­nie wargi ide­al­nymi, bia­łymi zębami. Zawsze było tak samo. Ta świa­do­mość. Zdol­ność postrze­ga­nia każ­dego ruchu bliź­niaczki, nawet gdy Romy wzrok miała skie­ro­wany gdzie indziej, jakby był kon­ty­nu­acją jej wła­snych poru­szeń. Towa­rzy­sze­nie jej w każ­dej chwili. Fala, która pły­nęła od niej do sio­stry, lecz nad którą nie miała kon­troli.

− Ale ja chcę, żeby została, papo. I żeby poba­wiła się ze mną samo­lo­tem po przy­ję­ciu.

Romy się pochy­liła i jej twarz zna­la­zła się na jed­nym pozio­mie z buzią sio­strze­nicy.

− Jutro − powie­działa. − Teraz jest za późno. Wrócę jutro i wtedy się poba­wimy. − Musnęła falę dłu­gich, jedwa­bi­stych wło­sów, deli­kat­nych jak paję­czyna. − Wcze­śnie i w świe­tle dnia.

Drobny palec owi­nął się wokół jej palca.

− Przed śnia­da­niem.

Romy się roze­śmiała.

− Nie. Zaraz po śnia­da­niu, przy­rze­kam.

Poca­ło­wała jubi­lata w czoło, pośpiesz­nie się poże­gnała, ponow­nie uści­snęła dłoń Niem­cowi i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, po raz kolejny zje­chała na dół windą z pięk­nymi elek­trycz­nymi lam­pami Lali­que w kształ­cie pira­mid. Każda pew­nie kosz­to­wała wię­cej, niż Romy zara­biała w pół roku. Było też zło­cone lustro, lecz odwró­ciła się do niego ple­cami. Nie była w sta­nie znieść widoku wła­snej twa­rzy.

Gdzieś głę­boko w lodo­wa­tym miej­scu w jej piersi usa­do­wił się zna­jomy ból towa­rzy­szący jej zawsze, gdy opusz­czała ten dom, ból taki, jakby śmi­gło ude­rzyło ją w żebra.

Roz­dział czwarty

Było ciemno, kiedy Romy za cmen­ta­rzem skrę­ciła w rue Lamarck. Chciała jak naj­szyb­ciej zała­twić sprawę, na wie­czór miała inne plany. Skie­ro­wała się pro­sto do sklepu na rogu. Z witryny padało różo­wawe świa­tło, zmie­nia­jąc sza­rego kota w pur­pu­ro­wego i malu­jąc zde­rzak zapar­ko­wa­nego citroëna na kolor waty cukro­wej.

Wró­ciła na wąskie uliczki Mont­mar­tre’u, gdzie wynaj­mo­wała pokój w jed­nym z posza­rza­łych zauł­ków Osiem­na­stej Dziel­nicy. Mont­mar­tre z pew­no­ścią nie był bez­pieczny. Roiło się tutaj od arty­stów i pisa­rzy bez gro­sza przy duszy, kie­szon­kow­ców i alko­ho­li­ków, któ­rzy z rado­ścią pode­rżnę­liby ci gar­dło, byle zdo­być garść cen­ty­mów na kolejną szklankę nie­le­gal­nego absyntu.

Wiatr prze­wiał chmury z nieba i gwiazdy toczyły prze­graną grę z siar­kową poświatą mia­sta. Miliony ulicz­nych lamp rzu­cały mięk­kie świa­tło na naj­gor­sze brudy i łago­dziły ostre kra­wę­dzie mia­sta. Odno­siło się wra­że­nie, że na Mont­mar­trze to wła­śnie brud trzy­mał budynki w cało­ści, i lepiej było nie myśleć o tym, co leżało pod sto­pami na bruku.

Gdy pchnęła drzwi i wkro­czyła do róża­nego wnę­trza sklepu, nad jej głową zabrzę­czał dzwo­nek. Łań­cu­chy deli­kat­nych, różo­wych lam­pek zdo­biły każdą powierzch­nię.

− Made­mo­iselle Romy! − wykrzyk­nął męż­czy­zna za kon­tu­arem. Posłał jej całusa. − Roz­ja­śniła pani mój ponury wie­czór. Nie widzia­łem pani od tygo­dni i tęsk­ni­łem za swoją ulu­bioną klientką.

Romy się roze­śmiała.

− Mówi pan tak do wszyst­kich dziew­cząt, jestem o tym prze­ko­nana. Do chłop­ców też.

− Ach, non, chérie. Tylko do pani.

Uśmiech­nął się, wyjął spod kon­tu­aru dwa kie­liszki, po czym napeł­nił je cięż­kim, gęstym winem, wytwa­rza­nym w win­nicy nale­żą­cej do jego rodziny. Był drob­nym, gib­kim męż­czy­zną z oczami, które nie brały życia poważ­nie. Nosił białą koszulę, szkar­łatną muszkę i długą do kostek spód­nicę z czar­nego aksa­mitu, na jego paznok­ciach poły­ski­wał lakier barwy maków. Nazy­wał się Louis Capel, a zaj­mo­wał się sku­pem i sprze­dażą uży­wa­nych ubrań. Miał sła­bość do futer. Mię­dzy innymi.

Romy posta­wiła swoją ciężką torbę na drew­nia­nym kon­tu­arze.

− Jak inte­resy?

− Tak sobie. Żyję o chle­bie i wodzie.

− Oraz winie − dodała Romy, upi­ja­jąc spory łyk. Poczuła, jak alko­hol roz­pala w jej wnę­trzu małe ogni­sko.

− Ma pani coś dla mnie? − Dźgnął pal­cem w torbę. − Kolejne ręka­wiczki z koź­lej skórki? − Prze­wró­cił oczami w uda­nej roz­pa­czy.

− Nie, Louis. Przy­nio­słam panu to.

Wysu­nęła z torby czubki luf trzech sztuk broni. Zagrze­cho­tały na kon­tu­arze. Potem zapa­dła cisza. Osia­dła w skle­pie tak deli­kat­nie jak piórka i Romy zachi­cho­tała, by usu­nąć je z gar­dła.

− Zain­te­re­so­wany?

Wypie­lę­gno­wane brwi Louisa unio­sły się.

− Hisz­pań­ski − ogło­sił, wyj­mu­jąc jeden pisto­let. − Pro­duk­cji Star Boni­fa­cio, ale wcze­sny model. Około tysiąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stego roku. Sześć trzy­dzie­ści pięć mili­me­tra. Ręko­jeść z lewej strony pęk­nięta.

− Zain­te­re­so­wany? − powtó­rzyła Romy.

− Nie pytam, skąd je pani ma.

− I tak bym nie powie­działa.

Romy powio­dła zna­czą­cym spoj­rze­niem po rzę­dach poły­skli­wych sukien, aksa­mit­nych pele­ryn, fal­ba­nek, piór i lśnią­cych futer. Nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że więk­szość z tych rze­czy pocho­dziła z worka wła­my­wa­cza i żadne pyta­nia nie padły. Louis umiał trzy­mać język za zębami.

Dopiła wino, obli­zała wargi, oparła się łok­ciami o ladę i patrzyła, jak Louis trze­po­cze ku niej dłu­gimi, czar­nymi rzę­sami.

− Ile? − zapy­tał.

Romy klę­czała przy łóżku.

Powie­trze w pokoju na pod­da­szu było lep­kie. Jakby już oddy­chało nim zbyt wielu miesz­kań­ców mia­sta, a teraz zna­la­zło drogę do jej pokoju, by umrzeć w kątach. Elek­trycz­no­ści nie dopro­wa­dzono tak wysoko, Romy paliła więc tanie świece. Miała sta­ro­dawną lampę naf­tową, która stała na półce, ale nafta dużo kosz­to­wała, dla­tego uży­wała jej tylko wtedy, gdy musiała. Dzi­siaj takiej potrzeby nie było. W pół­mroku roz­pra­sza­nym pło­my­kiem ogarka jej dło­nie pra­co­wały spraw­nie.

Roz­sz­nu­ro­wała roz­cię­cie w mate­racu, choć była to bar­dziej zbie­ra­nina grud i wybo­jów niż mate­rac. Wepchnęła rękę głę­boko w wypeł­nia­jące go poplą­tane koń­skie wło­sie i poczuła, jak jej serce swoim zwy­cza­jem na moment prze­stało bić z ulgi, gdy palce zamknęły się na małym kawałku płótna. Na­dal tam był. Lękała się, że któ­re­goś dnia może znik­nąć. I wie­działa, że gdyby tak się stało, nie zdo­ła­łaby się powstrzy­mać od gwał­tow­nego przej­ścia z nożem w ręku przez miesz­ka­nia innych loka­to­rów kamie­nicy, dopóki by go nie zna­la­zła.

Zadrżała. Ukryła tę myśl. Jak na jedno życie spo­wo­do­wała już dość znisz­czeń nożem do papieru.

Podob­nie jak więk­szość pary­skich kamie­nic, ta też miała sześć kon­dy­gna­cji plus pokoje na pod­da­szu, które zmie­niały się w piec latem i w lodow­nię zimą. Był to kru­szący się, walący, obskurny budy­nek z rurami kana­li­za­cyj­nymi strzą­sa­ją­cymi tynk ze ścian, szczu­rami obo­zu­ją­cymi w piw­nicy i prze­cie­ka­ją­cym dachem. Romy sta­wiała wia­dro na środku pokoju, ale w dnie takie jak dzi­siej­szy kro­ple kapiące z sufitu sta­wały się ulewą spa­da­jącą pię­tro niżej. Inni loka­to­rzy bez prze­rwy wpro­wa­dzali się i wypro­wa­dzali, wyjąt­kiem była madame Gos­se­lin z par­teru, sta­no­wiąca wypo­sa­że­nie kamie­nicy. Odziana w czerń kon­sjerżka obser­wo­wała ruchy miesz­kań­ców z poświę­ce­niem, od któ­rego Romy ści­skało się serce.

Gdyby kie­dy­kol­wiek mate­rac był pusty, wie­dzia­łaby, gdzie naj­pierw szu­kać. Dzi­siaj nie był. Szarp­nęła za płótno i na zie­mię spadł mały wore­czek ścią­gany sznur­kiem. Zawie­rał plik sta­ran­nie poskła­da­nych bank­no­tów. Prze­li­czyła je dwu­krot­nie, po czym dodała do nich nowy zwi­tek fran­ków, które zaro­biła dzi­siaj na locie do Hisz­pa­nii oraz sprze­daży trzech hisz­pań­skich pisto­le­tów. Jej myśli pobie­gły ku wsia­da­ją­cemu do jej samo­lotu Hisz­pa­nowi z kulą w świsz­czą­cych płu­cach i prze­ra­że­niem w czar­nych oczach.

− Weź je − powie­dział, gdy wylą­do­wała na pory­tej kole­inami łące pod Béziers. Z wdzięcz­no­ści poca­ło­wał ją w rękę. − Weź broń. − Wepchnął jej w dło­nie trzy stare hisz­pań­skie pisto­lety. − Zaaresz­tują mnie, jeśli je przy mnie znajdą.

Teraz owi­nięte w ceratę pisto­lety leżały na półce na zaple­czu sklepu Louisa i cze­kały na odbior­ców z prze­stęp­czego świata Paryża. To była kolejna rzecz, o któ­rej Romy zde­cy­do­wała się nie myśleć.

Ścią­gnęła sakiewkę sznur­kiem, wepchnęła ją w mate­rac i zasznu­ro­wała prze­cię­cie, wcze­śniej jed­nak prze­ło­żyła dwie­ście fran­ków do kie­szeni. Kusiło ją, żeby wziąć wię­cej. Zary­zy­ko­wać. Miała prze­czu­cie, że dzi­siaj wie­czo­rem karty zatań­czą dla niej.

Na tę myśl się uśmiech­nęła. Czuj­nie. Kie­dyś stra­ciła połowę swo­ich oszczęd­no­ści przez parę asów. Ni­gdy wię­cej. Dwie­ście fran­ków to nie­wiele. Infla­cja zruj­no­wała war­tość fran­cu­skiej waluty. Na tyle jed­nak Romy sobie pozwo­liła. Naj­pierw musiała pójść na spo­tka­nie, gdzie będzie Mar­tel.

Już miała się pod­nieść z klę­czek, żeby się umyć przed wyj­ściem w noc, kiedy ogar­nęła ją nagła fala znu­że­nia. Zasko­czyła ją. To był długi dzień. Nerwy cały czas miała napięte. Nie myśląc, oparła czoło o mate­rac i natych­miast zaczęła osu­wać się w to bez­i­mienne, bez­kształtne miej­sce będące gra­nicą snu, gdzie jej wszyst­kie środki obronne roz­ta­piały się niczym lodowe mury w słońcu. Nie podej­muj takiego ryzyka.

Było jed­nak za późno. Sta­czała się w sen. Gdzie czy­hało nie­bez­pie­czeń­stwo. Miej­sce cie­płe i bez­bronne.

„Made­mo­iselle Roma­ine, dla­czego panienka opo­wiada sędziemu te wszyst­kie kłam­stwa? Dla­czego?” − Głos w jej uchu był łagodny i naglący. − „Dla­czego? Prze­cież panienka wie, że tam­tego dnia wcale nie wcho­dzi­łem do domu”.

Oczy Romy otwo­rzyły się gwał­tow­nie. Oddy­chała ciężko. Dzi­kim wzro­kiem toczyła po pokoju. Był pusty. Tylko czarne okno i zaku­rzone, gołe deski pod­ło­gowe. Nikt nie szep­tał. Nikogo nie było. Żad­nego ducha. Zerwała się na nogi i wepchnęła dło­nie do kie­szeni spodni, by powstrzy­mać ich drże­nie. Miała wra­że­nie, jakby roz­cięto jej serce i krew − a może to były łzy? − spły­wały z niego do klatki pier­sio­wej. Splu­nęła, spo­dzie­wa­jąc się widoku czer­wieni, ale zoba­czyła tylko ślinę try­ska­jącą bole­śnie z jej ust.

Pocią­gła, wąska twarz. Śniada cera. Łagodne oczy. Włosy czarne jak węgiel. Ele­menty zaczy­nały two­rzyć całość w jej gło­wie. Wyła­niały się z mie­sza­niny gniewu i prze­ra­że­nia. Widziała wyraź­nie, że jego pełne, cięż­kie wargi roz­chy­liły się, by mówić dalej, ale nie zamie­rzała na to pozwo­lić.

− Muszę się napić − wymam­ro­tała i ponow­nie padła na kolana.

Po omacku się­gnęła pod łóżko po butelkę whi­sky. Odkrę­ciła ją i wlała bursz­ty­nowy płyn do gar­dła. Zapie­kło. Zapie­kło tak bar­dzo, że nie było już miej­sca na krew, łzy ani łagodne, smutne oczy spo­glą­da­jące z pie­kła. Whi­sky obmyła ją do czy­sta.

Drgnęła, sły­sząc puka­nie do drzwi. Napiła się znowu, tro­chę przy tym roz­le­wa­jąc, a puka­nie się powtó­rzyło.

− Odejdź! − krzyk­nęła.

Ten ktoś za drzwiami nie posłu­chał. Zabęb­nił raz jesz­cze.

− Roma­ine, otwórz. To ja.

Roz­dział piąty

FLO­RENCE

Dobry Boże. Ona jest pijana.

Ta myśl ude­rza mnie w chwili, gdy sio­stra otwiera drzwi. Roma­ine cuch­nie alko­ho­lem. Oczy ma mętne i błędne. Lekko się chwieje jak po cio­sie. Wcho­dzę do nie­chluj­nego poko­iku, zamy­kam drzwi, by odciąć się od smrodu źle funk­cjo­nu­ją­cej kana­li­za­cji wiją­cej się spi­ral­nie przez serce domu. Odkła­dam torebkę, wycią­gam ręce i obej­muję sio­strę.

To nie jest uścisk. Nie, nic w tym rodzaju. To jak utrzy­my­wa­nie Roma­ine w cało­ści, moje ręce są dźwi­ga­rami zapo­bie­ga­ją­cymi roz­pad­nię­ciu się poła­ma­nych czę­ści mojej bliź­niaczki. Przy­ci­skam ją mocno do piersi. Oddy­cham za nią. Świa­doma wiel­kiego żaru w jej drob­nej postaci, pło­ną­cego w niej pieca. Sto­imy na gołych deskach, nie wyda­jąc głosu. Nie szlo­cha­jąc. Nie mru­cząc.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki