Nad rzekę, której nie ma - Grzegorz Kapla - ebook + audiobook + książka

Nad rzekę, której nie ma ebook i audiobook

Grzegorz Kapla

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Od Pacyfiku, przez Andy, świętą Dolinę Inków, Machu Picchu, Cuzco, Jezioro Titicaca, aż do atlantyckich plaż Rio de Janeiro…

Nad rzekę, której nie ma” to relacja z wyprawy w poprzek Ameryki Południowej. To także błyskotliwy reportaż i powieść drogi, której bohater, w obliczu bezlitosnej skończoności ludzkiego życia, wyrusza w podróż. Mierzy się z lękiem przed nieznanym. Zmaga się z hipotermią na lodowcach Andów, klaustrofobią w zapomnianych przez Boga, gęstych od śmierci tunelach inkaskich kopalń. Aby przetrwać, musi doświadczyć bezradności człowieka okradzionego ze wszystkiego, co potrzebne do życia. Odkrywa, że lęk ma swoje dobre strony jest przecież bratem przygody.

Poznaj pasjonujący reportaż Grzegorza Kapli, który z mistrzowską zwięzłością i błyskotliwością zaraża czytelnika swoją pasją życia i podróżowania.

Publikacja ilustrowana bogatym zbiorem zdjęć autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 30 min

Lektor: Grzegorz Kapla

Oceny
4,1 (47 ocen)
18
18
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
emsbwoy

Dobrze spędzony czas

na plus na pewno perspektywa podróżnika, który opisuje reportaż na podstawie własnych przeżyć (ostatnio niestety nie jest to tak oczywiste dla tego gatunku). pisana dosadnie, z humorem i wyluskujaca esencję
10
Amelia90

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka podróżnicza dotykająca nie tylko ciekawostek geograficznych, ale i antropologicznych krajów Ameryki Południowej. Autor w bardzo plastyczny sposób opisuje miejsca, smaki i ludzi tak, że ma się wrażenie, że czuje się południowoamerykański klimat z perspektywy własnego fotela. Książka, według mnie, porywająca. Dla marzycieli i amatorów podróży nieoczywistych z plecakiem i na szlakach offroadowych.
10
Tapio

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka, rewelacyjnie przeczytana. Draznią trochę liczne "błyskotliwe" porównania i bon moty, czasem na siłę .Poza tym ok, bardzo wciągająca lektura.
00
senoritaSindbad

Dobrze spędzony czas

Pięknie poprowadzona opowieść, która łączy się z szeregiem anegdot, dygresji i humorystycznych zwierzeń. Nie zabrakło w niej jednak również gorzkich autorefleksji. Całość na równi ukazuje podróż przez cudowne tereny kolejnych krajów Ameryki Południowej, jak i światów wewnętrznych autora.
00
Revelcia

Całkiem niezła

Historia interesująca, ale nie porywająca. Na audiobooku nie mogłam się skupić, często gubiłam wątek. Mimo wszystko polecam dla ciekawostek z podróży
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Redakcja: Emilia Zwoniarska

Korekta: Roman Bąk

Projekt okładki: Grzegorz Araszewski

Projekt makiety: Igor Nowaczyk, Magdalena Wójcik

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcia na okładce: Kelly Repreza/unsplash.com, Kobby Mendez/unsplash.com, Willian Justen de Vasconcellos/unsplash.com, mormota/depositphotos.com

Zdjęcie autora: ©Maciej Zienkiewicz Photography

Źródła ilustracji: archiwum autora

Producenci wydawniczy: Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67084-45-1

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

1.

— Kiedyś wszędzie będzie tak samo jak wszędzie: takie same reklamy, takie same domy, ubrania — pan szofer kręci głową nad kondycją naszych czasów — takie same telefony i takie same komputery.

— I taki sam interfejs Facebooka — dodaję w myślach, bo za diabła nie wiem, jak powiedzieć po hiszpańsku „interfejs”. A pan szofer po angielsku nie za bardzo.

Leciwa Toyota, wkład pana Fujimori w sentymentalną duszę Latynosów, mozolnie toruje sobie drogę w okolicach parku Los Solados.

Na desce rozdzielczej ktoś przykleił gumowego aniołka. Farba oblazła, ale on wciąż pilnuje, żeby Toyota w coś nie przywaliła. Za oknem chaos miasta w południowym smogu.

— Zobaczysz pan — potakuje sam sobie pan szofer — takie same smartfony i takie same aplikacje. Zostaje kilka drobnych różnic: ceny benzyny, dopuszczalna ilość alkoholu we krwi, wysokości stóp procentowych w kredycie hipotecznym. No i akcent. Bo kiedyś wszyscy będziemy mówić po angielsku.

Kiedy byłem małym chłopcem, nie można było kupić cukru, najeść się do woli parówkami na kartki ani wyjechać gdzie wzrok nie sięga. W każdym razie nie tam, gdzie nie sięgał wzrok generała. Teraz mogę jechać, dokąd zechcę, więc oglądam Limę przez otwarte okno taksówki.

— Ciasno, ale nie ma korka — tłumaczy mi pan szofer. Cierpliwie i powoli. Jakby to mogło sprawić, że zrozumiem go trochę lepiej. Nosi wielki zegarek w srebrnej kopercie, pewnie fałszywkę kupioną na Mercado Central i koszulkę w kratkę. Czyściutką. Zazdroszczę miejscowym tego, że się wcale nie pocą.

Kiwam głową i upycham zmęczenie pod powiekami. Ich kanciaste krawędzie uwierają jak niezapłacone rachunki. Nie spałem w samolocie. Bo jak tu spać, kiedy pod tyłkiem Pantanal, dżungla pełna jaguarów i mrówkojadów, Andy, Titicaca, Machu Picchu i zagubiona pośród gór wąska stróżka kolei. Cała moja trasa. Droga, którą wymarzyłem sobie przed laty w zapomnianym przez Boga i panią sprzątającą w barze w San Pedro de Atacama. Upijaliśmy się z Nenadem Vojnowskim, podróżnikiem-fotografem. Rozstawiał statyw w najdziwniejszych światach i robił panoramy. Dwanaście fotografii, w sumie 360 stopni. Lodowce, pustynie, wielkie miasta. Na każdym zdjęciu był on. Tak jakby szedł przez tę panoramę. Wtedy mieliśmy za sobą burzę piaskową na Atakamie, więc należało nam się trochę wódki. Nie wiadomo, z czego pędzi się wódkę w San Pedro. W każdym razie pije się ze szklanek.

— Następnym razem w poprzek — powiedział Nenad.

— Co w poprzek?

— Ameryki… Od oceanu do oceanu, przez góry, puszczę, sawannę, wioski i wielkie miasta.

— Mochilleros, una taza mas? — barman postukał wskazującym w butelkę bez naklejki. Skinęliśmy głowami. Nie pożałował. Ameryka nie żałuje ci niczego, jeśli tylko jesteś gotowy. Wypiliśmy. I postanowiłem, że następnym razem w poprzek.

No i jestem.

— Niełatwo żyć teraz z taksówki, narobili tych firm autobusowych bez litości. Każdy, kto ma dość pieniędzy, żeby kupić jakieś japońskie truchło, może zostać przedsiębiorcą. I do czego to prowadzi? — gadanie pana szofera ściąga mnie na powrót w sam środek Limy.

— Jeśli jest konkurencja, to wie pan, taniej jest — właściwie czemu nie popisać się odrobiną wiedzy ekonomicznej z samego środka Europy.

— A tam taniej — macha ręką, a i gumowy aniołek na półce pod przednią szybą kiwa potakująco — ciasno jest. Korki, że szkoda gadać.

Custery i minibusy napierają ze wszystkich stron. Prywatny transportowy biznes Peruwiańczyków, pokręcony jak węzeł gordyjski, bo przecież każdy autobus chce przecisnąć się do krawężnika. Stoimy. Ktoś trąbi, ktoś klnie, ktoś żuje. Pewnie gumę, ale wolę pomyśleć, że liście koki.

— Palacio de Justicia — mówi pan kierowca.

Monumentalny gmach Sądu Najwyższego wzorowany jest na tym z Brukseli, ale trochę mniejszy. Czy mniejszy budynek oznacza mniej sprawiedliwości?

Zgrzytają hamulce. Podnoszę wzrok. Patrzy na mnie z góry kobieta o czarnych oczach i pokazuje ręką, żebym kręcił.

— Co kręcił? — bezradnie wzruszam ramionami.

Zrozumiała. Celuje palcem w plecak, który leży na tylnym siedzeniu pod otwartym oknem.

— No. Zamknij pan okno — szofer zerka w lusterko — tu kradną w korkach.

— Kto kradnie?

— Ci, co myją szyby. Podleci, złapie plecak i zniknie, zanim pan zdołasz wyleźć na drogę. Trudno wyjść z samochodu w takie korki.

Przewalam się przez siedzenie, żeby sięgnąć klamki gdzieś z tyłu i przykręcam szybę. Cholera jasna. Teraz dopiero będzie gorąco.

2.

Lima, Miasto Królów, Ciudad de Los Reyes, zbudowane na chłodnej pustyni u brzegów jedynej rzeki w tym odludnym miejscu. Trzeba było szaleńca, żeby zbudować miasto kilka tysięcy kilometrów od Europy pośrodku indiańskiego królestwa. Nazywał się Francisco Pizarro. Niechciane dziecko, które matka porzuciła na kamiennych stopniach klasztoru Najświętszej Maryi Panny w Trujillo. Sierota, który został świniopasem i który dowie się, kim naprawdę jest dopiero jako dwudziestolatek… Francisco Zdobywca, towarzysz Balboi, jeden z pierwszych białych, którzy przewędrowali dżunglę i zobaczyli bezkres Pacyfiku. Potem będzie jeszcze Pizarro Zdrajcą, który pośle przyjaciela na śmierć i Pizarro Marzycielem, który wyruszy w nieznane, żeby odnaleźć złote miasto Inków. Odnalezienie Ciudad del Oro było największym marzeniem ludzkości od czasu, kiedy św. Helena odkopała resztki Krzyża. Mógł się z nim równać tylko Graal…

Stoję nad oceanem, na wysokim brzegu w Miraflores, najpiękniejszej dzielnicy Limy, i patrzę, jak słońce mocuje się z horyzontem. Niepewne, jakby się bało dotknąć kaktusów na samej krawędzi klifu. Kiedyś Pizarro stał na tym brzegu i miał ręce ubabrane we krwi. Inkowie potrafili zrozumieć kosmos, wybudować drogi przez andyjskie przełęcze, ale nie rozumieli niszczycielskiej siły białego człowieka. Zagarnął ich kobiety, zrównał z ziemią miasta i przetopił złote posągi bóstw na monety.

Pizarro ufał, że jeśli wybuduje dość kościołów, to Bóg mu wybaczy.

Pięć wieków temu nie było tu ani jednego kościoła. Indianie przybywali do wyroczni Huaca Pucllana. Piramida z glinianej, suszonej w słońcu cegły adobe przyciągała wiernych przez kilkaset lat, żeby wreszcie, kiedy nastał czas krzyża i Niepokalanej Dziewicy, utonąć pod stertami śmieci. Odkopali ją po setkach lat robotnicy budujący Miraflores. W ubiegłym stuleciu życie dzielnicy kręciło się wokół neobarokowej katedry, ale dziś kościół łapie trochę słońca w ciasnej resztce nieba, jaką zostawiły mu biurowce. Dziś najważniejsze są sklepy i restauracje Larcomar — luksusowego centrum handlowego na samym brzegu Pacyfiku. Fale roztrzaskują się jakieś sto metrów pod nami. No, może mniej, ale sto brzmi dobrze. I to w każdym języku.

Ktoś dotknął mojego ramienia.

— Jestem Manuel — wysoki, ogolony na łyso, w rozchełstanej koszuli, intensywnie kremowej w zachodzącym słońcu.

— Jestem gejem — Manuel poruszył brwiami.

Nie powiedziałem nic.

— Jestem gejem i lubię, kiedy mężczyzna ma długie włosy — znowu poruszył brwiami — choć u nas panuje teraz moda na krótkie. Znam się na modzie. Jestem modelem, el modelo.

Wyjaśniłem mu co i jak. Posmutniał. Ale tylko na chwilę.

— To poćwiczę angielski — wzruszył ramionami, pokażę ci, gdzie mieszkał z Julią Mario Vargas Llosa.

Poszliśmy pod ten dom, a potem do „La Sede” na ulicy 28 Czerwca. Modny klub. Modne dzieciaki. Biały proszek.

— Znam tu wszystkich — Manuel położył mi rękę na ramieniu — i żeby nie było… jesteśmy przyjaciółmi, jak jesteś ze mną, to dziewczyny zrobią ci laskę za dwadzieścia dolarów.

3.

— Miała siedem lat, kiedy ślubowała dziewictwo.

— Komu?

— Jak to komu? Bogu Wszechmogącemu — Julia przewraca oczyma. Jest przewodnikiem po klasztorze dominikanów. Tu nie wpuszczają bez przewodnika. Julia ma ładne usta, włosy rozjaśnione do kasztanowych i udaje, że nie widzi, kiedy omijam zakaz fotografowania.

— Jezus ukazywał się św. Róży jako chłopczyk. Chodzili razem po Limie. Podawał jej róże, a one w cudowny sposób gubiły ciernie. Uplotła mu wianek. Ale on powiedział: róże są dla ciebie, ciernie są dla mnie.

Była najpiękniejszą dziewczyną w mieście, ale umartwiała się i biczowała, prosząc Boga, żeby nie było widać śladów. Chciała być świętą dziewicą. Mówili o niej Szalona Izabela, bo naprawdę nazywała się Isabela a nie Róża. Izabela Flores de Oliva… Przez cały Wielki Post jadła tylko po pięć pestek dyni dziennie — Julia mówi szeptem. Stoimy przed ołtarzem Rosy i może się obawia, że święta się obudzi? Za kryształowym okienkiem drewnianej trumienki inkrustowanej srebrem leży jej czaszka.

Święta Róża z Limy

Róża ma wianek na głowie. I choć to tylko czaszka, wygląda, jakby miała zamknięte oczy.

Obok św. Marcin de Porres. Jego czaszka jest pożółkła od starości, ale kiedyś była biała. Ciemnoskórzy też mają białe czaszki. Pierwszy święty mulat w dziejach świata, nieślubne dziecko rycerza i panamskiej kochanki.

— Ojciec się nim brzydził, bo był czarny. A on marzył, że będzie lekarzem. Tylko kto chciałby, żeby go „leczyły czarnuchy”? — Julia zawiesza głos — nawet nie dostał święceń, bo przełożeni zakonu uznali, że nie zasługuje. Pozwolili mu złożyć śluby po dziesięciu latach, kiedy było już jasne, że jest święty. Miał dziwne zdolności. Widziano go w kilku odległych miejscach w tym samym czasie, jak ojca Pio, przepowiadał przyszłość, leczył i rozmawiał ze zwierzętami.

— Każdy może gadać do kota — uśmiechnąłem się.

— Ale tylko jemu kot odpowiadał na pytania.

— A ty, Julio? Kim jesteś?

— Soy Peruana — nie rozumie.

— O.K. Wiem, ale kiedy jesteś w tym kościele, to co czujesz?

— A! Że nie jestem biała?

— No. Że nie jesteś biała.

Patrzę na figury w bocznych ołtarzach. Chaperito, mały biały Chrystus w mundurze marszałka, biały Jan Chrzciciel, białe jak śnieg, spłakane Dolorosy.

— No… nie jestem biała — przyznaje.

Milczymy.

— Co myślisz o Hiszpanach?

Nad nami, na lekkim, kunsztownym, barokowym sklepieniu krzyżują się archiwolty. Złocenia, o których hiszpańscy artyści sądzili, że ucieszą Boga, spływają z gzymsów ponad filarami. W głównym ołtarzu Chrystus, ciągle młody, choć przecież umiera na tym krzyżu już ze cztery stulecia. Oczy wzniesione do nieba, po bokach zamiast Marii i Jana stoją Dominik z różańcem i Franciszek z czaszką. Wszyscy milczą. I święci, i grzesznicy w ławkach przed nami. Czekają.

— Wiesz, kiedy przyjeżdżają tu Amerykanie, opowiadam im o moim kraju, a kiedy widzę zachwyt nad pięknem tych wszystkich dzieł sztuki, mówię: jestem dumna z przeszłości tego kraju. Tak. Jestem dumna. Z tego, co Hiszpanie tu zbudowali też.

— Ale? — czuję, że to nie wszystko.

— Wiesz, jak się nazywa ten przedsionek, gdzie płacisz za bilet? Narteks. A wiesz czemu służy?

Wzruszam ramionami.

— To miejsce dla Indian, którzy nie zostali jeszcze ochrzczeni. Nie mogli iść dalej. Dalej było miejsce tylko dla tych, którym Bóg pozwolił wejść. Przychodzili tu i stali w przedsionku. Starzy Bogowie odeszli. Nowy Bóg kazał im stać w korytarzu. Wy, przybysze ze świata, patrzycie na nas w taki prosty sposób: Metysi, Indianie, potomkowie konkwistadorów. I to wszystko prawda. Wiesz, co to znaczy konkwistador?

Zdobywca?

Si. Ten, co przychodzi spalić twój dom, zabić twego ojca, zgwałcić twoją matkę, a ciebie, kiedy dorośniesz, nauczy, że tak powinno być. Że teraz jesteś naprawdę szczęśliwy. Masz telewizję, Boże Narodzenie, seriale z Netflixa, ubrania z Chin i aplikacje na smartfony.

— A nie jesteś szczęśliwa?

— Jestem. Mogę przyprowadzić ludzi do kościoła z XVI wieku i zobaczyć zachwyt w ich oczach — uśmiecha się — ale tak do końca nie wiem, kim jesteśmy. Jakbyśmy każdą nogą stali gdzie indziej. Nie wiem, kim byśmy byli, gdybyśmy kiedyś mogli wybrać, kim chcemy być…

Z kopuły patrzą na nas aniołowie i święci. Jedni w szatach pielgrzymów, a inni w szatach biskupów. Biskupów jest więcej.

Idziemy długim korytarzem do wirydarza. Wisi tu portret Madonny, która bierze pod poły płaszcza wszystkich dominikanów świata, i obraz z duszą świętego Dominika. Po jednej stronie Dominik. Po drugiej jego dusza biała i przezroczysta idzie do nieba po drabinie.

— The soul is going to the sky… — wzdycha Julia.

— To heaven — poprawiam. Sky to ten błękit z chmurami. Bóg mieszka in heaven.

— Żartujesz?

— Po co miałbym żartować.

— A to nie wiedziałam — uśmiecha się — oprowadzam wycieczki od czterech lat i nie wiedziałam.

Przewraca oczami z takim wdziękiem, że Pan Bóg wszystko jej wybaczy.

4.

Szukałem dworca kolejowego, z którego startuje Transandina — linia kolejowa do Huancayo, którą zaprojektował i zbudował Ernest Malinowski. Była druga połowa XIX wieku i nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, żeby przerzucić linię kolejową przez Andy i połączyć brzeg Pacyfiku z bogatymi w kruszce wyżynami po drugiej stronie gór. Sześćdziesiąt trzy tunele o łącznej długości ponad sześciu kilometrów, największy wówczas w świecie most Verrugas o wysokości siedemdziesięciu siedmiu i długości stu siedemdziesięciu pięciu metrów. W sumie sześćdziesiąt mostów i wiaduktów. Kolej wjeżdżała na wysokość 4818 m n.p.m. Materiały budowlane transportowano na plecach. Malinowski opuszczał się na linach w otchłanie wąwozów, żeby montować podpory wiaduktów. W XX wieku człowiek nie potrafił wybudować porównywalnej linii kolejowej. Dopiero kolej tybetańska, chiński projekt z XXI wieku wspiął się o dwieście pięćdziesiąt metrów wyżej.

Ale gdzie jest ten dworzec!?

— No tutaj, po schodkach w dół i za kratę. Ale musisz przyjść w piątek — powiedział mi ktoś po angielsku — w piątek jest pociąg, wtedy otwierają kratę i możesz kupić bilet.

— Żartujesz? Sądziłem, że dworzec jest zawsze otwarty.

— Nie. Tylko wtedy, kiedy jedzie pociąg.

Wróciłem w piątek.

— 110 soles — pani w kasie oceniła mnie i zważyła w jednej chwili.

— A turistico? — w cenniku wiszą dwie opcje: turystyczna i klasyczna.

— Turistico jest dwa razy droższy.

— Aha… to niech będzie ten tańszy.

— Wolne miejsca są na wtorek.

W niedzielę przypadkiem spotkałem w kościele faceta, który stał przed zamkniętym dworcem. Kościół de La Merced skusił mnie tą wylewną, barokową fasadą z balkonem, z którego wychyla się Przenajświętsza Panienka. Wszedłem, stanąłem w narteksie. W miejscu, które katolicy wymyślili dla Indian, nieochrzczonych, cudzołożników, morderców i tych, którzy nie zasłużyli, żeby usiąść przed ołtarzem. Msza po hiszpańsku jest taka sama jak po polsku. Nudziłem się. Nie rozpoznałem go, zanim nie odwrócił się na znak pokoju. Miał ciepłą, suchą rękę.

Dotrwaliśmy do końca i poszliśmy na piwo do baru na placu San Martina.

Znam ten bar, bo nad nim mieszkam w starym kolonialnym pałacu przerobionym na hotel. Ma reprezentacyjne pokoje z widokiem na Plac i tanie klitki z oknami na patio, a to znaczy, że rano słyszysz odgłosy śniadania, a nocą krzyki sąsiadów wyzywających od kurew dziewczyny, z którymi przyszli z baru. Podobno San Martin był kiedyś Grand Hotelem. Bar jest na dole. Usiedliśmy przy stolikach na zewnątrz, bo kiedy słońce już zajdzie, powietrze w Limie jest zaskakująco czyste. Bez spalin i bez tej cholernej mgły. Jakby Bogu zagubiła się ta godzina pomiędzy zmrokiem a chwilą, w której przez niecierpliwość cieni przecisną się demony. Wtedy święci mogą ze sobą obcować, pozamykani w kościołach na cztery spusty. Szepty krążą pomiędzy szklanymi trumienkami pośród złotych ołtarzy. Miał na imię Carlos.

— Jesteś gejem? — zapytał.

— Nie. Dlaczego?

— Myślałem, że nie, ale nosisz długie włosy.

— Nie, nie jestem gejem.

— A ja jestem.

— Kurwa, czy wy wszyscy jesteście gejami?

— Wszyscy nie. Ale nadszedł czas, że możemy się policzyć. Mamy parady, nosimy transparenty…

— Ale chodzisz do kościoła.

— Chodzę. Bo ja wierzący jestem. Masz z tym problem?

Nie miałem. Wypiliśmy po dwa crystale i pokazał mi nocne życie Limy (ze mną nikt cię nie ruszy, a mnie się nie musisz obawiać, lubię twoją skórę na rękach, mówią o nas mariposo, mariposa to znaczy motyl, wiem, że wiesz, ale mariposo to fajne słowo nie? Nie. Fajne słowo to jest po czesku: tieplouszek, mówisz po czesku? Nie, ale znam kilka fajnych słów. Co to znaczy tieplouszek? Taki, co lubi ciepełko. Ja lubię). Nocne życie kręci się w okolicach uniwersytetu. Posiedzieliśmy w całodobowej aptece, która należy do kochanka Carlosa. Biały fartuch na zatrzaski, sterylnie czysto, lekarstwa w takich samych pudełkach jak w polskiej aptece. Pan magister mówił w kilku językach. Poszliśmy zobaczyć studentki, co idą za ciuchy z butiku, i dziewczyny z wiosek, co idą za dwadzieścia dolarów. A jak nie jesteś tłusty i stary to nawet za dziesięć.

— Wieśniacy — Carlos wzrusza ramionami — myślą, że tu jest praca. Dzień w dzień przyjeżdża ich tu pewnie z tysiąc. Mieszkają w slumsach, żrą byle co, myją szyby w korkach, pchają wózki z gównem w Mercado Central. Myślą, że tu będą szczęśliwi, bo jest demokracja, wolny rynek i hot spoty.

— A ty? Co robisz?

— Nic. Mówię po angielsku i po francusku. Może znajdę pracę w turystyce. Na razie mam kochanków.

W czymś, co nazwał kofiszopem, a było trzema pustymi stolikami w zwyczajnym mieszkaniu z włączonym telewizorem i dziecięcym łóżeczkiem, które widziałem przez otwarte drzwi, kupiliśmy sobie po skręcie. W telewizji szedł „Latin American Idol”. Ufarbowane na blond babsko z kolczykami do ramion, peruwiańska odmiana Kuby Wojewódzkiego, znęcało się nad dziewczyną, co właśnie zaśpiewała jakiś fragment o „tu amor” lepiej niż sama Madonna. Może jej się powiedzie i nie będzie musiała iść z byle kim za szampon i sukienkę.

— Ech — żachnął się Carlos — ciągle tylko te powtórki.

5.

Głowa boli, ale przynajmniej nie rzygałem. Szukam kontaktu. W pokojach bez okien budzisz się i nie masz zielonego pojęcia, która godzina. W pokojach bez okien nie ma radia, a ja nie mam zegarka. Od lat. Odkąd w jakiejś szczelinie na Zamarłej utknęła mi ręka. I ani w górę, ani w dół. Trudne miejsce, a gdyby tak spojrzeć znienacka, to by się człowiek pogubił ze strachu. Stopami jestem prawie na wysokości lewej dłoni. Bardziej na tarcie trzymają niż na krawądce. Prawa ręka trzyma klamę, ale przecież nie na zawsze. Im bardziej się boisz, tym szybciej pocą się palce. Do przelotu daleko, chciałem zakładać nowy, a tu masz. Ręka w czarnej d. Cała sztuka z klinowaniem dłoni polega na tym, by wyważyć zależności pomiędzy kształtem szczeliny (najlepiej, żeby dłoń siedziała ciasno) i zmienną geometrią szkieletu. Wchodzisz jeden przechwyt wyżej i okazuje się, że ręki nie wyciągniesz. Szarpię dłonią, bo po dobroci nie puszcza. Słońce. Piękny błękit. Piwo na mnie czeka wieczorem. Dziewczyny z Orlej Perci zdjęcia pstrykają, mógłbym je poznać, ale ręki nie mogę wyciągnąć. Prawa już boli. Już mi palce nie trzymają chwytu, łydki drżą. Wiem, co to znaczy. Zaraz wyjadą ze ściany. Zęby wybiję. Kur… Wszystko przez ten zegarek. Ruski. Wostok. Osiemnaście kamieni. Zielona tarcza. Przywykłem do niego, gdyby dotrwał do naszych czasów byłby na Allegro niezłym gadżetem.

— Trach — zegarek poszedł w cholerę, kiedy wyrwałem dłoń ze szczeliny. No i nie mam zegarka od tamtego czasu.

Przywykłem.

Dzielnice biedy na wzgórzach widocznych z centrum starego miasta

Głodny jestem. Palę światło i szukam suchych gaci. Trzeba prać. Każdego wieczora, choćby nie wiem co. Jeśli tylko jest dostęp do ciepłej wody. To jedna z podstawowych zasad życia w drodze: nie odkładaj na jutro niczego co konieczne. Wsadzam gębę pod kran. Uuuu. Jak dobrze wody się napić.

— Może właśnie wciągnąłem jakąś amebę — przechodzi mi przez myśl — ale nie, gdzież tam, przecież to porządna bieżąca woda.

Na Plaza San Martin słońce aż boli. W Limie łatwo się spocić. Zwłaszcza kiedy człowiek zmięty i sponiewierany całym światem, który zostawił za sobą. Może dlatego wyjeżdżam? Żeby zostawić? Niby zapominasz od razu, kiedy tylko zatrzasną się drzwi w samolocie i możesz odpalić telewizorek na siedzeniu przed tobą. Ale tak naprawdę nie zostawiasz nigdy. Ani tych ludzi, którzy nie chcą cię już pamiętać. Ani łóżek, w których miałeś własną poduszkę. Ani tej myśli, że kiedyś trzeba wrócić, a jak tu wracać, skoro nie czeka nic. Pamięci nie da się zamieść pod dywan.

Generał San Martin siedzi na pomniku jakby kij połknął. Wyzwoliciel Argentyny, zdobywca Boliwii, dyktator Limy i południowego Peru przybył do Guyaquil na spotkanie z Simónem Bolívarem wczesnym przedpołudniem 26 lipca 1822. Upał był piekielny. Król Hiszpanii wciąż miał nadzieję na odzyskanie Peru, jego wojska okopywały się na przełęczach Andów, ale Sucre już się czaił u podnóży. Za dwa lata skoczy im do gardła na szerokim plateau Ayacucho i to będzie koniec wojny. Ale jeszcze nie dziś. Dziś San Martin powie Bolívarowi, że zwątpił. Rok temu, kiedy odczytał deklarację niepodległości, był pełen wiary. Ale dziś jest zmęczony dworskim życiem. Po dziesięciu latach w okopach i jadania przy frontowych stołach wyczerpały go pałace, wyfiokowane kobiety i ich otyli mężowie, dbający tylko o pieniądze, kochanki młodsze o ćwierć wieku. — Przyjacielu — Bolívar wyciąga ku niemu obie dłonie. Poeta, który stał się żołnierzem. Żołnierz, który stał się Wyzwolicielem. Zdrajca, bo wszystkiego, co wie o wojnie, nauczył się w Hiszpanii. Lis, bo pojechał tam właśnie po to, żeby poznać silne i słabe strony imperium. Geniusz. Choć to nie wiersze są jego najważniejszym dziełem, a konstytucje.

San Martin ma na sobie prosty, szary mundur argentyńskiej armii, a Bolívar ociekający złotem mundur Liberatora.

— Zawsze marzyłem, żeby być wyzwolicielem, nigdy o tym, żeby stać się cesarzem — powtarza, jakby się zawstydził.

Zamykają się tylko we dwóch.

— Przyjedź do Limy, a będę twoim adiutantem — mówi San Martin — inaczej wszystko przepadnie. Póki w Ameryce są dwaj wyzwoliciele, Hiszpania będzie zwyciężać. Jeśli będzie jeden wódz, armia Kolumbii pomaszeruje z nim na Peru.

San Martin przyjechał oddać Bolívarowi pełnię władzy. Lękał się chaosu demokracji. Ufał w boski porządek świata, w którym jest miejsce dla szlachty i dla pospólstwa. Dla wolnych i dla niewolników. Wierzył, że jego powołaniem jest bronić świata przed chaosem, a Bolívar wierzył, że wszystko rodzi się z chaosu, nawet jeśli pochłonie najpierw tysiące istnień. Wierzył, że ludzie rodzą się po to, żeby być wolni. I równi. Nawet jeśli niektórzy z nich będą bogaci, a inni będą biedni.

Wieczorem, w czasie bankietu Bolívar wznosi toast: — Za wyzwoliciela Andów, generała San Martina.

— Za republikę — odpowiada San Martin.

Wkrótce San Martin wyjedzie do Buenos Aires, każe córce spakować się i popłyną do Europy. Zostawi Amerykę Bolívarowi.

6.

Kościół franciszkanów wygląda jak jajecznica. Fasada jest żółta, a gzymsy i nadproża śnieżnobiałe. Najważniejszy zabytek Limy. Lista Światowego Dziedzictwa Ludzkości. W środku czekają nas dwie niespodzianki: tłumy i zakaz fotografowania. Nie wiem dlaczego, ale Peruwiańczycy uważają, że jeśli zrobisz zdjęcie Niepokalanej Panience, to czegoś jej ubędzie.

Pomnik Simóna Bolívara

Najpierw Santuario de Nuestra Seniora de la Soledad — ten mały kościółek przyklejony do wielkiego niczym kocur do pieca. Bliźniacze wieżyczki, niewielki barokowy portalik, odświeżona fasada, podwójne drzwi. Otwarte. Nie ma strażników. Nikt tu nie zagląda, bo przecież to Wielki Brat jest na liście UNESCO. Tak naprawdę są oba, ale Amerykanie sądzą, że jeśli coś jest za darmo, to musi być nic niewarte. Jak greckie obligacje. W środku kobiety we wdziankach w wielobarwne kwadraty splatają ręce na kratach, za którymi święci tkwią w złotych klatkach. Modlitwy matek dziewczyn z uniwersyteckiej dzielnicy przeciskają się przez te kraty jak przez sito. Żeby ich córki miały pracę. I żeby nie musiały wiecie co. I żeby były niskie podatki. I smartfony dla wszystkich.

Za kratą św. Benito. Czarnoskóry z Palermo. Naprawdę był z Messyny, ale kto to pamięta. Poniżali go z powodu barwy skóry, aż ukrył się w zakonie. Przyszedł tam jako pomywacz, a został przełożonym i sławnym uzdrowicielem. Ćwierć wieku po śmierci otwarto jego trumnę, a on jakby wczoraj umarł. Siwy, czarny, prawdziwy. I został patronem Afroamerykanów.

— Pssst! — komuś przeszkodziła migawka. Zawsze się taki znajdzie.

— Blablablas blablablas — syczy mi nad uchem jakaś leciwa zakonnica. Właściwie syczy mi pod uchem, bo malutka jest, jakby się zwijała w pączek.

— O co chodzi, babciu? — mruczę.

— Blablablas blablass!

— Dobrze już, dobrze — chowam aparat do plecaka — kupię bilet, kupię.

Gest, jakim mnie żegna, niewiele ma wspólnego ze znakiem krzyża.

Na podwórzu dopada mnie blask i temperatura wyższa o jakieś piętnaście stopni. Ocieram czoło. Portal większego kościoła, wciśnięty między dwie żółte wieże, pełznie ku niebu plątaniną z kamienia i wiary. Na szczycie gigantyczna monstrancja, żeby wszyscy hugenoci wiedzieli, że katolicy znają się na sprawach nieba lepiej od całej reszty ludzkości. W średniowieczu kościół był przedsionkiem nieba. Jeśli miałeś szczęście, dostałeś wizę. Jeśli nie, to były jeszcze czyśćce i odpusty. Złoto, wysokie sklepienia, święte obrazy. W XVII stuleciu kościół musiał być świadectwem wiary i podkreślić to, co różni protestantów od katolików. Na przykład monstrancja była niczym szalik dla kibiców Legii. Barokowe fasady czyta się jak książki. Podnosisz wzrok, a nad łukiem portalu dwa klucze Piotrowe w kamiennym medalionie — symbol Kościoła. Dalej Madonna z włosami na mokrą Włoszkę. Po lewej św. Franciszek, z pieskiem, bo potrafił mówić ze zwierzętami. Po prawej inny zakonnik, nie poznam kto. Pewnie miał swój atrybut w ręce, ale czas i trzęsienia ziemi odłupały mu ramiona. Gołębie siedzą tylko u jego stóp. Widać boją się pieska. Wysoko nad Madonną Ciało Chrystusa. Drzwi są zamknięte na głucho.

— Cerrado — na schodkach siedzą turyści z Japonii.

— Dlaczego zamknięte?

— Skończyli modlitwy. Otworzą do zwiedzania za godzinę.

Odlepiam koszulkę od spoconego brzucha, żeby wpuścić trochę powietrza do gołej skóry. W brzuchu całkiem pusto.

Na całe szczęście jesteśmy kilka kroków od miejsca, w którym można zjeść bułkę z głowizną.

— Hola Conchita, como estas?

— Bien — uśmiecha się równym, białym szeregiem. W dodatku żadnego sztucznego wybielania. Po prostu — codziennie je kanapkę ze świńskim mięsem i proszę. Nosi czarną, bawełnianą koszulkę z długim rękawem, na nią fioletową bez rękawków, a na to wszystko biały fartuszek. Sanepid byłby zachwycony.

Biorę dwie buły. Jarmuż, słodka cebula i świński wkład.

— Dobre, dobre — zza pleców Conchity wychyla się jej babka. Ma mało zębów.

Uśmiecham się i idę obejrzeć gmach Kongresu. Pilnuje go Simón Bolívar. Wcześnie zrobiły mu się zakola. Miał hemoroidy. Podobno smarował je, jak to było wówczas w zwyczaju, arszenikiem. Pewnie dlatego umarł. Niektórzy sądzą, że otruł go generał Franciszek Santander, żeby Wyzwoliciel nie mieszał mu w wewnętrznych sprawach Kolumbii.

Kiedy Bolívar zaczynał swoją wojnę, miał sześćdziesięciu ludzi i dobrą, napoleońską szkołę. Widział nawet koronację Cesarza. Ale to, co wiedział o świecie, zawdzięczał niewolnicy, Czarnej Hipolicie, i staruszkowi, Simonowi Carreño, który nauczył małego jeździć konno, pływać i marzyć.

W pobliżu miejsca, gdzie stoi Pałac Kongresu, mieszkała z mężem, angielskim lekarzem Jamesem Thorne’m piękna Manuela Saenz. Doktor był stary i bogaty. Ona młoda i piękna. Porzuciła go wiosną 1822 i uciekła do Quito. Spotkała Bolívara na jakimś oficerskim raucie. Wtedy miał jeszcze wszystkie włosy i nie doskwierała mu prostata. Spakowała ciepłe rzeczy i pojechała na wojnę. Tułała się z kochankiem po obozach i taborach sześć lat. Czasami sypiali w pałacach. W jednym z nich, w Bogocie, zasłoniła Simóna własną piersią, kiedy dopadli ich skrytobójcy. Nie spodziewali się dziewczyny. El Libertador wyskoczył przez okno. To było pierwsze piętro, ale tylko się poobijał. Od tej pory nazywał ją Wyzwolicielką Wyzwoliciela.

7.

Na Mercado Central można znaleźć wszystko, czego zapragniesz. Najłatwiej guza. Albo w pysk. Niezwyczajnych typów kręci się tu od metra. Prezesów w drogich butach i sklepikarzy w plastikowych klapkach. Brzydkich i starych kobiet, które sprzedają cukierki, i tych młodziutkich, podejrzanie świeżych, które paradują z odkrytymi lędźwiami, wpatrzone w ekrany telefonów.

— Lepiej się nie afiszować z portfelem i z aparatem — radzili. Wszyscy, których zapytasz.

Budka z jedzeniem przy Avenida Abancay, niemal naprzeciwko peruwiańskiego Congreso de la Republica

W Mercado królują pop i plastik. Chińskie zabawki, hałaśliwe telefony komórkowe, gry, ciuchy, perfumerie. Skwar i pot. Nie ma klimatyzacji. No, w każdym razie nie ma jej wszędzie. Wypełzam na zewnątrz. Przysiadam na schodkach obok jednonogiej. Wejście obłożone czarnym marmurem. Na schodach żółte naklejki Sony, Panasonic. Jednonoga nie jest żebraczką. Nie ma kubeczka, nie ma kartonika. Czysta koszula, czerwony bezrękawnik, falbaniasta spódnica. Jeden biały klapek. Plastikowy. Chiński. Nie mówi do mnie nic. Nie uśmiecha się. Nie zauważa.

Portret Che Guevary, autorstwa domorosłego portrecisty, do kupienia przed Mercado Central

Dobry znak, jeśli cię nie widzą. W każdym razie dla fotografa. Siedzimy, jakbyśmy byli znajomymi. I tak jednonoga staje się moim kamuflażem. Siedzę i pstrykam. Tych, co noszą na plecach reklamy. Tego, co przyszedł sprzedać swoje odznaczenia, w tym jeden olbrzymi order w kształcie siedmioramiennej gwiazdy ze wstęgą. Policjantów. Złodziei. Cienie. Dzieci. Ich babcie. Żebraka, który czyta sobie na głos modlitwę do Świętej Panienki. I jego kumpla, grubego Indianina, co gra na fletni pana tęskną melodię. Jakbym ją już kiedyś słyszał… Indianin nie ma obu dłoni. Grube kikuty wyglądają jak kiełbasy szynkowe. Wrzucam mu piątaka. Pięć soli wygląda prawie tak jak pięć złotych. Bezręki trzyma kubeczek między kolanami. Jak on wyjmuje te monety?

8.

Pomyślałem, że zajrzę jednak do franciszkanów. Żal mi będzie, przecież to najsławniejszy zabytek. Zakaz fotografowania. Kolejka do kasy. Potem mnóstwo czasu, bo trzeba poczekać na anglojęzycznego przewodnika.

— Hiszpańskojęzyczny?

— Też trzeba czekać, ale krócej.

— Więc może być hiszpański.

— Ale bilet trzeba zapłacić jak za obcy język.

— Dlaczego.

— Bo się krócej czeka.

Pani w kościelnej kasie UNESCO właśnie nauczyła mnie, że czas to pieniądz. Czekamy. Nuda. Nic się nie dzieje. Pod nami, w kryptach leży jakieś siedemdziesiąt tysięcy szkieletów, więc i my możemy trochę poczekać.

9.

Był kiedyś ksiądz. Miał dwadzieścia lat, kiedy wstąpił do franciszkanów. Marzył o podróży do dalekich plemion. Ale najpierw kazali mu dziesięć lat trwać na pokucie. Dziesięć kolejnych był gwardianem w klasztorze. Polubił swój świat od furty do kaplicy i od kaplicy do furty i mógłby tak trwać po kres. Ale nie tak miało być.

— Ruszysz w drogę, Franciszku — usłyszał w przededniu czterdziestych urodzin.

Milczał. Już nie był chłopakiem, który marzył o innych światach. Teraz bolały go zęby i z trudem oddawał mocz.

Po kilku tygodniach zobaczył morze.

Już na oceanie odkrył, że pod pokładem okrętu gnieżdżą się w brudzie, urynie i głodzie czarni niewolnicy. Okręty pływały wtedy wolniej niż dzisiaj. Nauczył się czarnego języka. Opowiadał o miłosierdziu ludziom w kajdanach, a oni uwierzyli, bo spośród wszystkich chrześcijan, jakich znali, on jeden nie lżył ich i nie poniewierał. Ochrzcił ich, ale cudu nie było. Mieli już dusze, ale wciąż byli niewolnikami. Nie wolno im było wyjść na pokład ani załatwić się na osobności. Na Karaibach dopadł ich sztorm. Utknęli na mieliźnie przy nieznanym brzegu, galeon nabierał wody. Kapitan zdecydował, że trzeba wyrzucić balast, a nie było w ładowniach nic prócz niewolników. Zostali na brzegu ze swoim księdzem.

— Jeśli kogoś ochrzcisz, jesteś za niego odpowiedzialny — powiedział swoim braciom kapłanom, ale nie rozumieli, dlaczego zostaje.

Inny okręt natknął się na nich po ośmiu miesiącach. Wciąż żyli.

Franciszek Solano przewędrował potem pieszo przez Peru, Paragwaj, Boliwię i Argentynę. Widział śniegi Andów, żółte popioły Altiplano, dżunglę i bezkres zielonych stepów pampy. Nie miał butów z goretexem, karty kredytowej, ani nawet kawałka nieprzemakalnego plastiku na grzbiet. Był, jak na tamte czasy, starym człowiekiem, klasztornym gwardianem przywykłym do posiłków o ustalonej porze i czytania wkoło Macieju jednej i tej samej księgi. Miał dar języków. Nauczył się przynajmniej siedmiu. Może dlatego mu wierzyli? A może z powodu skrzypiec? Bóg jeden wie, jak potrafił je nastroić w tym podłym klimacie, ale grały. I na wysokościach. I w wilgotnym mroku dżungli.

Portrety władców Inków i królów Hiszpanii jako sukcesorów inkaskiego państwa to malowidło, które można zobaczyć w katedrze w Limie

W kościele pod wezwaniem świętego Franciszka Solano wciąż można zobaczyć jego palec. I skrzyneczkę pełną miniaturowych figurek: Chrystusa, apostołów, Przenajświętszej Panienki i Żydów. Za pomocą tych figurek uczył Indian naszego świata. Przewidział trzęsienie ziemi w Trujillo. A potem swoją śmierć.

— Umrę w czasie mszy świętej — powiedział — w tej chwili, kiedy kawałek chleba zmieni się w ciało Zbawiciela.

I tak właśnie umarł, w czasie Przeistoczenia, w Limie, w kościele, przy klasztorze franciszkanów. Podobno anioły zleciały, kiedy umierał, ale kto by tam wierzył starym mnichom w to, co zobaczyli w blasku świec.

10.

Przy Głównym Placu (z powodu poprawności politycznej śmierdzącą prochem nazwę Plaza de Armas zastąpiło gładkie Plaza Mayor) stoją naprzeciw siebie katedra z pałacem arcybiskupim, ratusz i pałac prezydencki. Arcybiskup, prezydent i burmistrz patrzą sobie na ręce. Pizarro tak to obmyślił: władza królewska i kościelna miały symbolicznie pozostawać w jedności. Katedra, pałac biskupi i prezydencki wyglądają jak na początku XVII wieku. Przebudowami i rekonstrukcjami kierował Ryszard de Jaxa Małachowski. Może to dzięki jego polskiej ręce w Limie jest tak swojsko?

W katedrze, w pierwszej kaplicy po prawej stronie leży w szklanej trumnie truchło Francisco Pizarra. Nie był świętym, to prawda, więc jego córka uzależniła finansowanie budowy katedry od przebaczenia dla konkwistadora. I Kościół mu przebaczył. Pan Bóg chyba też, bo trumna przetrwała kilka trzęsień ziemi. A ziemia trzęsie się tu często. Naukowcy twierdzą, że to wina Pizarra, bo zbudował Limę na progu tektonicznego uskoku. Indianie też uważają, że to wina Pizarra, bo postawił katedrę na ruinach inkaskiej świątyni.

— Cienie zabitych ludzi nie mają spokoju. Dlatego ziemia się trzęsie.

Ale tak po prawdzie nie trzęsła się już od dawna. I już tak zostanie. Po co się tym kłopotać, skoro w końcu kiedyś wszędzie będzie tak samo jak wszędzie.

Madonna z bocznego ołtarza w limańskiej katedrze

1.

Telefon dzwoni jak opętany. Cholera. Nie mogę wymacać w tej ciemności. Dobrze, że pamiętam, gdzie włącza się światło do toalety… żeby tylko nie nadepnąć po drodze na jakiegoś robala. Robale zawsze pełzają po ciemku i nie wiadomo, jak trafiają akurat w to miejsce, w którym stawiasz stopę. Uff.

Światło mrozi oczy nagłym błyskiem. Adrenalina skacze, więc nie zasnę, nie ma obawy. Tyle, że od razu robi mi się zimno. Mieli mnie obudzić o szóstej, ale widać Peruwianom nie wolno wierzyć. W każdym razie nie wolno wierzyć Peruwianom w hotelu przy placu San Martina. W pokoju miało być cicho i miało być okno, a było głośno jak w piekle, chociaż trzeba przyznać, tylko w nocy, a okno było tylko na korytarz. Gdybym je odsłonił, każdy kto szedł korytarzem, mógłby zerknąć, co tam robię, więc nie robiłem nic. No i zapomnieli mnie obudzić na pociąg. Ale jazgot w telefonie postawiłby na nogi nie tylko palec, ale i całą resztę Franciszka Solano.

Nie spałem za długo.

Wczoraj pojechałem do Miraflores zobaczyć zachód słońca nad oceanem. Nie wiem, który z zachodów słońca nad oceanem będzie ostatnim, jaki oglądam, więc jeśli tylko mam okazję, oglądam każdy.

A teraz ciężko się zebrać.

— Ze względu na dużą różnicę wysokości częste są przypadki choroby wysokościowej — przypominają mi się internetowe ostrzeżenia od ludzi, którzy przejechali koleją z Limy do Huancayo. W klasie turystycznej chodzi nawet pan kolejarz z butlą tlenu i za dodatkową opłatą można sobie łyknąć świeżego powietrza z butli. W klasie standard, czyli „classico” nikt tlenu nie dostanie.

W samotnej podróży człowiek nie powinien sobie pozwolić na strach. Strach jest jak woda. Nie ma własnego kształtu i doskonale wypełnia puste naczynie. Jeśli znajdzie szczelinę do twoich myśli, wypłucze wszystko.

Kolej żelazna Ernesta Malinowskiego we współczesnym wydaniu

Więc teraz myślę, że nie zdążę na pociąg, że nic nie jadłem i że oczywiście nic nie zjem o szóstej rano. No i że będę rzygał jak wieprz w tym pociągu, jeśli oczywiście zdążę, bo gdy wsiądę z pustym żołądkiem, choroba wysokościowa dopadnie mnie bez litości. Kurwa mać! Zachciało mi się oglądać zachody słońca…

2.

Pociąg nie wygląda zbyt romantycznie. Pewnie gdyby wyjechał z myjni, mógłby powiedzieć o sobie, że jest czerwono-żółty, ale teraz jest po prostu brudny. Na burcie napisane białą farbą 1001. Czy mają tylko jedną lokomotywę?

Gdzieś tam, nad górami wstało już słońce, ale w Limie mgła. Zimno.

— A będzie jeszcze zimniej — tli się we mnie strach. Przed chorobą wysokościową, brakiem widoków na emeryturę, przyszłością gospodarczą Europy, homofobami, homoentuzjastami i końcem świata.

Włażę do środka. Schodki stoją na ziemi, żeby można było dosięgnąć pierwszego stopnia w wagoniku. Nikt nie pomyślał, żeby wybudować peron. Wagonik jest zwyczajny. Te dla turystów mają rozkładane siedzenia, ogrzewanie, klimę i przeszklony dach, żeby pasajeros mogli patrzeć na ośnieżone szczyty. Mój ma twarde ławki i wszystkie miejsca koło okien już dawno zostały zajęte. O której do jasnej cholery oni wszyscy musieli się pobudzić?!

Jest jedno miejsce. Obok brzydkiej dziewczyny. Wolałbym obok ładnej, żeby opowiedzieć jej o zadziwiających przeżyciach w kilku naprawdę dalekich podróżach albo o bolesnej, lecz pełnej chwały historii mojego narodu. No ale nic. Siedzimy. Sztywno, żeby się nie daj Bóg nie zetknąć kolanami. Ani z nią, ani z tymi dwoma, którzy siedzą naprzeciwko. Zimno i ciasno. Pociąg stoi. Za oknem żółci się budynek dworca i przesuwa się kolejka pasażerów z biletami na turistico. Stoi tam gruby pan w nieskazitelnym białym tiszercie z orłem w koronie i napisem „Polska”. Za chwilę usiądzie w jednym z tych rozkładanych foteli, dostanie kawę i ciastko. Ziewam i klnę siebie w duchu, że zamiast leźć na dworzec, mogłem poszukać czegoś do jedzenia. Chociaż ciastko. Mogłoby być wczorajsze. Ziewam. Adrenalina spadła do zera. Zapomniałem o chorobie wysokościowej. Może by tak wyjść? Zdjęcie zrobić lokomotywie?

Wychodzę, a na świecie prawie nie ma kolorów. Wszystko pożarła mgła. Garua. Gorące powietrze znad oceanu opiera się o krawędź Andów, zbyt wysoką, żeby mogło się swobodnie przedostać na drugą stronę. Nagle ostudzone powietrze zamienia się w parę wodną i spada na miasto lepkim całunem. Zanim przybyli tu Hiszpanie, nie było mgły. Garua jest karą. Jest klątwą — mordercy Inków mieli już nigdy nie widzieć słońca.

3.

Kiedyś andyjski pociąg buchał parą i mgły było jeszcze więcej, ale teraz ciągnie go ekologiczna maszyna na gaz ziemny. Nie gwiżdże, nie świszcze i nie bucha parą. Kiedy zaczyna piąć się w górę, popychając przed sobą brudne zwały mgły, za oknem budy z gliny i blachy. Dzieci patrzą w stronę pociągu zupełnie jak kiedyś ja patrzyłem na niemieckich turystów w kajakach na rzece z mojego dzieciństwa. Biegliśmy za nimi, wrzeszcząc, a oni rzucali nam cukierki. Niebieskie, przezroczyste, wielkie i słodkie gumowe cukierki. Lizałem je zadziwiony, że ludzki język może stać się od tego niebieski i myślałem, że fajnie być Niemcem, który może sobie popłynąć kajakiem naprawdę daleko. Aż za most.

Limański chłopak, utytłany w przeklętej mgle, macha do mnie sprzed swojej chaty w kolorze wczorajszego kakao. Barriady, dzielnice biedy też dzielą się na lepsze i gorsze. Z tych lepszych nocą widać światła miasta. Domki pomalowane są we wszystkich kolorach tęczy i stoją wysoko pod skalnymi ścianami. W takich dzielnicach nie ma kanalizacji, ścieki płyną tak, jak prowadzi je grawitacja. Im niżej mieszkasz, tym bardziej śmierdzisz. Tory kolejowe leżą nisko. Domy w ich pobliżu to ostatnia szansa na kawałek własnego miejsca.

Powinienem mieć w kieszeni przynajmniej paczkę cukierków.

Dziewczyna, która siedzi obok mnie, wyciąga z plecaka wafelki. Cichutko trzaskają jej w zębach, zanim dotknie językiem nadzienia z orzechów. Za oknem zwały śmieci ze slumsów osypują się na tory. Zaczyna padać. A może to tylko mgła skrapla się na szybach. Nie mam nic do czytania.

Ściągam plecak z półki, wywlekam nikona i kurtkę z postanowieniem, że pójdę na koniec pociągu i sprawdzę, czy ostatnie drzwi nie są przypadkiem otwarte. Może rozwieje się mgła?

Na końcu składu siedzi w otwartych drzwiach chłopak w żółtym kasku i pomarańczowym kombinezonie z odblaskowymi naszywkami. Ciemna skóra, włosy krucze, okulary dokładnie jak te, w których John Rambo paradował w trzeciej części. Z kieszeni kombinezonu wychyla się krótkofalówka.

— Mi nombre Grzegorz — uśmiecham się na wszelki wypadek.

— Soy Pedro, como estas? Buscas el baño?

— Nie, nie — kręcę głową i pokazuję mu aparat, a potem drzwi — el mirador.

Indiańska dziewczyna

— Okej — Pedro posuwa się odrobinę i mam miejsce w otwartych drzwiach z tyłu pociągu.

Mgła jest trochę rzadsza. Góry wyglądają jak wielkie kopce mrowisk, z których osypały się w dół niedojedzone okruchy. Niekształtne, ale kolorowe. Domki tubylców obsiadają ich podnóża jak żuki. Jakby w całej niepewności bytu w środku światowego kryzysu gospodarczego, inflacji, dewaluacji, windykacji, bezrobocia, bezmyślnego oczekiwania na cud, a potem już tylko czystej beznadziei potrzebowały odrobiny oparcia. Bo czy może być coś bardziej solidnego niż góra?

— Starastaratra — szczeka nagle krótkofalówka w kieszeni Pedra.

— Okej.

Pociąg zwalnia tak bardzo, że chłopak może zeskoczyć na torowisko i iść za nami nieco tylko wyciągniętym krokiem. Jakieś sto metrów. Do zwrotnicy. Przekłada ją, a tory przeskakują tak, że pociąg jadący z przeciwka będzie miał swobodną drogę. Pedro podbiega do drzwi i wskakuje do środka. Rzuca kilka słów do krótkofalówki i ruszamy z kopyta.

Wjeżdżamy do Chosica –Villa del Sol. To ulubione uzdrowisko bogatszych mieszkańców Limy. Na weekendy można tu przyjeżdżać w nadziei, że mgły nie będzie. Przez większą część roku ta zasada świetnie się sprawdza, ale nie dziś. Chociaż jest lepiej. Dużo lepiej niż w Limie. Dworzec — piętrowy, żółto-zielony budynek obłożony drewnem — mógłby stać bez wstydu gdzieś w środku Dolnego Śląska. Czysto, schludnie i nawet nie zapomnieli o słonecznikach. Można byłoby się stąd wybrać do Doliny Świętej Eulalii. Wkrótce za Chosicą dolina Rimac staje się prawdziwą doliną. Zbocza po lewej i po prawej stronie są sine. Jak wał wód. Jest wąsko, kręto, chłodno i wjeżdżamy do pierwszego tunelu. W sumie jest ich na całej trasie ponad sześć kilometrów. Sześć kilometrów wydarte skałom i wysokościom. Niektóre po kilka metrów. Inne po kilkaset. Ten pierwszy jest krótki. Może ze dwadzieścia pięć metrów. Z jednej żegna mnie mgła. Z drugiej widzę gęsty trzcinowy busz. Na skraju stoi indiańska dziewczyna i jej dwa psy.

Machamy do siebie rękami, bo żadne z nas nie ma ogona.

4.

Ernest Malinowski uciekł z ojczyzny po tym, jak strzelał do Ruskich pod Olszynką Grochowską. Przewędrował przez całą Europę. Niby ucieczka, ale jednak tryumfalny marsz, bo oklaskiwano ich, bohaterów, w Berlinie i w Paryżu. To był inny Paryż niż ten, jaki znamy— padało cały czas, o budowie wieży pan Eiffel jeszcze nawet nie pomyślał, ale dziewczęta z placu Pigalle już znały się na tym co ważne. Ernest omijał to miejsce, bo zamiast rozrywki wybrał inżynierskie studia. W tym czasie Peru — młody, biedny kraj liżący rany po Hiszpanach — uczył się żyć pośród biedy, korupcji i zacofania. Są pewne atuty: saletra, miedź, złoto, srebro, ołów.

— Ale niełatwo się do tego dobrać — pan poseł wypuścił w powietrze chmurę dymu.

Siedzieli w głębokich fotelach obitych ciemną skórą i palili cygara.

— Ma pan na myśli koncesje?

— Nie — emisariusz z dalekiego kraju, którego nazwiska Malinowski nie potrafił zapamiętać, pokręcił głową — po prostu nie mamy dróg między portem i kopalniami. Wszystko trzeba wozić na końskim grzbiecie.

Malinowski od kilkunastu lat budował we Francji drogi i mosty. Był dobry, ale nie był swój. Nie był dość francuski, więc mosty i drogi nie będą nosić jego imienia. Zawsze miał nad sobą kogoś, komu Francja ufała bardziej niż Polakowi.

W Peru mógł przebić szklany sufit. Latem 1852 roku poseł do peruwiańskiego parlamentu przywiózł swemu krajowi Naczelnego Inżyniera.

Pierwszy urlop od budowania dróg i mostów wziął Malinowski po dziesięciu latach. Kupił w antykwariacie starą mapę, jeszcze z ubiegłego stulecia. Musiała zrobić na nim wrażenie bliskość dżungli i niezbadanych połaci po drugiej stronie gór, bo napisał o tym do przyjaciół list: „Tyle tam białych plam, więc idę, może kilka z nich uda mi się zapełnić”. Szukał niezbadanych ziem, ale znalazł pomysł na to, jak w Peru zmienić wszystko. Kolej przez Andy.

Zanim komukolwiek powiedział o tym planie, Hiszpania upomniała się o swoją kolonię. Żeby obronić Callao, Malinowski zbudował czołgi, choć w tamtym czasie jeszcze nikomu się o nich nie śniło. Nic nie uratowałoby portu, gdyby nie jego opancerzone działa na platformach, które można było przesuwać na kołach.

Peru tego Malinowskiemu nie zapomniało. Już za życia inżyniera stanął jego pomnik w centrum Callao. Rząd, choć ryzyko było niewyobrażalne, zgodził się zainwestować w budowę kolei, ale konieczne stało się zaciągnięcie kredytów w europejskich bankach.

Malinowski zaczyna prace w dolinie rzeki Rimac. Do kopalń La Oroya jest tylko dwieście dwadzieścia kilometrów, ale trzeba wymyślić sposób, żeby pociąg wspiął się na wysokość czterech tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza. Kolej nie radzi sobie z wędrówką po zboczu nachylonym ponad czterdzieści pięć metrów przewyższenia na kilometr. Malinowski postawił na takie właśnie, graniczne możliwości. Angielscy konsultanci uznali, że projekt jest niewykonalny.

— Nie jest możliwe zbudowanie kolei na wysokości niemal pięciu tysięcy metrów — stanowił audyt. — Konstrukcje mostów kratownicowych, narysowanych przez Malinowskiego, uznać należy za technologię wątpliwą, niesprawdzoną, niepewną, a nade wszystko niemożliwą do wykonania z powodów transportowych.

Lokomotywa na trasie kolei Ernesta Malinowskiego

Obligacje przestały się sprzedawać. Ale znalazł się inwestor-ryzykant Henry Meigss — awanturnik, który zrobił w Ameryce Południowej kolosalny majątek.

Prace ruszyły. Choroby dziesiątkowały robotników. Duchy Indian stawały im na drodze. Szyny pękały od mrozu. Lawiny zrywały drogi. Tunel drążyli miesiącami, żeby przebić się na drugą stronę góry i stanąć na krawędzi przepaści… Dziesięć tysięcy Chińczyków, włoskich imigrantów oraz Indian przeniosło góry skał w koszach na własnych plecach.

W San Bartolome dolina zakręca ostro. Zbyt ostro, żeby pociąg mógł sobie poradzić z takim łukiem. Kolejarze odczepiają lokomotywę i obracają ją na ręcznej „Tornamesie”. Lokomotywa będzie teraz wpychać skład pod górę, bo tu zaczynają się schody: czterdzieści pięć metrów przewyższenia na każdy kilometr.

Wspinamy się coraz bardziej stromym zboczem. Wokół góry, których nazw nawet nie znam. Myślę o nich po prostu „góry”. Nie wiem, czyje imiona noszą, komu dają cień, a komu lawiny błota, ani kto wykopał w ich stromiźnie tarasy pod uprawę kukurydzy. Wiszą pół kilometra ponad dnem doliny.

Gdybyśmy teraz spadli, zsunęli się ze zbocza, to świat poznałby nazwę tej góry z gazet, wraz z nazwiskami tych, którzy nie zdołali wydostać się z wraku.

Prawdziwy strach nijak się ma do upadków. Prawdziwy strach kiełkuje powoli, jak ból zęba. Albo jak czas. Albo na przykład wódka. Nie zauważasz, jak rozlewa się w żyłach, jak cię znieczula, odurza, wypełnia zakamarki mózgu, odwracając uwagę od smutku.

5.

Wpadamy w tunel.

— Za chwilę przejedziemy przez sławny most Verrugas — zaszczekały głośniki — to najbardziej spektakularny ze wszystkich andyjskich mostów. Kiedy go zbudowano, był najwyższym wiaduktem na świecie.

Most Verrugas — szara kratownica, kładka z desek i dużo powietrza pod stopami

Nagły błysk światła i prosto ze skalnej ściany pociąg wtacza się na most. Szara kratownica, kładka z desek i dużo powietrza pod stopami. Owijam pasek nikona na ręce, palec na spuście, drugą otwieram drzwi, chwytam poręcz i fru — jestem na zewnątrz. Na to jedno zdjęcie. Wiatr wali mi w twarz bez litości, mrużę oczy, to już nie to samo co kiedyś, nie ma dymu, pary, iskier, buchania z komina.

— Slash — naciskam migawkę. I patrzę w dół. A tam luft, ale nie mam czasu się nacieszyć, bo wpadamy w otchłań tunelu po drugiej stronie Rio Verrugas.

Uff! Zatrzaskuję drzwi.

— No, no, no senior! — pan konduktor nie jest szczęśliwy z mojego wyczynu.

— Perdone, sorry, nie pomyślałem — mrugam do niego.

Ale nie ma poczucia humoru.

Kiedy przebili skalną ścianę, stało się jasne, że nie będzie łatwo. Nigdy jeszcze w historii ludzkości i dziejach kolei nikt nie porwał się na budowę tak wysokiego mostu rozpiętego między dwiema pionowymi ścianami, w które tory wbijają się tunelami. Malinowski polecił projekt Leffertsowi Buckowi. Chłopak skończył studia ledwo sześć lat wcześniej, ale zdążył już wziąć udział w budowie Mostu Brooklyńskiego. Wszystkie elementy odlano w Baltimore, zapakowano na statek i posłano do Callao. Trzy kratownice po sto stóp długości czwarta sto dwadzieścia pięć. Do tego trzy filary po pięćdziesiąt stóp szerokości. W sumie most miał pięćset siedemdziesiąt pięć stóp długości. Najwyższy z filarów opierał się o dno doliny dwieście siedemdziesiąt pięć stóp poniżej torów.

Najtrudniejszym momentem był początek. Projekt przewidywał montaż całości na ziemi, uniesienie mostu na linach i podparcie na filarach. Życie przerosło ten plan. Nie dało się nitować mostu w korycie rwącej górskiej rzeki. Buck i Malinowski dokonali karkołomnych obliczeń co do kolejności stawiania poszczególnych belek. Trzeba było jednak przeciągnąć linę z jednego tunelu do drugiego. Indianin wyrzucił z procy kamień, do którego przywiązany był sznurek. Legenda mówi, że przerzucił go ponad rzeką i trafił dokładnie w otwór tunelu oddalonego o sto siedemdziesiąt pięć metrów. Potem dowiązali linę do końca sznurka i przeciągnęli ją na drugą stronę. A potem kolejną linę. I kolejną. Kiedy wisiała już cała pajęczyna, zaczęli wciągać dźwigary.

6.

Z góry trudno ocenić, która z nich jest bardziej kręta: rzeka czy może oplatająca ją asfaltowa szosa? Droga trzyma się jednej strony doliny, przyklejona do zbocza jak pijawka, ale za Verrugasem musi się targnąć na drugą stronę wody. Szosa wygląda na rzadko uczęszczaną, ale wspinają się tędy autobusy do Huancayo. Tu i ówdzie widać opuszczone kamieniołomy — zabliźnione przez czas rany po budowie kolei. Czasami mignie kilka domów z gliny przyklejonych w połowie absurdalnie wysokich i stromych ścian doliny. Jakby malarzowi spłynęło kilka kropel farby nie tam, gdzie trzeba, ale nie ścierał ich, żeby nie rozmazać całości. Kiedy zbliżamy się do zabudowań, lokomotywa gwiżdże. Wychylam się przez drzwi.

Dziewczyna w czerwonym swetrze poprawia czapkę niemowlakowi. Dziecko nie ma więcej niż pół roku. Wózek, całkiem nowy, stoi pośród beczek uwalanych cementem. Domu jest tylko pół. Reszta nakryta plandeką zdartą z jakiegoś tira. Ciekawe kim będzie to dziecko za kilka lat, kiedy świat zmieni się w jedno wielkie internetowe centrum handlowe… Oglądanie świata z drzwi w ostatnim wagonie zwalnia człowieka z obowiązku refleksji. Obrazy przesuwają się w niezmiennie nieodwracalnym rytmie. Drzewo. Krowa. Stara kobieta w wysokim kapeluszu na głowie. Zapamiętam ją, choć niczego nie będę o niej wiedział, ale co właściwie wiem o tych, których spotykam na co dzień? Na miesiąc? Naprawdę?

7.

Stajemy.

Lokomotywa objeżdża skład po dodatkowym torze. Podczepią ją od tyłu i pojedziemy w przeciwnym kierunku. Tak działa Wielki Zygzak, strome schody pociągów. Można wyskoczyć na ziemię. Dotknąć jej pyłu. Obcy jest. Miałki i twardy. Stare lokomotywy leżą przy torowisku jak wielkie żuki wyssane przez mrówki. Donikąd już nie pojadą. Nie zagwiżdżą, nie buchną parą, nie pociekną oliwą, nie powiozą w górę dziewczyn z dalekich krajów, niebieskookich i roześmianych. Nie zobaczą, jak choroba wysokościowa zmusza kogoś, żeby obrzygał wagon przez okno. Rdza będzie je pożerać rok po roku, nieśpiesznie, bo tu przecież nie leją deszcze, tylko mgła skrapla się bez końca… Nie było komu zwieźć ich w dół. Za duży koszt dla zarządcy kolei. Za wysoko dla złomiarzy.

W chatce nieopodal mieszka hodowca owiec. Łatwo poznać, bo na kijach wbitych w ziemię suszą się świeżo zdjęte skóry. Pewnie kiedyś przyjdzie dzień, że stal będzie cenniejsza od futra. Wtedy od czasu do czasu odetnie kawał lokomotywy. Na tyle mały, żeby jego ciężarówka zdołała go połknąć. W końcu zwiezie na dół wszystko jak mrówka.

Wioska zawieszona pod szczytami Andów

Im wyżej jesteśmy, tym mniej drzew. Rzedną zupełnie jak włosy. Najdłużej trwają te osłonięte od reszty świata załomami skał. Nikną osady drwali. Nikną wszelkie osady. Ziemia staje się pustkowiem. Jałowym na pozór, ale gdy znowu się zatrzymujemy i mogę na chwilę wyskoczyć, okazuje się, że jest wokół pełno życia. Kwiaty, porosty, świstaki. Docieramy do Casapalca. Górnicza osada zasłynęła z wybuchających tu co kilka miesięcy strajków. Górnicy pracują za sto dwadzieścia dolarów miesięcznie. Dzień pracy trwa dwanaście godzin — bez światła, na śmieciowej umowie na czas określony. Nigdzie się nie wyprowadzą. Tu mają swoje groby.

Ci, którzy mają na nocną zmianę, siedzą teraz koło torów z żonami i dziewczynami. Z dziećmi i z psami. Oblepieni sadzą i smutkiem. Machają. Krzyczą, żeby zostać i popróbować czegoś, co gotują w wielkim kotle na dworze.

W czasie strajków kilkanaście lat temu zablokowali szosę, a policja otworzyła ogień. Ostra amunicja. Kiedy zginęli górnicy, ich koledzy zrzucili na policjantów lawinę kamieni. Pięćdziesięciokilowy kawał skały roztrzaskał głowę kapitana Carlosa Dulanto. Policjanci użyli gazu, żeby rozpędzić tłum blokujący drogę karetce pogotowia. Pacjent w karetce zmarł na zawał serca, kiedy usłyszał strzały. Dziś w miejscu, gdzie na swoich wiecach zbierali się górnicy, ich dzieciaki grają w piłkę. Asfalt jest mokry. Ale to już tylko deszcz, a nie łzy. Ci w pomarańczowych koszulkach są bardziej widoczni od tych w niebieskich. W deszczu niebieski nie ma blasku.

Jeszcze kilka godzin i po drugiej stronie głównej grani Andów dotrzemy do Yauli. Kopalnie Casapalca i Yauli są połączone siecią podziemnych chodników. Trudno mówić o korytarzach. Już w czasach Hiszpanów Indianie byli tu zmuszani do pracy. Padali w tych korytarzach jak muchy. Bóg jeden wie, ilu ich tam zostało. To nie Chile, żeby z ratowania górników robić narodową krucjatę. Żadna telewizja nie wybiera się do Casapalki. Czasem tylko ktoś w miejscowym barze przyjrzy się pożółkłym od oparów oleju wycinkom ze starych, lokalnych gazet z 2008 roku. Ośmiu utknęło sześćset dwadzieścia pięć metrów pod powierzchnią ziemi. Podobno użyli dynamitu. To oficjalnie zakazane przez dyrekcję kopalń.

Musimy być grubo powyżej czterech tysięcy, bo niektórzy zaczynają blednąć. Przypełzają do toalety coraz bardziej niepewnym krokiem. Lokomotywa ledwo ciągnie ten skład. Jakby nie miała już siły. Wjeżdżamy w mgłę. Ale nie tę nadmorską tłustą, żółtą breję, ale w rześką, sinoszarą wysokogórską zmrożoną chmurę. Wielki sekret. Jeszcze pół kilometra, jeszcze ćwierć i wreszcie pociąg przewala się na drugą stronę przełęczy. A tam śnieg. Mokry, zlodowaciały, jak to we mgle, w której trudno się zdecydować czy topnieć, czy może jednak zamarznąć na kość.

Górskie jezioro o tafli gładkiej jak lustro

8.

Nie mam ani śladu choroby wysokościowej. Warto było biegać po te dziesięć kilometrów. Im dalej od przełamania przełęczy tym więcej śniegu. Świeży, czysty, rzadki śnieg. Gdyby było widać jeszcze skrawek nieba, powiedziałbym, że to piękne miejsce. Że było warto.

Ale nie ma błękitu.

Są za to górskie jeziora o tafli gładkiej jak lustro, porośnięte kępami zaśnieżonych traw. Cicho jest. Jakby wszystko usnęło. I mgła. I śnieg. I wiatr. A może nawet i sam czas. Gdzieś w oddali majaczą andyjskie wierzchołki, ale wzgórza wokół torów to tylko hałdy. Jedziemy nad korytarzami kopalń. W dodatku pierwsze lamy, jakie tu widzę, przez teleobiektyw okazują się ponad wszelką wątpliwość stadem górniczych koni. Pewnie ciągają wózki do kolejowej bocznicy i czekają na swoją kolej, żeby gnić w górniczych tunelach po kres życia. Jak Łysek z pokładu Idy, o którym kazali nam się uczyć w dzieciństwie, że w maju wyjeżdża na powierzchnię z innymi końmi zobaczyć trawę.

Kłamali. Kopalniane konie nigdy nie wyjeżdżały na górę. Nawet jako kupa kości.

9.

Galera, 15 681 stóp nad poziomem morza. Zeskakuję na zmrożoną ziemię. Papież pewnie by ją ucałował.

— O rany! To tutaj, najwyżej położona stacja kolejowa świata! — obok mnie zeskakuje śliczna blondynka. Kozaczki, niebieska czapka z czerwonymi lamami. Pewnie ma na imię Angelina.

— Aha — obok niej zsuwa się z wagonu przyjemniaczek w ciemnych okularach. Raybany. Taki szczęśliwy, że aż mnie kłuje w boku. Chciałbym, żeby i do mnie ktoś poszczebiotał. Nawet głupio. Nawet jeśli tylko o tym, co sobie kiedyś kupimy.

Drzwi stacji zamknięte na kłódkę, w oknach deski. Na parapecie absurdalnie lśniąca butelka po piwie. Pusta.

Rozglądam się za gościem z Polski. Ale teraz wszyscy w kurtkach, tiszertu z orłem nie wypatrzysz. Lepię sobie śniegową kulę. Może trafiłbym w jakiegoś ptaka? Ale tu nie ma nawet wron. W kałużach pełnych lodowego gluta odbija się szare niebo. Wszyscy jak jeden mąż robią tej szarości zdjęcia. Jakby tu wyglądało, gdyby niebo było niebieskie? Albo jakby to było z taką Angeliną?

Do pociągu podczepiają nowy wagon. Ma zadaszoną platformę widokową. Nie będę musiał wychylać się zza drzwi.

Galera, najwyżej położona kolejowa stacja pasażerska na świecie w XX wieku (przed tym zanim w naszych czasach Chiny nie wybudowały kolei do Tybetu)

10.

Wyszedłem na tę widokową platformę jak tylko ruszyliśmy z Galery, żeby zająć dobre, stojące miejsce do oglądania świata. Na początku czułem się trochę nieswojo, myślałem, że taki luksus to pewnie tylko dla bogatych gości z lepszych wagonów, ale kiedy okazało się, że pod wiatą wieje, zacina marznącym deszczem i człowiek z miejsca obłazi lepką, ciężką wilgocią, to mi przeszły wszystkie kompleksy. Nikt prócz mnie nie miał ochoty wystawiać nosa na wiatr. Obwiązałem szalik wokół twarzy, nasunąłem kaptur i postanowiłem być twardy. W nagrodę mogłem do woli patrzeć na góry we mgle trochę szare, a trochę zielone i rude. Śnieg oklejał je mokrymi liszajami. Pusto. Przypomniały mi się Tatry. Tyle że tutaj przestrzenie są nieziemskie. Wielkie. I taka pustka. Gdyby wyszło słońce, jeziora też byłyby niebieskie. A tak co? Czarne. Nad jednym z nim prowizoryczna osada. Domki z kamienia i plandek od tirów, rozjeżdżona ziemia, wokół porozrzucane kawałki czarnego kamienia. Może ktoś buduje tu szyb. Może to nielegalne wyrobisko jak w Wałbrzychu? Kawał drogi od cywilizowanego świata. Po dwudziestu minutach Andy z Tatr zmieniają się w Bieszczady, a pociąg zaczyna szybko zjeżdżać w dół.

Gdzieś za tunelem Malir zobaczyłem lamy.

Na platformę wbiegli ludzie. Zaczęli się potrącać i przepychać. Wkurzyłem się, przecież stoję tu od czterdziestu minut, więc miejsce należy mi się przez zasiedzenie! Wtedy zobaczyłem te dziewczyny. Jedna śliczna jak Matka Boska z muzeum w Santiago de Chile, którą widziałem kilkanaście miesięcy temu. Druga sympatyczna, ale bez zachwytu.

Popstrykały lamom zdjęcia, pewnie nic im nie wyszło, bo zdążyliśmy już kawał odjechać, pokiwały głowami nad tym, co zobaczyły na wyświetlaczu, a potem ta wyższa zapytała, czy mogę im zrobić zdjęcie.

I tak się poznaliśmy kilkanaście kilometrów przed malutkim kościółkiem w Santa Rosa de Sacco, u samego wylotu doliny, którą zjechaliśmy z Galery.

Na początku rozmowa się nie kleiła. Standardowo: Skąd jesteś? Z Polski? A my jesteśmy z Limy. Malita studiuje medycynę, a ja architekturę. Mam na imię Gabriela, a ty?

— Grzgrz… Gregorio — trzeba było od razu mówić Gregorio.

— Dlaczego wybrałaś architekturę?

— Bo chcę coś zrobić dla mojego kraju — patrzy mi w oczy. Nie kłamie. Naprawdę w to wierzy. Rozumiem. W jej wieku też chciałem zrobić coś dla mojego kraju.

— Ale dlaczego?

— Bo Peru jest biedne. Są tu bogaci ludzie, ale biednych jest więcej. Mieszkają w slumsach, nie mają pracy, wiele dzieci nie chodzi do szkoły. Nie dlatego, że nie chcą, nikt im nie dał wyboru. Muszą pracować, żeby przeżyć.

Gapimy się na dolinę, jest coraz szersza, maleńkie kamienne domki w kształcie igloo nakrytych konstrukcją z traw i patyków oraz kamienna komórka bez okien zadaszona płatami blachy falistej przywalonej kamiennym balastem, żeby jej nie porwały wiatry. Pasterska osada. Dzieci nie idą do szkoły. Bo tu nie ma szkoły. Tu są tylko góry do samego nieba

— Ja miałam szczęście, bo moi rodzice mieli pracę. A jak masz pracę, jak masz w Peru dobrą pracę, to możesz mieć dom, samochód, poczucie bezpieczeństwa.

— A jak nie masz dobrej pracy?

— To znaczy, że nie masz szczęścia. Ja mam. Mogę studiować architekturę, bo chcę budować domy, w których będzie czysto i ciepło. Kanalizacja i woda z kranu, ale nie będą kosztować milionów soles. Będą dla wszystkich.

Malita chce być lekarką.

— Dobry lekarz zarabia dużo, a wtedy może za darmo leczyć tych, których nie stać na wizytę.

— Wszyscy w Peru są tacy jak wy?

— A w Polsce nie robicie nic za darmo?

Harfista grający do tańca na otwartej platformie widokowej, ostatniego wagonu romantycznego pociągu

1.

Ile obietnic płynie z prostego faktu, że budzi mnie słońce? Suche nogi, gorąca głowa, lekki plecak, beztroska spełnień, za które nie grożą żadne kary. Nic nie jest dopisane małym drukiem. Kiedy wyskoczyłem z pociągu w Huancayo dopadła mnie niepewność, jak zwykle gdy trzeba znaleźć nocleg w jakimś miejscu na krańcu świata. I to w środku nocy. Po chwili z wagonu wyskoczyły dziewczyny w towarzystwie swoich kolegów i koleżanek. Nie ucieszyło mnie to. Liczyłem, że wymienimy choć uśmiech, ale po prostu sobie poszły.

Gabriela minęła drzwi dworca, ale nagle zawróciła.

— Idziemy do Mantaro — krzyknęła.

Poszedłem za nimi, rezygnując z poszukiwania Hostalu Turismo, polecanego przez mój przewodnik. W Gran Hotel Mantaro za dziesięć Euro dostałem klucz do klitki z łazienką: łóżko, czerwona narzuta, ściany bez śladów insektów. Albo nie ma robactwa, albo mieszkał tu ktoś, kto nie potrafił trafić klapkiem karalucha. Wypiłem piwo i choć był środek nocy, zszedłem do lobby wpisać się za jedyne dwadzieścia pięć soli na listę wyprawy na lodowce Huaytapallany z kolegami Mality i Gabrieli.

Nastawiłem budzik w telefonie, ale obudziło mnie słońce, jakimś cudem na kwadrans przed budzikiem. Ileż to obietnic płynie z tego prostego faktu, że dzień zapowiada się słonecznie. Wymacałem włącznik żarówki. Światło uderzyło jak nóż. Przydałoby się ogolić, ale lepiej śniadanie.

— Buenos dias — uśmiecham się do pana, który pilnuje kluczy — a… — szukam słowa — desayuno?

Zerka na zegarek. Kręci głową. Nie o tej porze.

— Mercado Modelo — pokazuje palcem, że mam iść prosto. Prawdziwy konsjerż.

Mieszkaniec Huancayo