Zbudź się, kukiełko - Aleksandra Wacławik - ebook

Zbudź się, kukiełko ebook

Wacławik Aleksandra

0,0
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczne, lecz niekiedy dające nadzieję nowele napisane z perspektywy osoby, która jako pacjent zanurzyła się w świecie polskiej psychiatrii. Opowiadania dla tych, którzy cenią nieszablonowe spojrzenie na życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 57

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Adolescencja

Sylwetka słońca, która przysłania lęk, wtóruje pomrukom burzy napiętej melancholią. Kiedy tak umieram ze strachu przed odsłonięciem mej głupoty, rozrzucam krzesła po szpitalnej jadalni. Lecz nawet to nie wycisza gorączki mojego blamażu. Korytarz jęczy, wyje… Przemykam więc pod ścianami jak złodziej. Chcę już tylko ukryć się w endemicznej twierdzy, zniknąć pod kołderką, odurzona pochodnymi dibenzodiazepiny[1]. Szpital pośredniczy w rozgardiaszu moich myśli – powołując do życia Sąd Ostateczny – lawinę krępującej psychozy. Przeczuwam tę nadchodzącą klęskę, lecz nie potrafię się ruszyć, stanąć do walki. To ja jestem klęską – dobrze wiem.

Wypuszczona na moment[2] odsłaniam firankę, aby podlać wzrastający w doniczce kwiat. Smugi na szybie przypominają mazy krwi. Oglądam swoje ręce bruzda po bruździe i przypominam sobie: moje sznyty są konsekwencją walki ze Strukturą[3], walki o ciszę. Wyrażają bowiem ból, lęk, frustrację, rozjątrzoną ranę…A teraz, gdy wyglądam z okna, gdy chcę podlać kwiat, nachodzą mnie myśli, że zasługuję na to cierpienie, że wybrana przeze mnie droga jest tą jedyną i słuszną.

Odsłaniam firankę i widzę poruszających się po układzie współrzędnych ludzi. Logika tych gestów to pozór. Idziemy w tył, idziemy wprzód. A nasze kroki przeżuwają Ziemię jak ciasto z bitą śmietaną.

Toteż w przypływie entuzjazmu pomalowałam żyletki różową farbką. Żądło lęków wbija się we mnie i karmi szaleństwem. Na ściankach serca odkłada się trucizna, której ilość wszakże nie zdoła mnie zabić. Czekam po prostu na sen w tym buchającym, gorejącym odmęcie.

Zdejmuję maskę i rozpoznaję kręte ścieżki dorastania. Każda z nich wybrukowana jest padliną, oblazła robactwem… Jestem tak bliska płaczu – mając w sobie prawdę o zarzynanym wszechświecie – prawdę o wszelkim okrucieństwie człowieka. Kiedy próbuję zrozumieć mechanizmy rządzące tym burdelem – przyglądam się przede wszystkim frustracji, która gnębiła mnie przez tyle trudnych lat. Ona jednak wciąż wpuszcza swoje pierwiastki w tkankę mózgu i może znienacka wystrzelić w górę, jak balsamina… Czym jest wobec tego ruina czasoprzestrzeni? – lupanar egzystencji?

Życie na niby to moje przekleństwo. Próbuję przemieszczać się na boisku do gry, pośród kompozycji z perfidnie oszukanych słów – przeinaczonych wersetów mojej własnej księgi istnienia– i ufnie sycić się tą swoją naiwnością. Życie w psychiatryku też jest na niby. Powinno nauczyć mój rozum funkcjonowania w kłamstwie, ale ja tak bardzo chcę wysłuchać autentycznej, wiarygodnej historii o poharatanych ludzkich namiętnościach. Chcę być jasnym promieniem, najlepszym z ich bogów. Wyciągam więc rękę jak żebrak, błagając przestrzeń o jałmużnę… Na niby promień, na niby bóg…

Ulica, która majaczy zza krat, jest pusta o tej porze. Zresztą o każdej porze, bo czas już nie istnieje. Ze strachu pozamykaliśmy się w piwnicach, licząc na odzyskanie sensu i przywrócenie możliwości rozwoju, jakie daje Matka Ziemia. Gnijemy, cuchniemy bezładem. A nasze światy jak rosół bulgoczą udręczeniem.

Dlatego tkwię za kratami, na parapecie, w szpitalnej jadalni. Zgasiłam światło, milczę, choć wewnątrz mózgu nawałnica, i topię się w cierpkim stawie, którego woda odpiera szturm złych myśli. Moja blada twarz odbija się w rzygowinach. Jakiś szaleniec, jakiś celowo wymyślony twór, męczy mnie jak badacz dręczący myszy w swoim laboratorium. Byt będący istnieniem czystym i niezależnym od czegokolwiek, twór ludzkiego bólu, tęsknoty i cierpienia… Psychopatyczny laborant.

Owszem – ciężko mi w życiu. Mogę jednak wprawiać w ruch swoje ręce i nogi, a także odpowiadać na pytania. To wszystko jest mi dane. Nie jestem kaleką, chociaż ciężarem, który niosę, mogłabym uderzyć jak obuchem w łebek Boga. Mogę też otworzyć książkę na chybił-trafił i czytać sylabicznie zakodowaną w niej treść. Cieszy mnie to, choć jest trudne, wobec myśli wplątanych w ciernie i osty.

Przez okna mojej twierdzy przenika hipnotyzująca feeria barw. Byłam nieraz pod wrażeniem tego splendoru, ale oślepiona tęczą, nie rozumiałam esencji moich kłopotów. O, naiwna! Ktoś chce mnie upokorzyć, wskazując palcem: „Ta suka, ta królowa nierządu!” – „Zabieraj się stąd” – mówię – „Nie doczekasz mojej śmierci!”. Dumnie, choć z irytacją wzlatuję na wysokie drzewo, gdzie odnajduję schronienie, gdzie wyję pełna agresji wobec siebie i innych ludzi. Przyszłość, której pragnę jest już blisko. Ale męczą mnie myśli rezygnacyjne... Jest ich dużo, a będzie jeszcze więcej. Łączę się więc z kosmosem miedzianymi drutami, łączę się też ze sobą samą – bardzo dobrze odbierając sygnały z mózgu… i aby odnaleźć swoje pierwotne ego, swój dawny fenotyp. Ludzie przekrzykują się, rzucają inwektywami. Kiedy maszerują poprzez miasto, z zadowoleniem resetuję ich mózgi, kasując koncesję na miłość i sprawny rozum – jako że chcę, byśmy wszyscy byli niewolnikami.

Ale słońce gwałci moją miejską osadę. Idę obojętnie uważając ledwie co na szlam wyobrażeń, które cisną się na pohańbioną powierzchnię. Nie jestem pewna, czy takie życie ma sens, gdyż potrafię tylko zajadać się czekoladą – wzdychając – objuczona marzeniem o Prawdzie. Muszę wobec tego dociec, gdzie szukać sensu – i jaki też jest dla mnie sens sam w sobie?

Nie rozumiem bowiem jeszcze ani życia, ani przemijania. Nadejdzie niechybnie taki czas, by postawić kropkę. Odtąd każda chwila będzie drążyć i uśmiercać połacie mojego mózgu, ale komórki nerwowe łącząc się losowo między sobą, dadzą szansę na to, bym odnalazła nadzieję.

Wzruszam się tą kiełkującą na parapecie rośliną, bo tak bardzo przypomina proces wydobywania się z dziecięctwa, proces osuwiska – krok za krokiem – aż po przeklęty wrzask… Czy zasługuję na troskę i ochronę? Jestem przecież zwykłym chwastem – poddam się zatem roślinnemu aborcjoniście. Niech mnie zeskrobie z łona ziemi.

Siedzę na parapecie, walcząc ze złośliwą formą życia. Papierosy wydobywane pojedynczo z kartonika smakują boleśnie, gdy tak tkwię na dziesiątym piętrze mojego bloku. Więzień, którym jestem, nie zna zasady rządzącej światem – pochłania tylko jego wydzieliny. Rządzi mną emocjonalna kupa – i żeby przetrwać... muszę oddawać swój krwisty ejakulat przemytnikom, muszę wspinać się na szczyt kurhanu, aby wytoczyć z siebie pokarm i położyć na ołtarzu surowe mięso życia. Na każdym kroku wyczuwam zapach ludzkiej agonii. I ten parapet na dziesiątym piętrze też jest już tylko żałosnym pretekstem, aby nie rozmawiać o rzeczach istotnych, nadających święty obowiązek na to, czym jesteśmy i dokąd zmierzamy.

Patrzę wciąż na ten akwen, na te żyjątka – myśli – plemniki, które mnie zapładniają. Przestawiam szyk wyrazów, wyostrzam ich sens. Są wokół mnie jak szyfrogram. Mogę oczywiście wszystko uprościć lub poukładać je w zdania wielokrotnie złożone – ale czy to konieczne? Dorastanie do prawdy i przyjmowanie jej – to kod wpajany w główkę dziecka – nieznośna, uwłaczająca katecheza.

Przekładam kolejne stronice życia – pragnąc tej podróży. Migruję z rozpaczą w chore krainy – jest zbyt duszno, zbyt tłoczno – wiem jednak, że tak musi być. Wyrażam się precyzyjnie i zwięźle. Uwalniam słowa, uzewnętrzniam się. Daję wyraz mojemu cierpieniu, które rozlśniło się szkarłatem psychoterapii. Lecz… nie idź za mną, ja też zgubiłam drogę...

Kiedy usiłuję gromadzić ważne momenty mojej a-nieśmiertelności, ląduję dzięki nim łagodniej w chwilach cierpienia i ruiny. Walczę o Prawdę, choć czuję się jak nikt, jak zero. Zasypiam w końcu w psychotycznym półśnie. Marzenia, za którymi biegnę, zdając sobie sprawę z bezsensu tego biegu – są tak przeraźliwie sztuczne. Dlaczego więc uporczywie w nich się zatracam? Nie znam miary mojego zachowania – dręczy mnie Bóg.

Do czego powinnam dorosnąć? Konfiguruję w sposób jasny i pewny siłę mojej natury, wiem już przecież, że dzieli się ona na dwie części. Ustalam wobec tego, jak można zrozumieć algorytm śmierci i zmartwychwstania – nieodzownej części wewnętrznego świata. Są to oczywiście głupstwa, oprócz tego tylko, że wymagam regeneracji.

Ujrzysz we mnie istotę ludzką, płomień, który dorasta, a reszta świata zblednie, i będziesz mnie szukać, a ja ci się schowam. Korona moich dni poddana infekcji, którą lecząc, skazuję na potępienie, a skrystalizowany mrok osiada bez pośpiechu na niteczce mojego życia. Jestem jak noc poślubna – ów sobowtór śmierci, kres wszystkich moich trosk.

Mimowolnie pragnę Człowieka, pragnę go pomiędzy plątaniną wierszy, pośród tatuaży barwiących skórę. Ty, cały mój dobry i eteryczny świecie! Wykluwasz się dziś na przekór Bogu, który ciebie mataczy. Żyjesz dla mnie.

Do czego powinnam dorosnąć? Spoglądam na siebie bez emocji, bez wiary w przyszłość. Obserwuję tylko moje dni i rozważam, kim jest ten, który ulepił mnie z absurdu i halucynacji. Lustruję swój – nieswój świat, aby posuwać się ku jego kresowi – krzycząc i śmiejąc się... Pandemonium życia.