ZBRODNIA PIERWSZEJ KLASY - Robin Stevens - ebook + książka

ZBRODNIA PIERWSZEJ KLASY ebook

Robin Stevens

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Daisy Wells i Hazel Wong udają się podczas wakacji na wymarzoną podróż po Europie. Jadą znanym na całym świecie Orient Expressem. W czasie kolacji z jednej z kabin dobiega mrożący krew w żyłach krzyk. Kiedy siłą udaje się otworzyć drzwi, okazuje się, że zamordowano pasażerkę, a jej oszałamiający rubinowy naszyjnik został skradziony. Zabójca zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Daisy i Hazel pierwszy raz w życiu mają do rozwiązania taką zagadkę – zbrodnia wydarzyła się w zamkniętym pomieszczeniu. Pierwszy raz muszą również rywalizować z innymi detektywami, którzy są równie zdeterminowani, by rozwiązać sprawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 253

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Orient Express

WA­GON PIERW­SZEJ KLA­SY CA­LA­IS–SIM­PLON–STAM­BUŁ:

pan Wil­liam Daunt – wła­ści­ciel fir­my Pi­gu­łki Od­chu­dza­jące Daun­ta

pani Geo­r­gia­na Daunt – żona pana Daun­ta

Sara Swe­et – po­ko­jów­ka pani Daunt

pan Ro­bert Stran­ge – pi­sarz, brat pani Daunt

ma­da­me Me­lin­da Fox – me­dium

Il My­ste­rio­so – ma­gik

hra­bi­na De­mi­dow­ska – ro­syj­ska ary­sto­krat­ka

Alek­san­der Ar­ka­dy – wnuk hra­bi­ny

pani He­len Vi­tel­lius – żona ma­gna­ta mie­dzio­we­go

pan Vin­cent Wong – dy­rek­tor Ban­ku Won­ga, oj­ciec Ha­zel Wong

Ha­zel Wong – wi­ce­pre­zes i se­kre­tarz To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go

Da­isy Wells – pre­zes To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go

pan John Ma­xwell – se­kre­tarz pana Won­ga

Het­ty Les­sing – po­ko­jów­ka Da­isy Wells i Ha­zel Wong

WA­GON PIERW­SZEJ KLA­SY CA­LA­IS–ATE­NY:

dok­tor San­dwich – le­karz

PER­SO­NEL

Jo­ce­lyn Buri – kon­duk­tor wa­go­nu Ca­la­is–Sim­plon–Stam­buł

1

Z za­cho­wa­nia mo­je­go taty mo­żna by wno­sić, że do mor­der­stwa do­szło z na­szej winy – czy ra­czej z winy Da­isy.

To oczy­wi­ście nie­praw­da. Przede wszyst­kim on sam wpa­dł na po­my­sł, żeby wa­ka­cje spędzić w pod­ró­ży – i to on za­pro­sił Da­isy. A że chce­my prze­pro­wa­dzić do­cho­dze­nie? No cóż, w ko­ńcu je­ste­śmy de­tek­ty­wa­mi. Zresz­tą zbrod­nia by się wy­da­rzy­ła, na­wet gdy­by nie było nas w tym po­ci­ągu, a czy mo­żna wi­nić Da­isy i mnie o to, że pró­bu­je­my wy­ja­śnić jej oko­licz­no­ści? Jako człon­ki­nie To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go po pro­stu nie mamy in­ne­go wy­jścia.

Na­tu­ral­nie ka­żde mor­der­stwo to coś strasz­ne­go, ale po ostat­nim śledz­twie (w spra­wie za­bój­stwa w Fal­ling­ford, domu ro­dzin­nym Da­isy, w cza­sie fe­rii wiel­ka­noc­nych), kie­dy zna­ły­śmy wszyst­kich po­dej­rza­nych, bar­dzo się cie­szę, że te­raz mamy do czy­nie­nia tyl­ko z ob­cy­mi lu­dźmi. Jesz­cze dwa dni temu nie zna­ły­śmy ni­ko­go, kto mó­głby być za­mie­sza­ny w tę zbrod­nię – prócz jed­nej je­dy­nej oso­by. Oczy­wi­ście jest nam przy­kro, że ktoś stra­cił ży­cie (to zna­czy mnie jest przy­kro, a Da­isy chy­ba po­dzie­la moje uczu­cia), naj­wa­żniej­sze jed­nak, że zno­wu do­sta­ły­śmy za­gad­kę do roz­wi­ąza­nia i podąża­my tro­pem mor­der­cy. I od­nie­sie­my suk­ces, bez względu na to, jak bar­dzo tata będzie usi­ło­wał nas po­wstrzy­mać.

Cho­ciaż ta spra­wa wy­da­je się mniej przy­kra niż za­bój­stwa bied­nej pan­ny Bell i pa­skud­ne­go pana Cur­ti­sa, to nie­wy­klu­czo­ne, że trud­niej będzie ją roz­wi­ązać. Przed nami pi­ętrzą się iry­tu­jące prze­szko­dy, bo do­ro­śli ro­bią wszyst­ko, by unie­mo­żli­wić nam dzia­ła­nie. Po­dob­no dla na­sze­go do­bra – z tego też po­wo­du każą nam jeść wa­rzy­wa i cho­dzić na spa­ce­ry w stycz­niu – lecz to oczy­wi­sta bzdu­ra. Da­isy, bar­dzo w swo­im sty­lu, stwier­dzi­ła, że za­zdrosz­czą nam wy­bit­nej in­te­li­gen­cji. Ja wiem, że ra­czej trosz­czą się o na­sze bez­pie­cze­ństwo, ale wo­la­ła­bym, żeby prze­sta­li. Je­stem star­sza niż w kwiet­niu – i dużo star­sza niż li­sto­pa­dzie ze­szłe­go roku – i po­tra­fię już sama zde­cy­do­wać, czy chcę się na­ra­żać na nie­bez­pie­cze­ństwo, czy nie. Ry­zy­ko mi nie­strasz­ne, je­śli dzi­ęki temu schwy­ta­my mor­der­cę.

Za­baw­ne... Jesz­cze kil­ka dni temu da­ła­bym wszyst­ko, żeby na wa­ka­cjach nie ba­wić się w de­tek­ty­wa.

2

Czu­ję się tro­chę win­na, bo zła­ma­łam sło­wo dane ta­cie. Wi­dzi­cie, kie­dy tyl­ko usły­szał o mor­der­stwie po­pe­łnio­nym w cza­sie fe­rii wiel­ka­noc­nych, za­dzwo­nił i po­wie­dział, że la­tem mnie od­wie­dzi, że­bym zno­wu nie wpa­ko­wa­ła się w ta­ra­pa­ty. Nie uwie­rzy­łam mu, ale na­praw­dę przy­był do An­glii aż z Hong­kon­gu, cho­ciaż mu­siał w tym celu le­cieć sa­mo­lo­tem, a po­tem je­chać po­ci­ągiem i pły­nąć stat­kiem. Po­win­nam się tego spo­dzie­wać – kie­dy on coś obie­cu­je, to po pro­stu to robi.

Ostat­nie­go dnia w De­ep­de­an Da­isy i ja wy­le­gi­wa­ły­śmy się na traw­ni­ku za na­szym do­mem z Kit­ty, Fa­sol­ką i La­vi­nią, ko­le­żan­ka­mi z do­rmi­to­rium i z trze­ciej kla­sy. Ostre ko­ńce sko­szo­nej tra­wy dra­pa­ły nas pod ko­la­na­mi. Le­ża­łam z za­mkni­ęty­mi ocza­mi i słu­cha­łam roz­mo­wy Kit­ty oraz Da­isy, a sło­ńce grza­ło mnie w prze­dzia­łek na gło­wie.

– Da­cie wia­rę, że pan­na Bar­nard wy­zna­czy­ła Eli­za­beth na pre­fekt na­czel­ną? – spy­ta­ła Kit­ty.

Pan­na Bar­nard to nowa dy­rek­tor­ka, za­ska­ku­jąco mło­da jak na oso­bę zaj­mu­jącą tak wa­żne sta­no­wi­sko, ale wy­star­czy le­piej ją po­znać, by prze­stać się dzi­wić. Bije od niej nie­sa­mo­wi­ty spo­kój, a w do­dat­ku ka­żdy pro­blem roz­wi­ązu­je w pięć mi­nut. Jest moją ulu­bio­ną na­uczy­ciel­ką i chy­ba musi się tro­chę znać na cza­rach.

– A nowi pre­fek­ci? – za­wtó­ro­wa­ła jej Da­isy. – Te dziew­czy­ny są po pro­stu okrop­ne. Tyl­ko po­my­śl­cie: będą nami rządzić przez cały rok!

– No wła­śnie! – za­wo­ła­ła Kit­ty. – I w ogó­le nie wia­do­mo, cze­go się po nich spo­dzie­wać...

Urwa­ła, bo do­bie­gł nas dźwi­ęk sil­ni­ka. Sa­mo­chód wje­chał na pod­jazd i za­par­ko­wał przed głów­nym we­jściem do domu. Wszyst­kie usia­dły­śmy. Lada mo­ment miał się zja­wić oj­ciec Kit­ty i to na nie­go cze­ka­ły­śmy, dla­te­go moje ser­ce wy­wi­nęło ko­zio­łka, gdy uj­rza­łam dużą czar­ną li­mu­zy­nę, pro­wa­dzo­ną przez Ma­xwel­la, se­kre­ta­rza taty. Obok sie­dział mój tata we wła­snej oso­bie.

Dziw­nie się po­czu­łam na jego wi­dok. Wi­dzi­cie, gdy by­łam mała, wie­le razy opo­wia­dał mi o An­glii, tak że spo­ro o niej wie­dzia­łam jesz­cze przed przy­jaz­dem, no i wła­śnie na jego ży­cze­nie uczę się w De­ep­de­an, ale ja­koś ni­g­dy nie wy­obra­ża­łam go so­bie na an­giel­skiej zie­mi. Za­wsze mi się wy­da­wa­ło, że na­le­ży do tej części mo­je­go ży­cia, któ­ra roz­gry­wa się w Hong­kon­gu. Kie­dy więc zo­ba­czy­łam, jak w nie­ska­zi­tel­nym czar­nym gar­ni­tu­rze i kra­wa­cie wy­sia­da z auta i sta­je przy scho­dach fron­to­wych na­sze­go domu, to było zu­pe­łnie tak, jak­bym na­gle unio­sła ste­reo­skop i jak­by na mo­ich oczach dwie po­łów­ki jed­ne­go ob­raz­ka po­łączy­ły się z trza­skiem.

Tata jest nie­wy­so­ki, ale spra­wia wra­że­nie sta­now­cze­go dzi­ęki kwa­dra­to­wej szczęce i nie­du­żych, okrągłych szkłach, pra­wie ca­łko­wi­cie za­kry­wa­jących mu oczy – oczy, któ­re zmru­żył, gdy spo­strze­gł, że sie­dzę na tra­wie, co z całą pew­no­ścią nie przy­stoi mło­dej da­mie. Za­wsty­dzo­na ze­rwa­łam się na rów­ne nogi.

– Ojej­ku! – za­wo­ła­ła zdu­mio­na Fa­sol­ka. – Czy to twój tata? Rety, jest do cie­bie strasz­nie po­dob­ny!

– Fa­sol­ko... – Kit­ty prze­wró­ci­ła ocza­mi. – A two­im zda­niem do kogo ma być po­dob­ny, je­że­li nie do niej?

– Och, sama nie wiem! – pi­snęła Fa­sol­ka. – To zna­czy... czy wszy­scy w Hong­kon­gu wy­gląda­ją tak jak ty?

Już mia­łam od­po­wie­dzieć, że kie­dy tu przy­je­cha­łam, to An­gli­cy wy­da­wa­li mi się iden­tycz­ni, ale za­uwa­ży­łam, że Kit­ty przy­gląda mi się ba­daw­czo.

– Ka­pi­tal­ne auto – mruk­nęła.

Za­ru­mie­ni­łam się.

– Tak? – Uda­łam zdzi­wie­nie, cho­ciaż do­brze wie­dzia­łam, że to praw­da. Tata za­wsze musi mieć wszyst­ko, co naj­lep­sze, ale gdy­bym spró­bo­wa­ła to wy­ja­śnić, mu­sia­ła­bym na­po­mknąć o pie­ni­ądzach, a je­stem w An­glii już do­sta­tecz­nie dłu­go, by ro­zu­mieć, że nie wol­no mó­wić o pie­ni­ądzach, zwłasz­cza je­śli ma się ich pod do­stat­kiem.

Dy­gnęłam przed tatą, któ­ry nie spusz­czał z nas oczu. Wresz­cie drzwi się otwo­rzy­ły i po­ko­jów­ka za­pro­si­ła go do środ­ka. Kie­dy roz­ma­wiał z Ma­tro­ną (ba­łam się, że opie­kun­ka domu wspo­mni mu o tym, jaka ze mnie ba­ła­ga­nia­ra – w Hong­kon­gu je­stem ab­so­lut­nie schlud­na, ale tu­taj od­kry­łam, że aby sto­pić się z oto­cze­niem, nie mogę prze­sad­nie dbać o swo­je rze­czy i co­dzien­nie przy­naj­mniej jed­ną z nich mu­szę bez­tro­sko rzu­cać na podło­gę), na­sze ku­fry wy­nie­sio­no na ze­wnątrz. Na­sze, czy­li mój, po­ob­tłu­ki­wa­ny po dłu­giej mor­skiej pod­ró­ży i okle­jo­ny bled­nący­mi na­lep­ka­mi cel­ny­mi, oraz dru­gi, na­le­żący do Da­isy.

A więc jed­nak to się dzia­ło na­praw­dę! Da­isy rze­czy­wi­ście mia­ła je­chać z nami! Po­czu­łam, jak­by ktoś zdjął z mo­ich ra­mion ogrom­ny ci­ężar.

Wi­dzi­cie, po tym, co za­szło w cza­sie fe­rii wiel­ka­noc­nych – cho­dzi mi o za­mie­sza­nie po śmier­ci pana Cur­ti­sa – Da­isy nie mo­gła w tym roku wró­cić do Fal­ling­ford na wa­ka­cje. Dom za­mkni­ęto, a cała ro­dzi­na za­miesz­ka­ła w Lon­dy­nie ze względu na pro­ces. Da­isy da­ła­by wszyst­ko, żeby do­łączyć do krew­nych, ale in­spek­tor Prie­stley się nie zgo­dził. W głębi du­szy na­wet się z tego ucie­szy­łam. Ja wca­le nie chcia­łam tam być. Nie chcia­łam w ogó­le my­śleć o tej spra­wie – choć oczy­wi­ście nie dało się od niej uciec.

Wia­do­mo­ść o za­bój­stwie pana Cur­ti­sa ro­ze­szła się po De­ep­de­an lo­tem bły­ska­wi­cy tuż po roz­po­częciu no­we­go try­me­stru. Dziew­czy­ny szep­ta­ły o tym na ko­ry­ta­rzach, a w cza­sie po­ran­nych mo­dłów bez prze­rwy się na nas ogląda­ły. Da­isy bar­dzo to prze­ży­wa­ła. Co praw­da dum­nie uno­si­ła pod­bró­dek i moc­no za­ci­ska­ła war­gi, ale do­brze wiem, że nie cier­pi, jak lu­dzie się nad nią li­tu­ją – to nie pa­su­je do jej wy­obra­żeń o wspa­nia­łej, ide­al­nej Da­isy Wells. Na­tu­ral­nie za­cho­wy­wa­ła się bez za­rzu­tu – py­ta­na o sa­mo­po­czu­cie grzecz­nie dzi­ęko­wa­ła za tro­skę – jed­nak w środ­ku aż ki­pia­ła ze zło­ści. Trzy Mary, jej od­da­ne wiel­bi­ciel­ki, ku­pi­ły Da­isy naj­wi­ęk­sze pu­de­łko lo­dów cze­ko­la­do­wych, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam, i zo­sta­wi­ły na łó­żku, ale kie­dy tyl­ko zna­la­zła pre­zent, rzu­ci­ła nim o ścia­nę do­rmi­to­rium. Na szczęście by­ły­śmy wte­dy ra­zem, więc za­raz go pod­nio­sła i zja­dły­śmy lody z ko­le­żan­ka­mi.

Moja przy­ja­ció­łka z ca­łych sił pró­bo­wa­ła od­wró­cić uwa­gę od tej nie­przy­jem­nej hi­sto­rii. Z za­pa­łem bra­ła udział w roz­ma­itych za­jęciach i uda­wa­ła, że jest świet­ną kum­pel­ką, by po­ka­zać, że wszyst­ko z nią w po­rząd­ku. Tak na­praw­dę jed­nak nic nie było w po­rząd­ku – ani z nią, ani ze mną.

Wci­ąż się wzdra­gam na myśl o Fal­ling­ford i o tym, co tam za­szło, a ta­kże o nad­cho­dzącym pro­ce­sie, kie­dy jed­nak szko­ła zbli­ża­ła się ku ko­ńco­wi i do roz­po­częcia spra­wy zo­sta­ło rap­tem parę dni, po mo­jej gło­wie w kó­łko tłu­kło się to jed­no sło­wo: „pro­ces, pro­ces, pro­ces”... Prze­sta­łam uwa­żać na lek­cjach. Gry­zmo­li­łam tyl­ko bez­wied­nie na mar­gi­ne­sach, a ser­ce biło mi ciut szyb­ciej niż zwy­kle. Da­isy wy­głu­pia­ła się jak za­wsze – do­pro­wa­dza­ła do roz­pa­czy na­uczy­ciel­ki, bu­dzi­ła za­chwyt kre­we­tek, a na­wet zdo­by­ła pięć goli w me­czu ho­ke­jo­wym z St Sim­monds – lecz w głębi du­szy była rów­nie nie­spo­koj­na i nie­szczęśli­wa jak ja, i wła­śnie dla­te­go tak się cie­szy­łam, że tata za­bie­rze stąd nas obie.

Ty­dzień wcze­śniej przy­sze­dł od nie­go list:

Dro­ga Ha­zel,

mam na­dzie­ję, że mie­wasz się do­brze i pil­nie się uczysz. Jak mó­wi­łem, przy­ja­dę po Cie­bie oraz pan­nę Wells ran­kiem w so­bo­tę szó­ste­go lip­ca. Pro­szę, bądźcie go­to­we do dro­gi – nie chce­my się prze­cież spó­źnić na po­ci­ąg.

Wiem, że ten try­mestr był trud­ny dla Cie­bie i Two­jej przy­ja­ció­łki, i li­czę, że zmia­na oto­cze­nia do­brze Wam zro­bi. Uda­ło mi się po­ro­zu­mieć z krew­ny­mi pan­ny Wells i jej ro­dzi­ce wy­ra­zi­li zgo­dę na nasz wy­jazd. Od­no­szę wra­że­nie, że pan­na Wells często wplątu­je się w ró­żne przy­kre wy­da­rze­nia, Ty zaś masz w zwy­cza­ju podążać za nią na oślep. W cza­sie wa­ka­cji pra­gnę jed­nak wy­wrzeć na nią do­bry wpływ, mu­sisz się więc za­cho­wy­wać nie­na­gan­nie. Nie ży­czę so­bie żad­nych roz­mów o zbrod­niach. Tego już było sta­now­czo zbyt wie­le. Te­raz ma­cie tyl­ko zwie­dzać Eu­ro­pę i do­brze się ba­wić – mu­sisz mi obie­cać, Ha­zel, że będziesz do­brą, roz­sąd­ną dziew­czyn­ką, a ta­kże wzo­rem dla Da­isy Wells.

Twój ko­cha­jący oj­ciec

Tro­chę mnie zi­ry­to­wa­ła uwa­ga o podąża­niu za Da­isy. To nie­praw­da – a przy­naj­mniej nie za­wsze. Nie by­łam rów­nież pew­na, czy moja przy­ja­ció­łka ze­chce się prze­isto­czyć w do­brą, roz­sąd­ną dziew­czyn­kę, ale ze względu na tatę uzna­łam, że ja spró­bu­ję. Z tymi zbrod­nia­mi wszyst­ko się zga­dza­ło – zde­cy­do­wa­nie było ich już za dużo. Mia­łam ser­decz­nie dość roz­my­śla­nia o śmier­ci i mor­der­stwach.

No cóż, to było bar­dzo chwa­leb­ne po­sta­no­wie­nie.

Tata wy­sze­dł z domu i przy­wo­łał nas ge­stem. Po­spie­szy­łam w jego stro­nę, a za mną po­szła Da­isy.

– Dzień do­bry, dziew­częta – ode­zwał się z uśmie­chem, złączyw­szy dło­nie za ple­ca­mi. Z po­wo­du otrzy­ma­ne­go wy­kszta­łce­nia (cho­dził do Eton) per­fek­cyj­nie mó­wił po an­giel­sku.

Wie­dzia­łam, że Da­isy to za­sko­czy­ło, cho­ciaż nic po so­bie nie po­ka­za­ła. Dy­gnęła tyl­ko i po­wie­dzia­ła:

– Dzień do­bry, pa­nie Wong. Dzi­ęku­ję, że mogę spędzić lato z Ha­zel.

– Prze­cież nie mó­głbym cię tu zo­sta­wić z Ma­tro­ną – od­pa­rł tata, któ­ry ma bar­dzo zde­cy­do­wa­ne po­glądy na te­mat tego, co jest, a co nie jest spra­wie­dli­we. – Poza tym dzie­ci po­win­ny zo­ba­czyć Eu­ro­pę przy­naj­mniej raz w ży­ciu. To po­sze­rza ho­ry­zon­ty.

Nie wspo­mniał o in­nych po­wo­dach – pro­ces! – za co by­łam mu wdzi­ęcz­na.

– Wy­na­jąłem wam opie­kun­kę – do­dał.

Za­ma­rłam. Przy­po­mnia­łam so­bie, jak to było w cza­sie fe­rii wiel­ka­noc­nych, kie­dy ro­dzi­ce Da­isy za­trud­ni­li gu­wer­nant­kę. No nie, zno­wu...?

– To nie gu­wer­nant­ka. – Tata chy­ba czy­tał w mo­ich my­ślach. – Ocze­ku­ję, że będzie­cie się uczyć, nie wi­dzę jed­nak po­wo­du, dla któ­re­go nie mia­ły­by­ście tego ro­bić sa­mo­dziel­nie. W ka­żdym ra­zie uda­ło mi się za­an­ga­żo­wać oso­bę, któ­rą z ła­two­ścią roz­po­zna­cie.

Ener­gicz­nie mach­nął ręką, a wte­dy otwo­rzy­ły się tyl­ne drzwicz­ki i z sa­mo­cho­du wyj­rza­ła ruda, kędzie­rza­wa czu­pry­na, przy­ozdo­bio­na no­wym słom­ko­wym ka­pe­lu­szem. Het­ty dy­gnęła przed nami, roz­pro­mie­nio­na. Da­isy, pa­mi­ęta­jąc, gdzie się znaj­du­je, tyl­ko po kró­lew­sku ski­nęła jej gło­wą, ale tak na­praw­dę nie po­sia­da­ła się z ra­do­ści! Ja rów­nież ogrom­nie się ucie­szy­łam. Het­ty Les­sing jest po­ko­jów­ką w Fal­ling­ford, pra­cu­je dla ro­dzi­ny Da­isy i by­cza z niej dziew­czy­na – gdy­by nie była do­ro­sła, świet­nie nada­wa­ła­by się na człon­ki­nię To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go.

– No do­brze – tata zmie­rzył Da­isy po­wa­żnym wzro­kiem – obie ma­cie się za­cho­wy­wać jak na­le­ży. Po­zo­sta­wię wam dużo swo­bo­dy, lecz mu­si­cie udo­wod­nić, że na nią za­słu­gu­je­cie. Pan­na Les­sing po­je­dzie z nami jako wa­sza po­ko­jów­ka i spo­dzie­wam się, że będzie­cie wo­bec niej grzecz­ne i uprzej­me. Czy to ja­sne?

– Tak, tato – za­pew­ni­łam.

– To wsia­daj­my do auta. – Zno­wu się uśmiech­nął. – Po­ci­ągi nie mają w zwy­cza­ju cze­kać na pa­sa­że­rów, a chce­my zdążyć na ten o dwu­na­stej pi­ęćdzie­si­ąt pięć do Do­ver. Nie rób ta­kiej miny, Ha­zel. Prze­pra­wa przez ka­nał nie po­trwa dłu­go.

Za­czer­wie­ni­łam się jak bu­rak. Tata cza­sem aż za do­brze wie, co się dzie­je w mo­jej gło­wie – rze­czy­wi­ście oba­wia­łam się pły­nąć pro­mem do Fran­cji. Na samo wspo­mnie­nie dłu­giej pod­ró­ży mor­skiej z Hong­kon­gu wci­ąż czu­ję, jak mi się wszyst­ko wy­wra­ca w brzu­chu.

– Będzie­my na dru­gim brze­gu, za­nim się zo­rien­tu­jesz. A pó­źniej za­cznie się wiel­ka przy­go­da! – po­wie­dział i wresz­cie zdra­dził, co do­kład­nie nas cze­ka.

Da­isy aż się roz­pro­mie­ni­ła, zresz­tą na­wet ja po pro­stu mu­sia­łam się roz­ch­mu­rzyć. Jak zwy­kle oka­za­ło się, że tata ni­cze­go nie robi po­ło­wicz­nie. Na pod­bój Eu­ro­py mie­li­śmy się udać ni mniej, ni wi­ęcej, tyl­ko Orient Expres­sem.

3

Kie­dy wsie­dli­śmy do po­ci­ągu do Do­ver, Het­ty i Da­isy prze­sta­ły uda­wać. Po­ko­jów­ka z ca­łych sił uści­ska­ła swo­ją pod­opiecz­ną, ze śmie­chem po­ca­ło­wa­ła ją w po­li­czek i za­wo­ła­ła:

– Och, jak się za tobą stęsk­ni­łam! Tak dziw­nie było w domu bez was wszyst­kich! Pani Do­her­ty ka­za­ła ci prze­ka­zać, że ma się do­brze, a ty masz o sie­bie dbać i jeść mnó­stwo bu­łe­czek. I dała mi dla cie­bie pusz­kę kró­wek na dro­gę. – Pani Do­her­ty to go­spo­dy­ni Wel­l­sów, pulch­na, cu­dow­na ko­bie­ta, któ­ra przy­go­to­wu­je prze­pysz­ne słod­ko­ści. – Nie wiem zbyt wie­le o... no wiesz. – Het­ty zmarsz­czy­ła nos, aż jej się pie­gi prze­su­nęły. – Prze­pra­szam, ale nikt mi nic nie mówi. Usły­sza­łam tyl­ko, że będę po­trzeb­na do­pie­ro w przy­szłym mie­si­ącu, więc mogę z tobą je­chać. Bied­ny Ber­tie na­pi­sał do nas kil­ka ty­go­dni temu, ale... źle z nim, cho­ciaż pró­bu­je się z tym kryć.

Żo­łądek mi się ści­snął, jak za­wsze gdy my­śla­łam o sali sądo­wej, ła­wie oska­rżo­nych i lu­dziach po­zna­nych w Fal­ling­ford, któ­rzy mie­li ze­zna­wać jako świad­ko­wie. Da­isy, któ­ra zdąży­ła już z en­tu­zja­zmem rzu­cić się na ła­ko­cie, prze­łk­nęła reszt­kę krów­ki. Mia­ła przy tym taką minę, jak­by ją ze­mdli­ło.

– Nie mów­my o tym – po­pro­si­ła. – Do­brze?

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła Het­ty ze skru­chą, uj­mu­jąc jej dłoń.

– Nie mu­sisz – uci­ęła Da­isy do­syć ostro. – Po pro­stu... po pro­stu nie ma po­trze­by o tym wspo­mi­nać, i tyle.

Być może z po­wo­du tej roz­mo­wy prze­pra­wa przez ka­nał La Man­che oka­za­ła się jesz­cze gor­sza, niż prze­wi­dy­wa­łam. Mewy z krzy­kiem la­ta­ły do­oko­ła pro­mu, pod­czas prze­ły­ka­nia czu­łam w gar­dle sło­ny smak mo­rza. Tata zo­stał z Ma­xwel­lem w ka­bi­nie i za­jął się ko­re­spon­den­cją, ale nas wy­słał na górę, że­by­śmy za­ży­wa­ły świe­że­go po­wie­trza. Da­isy i Het­ty sta­ły na po­kła­dzie, przy­trzy­mu­jąc swo­je ka­pe­lu­sze, i ja­dły słod­kie bu­łecz­ki, pod­czas gdy ja, bez­wład­nie prze­wie­szo­na przez po­ręcz, usi­ło­wa­łam nie pa­trzeć ani w dół na wi­ru­jącą wodę, ani w górę na wi­ru­jące nie­bo.

Kie­dy scho­dzi­li­śmy na brzeg w Ca­la­is, czu­łam się jak wy­żęta ścier­ka. Wszyst­ko, na co tyl­ko spoj­rza­łam, kłębi­ło mi się przed ocza­mi, dziw­nie wy­pra­ne z ko­lo­rów. Nie mam po­jęcia, jak prze­szłam przez od­pra­wę cel­ną, zu­pe­łnie jej nie za­uwa­ża­jąc, ale zro­bi­łam to – a za­raz po­tem zna­le­źli­śmy się na dwor­cu ko­le­jo­wym, ca­łym ze sta­li i ka­mie­nia, gło­śnym oraz pe­łnym spie­szących się lu­dzi, któ­rzy nie­ustan­nie mnie po­trąca­li. Świa­tło prze­bi­ja­ło się przez kłęby pary bu­cha­jącej z po­ci­ągów i bar­wi­ło je na zło­to. Do­oko­ła prze­my­ka­ły cie­nie trze­po­czących skrzy­dła­mi go­łębi, a na ścia­nie wi­siał gi­gan­tycz­ny że­la­zny ze­gar.

– Bied­na Ha­zel – wes­tchnęła Het­ty gdzieś za mną, Da­isy zaś mruk­nęła:

– Je­śli zno­wu się po­cho­ru­je, to już będzie pi­ąty raz, i wy­gram za­kład.

Moja przy­ja­ció­łka, cho­ciaż tak jak ja tego dnia je­cha­ła po­ci­ągiem, prze­pły­nęła ka­nał La Man­che i prze­szła od­pra­wę cel­ną, to jed­nak fry­zu­rę mia­ła w po­rząd­ku, su­kien­kę czy­stą, a po­licz­ki ślicz­nie za­ró­żo­wio­ne. To na­praw­dę ogrom­nie nie­spra­wie­dli­we, że jej się uda­ją ta­kie rze­czy. Ale nie­wa­żne, co po­wie­dzia­ła – po­cho­ro­wa­łam się tyl­ko trzy razy.

– Na szczęście Ha­zel dużo le­piej czu­je się w po­ci­ągu niż na stat­ku – rze­kł tata, kła­dąc dłoń na moim ra­mie­niu.

„Bo go­rzej już nie mo­gła­bym się czuć” – po­my­śla­łam, kie­dy pro­wa­dził mnie w kie­run­ku cze­goś du­że­go, dłu­gie­go, spo­wi­te­go dy­mem. Za­mru­ga­łam ocza­mi i dym znik­nął, i na­gle za­po­mnia­łam o złym sa­mo­po­czu­ciu. Ko­lo­ry wró­ci­ły, a świat zwol­nił bieg.

Wiel­ka, opa­sła lo­ko­mo­ty­wa, czar­na ze zło­tym pa­skiem, sta­ła na to­rze i wy­dmu­chi­wa­ła w po­wie­trze kłęby pary. Za nią ci­ągnęły się lśni­ące wa­go­ny, kre­mo­we, zło­te i nie­bie­skie, ozdo­bio­ne go­dłem Com­pa­gnie In­ter­na­tio­na­le des Wa­gons-Lits. Tra­ga­rze w li­be­rii ła­do­wa­li do nich skrzyn­ki pe­łne błysz­czących owo­ców, spo­re ose­łki ma­sła i po­tężne po­łcie mi­ęsa. Do wa­go­nów pro­wa­dzi­ły skła­da­ne zło­te stop­nie, po któ­rych wspi­na­li się pa­sa­że­ro­wie i pa­sa­żer­ki w prze­pi­ęk­nych stro­jach pod­ró­żnych oraz ka­pe­lu­szach po­zor­nie zbyt wiel­kich, by zmie­ści­ły się w drzwiach. Wszy­scy we­so­ło roz­ma­wia­li i ma­cha­li so­bie na po­że­gna­nie. Wy­gląda­ło to tak, jak­by zgro­ma­dzi­li się tu bo­ga­cze z ca­łej Eu­ro­py – a wie­dzia­łam, że wkrót­ce i my znaj­dzie­my się w tym do­bo­ro­wym to­wa­rzy­stwie. Za­po­wia­da­ły się wa­ka­cje jak z baj­ki.

Po­ci­ąg miał ru­szyć za pół go­dzi­ny i wte­dy wresz­cie za­mie­rza­łam raz na za­wsze zo­sta­wić za sobą to okrop­ne, przy­tła­cza­jące wra­że­nie, któ­re nie opusz­cza­ło mnie przez cały try­mestr, a któ­re mo­gła­bym po­rów­nać do uczu­cia du­sze­nia się w su­kien­ce o dwa nu­me­ry za ma­łej. Trzy dni mie­li­śmy pędzić przez Eu­ro­pę na łeb na szy­ję – przez Pa­ryż, Lo­zan­nę, prze­łęcz Sim­plon, Me­dio­lan, Lu­bla­nę, Za­grzeb, Bel­grad, So­fię – by na ko­niec do­trzeć do Stam­bu­łu, miej­sca tak eg­zo­tycz­ne­go, że wręcz nie po­tra­fi­łam go so­bie wy­obra­zić. Za­kręci­ło mi się w gło­wie ze szczęścia – a może było to jesz­cze wspo­mnie­nie ko­ły­sa­nia pro­mu? Osta­tecz­nie opu­ści­li­śmy An­glię, mo­gli­śmy za­po­mnieć o pro­ce­sie i od tej pory wszyst­ko mu­sia­ło się uło­żyć. By­łam zwy­czaj­ną dziew­czyn­ką zwie­dza­jącą Eu­ro­pę z oj­cem i rów­nie zwy­czaj­ną an­giel­ską przy­ja­ció­łką. Uśmiech­nęłam się do sie­bie. Mo­głam na­wet tro­chę po­od­po­czy­wać. To prze­cież ła­twe.

Na­sza wspa­nia­ła sa­lon­ka pierw­szej kla­sy znaj­do­wa­ła się na sa­mym przo­dzie po­ci­ągu. Była ele­ganc­ka i świe­żo po­ma­lo­wa­na na kre­mo­wo, a z boku mia­ła mo­si­ężną ta­blicz­kę z na­pi­sem: CA­LA­IS–SIM­PLON–STAM­BUŁ. I cho­ciaż wci­ąż mia­łam po­czu­cie nie­re­al­no­ści, to wszyst­ko dzia­ło się na­praw­dę!

Tata po­pro­wa­dził nas wzdłuż pe­ro­nu, wci­ąż opie­ku­ńczo trzy­ma­jąc dłoń na moim ra­mie­niu; jego wa­liz­kę dźwi­gał Ma­xwell, któ­ry ma­sze­ro­wał obok. Het­ty szła o krok za nami, nio­sąc kil­ka pu­deł i ko­men­de­ru­jąc tra­ga­rzem – naj­wy­ra­źniej wy­na­jęli­śmy go, kie­dy nie uwa­ża­łam. Wresz­cie do­tar­li­śmy do zło­tych schod­ków wio­dących do wa­go­nu. Orient Express już cze­kał!

4

Kie­dy jed­nak po­de­szli­śmy do schod­ków, ktoś we­pchnął się przed mo­je­go tatę, więc mu­sie­li­śmy się rap­tow­nie za­trzy­mać.

– Prze­pra­szam – po­wie­dział uprzej­mie tata, ów mężczy­zna zaś od­wró­cił się tak pręd­ko, że nie­mal na nas wpa­dł. Był po­tężnie zbu­do­wa­ny, pra­wie tak sze­ro­ki, jak wy­so­ki, a po­nad­to miał wąsy i gru­by, by­czy kark. Czer­wo­ny na twa­rzy i po­iry­to­wa­ny, ob­rzu­cił nas spoj­rze­niem spod przy­mkni­ętych po­wiek, jak­by­śmy na­ra­zi­li go na nie­wy­go­dy samą swo­ją obec­no­ścią.

– Co to ma zna­czyć?! – ryk­nął do Ma­xwel­la. – Ej, pa­nie! Za­bierz pan stąd swo­ich słu­żących!

Po­czu­łam, że pło­ną mi po­licz­ki. Ten czło­wiek miał na my­śli nas, tatę i mnie, cho­ciaż mój oj­ciec był ubra­ny w swój naj­lep­szy prążko­wa­ny gar­ni­tur, a ja w nowy płasz­czyk pod­ró­żny z pi­ęk­ny­mi czar­ny­mi ha­ft­ka­mi i per­ło­wy­mi gu­zi­ka­mi.

Tata gwa­łtow­nie się wy­pro­sto­wał. Po­pra­wił oku­la­ry na no­sie i rze­kł:

– Po­zwo­li pan, że się przed­sta­wię. Je­stem Vin­cent Wong, dy­rek­tor Ban­ku Won­ga, a to mój se­kre­tarz Ma­xwell. Te dziew­czyn­ki zaś to moja cór­ka Ha­zel i jej szkol­na ko­le­żan­ka Da­isy Wells. A kim pan jest?

– Wil­liam Daunt – od­pa­rł tam­ten. Nie prze­pro­sił, chy­ba w ogó­le nie było mu przy­kro. – Pi­gu­łki Od­chu­dza­jące Daun­ta. Moja cu­dow­na żona i ja je­dzie­my tym po­ci­ągiem. – Mach­nął ręką, a wte­dy dama sto­jąca obok, któ­rą wcze­śniej le­d­wo za­uwa­ży­łam, zbli­ży­ła się i chwy­ci­ła jego dłoń.

Ze świ­stem na­bra­łam po­wie­trza. Nie zdo­ła­łam się po­wstrzy­mać. Nie cho­dzi­ło o ko­bie­tę. Wy­da­wa­ła się zu­pe­łnie zwy­czaj­na, drob­na i ład­na w ty­po­wo an­giel­ski, nie­po­zor­ny spo­sób. Mia­ła ja­sno­brązo­we wło­sy i ła­god­ny, ra­czej nie­mądry wy­raz twa­rzy, a ubra­na była w ele­ganc­ki ko­stiu­mik pod­ró­żny oraz ka­pe­lusz w ko­lo­rze pu­dro­we­go błęki­tu. Jej szy­ję jed­nak zdo­bi­ła ab­so­lut­nie wy­jąt­ko­wa ko­lia, naj­pi­ęk­niej­sza, jaką w ży­ciu wi­dzia­łam. Do tej pory nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go bo­ha­te­rów ksi­ążek tak fa­scy­nu­ją ró­żne świe­ci­de­łka. Ow­szem, ład­nie błysz­czą, ale prze­cież do ni­cze­go nie służą. Nie mo­żna ich prze­czy­tać ani zje­ść (gdy­by się dało, pew­nie sma­ko­wa­ły­by wy­bor­nie, jak naj­lep­szy owoc wy­ho­do­wa­ny w cie­plar­ni). Kie­dy jed­nak zo­ba­czy­łam ten na­szyj­nik, do­szłam do wnio­sku, że chy­ba już wiem, o co cho­dzi. Sznur bry­lan­tów pło­nął ży­wym ogniem, rzu­ca­jąc zie­lo­ne, czer­wo­ne i nie­bie­skie iskier­ki – aż chcia­ło się wzi­ąć ka­mie­nie do ręki, by spraw­dzić, czy są zim­ne, czy go­rące – a do­kład­nie po­środ­ku tkwił ogrom­ny przej­rzy­sty ru­bin, lśni­ący tak moc­no, że ra­ził oczy. Sto­jąca z tyłu Het­ty gwa­łtow­nie wes­tchnęła, Da­isy zaś za­wo­ła­ła:

– O rany, to ci do­pie­ro... – Nie mu­sia­ła na­wet ko­ńczyć zda­nia.

Ko­bie­ta unio­sła drżącą dłoń do szyi.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­ła cien­kim gło­si­kiem. – Czyż mój Wil­liam nie jest wspa­nia­ły? Ku­pił mi ten na­szyj­nik na pierw­szą rocz­ni­cę ślu­bu, aku­rat że­bym mia­ła go na pod­róż. Jest po pro­stu cu­downy. – Jej pal­ce za­ci­snęły się na ręka­wie męża. Spoj­rza­ła na nie­go, szyb­ko mru­ga­jąc.

– Wszyst­ko dla mo­jej dro­giej żony – oświad­czył pan Daunt i z czu­łym uśmie­chem po­kle­pał ją po dło­ni. – A te­raz pro­szę nam wy­ba­czyć... – Zno­wu wy­sfo­ro­wał się przed nas, pro­wa­dząc pa­nią Daunt za rękę jak małe dziec­ko, i ra­zem wsie­dli do po­ci­ągu.

– Masz po­jęcie, kto to jest? – szep­nęła Da­isy. – Geo­r­gia­na Stran­ge!

Pew­nie zro­bi­łam zdzi­wio­ną minę, bo moja przy­ja­ció­łka wes­tchnęła i wy­ja­śni­ła:

– Po tym jak w ze­szłym roku zma­rła jej mat­ka, zo­sta­ła naj­bo­gat­szą dzie­dzicz­ką w ca­łej An­glii. To był ogrom­ny skan­dal – mat­ka zo­sta­wi­ła jej cały ma­jątek, a jej bra­ta w ogó­le nie uwzględ­ni­ła w te­sta­men­cie. Wszy­scy ka­wa­le­rzy uga­nia­li się za pan­ną Stran­ge, ale wy­bra­ła wła­śnie pana Daun­ta. On ma fa­bry­kę – Pi­gu­łki Od­chu­dza­jące Daun­ta, no wiesz. Sły­sza­łam, że nie naj­le­piej mu się po­wo­dzi, ale wi­docz­nie to nie­praw­da, sko­ro stać go na taki na­szyj­nik! Do li­cha, cóż za okrop­ny typ!

– Nie aż taki okrop­ny – wtrąci­ła się Het­ty, mru­ga­jąc żar­to­bli­wie – sko­ro daje ta­kie klej­no­ty!

– Hm – mruk­nęła Da­isy bez prze­ko­na­nia. – No może.

– Pi­gu­łki Od­chu­dza­jące Daun­ta! – za­wo­łał mój tata, któ­ry tym­cza­sem od­pra­wił tra­ga­rza. – Mu­szę z przy­kro­ścią po­wie­dzieć, że je­śli­by sądzić po ich pro­du­cen­cie, to ra­czej nie wpły­wa­ją ko­rzyst­nie na cha­rak­ter. Zresz­tą nie mam za­ufa­nia do pi­gu­łek od­chu­dza­jących. Ha­zel, pa­mi­ętaj, żeby ich ni­g­dy nie brać. No do­brze, wsia­da­my?

Wy­ci­ągnął do mnie dłoń, a ja ją ujęłam i po­zo­sta­wia­jąc za sobą co­dzien­ne, pro­za­icz­ne ży­cie, we­szłam po schod­kach pro­sto do kre­mo­we­go wnętrza słyn­ne­go Orient Expres­su. Wszyst­kie od­gło­sy do­bie­ga­jące z ze­wnątrz na­tych­miast przy­ci­chły. Było zu­pe­łnie tak, jak­by ktoś otu­lił mnie pi­ęk­nym, ko­jącym ko­cem – naj­dro­ższym i naj­bar­dziej olśnie­wa­jącym na świe­cie.

Wnętrze Orient Expres­su przy­po­mi­na­ło wy­stro­jem mi­nia­tu­ro­wy pa­łac lub wy­jąt­ko­wo luk­su­so­wy ho­tel. Ścia­ny był wy­ło­żo­ne gład­kim, zło­ci­stym drew­nem o bo­ga­tym ry­sun­ku, do­dat­ko­wo zdo­bio­nym ślicz­ny­mi in­tar­sja­mi o mo­ty­wach ro­ślin­nych; zło­to aż ka­pa­ło z lamp, ram ob­ra­zów i fra­mug drzwi. Sta­li­śmy na mi­ęk­kim ciem­no­nie­bie­skim dy­wa­nie, któ­ry ci­ągnął się przez całą dłu­go­ść roz­świe­tlo­ne­go ży­ran­do­la­mi ko­ry­ta­rza. Zda­łam so­bie spra­wę, że w tych oko­licz­no­ściach bez naj­mniej­sze­go tru­du po­wstrzy­mam się od za­ba­wy w de­tek­ty­wa. Było to oto­cze­nie tak ró­żne od zna­nych mi miejsc, tak pe­łne za­chwy­ca­jących de­ta­li, że na­wet Da­isy nie mo­gła się tu nu­dzić. Praw­da?

Ro­zej­rza­łam się po ko­ry­ta­rzu i wci­ągnęłam w płu­ca słod­ki, moc­ny za­pach. Po mo­jej le­wej stro­nie ci­ągnął się rząd za­mkni­ętych drzwi do prze­dzia­łów. Za­częłam się za­sta­na­wiać, któ­ry nam przy­pad­nie.

W tej chwi­li pod­sze­dł do nas ja­sno­wło­sy mężczy­zna o mi­łej, ła­god­nej, po­god­nej twa­rzy, ubra­ny w nie­bie­ską ak­sa­mit­ną ma­ry­nar­kę z pi­ęk­ny­mi zło­ty­mi gu­zi­ka­mi. Ukło­nił się i po­wie­dział:

– Pan Wong, jak mnie­mam? – Mó­wił z we­so­łym, roz­ko­ły­sa­nym ak­cen­tem. – A to pew­nie pan­na Wong i pan­na Wells! Wi­ta­my w Sim­plon Orient Expres­sie! Je­stem Jo­ce­lyn Buri, kon­duk­tor tego wa­go­nu sy­pial­ne­go, i będę się pa­ństwem opie­ko­wał w cza­sie pod­ró­ży. Mam za za­da­nie do­pil­no­wać, aby czu­li się pa­ństwo u nas do­brze i kom­for­to­wo. A te­raz za­pra­szam do prze­dzia­łów.

– Czy jest pan Fran­cu­zem? – spy­ta­ła Da­isy, gdy ru­szy­li­śmy za nim ko­ry­ta­rzem.

– Nie, ma­de­mo­isel­le, po­cho­dzę z Au­strii – wy­ja­śnił Jo­ce­lyn z uśmie­chem. – Naj­wspa­nial­sze­go kra­ju na świe­cie.

– Och – mruk­nęła moja przy­ja­ció­łka, nie­za­do­wo­lo­na z tak nie­spo­dzie­wa­nej de­gra­da­cji An­glii.

Los nad­zwy­czaj­nie się do nas uśmiech­nął. Pierw­szy wa­gon, za­bie­ra­jący pa­sa­że­rów z Ca­la­is do Stam­bu­łu, skła­dał się z dwu­na­stu prze­dzia­łów. W ośmiu z nich – naj­lep­szych – było jed­no łó­żko; w po­zo­sta­łych czte­rech, któ­re pew­nie uwa­ża­no za ciut gor­sze, znaj­do­wa­ły się po dwie ku­szet­ki, umiesz­czo­ne jed­na nad dru­gą. Da­isy i ja po­win­ny­śmy, rzecz ja­sna, mieć osob­ne prze­dzia­ły, ale po­nie­waż bra­ko­wa­ło miejsc, do­sta­ły­śmy dwu­oso­bo­wy – nu­mer dzie­si­ęć, z przo­du, bli­sko lo­ko­mo­ty­wy. Het­ty dzie­li­ła sąsied­ni z po­ko­jów­ką pa­ństwa Daun­tów, a mój tata zo­stał umiesz­czo­ny na dru­gim ko­ńcu wa­go­nu, w prze­dzia­le nu­mer trzy, po­łączo­nym we­wnętrz­ny­mi drzwia­mi z prze­dzia­łem Ma­xwel­la. To oczy­wi­ście bar­dzo mu od­po­wia­da­ło – na ge­nial­ne po­my­sły biz­ne­so­we wpa­da za­zwy­czaj o dru­giej nad ra­nem i od razu pro­si wte­dy se­kre­ta­rza, żeby wszyst­ko za­no­to­wał. Gdy by­łam młod­sza i nie mo­głam za­snąć, cza­sa­mi do nich za­gląda­łam i zwi­ja­łam się w kłębek na ko­la­nach taty, ko­ły­sa­na do snu po­mru­kiem jego gło­su oraz uno­sze­niem się i opa­da­niem jego pier­si pod moim po­licz­kiem. Nie­kie­dy tak za­sy­pia­łam, a po­tem się bu­dzi­łam przy­sy­pa­na ró­żny­mi do­ku­men­ta­mi, zu­pe­łnie jak blat sto­li­ka do pi­sa­nia.

– Do li­cha – wes­tchnęła Da­isy, gdy pu­dła na ka­pe­lu­sze i wa­liz­ki zo­sta­ły już roz­miesz­czo­ne w prze­dzia­le, a Het­ty po­cho­wa­ła na­sze rze­czy w ma­łych po­ręcz­nych szu­fla­dach. – Czyż tu nie jest fe­no­me­nal­nie? Lep­sze­go do­rmi­to­rium nie umiem so­bie wy­obra­zić. Mo­gły­by­śmy urządzać ucztę o pó­łno­cy na­wet co­dzien­nie, gdy­by­śmy chcia­ły!

– Do­brze, za­mó­wi­my coś do prze­dzia­łu – zgo­dzi­łam się.

– Och, nie! – za­pro­te­sto­wa­ła Da­isy. – To by wszyst­ko po­psu­ło. Le­gal­na uczta ogó­le nie ma sen­su. No, przej­dźmy do spraw wa­żnych. Wie­dzia­łaś, że ten po­ci­ąg sły­nie z tego, że roi się w nim od prze­myt­ni­ków i zło­dziei bi­żu­te­rii? Czy­ta­łam o pew­nej pani, któ­ra zo­sta­ła w nocy odu­rzo­na, a rano po jej klej­no­tach nie było ani śla­du. My­ślisz, że na­szyj­nik pani Daunt też zgi­nie?

– Prze­stań! – krzyk­nęłam, za­nim zdąży­łam po­my­śleć. – To, że w Fal­ling­ford zda­rzy­ła się kra­dzież, nie zna­czy, że zda­rza­ją się wszędzie.

Da­isy za­ma­rła, jak za­wsze gdy po­ru­szam ten te­mat, więc od razu się za­wsty­dzi­łam. Nie lu­bię jej – ani so­bie – o tym przy­po­mi­nać, ale ostat­nio w mo­jej gło­wie ro­dzą się my­śli, któ­re wy­ska­ku­ją na ze­wnątrz, le­d­wie otwo­rzę usta.

– Ja... chcia­łam tyl­ko po­wie­dzieć... – za­częłam nie­zręcz­nie – ...że to mało praw­do­po­dob­ne...

– Daj spo­kój, Ha­zel, na świe­cie jest mnó­stwo zło­dziei. Całe gan­gi, o czym świet­nie wiesz. Poza tym wte­dy wca­le nie cho­dzi­ło o klej­no­ty.

Po­czu­łam, że to „wte­dy” za­pa­da mi­ędzy nas ni­czym głaz.

– Prze­pra­szam – mruk­nęłam i skie­ro­wa­ły­śmy się do drzwi, żeby zo­ba­czyć, kto jesz­cze wsi­ądzie do po­ci­ągu.

5

Pierw­szą oso­bą, któ­rą uj­rza­łam, była drob­na ja­sno­wło­sa ko­bie­ta w stro­ju po­ko­jów­ki, ład­na i przy­jem­nie za­ru­mie­nio­na. Aku­rat po­spiesz­nie prze­cho­dzi­ła ko­ry­ta­rzem i rzu­ci­ła nam nie­chęt­ne spoj­rze­nie. W pew­nym od­da­le­niu roz­brzmie­wał płacz­li­wy gło­sik pani Daunt:

– Saro! Saro! Po­trze­bu­ję cię!

„To pew­nie po­ko­jów­ka pani Daunt, któ­ra dzie­li prze­dział z Het­ty” – uzna­łam. Nie spra­wia­ła wra­że­nia zbyt mi­łej. Za­mknęła za sobą drzwi do prze­dzia­łu chle­bo­daw­czy­ni, lecz mimo to za mo­ment do­bie­gł nas krzyk:

– No? Cze­go zno­wu pani chce?!

– Wil­lia­mie, ona jest dla mnie nie­do­bra! – za­wy­ła pani Daunt roz­pacz­li­wie.

– Saro, mó­wi­łem ci już, że nie za­mie­rzam tego to­le­ro­wać! – wark­nął pan Daunt. Wy­da­wał się roz­sier­dzo­ny. – Jesz­cze raz i... – Zni­żył głos i nic wi­ęcej nie usły­sza­ły­śmy.

Da­isy zna­cząco unio­sła brwi.

– No, no! – mruk­nęła. – Co tu się wy­pra­wia?

– Och, to na pew­no nic ta­kie­go – wy­mam­ro­ta­łam zmar­twio­na. Zna­łam to spoj­rze­nie. Da­isy zno­wu mia­ła swo­je prze­my­śle­nia, a jej prze­my­śle­nia z re­gu­ły ozna­cza­ły ko­lej­ną spra­wę dla To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go. Wie­dzia­łam też, że chce ode­rwać swo­je my­śli od pro­ce­su, a w ten spo­sób by­ło­by jej najła­twiej.

Ob­rzu­ci­łam wzro­kiem pi­ęk­ny, dłu­gi, ci­chy ko­ry­tarz, nie­bie­sko-zło­ty i ja­sno oświe­tlo­ny, i w tym mo­men­cie pod mo­imi sto­pa­mi za­drża­ła podło­ga. Po­ci­ąg za­czął się trząść i po­ry­ki­wać ni­czym żywa isto­ta go­to­wa do sko­ku. Za­chwia­łam się i chwy­ci­łam Da­isy za ra­mię, ale moja przy­ja­ció­łka tyl­ko wy­szcze­rzy­ła zęby w uśmie­chu.

Na­gle przy drzwiach do wa­go­nu po­wsta­ło ja­kieś za­mie­sza­nie. Na pe­ro­nie czy­jś ostry głos krzy­czał:

– Szyb­ko! Szyb­ko, Alek­san­drze! Otwórz te drzwi, do­bry czło­wie­ku!

Jo­ce­lyn czym prędzej pod­bie­gł do drzwi i otwo­rzył je na oścież, gnąc się w ukło­nie.

– Hra­bi­na De­mi­dow­ska! I pa­nicz Ar­ka­dy!

Z cie­ka­wo­ści aż wspi­ęły­śmy się na pal­ce. Do po­ci­ągu wsia­dła oso­ba, któ­rej głos sły­sza­ły­śmy, za nią zaś dru­ga. Po chwi­li po­ja­wi­ły się tor­by i wa­li­zy – za­ska­ku­jąco duży stos – pó­źniej zaś drzwi zno­wu zo­sta­ły za­mkni­ęte i dwor­co­we ha­ła­sy uci­chły jak uci­ęte no­żem.

Przed nami sta­ła star­sza pani – jed­na z tych drob­nych osó­bek dziw­nie po­dob­nych do pta­ków, któ­re z wie­kiem ra­czej się kur­czą, niż na­dy­ma­ją, srebr­no­wło­sa, ubra­na w nie­ska­zi­tel­ny, bez­sprzecz­nie szy­ty na za­mó­wie­nie ko­stium pod­ró­żny. W dło­ni ob­le­czo­nej w ręka­wicz­kę ści­ska­ła cien­ką srebr­ną la­skę, a z jej oczu biło nie­za­do­wo­le­nie. Była pi­ęk­na – i strasz­na.

Jo­ce­lyn szyb­kim unie­sie­niem pal­ca ka­zał tra­ga­rzom chwy­cić ba­ga­że – ale dama już ru­szy­ła w na­szą stro­nę. Naj­wy­ra­źniej nie przy­wy­kła do cze­ka­nia.

– Sza­now­na pani! – za­wo­łał Jo­ce­lyn. – Czy mogę się przed­sta­wić?

– Nie po­trze­bu­ję znać pa­ńskie­go na­zwi­ska – od­burk­nęła hra­bi­na.

Sło­wo „hra­bi­na” brzmia­ło sza­le­nie eu­ro­pej­sko; od razu przy­szły mi na myśl czar­ne cha­rak­te­ry z po­wie­ści szpie­gow­skich Da­isy, w naj­wy­ższym stop­niu nik­czem­ne. (Moja przy­ja­ció­łka czy­ta te­raz mnó­stwo po­wie­ści szpie­gow­skich – jej ulu­bio­nym au­to­rem jest John Bu­chan – i chce na­wet stwo­rzyć w To­wa­rzy­stwie De­tek­ty­wi­stycz­nym dział ko­stiu­mów. Moim zda­niem Da­isy ze sztucz­ną bro­dą i w pum­pach to już by­ła­by prze­sa­da, ale ona mówi, że wca­le nie o to cho­dzi i że­bym nie uda­wa­ła nie­roz­gar­ni­ętej. Wo­la­ła­bym, żeby nie uży­wa­ła ta­kich dłu­gich słów. W ko­ńcu dłu­gie sło­wa to moja spe­cjal­no­ść). Ale skąd do­kład­nie po­cho­dzi­ła hra­bi­na? Mia­ła dziw­ny ak­cent – taki, jaki przy­bie­ra­ją dziew­czyn­ki z De­ep­de­an, gdy wcie­la­ją się w role ro­syj­skich szpie­gów. Czy­żby więc hra­bi­na była Ro­sjan­ką? Wiem, co się sta­ło z tam­tej­szą ary­sto­kra­cją, a zwłasz­cza z ca­rem i jego ro­dzi­ną. To po pro­stu strasz­ne. (Kie­dy w ze­szłym try­me­strze Fa­sol­ka usły­sza­ła, jaki los spo­tkał te bied­ne małe ksi­ężnicz­ki, pła­ka­ła cały dzień). Ale jesz­cze ni­g­dy nie spo­tka­łam ni­ko­go z tego kra­ju. Nic dziw­ne­go więc, że nie mo­głam ode­rwać oczu od hra­bi­ny.

– Za­kła­dam, że będziesz nam usłu­gi­wał – ci­ągnęła star­sza dama.

– Tak, sza­now­na pani – po­twier­dził Jo­ce­lyn, zno­wu się kła­nia­jąc. Jego po­licz­ki lek­ko się za­ró­żo­wi­ły. – Pani prze­dział ma nu­mer osiem, a wnu­ka – nu­mer dzie­wi­ęć. To prze­dział dwu­oso­bo­wy, ale dru­gie łó­żko jest wol­ne, więc po­win­no być pa­ństwu wy­god­nie.

„Wnu­ka?” – zdzi­wi­łam się i po­pa­trzy­łam na chłop­ca sto­jące­go za hra­bi­ną. Był mniej wi­ęcej w na­szym wie­ku. Miał atrak­cyj­ną, po­ci­ągłą twarz, ład­ne ja­sne wło­sy i pi­ęk­nie za­ry­so­wa­ne brwi. Poza tym chy­ba jesz­cze rósł, bo kost­ki i nad­garst­ki wy­sta­wa­ły mu ze zbyt krót­kich no­ga­wek i ręka­wów, a ko­ści po­licz­ko­we od­zna­cza­ły się bar­dzo wy­ra­źnie. Od razu po­my­śla­łam o ma­łym lor­dzie z po­wie­ści – on, jak żywy, tyl­ko odro­bi­nę star­szy. W tym mo­men­cie wnuk hra­bi­ny po­chwy­cił moje spoj­rze­nie, więc szyb­ko od­wró­ci­łam wzrok. Chło­piec!

– Też coś! – prych­nęła dama. – Nie tego so­bie ży­czy­łam. Mie­li­śmy do­stać dwa po­je­dyn­cze prze­dzia­ły. To zo­sta­nie od­no­to­wa­ne. Ale trud­no, pro­szę mi je po­ka­zać. Idzie­my, Alek­san­drze.

– Tak, bab­ciu – po­wie­dział chło­piec, a ja za­mru­ga­łam ze zdzi­wie­nia. Ode­zwał się po an­giel­sku, ale nie z ro­syj­skim ani też bry­tyj­skim ak­cen­tem. Usi­ło­wał na­śla­do­wać język wy­ższych sfer, ja­kim po­słu­gu­je się Da­isy, ale dziw­nie przy tym za­ci­ągał. Jesz­cze nie sły­sza­łam, by ktoś tak mó­wił.

Wy­mi­nęli nas – hra­bi­na w ogó­le nie dała po so­bie po­znać, że nas za­uwa­ży­ła, za to chło­piec się obej­rzał. Jego spoj­rze­nie wpra­wi­ło mnie w za­kło­po­ta­nie. Było bez­po­śred­nie i cie­kaw­skie, zu­pe­łnie jak­by przy­wy­kł się przy­glądać temu, co bu­dzi jego za­in­te­re­so­wa­nie.

Ta­kie za­cho­wa­nie nie­szcze­gól­nie mi się spodo­ba­ło. Mia­łam na­dzie­ję, że Da­isy też tak po­my­śli, i ucie­szy­łam się, gdy po­pa­trzy­ła na nie­go bez­czel­nie i chłod­no – ani jej w gło­wie było spu­ścić oczy. Zlu­stro­wa­ła chłop­ca wzro­kiem do­kład­nie tak samo jak on nas – jak­by mia­ła do tego pe­łne pra­wo i za­mie­rza­ła tak po­stępo­wać, nie­za­le­żnie od tego, co ktoś so­bie po­my­śli.

Jo­ce­lyn zer­k­nął na Alek­san­dra, pó­źniej na mnie i moją przy­ja­ció­łkę, i mru­gnął ło­bu­zer­sko. Ob­la­łam się pąso­wym ru­mie­ńcem. Nie­na­wi­dzę, gdy do­ro­śli do­szu­ku­ją się ro­man­su tam, gdzie nie może być o nim mowy.

Kie­dy nowo przy­by­li znik­nęli w swo­ich prze­dzia­łach, Da­isy ge­stem za­pro­si­ła mnie do na­sze­go i rów­nież za­mknęła drzwi. Spra­wia­ła wra­że­nie roz­ra­do­wa­nej.

– Ro­sja­nie w Orient Expres­sie! – wy­krzyk­nęła, a oczy jej błysz­cza­ły. – Cie­ka­we, co ona tu robi... My­ślisz, że ucie­ka przed swo­ją mrocz­ną prze­szło­ścią? I dla­cze­go ten chło­pak mówi jak Ame­ry­ka­nin, a nie jak Ro­sja­nin? Ooo... Może wca­le nie jest jej wnu­kiem... Może ta ko­bie­ta go po­rwa­ła!

– Nic po­dob­ne­go! – obu­rzy­łam się, na­gle uświa­da­mia­jąc so­bie, że Da­isy ma ra­cję z tym ame­ry­ka­ńskim ak­cen­tem. – Nie wy­gląda na ofia­rę po­rwa­nia.

Da­isy jed­nak zu­pe­łnie mnie nie słu­cha­ła.

– Ha­zel – syk­nęła, drżąc z eks­cy­ta­cji – ten po­ci­ąg kry­je mnó­stwo ta­jem­nic!

– Prze­stań! – za­żąda­łam. – Mó­wi­łam ci, nie wol­no nam pro­wa­dzić żad­nych śledztw. Tata się nie zgo­dzi.

– Nie wiem, co twój tata ma tu do rze­czy. Je­że­li coś się dzie­je, to się dzie­je, i już. A sko­ro je­ste­śmy na miej­scu, to mu­si­my zba­dać spra­wę.

– Nie, nie mu­si­my – od­pa­rłam z mocą. – Nie w cza­sie tych wa­ka­cji.

Jak mia­łam jej wy­tłu­ma­czyć, że na ta­cie po­dob­ne wy­mów­ki nie zro­bią wra­że­nia? W ogó­le by nie zro­zu­miał, że cza­sa­mi po pro­stu trze­ba