Śmierć stawia żagle - Robin Stevens - ebook + książka

Śmierć stawia żagle ebook

Robin Stevens

0,0
29,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Daisy Wells i Hazel Wong udały się do Egiptu w rejs po Nilu. Mają nadzieję, że uda im się obejrzeć kilka starożytnych świątyń i mumii. Jednak zamiast podziwiać zabytki trafiają na… morderstwo. Razem z nimi na okręcie SS Hatszepsut podróżuje również tajemnicze towarzystwo zwane Oddechem Życia: grupa eleganckich angielskich dam i dżentelmenów, którzy uważają się za wcielenia starożytnych faraonów. Po trzech dniach rejsu ich przywódczyni zostaje znaleziona martwa nocą w kajucie. Daisy i Hazel szybko się orientują, że nieśmiała córka ofiary jest wrabiana – i zaczynają badać najtrudniejszą dotąd w ich karierze sprawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 291

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



spis postaci

DETEKTYWI

Daisy Wells – Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong

Hazel Wong (Wong Fung Ying) – Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong

Amina El Maghrabi – Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong

Aleksander Arkady – Młodzi Pinkertonowie

George Mukherjee – Młodzi Pinkertonowie

 

S/S HATSZEPSUT

pan Mustafa Mansur – kierownik S/S Hatszepsut

Vincent Wong (Wong Lik Han) – ojciec Hazel

Rose Wong (Wong Ngai Ling, zdrobniale Ling Ling) – przyrodnia siostra Hazel

May Wong (Wong Mei Li, zdrobniale Małpka) – przyrodnia siostra Hazel

Pik An – służąca Rose (a w czasie tej podróży także May)

panna Adeline Beauvais – guwernantka Aminy

pan Joseph Young – guwerner Aleksandra i George’a Ahmed – marynarz, członek załogi S/S Hatszepsut

pani Theodora Miller – przywódczyni Bractwa Tchnienie Życia i wcielenie Hatszepsut

Chefsiba „Cheffy” Miller – członkini Bractwa Tchnienie Życia i adoptowana córka Theodory

Daniel Miller – były członek Bractwa Tchnienie Życia i adoptowany syn Theodory

panna Ida Doggett – członkini Bractwa Tchnienie Życia i wcielenie Kleopatry

panna Rhiannon Bartleby – członkini Bractwa Tchnienie Życia i wcielenie Nefretete

pan Narcyz DeWitt – członek Bractwa Tchnienie Życia i wcielenie Totmesa III

Joshua Morse – były członek Bractwa Tchnienie Życia

 

FALLINGFORD

Rebecca „Fasolka” Martineau – Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong

Kitty Freebody – Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong

Lavinia Temple – Towarzystwo Detektywistyczne Wells & Wong

Bertie Wells – brat Daisy

Harold Mukherjee – brat George’a Chapman – kamerdyner Wellsów

Hetty – pokojówka Wellsów

pani Doherty – kucharka i gospodyni Wellsów

Tościk – pies

Millie – pies

1

Oto relacja z ostatniego śledztwa w dziejach Towarzystwa Detektywistycznego.

Nazywam się Hazel Wong i jestem załamana. Myślałam, że jeśli chodzi o moją najlepszą przyjaciółkę Daisy i mnie, nic się już nie zmieni, w każdym razie nie aż tak. Niechby nawet świat całkiem oszalał i niczym bombka rozbił się o podłogę – nas nie mogło spotkać nic złego! W końcu to my, Wells i Wong, założycielki Towarzystwa Detektywistycznego, które z najgorszych tarapatów wychodziły obronną ręką.

Teraz jednak wiem, że dałam się omamić. Głos Daisy od tak dawna mieszał się z moim, że z trudem je od siebie odróżniałam. Zresztą to nigdy nie miało większego znaczenia, skoro Daisy obiecała… obiecała…

Powinnam była wiedzieć, że obietnicę można złamać, że nikt nie zdoła wiecznie unikać niebezpieczeństw i że mit Daisy Wells, dziewczyny, która wykaraska się nawet z najgorszych opałów, jest właśnie tym: mitem.

Rozpoczynam tę relację dzień przed wigilią Bożego Narodzenia w rodzinnej posiadłości Daisy, Fallingford. Kiedy poprzednio spędzałam tu święta, w kominkach huczał ogień, przy schodach stała ogromna, rozświetlona lampkami choinka, a Hetty, pokojówka Wellsów, raz po raz przynosiła z kuchni cudnie pachnące, jeszcze ciepłe ciastka. Ale tym razem czekają nas zupełnie inne święta. Dom jest zimny i ciemny niezależnie od tego, ile lampek czy świeczek zapalą Chapman i Hetty. Pani Doherty, kucharka, przypaliła ciastka. Nawet psy mają smętne miny. Moja młodsza siostra May usiłuje karmić je herbatnikami, ale nie chcą jeść, więc ciągle na nie krzyczy.

– Nienawidzę angielskich świąt – powiedziała moja druga siostra, Rose, i musiałam się z nią zgodzić.

Ale nie o Anglii chcę teraz pisać, tylko o Egipcie – o tej jasnej, bezkresnej przestrzeni, o słońcu odbijającym się w wodach Nilu, o pokładzie wibrującym pod stopami… i o Daisy. Kiedy weszłyśmy do kabiny i ujrzałyśmy krew, myślałam, że czeka nas jeszcze jedna emocjonująca przygoda, jeszcze jedna zagadka do rozwikłania, ale już wiem, jak bardzo się myliłam. Długo zwlekałam z opisaniem tej sprawy, lecz muszę wrócić do tych ostatnich dni – do naszego ostatniego śledztwa – żeby znowu być z nią.

Może dzięki temu uda mi się choć na chwilę przywrócić Daisy do życia.

2

Wszystko zaczęło się w jesiennym trymestrze w Deepdean. Daisy i ja poszłyśmy do piątej klasy, co stwarzało nam różne okropnie dorosłe i zarazem fascynujące możliwości – tyle że te obietnice okazały się równie mgliste i zwodnicze, jak angielska pogoda o tej porze roku.

Nasze koleżanki z Towarzystwa Detektywistycznego chodziły jak strute i nie trzeba było długo szukać przyczyny. Mama Fasolki z dnia na dzień czuła się coraz gorzej i nikt nie potrafił jej pomóc. Kiedy latem otrząsnęłyśmy się z szoku po informacji o jej chorobie, zrozumiałyśmy, że nie ma dość słów, by wyrazić żal, i że w prawdziwym życiu rozpacz jest dużo mniej dramatyczna, za to bardziej wyczerpująca niż w powieściach.

– Nie litujcie się nade mną! – rozkazała Fasolka. – I nie PATRZCIE w ten sposób! – dodała, wobec czego musiałyśmy udawać, że nie widzimy, jak chudnie i chudnie, aż z jej twarzy pozostały tylko oczy ogromne jak dwie latarnie.

Nie chciałyśmy też ranić Fasolki zbyt częstymi wzmiankami o naszych mamach. Kitty natychmiast przestawała narzekać, że jej mama spodziewa się dziecka („Kolejny potwór, taki jak Binny! A może nawet jeszcze gorszy!”), kiedy Fasolka wchodziła do dormitorium, a Lavinia chowała przed Fasolką miłe liściki dołączane przez jej macochę Patricię do pięknie zapakowanych ciast i ciasteczek.

Daisy, rzecz jasna, zareagowała na tę sytuację po swojemu. Często sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie pamiętała, że Fasolka ma mamę. Od razu po powrocie do Deepdean rzuciła się w wir szkolnych zajęć: grała w lacrosse’a, jeździła konno i skrupulatnie popełniała wyszukane błędy w wypracowaniach. Od razu też wydała otwartą wojnę drugiemu dormitorium piątych klas, a zwłaszcza Aminie El Maghrabi.

W pierwszej chwili bardzo mnie to zdziwiło. Myślałam, że po tym, co zaszło w letnim trymestrze, będziemy z Aminą w przyjaźni, tym bardziej że jej samej na tym zależało. Machała do nas na korytarzach, wdawała się z nami w pogawędki przy kolacji i czekała po lekcjach, żeby razem iść do domu. Dzięki temu dużo więcej czasu spędzałyśmy również z Clementine Delacroix i ku swojemu zdziwieniu odkryłam, że wcale nie jest taka zła. Przede wszystkim jednak ogromnie polubiłam zabawną, inteligentną i odważną Aminę. Postanowiłam być dla niej szczególnie miła, bo sama wiem, jak trudne bywa życie w Deepdean dla cudzoziemki, która nie wygląda na typową Angielkę.

Nie mogłam pojąć, dlaczego moja przyjaciółka ciągle robi tej dziewczynie afronty. Byłam na nią zła i zażenowana jej zachowaniem – i w trzecim tygodniu trymestru przy śniadaniu nawet przeprosiłam Aminę za Daisy, która piorunowała nas wzrokiem znad swojego tosta.

– Och, nic nie szkodzi – odparła Amina. – Przecież ona nie ma nic złego na myśli, prawda, Daisy? – I puściła oko do Daisy, zlizując kroplę dżemu z kciuka.

– TEŻ COŚ! – prychnęła Daisy bez sensu, a na jej policzkach wykwitły rumieńce.

Już wtedy powinnam była się domyślić, ale nie połączyłam faktów.

Nie domyśliłam się również wtedy, kiedy Amina przesyłała Daisy liściki na lekcjach, a ta rwała je na strzępy i deptała. Nie domyśliłam się, kiedy Amina spytała, co moja przyjaciółka sądzi o jej niedzielnej sukience, a mocno zaróżowiona Daisy odparowała, że Amina wygląda fatalnie.

W ogóle niczego się nie domyślałam, dopóki w piątym tygodniu semestru nie wyrwał mnie ze snu delikatny, prawie niesłyszalny szelest. Jeszcze rok wcześniej spałabym jak suseł, ale mój instynkt detektywistyczny tak się już wyostrzył, że od razu się ocknęłam. Uchyliłam powieki, wciąż oddychając miarowo, i zerknęłam zza rzęs. Daisy siedziała na łóżku. Nagle z kocią zręcznością opuściła stopy na podłogę i ostrożnie wstała. Na tę noc nie planowałyśmy zebrania Towarzystwa Detektywistycznego – nie prowadziłyśmy sprawy, bo na razie nie doszło do żadnych zbrodni – nie miałam więc pojęcia, co zamierza moja przyjaciółka. Na wszelki wypadek ani drgnęłam, dopóki nie przeszła dalej, a usiadłam, dopiero gdy usłyszałam stuk otwieranego okna, a potem ciche bębnienie nóg i rąk o rynnę.

Na palcach podeszłam do okna. Daisy nigdy by się ze mną nie zgodziła, ale naprawdę umiem się już poruszać równie cicho jak ona, więc nie obudziłam koleżanek z dormitorium. Odczekałam, aż Daisy wpełznie na dach, a potem sama bez pośpiechu zaczęłam się wspinać. W tym też nabrałam wprawy.

Wreszcie podciągnęłam się i weszłam na dach. Siedziała za kominem; prawie nie było jej widać, nawet włosy miała ukryte pod ciemnym szalem. Wychylona, przyglądała się czemuś w napięciu. Podeszłam, wstrzymując oddech i bezszelestnie stawiając stopy.

– Hazel – powiedziała, nie odwracając głowy. – Jak śmiesz?

– Skąd wiedziałaś, że to ja? – syknęłam zaskoczona. – I… i co ty wyprawiasz? Dlaczego przyszłaś tu beze mnie? Prowadzisz śledztwo?

– Cii! Zawsze wiem, że to ty. Tak jak ty byś wiedziała, że to ja.

Zerknęłam jej przez ramię, żeby sprawdzić, na co patrzy, a tam…

– Daisy, dlaczego podglądasz Aminę?

Bo to właśnie Amina siedziała po turecku dwadzieścia kroków dalej i czytała książkę przy latarce. Nie spostrzegła nas, pogrążona w lekturze.

– Zachowuje się podejrzanie – szepnęła Daisy. – Może stanowić zagrożenie! Ja…

Raptem wszystkiego się domyśliłam; aż dziwne, że nie wcześniej. Rozumiałam jednak, że nie mogę zdradzić się przed Daisy. Jeszcze nie.

– Bzdura – powiedziałam. – Z jej strony nic nam nie grozi! Ty… po prostu szukasz zagadki do rozwiązania, choć dobrze wiesz, że tu jej nie znajdziesz.

Co, rzecz jasna, nie było prawdą.

– Hm! – mruknęła ze złością. – Nigdy nie wiadomo, Hazel! Ciągła czujność!

– W tym wypadku chyba jesteś aż nazbyt czujna – zakpiłam, dziwiąc się własnej brawurze. Naigrawałam się z Daisy Wells!

– Hazel, mnie to nie bawi. Ale… och, przyznaję, nie mamy tu nic do roboty. Po prostu chciałam się czymś zająć! Wszyscy chodzą tacy osowiali…

– To ze względu na mamę Fasolki! – westchnęłam. – Nie każda historia jest fascynującą tajemnicą, Daisy. Niektóre są po prostu smutne. Czy możemy wrócić do środka, zanim zamarzniemy na śmierć?

Był już prawie listopad i na dworze panował przenikliwy ziąb. Amina miała koc, Daisy – szal, ja zaś stałam na dachu w samej piżamie.

– No dobrze – zgodziła się moja przyjaciółka. – Chociaż… och, niech tu się wreszcie coś wydarzy!

Między innymi dlatego uznałam, że nasze problemy wkrótce same się rozwiążą, gdy parę dni później Amina podeszła do nas po łacinie i powiedziała:

– Właśnie dostałam list od rodziców. Czy chciałybyście spędzić Boże Narodzenie w Egipcie?

3

Daisy naturalnie udawała, że nie jest zainteresowana.

– Zobaczymy, co da się zrobić – odparła chłodno.

– Dziękujemy! – zawołałam przez ramię, bo przyjaciółka już mnie pociągnęła w stronę domu.

– Nie dziękuj jej! – syknęła Daisy z policzkami zaróżowionymi z emocji. – Jeszcze może się okazać, że mamy inne plany.

– Wykluczone! – oburzyłam się. – Egipt, Daisy! Zawsze chciałaś go zobaczyć!

– Hm! – mruknęła, a nad jej nosem pojawiła się zmarszczka. – Ja… no cóż…

– Mumie – kusiłam. – Piramidy. Tutanchamon. I masa fascynujących tajemnic!

Mimo najszczerszych chęci nie zdołała zgasić błysku w oku.

– Będę musiała zapytać wujka Feliksa – powiedziała ostrożnie. – Może się nie zgodzić.

– Jasne, że się zgodzi! – prychnęłam.

Owszem, wujek Felix bywa nadopiekuńczy – Daisy jest jego jedyną siostrzenicą, więc jej dobro naturalnie leży mu na sercu – ale w te wakacje pomogłyśmy jemu i jego żonie, cioci Lucy, rozwiązując pewną sprawę. Wujek Felix ma wobec nas dług.

– Chyba będziemy musiały sobie kupić nowe letnie ubrania – zastanowiła się Daisy. – Te z Hongkongu będą już za małe. A co z twoim tatą?

Szczerze mówiąc, najbardziej bałam się właśnie reakcji taty, ale kiedy nazajutrz do niego zadzwoniłam, mimo trzasków na linii wyraźnie usłyszałam entuzjazm w jego głosie.

– Cóż za nadzwyczajna okazja! – stwierdził. – Hazel, obiecałem ci, że na Gwiazdkę przyjedziemy do Anglii, ale może zamiast tego spotkalibyśmy się w Egipcie? Historia, kultura… Taka podróż byłaby dla was ogromnie kształcąca.

Z drugiej strony świata dobiegły mnie radosne okrzyki i oczami wyobraźni zobaczyłam tatę za biurkiem w gabinecie, a dookoła niego moje szaleńczo podskakujące młodsze siostry oraz usiłujące je poskromić służące Pik An i Ah Kwan.

– Naprawdę? – szepnęłam, nie wierząc we własne szczęście. – Naprawdę mogę jechać?

– Oczywiście, moja droga Hazel. Pojedziemy wszyscy.

 

Również Daisy odeszła od aparatu rozpromieniona.

– Wujek Felix się zgadza – powiedziała. – On… Och, Hazel, chyba jedziemy do Egiptu!

Uściskałyśmy się gwałtownie w odrapanym holu. Emocje aż w nas buzowały i Daisy wreszcie przestała udawać.

Wciąż mówiła o faraonach, klątwach oraz okresowo wylewającym Nilu i błyskawicznie odrobiła lekcje, żeby pochylić się nad oprawnymi w płótno tomiszczami o ekspedycjach prowadzonych przez różnych naukowców, w tym Cartera, odkrywcę grobowca Tutanchamona.

– Wiesz, że faraonami bywały też kobiety? – zwróciła się do mnie po chwili. Oczy jej błyszczały. – Rządziły starożytnym Egiptem! Hatszepsut sprawowała władzę dwadzieścia jeden lat i nosiła sztuczną brodę, żeby mężczyźni zostawili ją w spokoju. Wyobrażasz to sobie? Myślisz, że byłoby mi do twarzy z brodą?

– Nie – odparłam i pokazałam jej język, chociaż wiedziałam, że szlachetnie urodzonej Daisy Wells byłoby do twarzy ze wszystkim.

– Tak – powiedziała za to siedząca przed nami Amina. Obejrzała się na Daisy z szerokim uśmiechem, a wtedy moja przyjaciółka poczerwieniała i schyliła głowę.

– Oczywiście w całej tej wyprawie to faraonowie interesują cię najbardziej – mruknęłam do Daisy nieco później.

– Oczywiście – odparła z kamienną miną. – Z jakiego innego powodu miałybyśmy tam jechać?

Jej słowa nasunęły mi pewną myśl. Kilka dni później na lekcji angielskiego ukradkiem włożyłam luźną kartkę do zeszytu, odłożyłam ołówek, po czym z dna torby wyciągnęłam drugi, trochę inny, i zaczęłam pisać coś, co nie miało nic wspólnego z tematem omawianym przez pannę Dodgson.

„Drogi Aleksandrze” – naskrobałam u góry strony. Serce mi waliło, a litery znikały z kartki prawie tak szybko, jak się na niej pojawiały.

 

Co słychać w Weston? Czy udało się Wam rozwiązać zagadkę psa? Tutaj jest dość nudno. Nie mamy żadnej ciekawej sprawy. Trochę nam to już działa na nerwy.

Z lepszych wieści: jedziemy do Egiptu na ferie świąteczne! Daisy jest okropnie podekscytowana (chociaż udaje, że nie), i ja też. Dostałyśmy od dyrektorki specjalne pozwolenie na wcześniejszy wyjazd, ponieważ ma to być bardzo pouczająca podróż. Najpierw odwiedzimy rodzinę Aminy El Maghrabi w Kairze, a potem spotkamy się z tatą i moimi siostrzyczkami, May i Rose (opowiadałam Ci o nich, pamiętasz?), i trzynastego grudnia wyruszymy z Luksoru w rejs po Nilu. A czy Ty wracasz na święta do Bostonu? Szkoda, że zobaczymy się dopiero w przyszłym roku.

Pozdrowienia dla George’a.

Całuję

Hazel

 

Zakończyłam list, nim zdążyłam się rozmyślić. Ostatnie słowo – „całuję” – wymagało ode mnie wielkiej śmiałości, ale na papierze wyglądało całkiem zwyczajnie, może tylko trochę jak coś, co by napisała rozemocjonowana krewetka. Czym prędzej odwróciłam więc kartkę, wzięłam do ręki zwykły ołówek i napisałam:

 

Drogi Aleksandrze,

budyń z sago już drugi raz w tym tygodniu! Cóż za obrzydlistwo. I mnóstwo łaciny, straszne nudy. Mam nadzieję, że Ty się lepiej bawisz. Muszę kończyć, czas na apel.

Henry

 

Złożyłam list i zaadresowałam go do Aleksandra Arkadegoz Weston. Lata temu, po naszej pierwszej wspólnej sprawie w Orient Expressie, obmyśliliśmy taki sposób korespondowania i od tamtej pory go używamy.

Wieczorem, gdy wracałam ze szkoły z Daisy, która z premedytacją ignorowała rozchichotane Aminę i Clementine, wrzuciłam list do skrzynki. I nagle było już za późno, by zmienić zdanie.

Po tygodniu dostałam pocztówkę ze zdjęciem głównego wejścia do Muzeum Brytyjskiego.

 

Georgina uwielbia mumie. Ja zresztą też.

Całuję

Aleksandra

 

To „całuję” podtrzymywało mnie na duchu w czasie, zdawałoby się, niekończącej się gimnastyki w deszczu, kłótni Kitty z Fasolką, kłótni Lavinii ze wszystkimi, porannych modłów, francuskiego i lekcji prawidłowej postawy. Usiłowałam nie doszukiwać się podtekstu w konwencjonalnym pożegnaniu, ale moje starania nie na wiele się zdawały.

Poza tym, chociaż wciąż z trudem w to wierzyłam, naprawdę jechałyśmy do Egiptu! Na samą myśl nie mogłam złapać tchu.

4

A jednak nad tym, jaki dokładnie będzie Egipt, nie zastanawiałam się prawie wcale, dopóki nie wysiadłam z samolotu w upalnym Kairze. Byłam zbyt zajęta żegnaniem się z Kitty, Fasolką i Lavinią, a także przytłoczona poczuciem winy w związku z wyjazdem i jeszcze większymi wyrzutami sumienia z powodu skrywanej radości, że choć na kilka tygodni pozostawię za sobą problemy.

Ogromne emocje budził we mnie również pierwszy w życiu lot. Kiedy cała nasza trójka pomachała na pożegnanie Matronie i weszła po schodkach do samolotu na lotnisku w Southampton, doskonale ubrane, uśmiechnięte stewardesy oraz wygodne wyściełane fotele zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Daisy rozparła się na swoim miejscu i westchnęła z zadowoleniem.

– Całkiem jak w Śmierci w chmurach ­­– mruknęła. – Och, wyobraź sobie, jak by to było, gdyby tu też doszło do zbrodni! Rozwiązałybyśmy sprawę przed lądowaniem!

– Nawet Poirot nie dał rady zrobić tego tak szybko – przypomniałam jej z szerokim uśmiechem, przewracając oczami.

– Ten stary piernik nie może się z nami równać! – prychnęła pogardliwie. – W końcu pierwszą sprawę rozwiązał dopierona emeryturze… Poza tym my jesteśmy prawdziwe, a on nie, co daje nam przewagę.

– O czym wy mówicie? – zdziwiła się Amina.

– O niczym – ucięła Daisy. – Nieważne.

Samolot, do tej pory leniwie sunący po płycie lotniska, nagle przyspieszył, a ogłuszający ryk silników wypełnił rozedrgany kadłub. Rozpaczliwie chwyciłam Daisy za rękę i już po chwili, wciąż się trzęsąc, uniosłyśmy się w powietrze. Mimowolnie pomyślałam, że to ani trochę nie przypomina sposobu, w jaki zrywa się do lotu ptak, bo wielka maszyna nieprzyjemnie podskakiwała w przestworzach, wraz z nią zaś podskakiwało mi wszystko w brzuchu.

– Chyba nie znoszę samolotów tak bardzo jak statków –wykrztusiłam, szczękając zębami i z całych sił zaciskając powieki.

Amina wybuchnęła śmiechem.

– Nie bądź niemądra – skarciła mnie Daisy. Wyciągnęła szyję i spojrzała przez okno nad moim ramieniem. – Och, spójrz, wszystko jest takie malutkie! Czuję się jak olbrzymka. Przecież mogłabym wziąć ten budynek w rękę! Całkiem jakby świat raptem stał się domkiem dla lalek.

Moja przyjaciółka podziwiała widoki, czego należało się spodziewać, ale ja mogłam myśleć wyłącznie o tym, jak bardzo mi się nie podoba ta metoda podróżowania. Powietrze w samolocie dziwnie pachniało, a w dodatku miałam zatkane uszy.

– Wiesz co? – odezwała się Daisy po chwili. – Skoro nie zamierzasz wyglądać przez okno, to może zamienimy się miejscami?

Była tak zachwycona, że wręcz zapomniała być nieuprzejma dla Aminy i rozmawiała z nią normalnie aż do lądowania w Marsylii, kiedy to w całej rozciągłości uświadomiłam sobie, jak potworna wyprawa mnie czeka. Startowałyśmy i lądowałyśmy potem na zmianę – w Marsylii, Rzymie, Brindisi, Atenach (gdzie spędziłyśmy noc w pięknym hotelu należącym do przyjaciela taty Aminy, a Daisy udawała, że jest amerykańską dziedziczką), Aleksandrii (Morze Śródziemne wydało nam się dość małe po tym wszystkim, czego nasłuchałyśmy się na jego temat na lekcjach łaciny) i wreszcie, wreszcie w Kairze.

Przypomniałam sobie, jak wiosną zawinęłyśmy do portu w Hongkongu, i dopiero teraz w pełni zrozumiałam, jak osobliwie musiała się wtedy czuć Daisy. Tym razem to ja przybywałam do nieznanego miasta, czując się przy tym, jakbym pływała w mrocznej morskiej toni nad nieprzeniknioną głębią. Kair był jeszcze bardziej obcy niż Londyn… Zaraz jednak wyprostowałam się z godnością i stwierdziłam, że skoro dałam sobie radę w Anglii, to dam i w Egipcie. Owszem, denerwowałam się, ale nie zamierzałam tego okazywać. W końcu byłam już zupełnie inną Hazel Wong.

Amina z okrzykiem radości przedarła się przez tłum i rzuciła w objęcia mężczyzny, którego natychmiast rozpoznałam.

– Zachowuj się, habibti! – upomniał ją pan El Maghrabi, choć widziałam, że tak naprawdę wcale nie miał jej za złe czułego powitania. Szeroko uśmiechnął się do córki.

– Przepraszam! – odparła. – Baba, pamiętasz Daisy Wells i Hazel Wong?

– Witamy w Kairze! – powiedział pan El Maghrabi i uścisnął nam ręce. – Bardzo się z żoną cieszymy, że po tym, co zrobiłyście dla nas latem, zechciałyście przyjąć zaproszenie. Inszallah, wasz pobyt będzie udany. Jesteście naszymi miłymi gośćmi, więc mówcie od razu, jeżeli czegoś zapragniecie. Będzie się wami opiekować panna Beauvais… Panno Beauvais! Tutaj!

Gestem wezwał drobną Europejkę, nieustannie potrącaną w tłumie podróżnych. Miała rzednące ciemne włosy i rozżaloną minę. Kiedy ujrzała Aminę, jej twarz się wydłużyła. Odniosłam wręcz wrażenie, że pannę Beauvais zdjął strach.

– To guwernantka Aminy. A Amina będzie dla niej bardzo uprzejma… prawda,Amoona?

– O tak, baba – zapewniła nasza koleżanka z szerokim uśmiechem. Po chwili przeniosła figlarny wzrok na pannę Beauvais, która wyjęła z rękawa chusteczkę i przycisnęła ją do czoła. – No dobrze, dokąd teraz?

 

Tak właśnie zaczął się nasz kilkudniowy wariacki pobyt w Kairze, kiedy to bez przerwy syciłam oczy wspaniałymi widokami i w ekstazie wciągałam w płuca nieznane zapachy. Bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że Kair, ze swoim szalonym ruchem ulicznym, z powietrzem przesyconym wonią jedzenia, z ludźmi krzyczącymi na siebie albo z wielkiej przyjaźni, albo z nienawiści, a także z dziećmi bawiącymi się na ulicach i bezdomnymi psami szczekającymi w krętych, brudnych zaułkach – że Kair tak naprawdę ogromnie przypomina Hongkong. Tyle że w Hongkongu upał jest wilgotny, więc ciężkie powietrze cudownie oblepia ci skórę, a w Kairze powietrze jest gorące i suche jak pieprz. Tutejsze klockowate domy, białe, żółte lub różowe, są zbudowane z wypalanych na słońcu kruchych cegieł z rzecznego mułu i mają śmieszne, maksymalnie zapchane rzeczami balkoniki. Między nimi pną się pod niebo smukłe, piękne minarety.

Słońce świeciło non stop, liście palm pokrywał kurz. Wsłuchiwałam się w chóry niezrozumiałych modlących się głosów, a na języku czułam nieznane przyprawy. Kair rzeczywiście przypominał Hongkong, ale zarazem był zupełnie inny.

Poza tym na horyzoncie cały czas majaczyły oszałamiające piramidy.

– Coś podobnego! – powiedziała do mnie Daisy. – Nie spodziewałam się, że tak po prostu tu sobie stoją. Całkiem jakbym poszła na łąkę i nagle przy stadzie krów zobaczyła wieloryba.

Nie użyłabym takiego porównania, lecz mimo to musiałam się z nią zgodzić. Piramidy zawsze wydawały mi się czymś niezupełnie realnym – jak wiszące ogrody królowej Semiramidy w Babilonie – a teraz widziałam je na końcu byle uliczki. W duchu zaczęłam podejrzewać, że może cały ten Egipt jest nie do końca prawdziwy, ale zaraz potem Amina mimo sprzeciwów panny Beauvais wyskoczyła z jadącego samochodu, żeby nam kupić sok z trzciny cukrowej u ulicznego sprzedawcy, i zrozumiałam, że się mylę. Dla niej to właśnie była normalność.

Zabrała nas do najważniejszego brytyjskiego klubu i nadąsana panna Beauvais musiała udawać, że Amina jest jej służącą, bo Egipcjanie nie mieli tam wstępu. Wypiłyśmy herbatę w cieniu drzew obok kortu tenisowego, przy stoliku nakrytym białym obrusem i uginającym się pod ciężarem najrozmaitszych przysmaków: bez z kremem owocowym, tortów czekoladowych, korzennych ciast i rozpływających się w ustach ciasteczek. Kiedy stali członkowie klubu nie patrzyli, Amina podkradała łakocie, trzęsąc się od tłumionego chichotu. Wycieńczona panna Beauvais odpoczywała w fotelu i nie zwracała na nas uwagi.

– Często każę jej to robić – szepnęła do nas Amina. – Panna Beauvais niczego mi nie zabrania. Wcześniej opiekowała się moimi starszymi siostrami, więc ma nas już po dziurki w nosie. Nigdy nie sprawia kłopotów!

– Ale dlaczego przychodzisz właśnie tutaj, skoro Egipcjanie nie są tu mile widziani? – spytałam, rozglądając się dookoła.

Amina prychnęła gniewnie.

– Właśnie dlatego, Hazel. Dlatego, że ich zdaniem nie powinno mnie tu być. W końcu jestem u siebie. Czemu Europejczycy mieliby zagarniać dla siebie to, co najlepsze?

Później pojechałyśmy do Muzeum Egipskiego (po oszałamiającym upale na zewnątrz chłód panujący w kamiennym budynku przyniósł nam dużą ulgę) i z nosami przy przeszklonych gablotkach obejrzałyśmy skarby Tutanchamona. Długo przyglądałam się masce tego młodziutkiego faraona, usiłując dociec prawdy o nim ukrytej pod całym tym blichtrem. W końcu kiedy umarł, był zaledwie o kilka lat starszy od nas. Czy lubił być królem, czy może raczej czuł się przytłoczony ciężarem władzy?

Daisy oczywiście najbardziej zainteresowały skrzynie pełne odwiniętych mumii. Zastygła przy nich z szeroko otwartymi oczami, dręczona nieodpartą ciekawością. Usiłowałam też na nie popatrzeć, zaraz jednak zapiekły mnie oczy, bo zrobiło mi się żal tych nędznych szczątków. Sprawiały wrażenie bardzo drobnych i obnażonych. Moim zdaniem nie powinny tak leżeć, wystawione na spojrzenia gapiów.

– Biedni ludzie – powiedziałam do Daisy i Aminy.

– Cii, Hazel! Tego wymaga nauka! – syknęła moja przyjaciółka, lecz Amina pokiwała głową.

– Zgadzam się z tobą. Raczej nie tak chcieli zostać zapamiętani, co? Przecież to byli prawdziwi ludzie, nie jakieś dekoracje. Kiedy tak tu leżą na widoku, wszystkim się wydaje, że mają ich na własność. Wyobraź sobie, że jacyś nieskończenie głupi obcokrajowcy nawet chodzą po Kairze i opowiadają, że są wcieleniami faraonów.

– Ale przynajmniej o tych tutaj ktoś pamięta! – zawołała Daisy. – To najważniejsze.

– O, tak myślisz? – zdziwiła się Amina. – Mnie raczej nie zależy na tym, żeby ktoś o mnie pamiętał, gdy umrę.

– Zero ambicji! – fuknęła moja przyjaciółka. – Ja oczywiście nie umrę, ale i tak chcę zostać zapamiętana. Jasne, że chcę.

Tego wieczoru po zachodzie słońca Amina podwędziła z jadalni talerz ciastek i chichocząc oraz ciągle nas uciszając, poprowadziła nas na przepiękny, pomalowany na złoto dach swojego ogromnego domu z widokiem na Nil. Potem wyciągnęła z kieszeni kilka rac – aż wstrzymałam oddech z wrażenia – ustawiła je w rzędzie i odpaliła. Jaskrawe smugi wystrzeliły w niebo. Amina i Daisy zaczęły skakać na skraju dachu i rzucać petardy, które wybuchały z głośnym hukiem. Ja tylko stałam i patrzyłam na te wszystkie światła i na ciemną, mieniącą się toń rzeki.

„Egipt jest piękny” – pomyślałam.

5

Nazajutrz miał wreszcie dotrzeć do Kairu pociąg z tatą i moimi siostrami. Wieczorem pojechałyśmy do hotelu, w którym zamierzała się zatrzymać moja rodzina. Czekałam na nich z mieszanymi uczuciami, jednocześnie szczęśliwa, podenerwowana i zmartwiona. Ostatnio widziałam ich w okolicznościach, do których wciąż bałam się wracać myślami. A w dodatku od tamtej pory razem z Daisy wyjaśniłam kolejne trzy przypadki morderstwa. Czy tata będzie zły z tego powodu? Wybaczył mi, kiedy nadużyłam jego zaufania w trakcie śledztwa w Hongkongu, ale zdecydowanie nie pochwalał mojego zamiłowania do zbrodni.

Takie właśnie myśli przelatywały mi przez głowę w luksusowym hotelowym holu. Dookoła kłębili się wchodzący i wychodzący goście, nieustannie dobiegały nas ich głosy. Kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam nasze odbicia w jednym z luster i odniosłam wrażenie, że wśród tych jedwabi, marmuru i złota wyglądamy trochę jak ubogie krewne. Przynajmniej ja.

W tym momencie silny kuksaniec w żebra przywołał mnie do rzeczywistości.

– Au! – krzyknęłam. – Daisy!

– Nie jęcz, Hazel! Ledwo cię dotknęłam. Spójrz tam!

Odwróciłam się we wskazanym kierunku. Serce mocniej mi zabiło, bo byłam prawie pewna, że Daisy zobaczyła mojego tatę. Ale nie, celowała palcem w grupkę Europejczyków, mężczyzn i kobiet w wieczorowych strojach, rozglądających się po holu z taką pogardą i zakłopotaniem, że niechybnie musieli to być Anglicy na wakacjach.

Przyjrzałam im się, ciekawa, czemu, do licha, Daisy zwróciła na nich uwagę. Jedna z kobiet, wysoka, koścista staruszka z zadartym nosem, krzyczała coś gniewnie do portiera, a ten unosił ręce w przepraszającym geście.

– Hazel – odezwała się moja przyjaciółka. – Czy wiesz, co to za ludzie?

– Anglicy – mruknęłam. – Ale poza tym…

– Nie czytasz gazet! Tyle razy cię prosiłam…! Przecież…

– To członkowie Bractwa Tchnienie Życia – niespodziewanie przerwała jej Amina. – Znowu! Mówiłam wam o nich!

– Znowu? – zdziwiłam się. – Kto to taki? I skąd ty ich znasz?

– Uważają się za wcielenia starożytnych Egipcjan! – prychnęła Amina, Daisy zaś równocześnie oznajmiła:

– To absolutnie fantastycznasekta!

Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, aż wreszcie moja przyjaciółka burknęła:

– Och, no dobrze, ty jej powiedz.

– Wolałabym nie – westchnęła Amina. – Serdecznie ich nie znoszę, podobnie jak mama i tata. Ci szaleńcy przyjeżdżają tu co rok i zachowują się coraz gorzej. Wystają na rogach ulic i głoszą, że są wcieleniami dawnych faraonów, więc wszyscy powinniśmy dołączyć do Bractwa i zacząć oddawać im cześć. Oczywiście nie umieją wytłumaczyć, dlaczego władcy starożytnego Egiptu mieliby powrócić jako Anglicy… Staramy się ich ignorować, ale wielu mieszkających w Kairze Europejczyków dało się nabrać. Europejczycy w ogóle uważają, że mogą sobie przywłaszczyć naszą historię, więc te bzdury to woda na ich młyn.

– Właśnie! – podchwyciła Daisy. – W dodatku Tchnienie Życia ma mnóstwo pieniędzy, bo im więcej zapłacisz, tym większa szansa, że uznają cię za nowe wcielenie starożytnego władcy. A przecież każdy chce być królem.

– Czyżby? – Uniosłam brwi.

– Ja na pewno byłam królową w poprzednim życiu – oznajmiła moja przyjaciółka. – Nie mam co do tego wątpliwości, lecz gdyby mi zależało na oficjalnym potwierdzeniu, musiałabym wyłożyć wiele tysięcy funtów. A ponieważ w skład Bractwa wchodzi sama śmietanka towarzyska, to naturalnie każdy musi być wcieleniem Tutanchamona, Kleopatry i tak dalej. Bractwu przewodzi pani Theodora Miller, wedle własnego mniemania wcielenie Hatszepsut i osoba obdarzona największą mocą w całym wszechświecie.

– Co oczywiście nie jest prawdą! – prychnęła poczerwieniała ze złości Amina. Najwyraźniej ta sprawa nie dawała jej spokoju. – Wszystko im się pomieszało… Starożytni Egipcjanie nie wierzyli w bajki o reinkarnacji!

– Theodora Miller… Która to? – zapytałam ciekawie, zerkając na damy należące do Bractwa. Wyglądały tak zwyczajnie, że równie dobrze mogłabym je spotkać w Deepdean.

– Ta mała i pękata. – Daisy ruchem głowy wskazała niską, przysadzistą kobietę w średnim wieku, z rudawymi włosami, która stała przy tej wysokiej i kościstej.

Zamrugałam ze zdziwienia. Nie tak wyobrażałam sobie królowe.

W tym momencie jednak portier coś wymamrotał, nerwowo wtulając głowę w ramiona, i Theodora Miller gwałtownie się wyprostowała. Jej pierś zafalowała z wściekłości.

– Wykluczone! Nie wiesz, kim jestem, człowieku?! – ryknęła i jej głos poniósł się echem po holu, a ja doszłam do wniosku, że w tym wypadku pozory chyba mylą.

Kobieta, choć niewysoka, sprawiała wrażenie pozbawionej skrupułów i w sposób naturalny budziła lęk. Zaintrygowała mnie, ale dokładnie w tej chwili, kiedy wreszcie udało mi się zapomnieć o rodzinie, odźwierny otworzył drzwi hotelu i do środka wpadła moja najmłodsza siostra. Ślizgając się na gładkiej marmurowej podłodze i z ekscytacji machając rękami, ruszyła biegiem w naszą stronę.

Stwierdziłam, że Tchnienie Życia będzie musiało zaczekać.

– STARSZA SIOSTRO! – wrzasnęła May, zręcznie omijając kilkoro zaniepokojonych hotelowych gości w strojach wieczorowych, po czym z całych sił objęła mnie w pasie.

Pochyliłam się, żeby ją przytulić – pachniała podróżą i brudem, i oczywiście sobą; jej skóra ma delikatny, radosny zapach, nieco podobny do aromatu pomarańczy. W tym samym momencie May uniosła ku mnie twarz i zawołała:

– Mam SZEŚĆ lat, starsza siostro! SZEŚĆ!

– Jesteś już bardzo duża, Małpko – zgodziłam się z uśmiechem.

– Rose z tatą i Pik An też już idą, ale są strasznie WOLNI –ciągnęła May. – Statek płynąłokropnie długo. Rose się nudziła,ale sama jest nudna i wciąż tylko czyta książki, więc nic w tym dziwnego. Ja nie nudziłam się wcale, bo udawałam, że jestem piratką. Spróbowałam nawet przejąć statek, ale kapitan mnie wyśmiał, więc tylko zjedliśmy razem podwieczorek i pozwolił mi trochę posterować.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam swoją drugą siostrę, Rose. Była przejęta, ale wyglądała ślicznie w kwiecistej podróżnej sukience, z warkoczem i ze służącą Pik An spieszącą za nią z bagażami. Rose skinęła mi głową, a ja jej pomachałam, uszczęśliwiona.

– Hazel, wyglądasz staro, całkiem jak dorosła. Nie żartuję, naprawdę…

– Och, bądź cicho, Małpko – przerwałam, żartobliwie ją szturchając.

I zaraz Rose była już przy mnie. Ona też mnie uściskała, choć nieco sztywno, a może to ja się krępowałam mocniej ją przytulić. W ręce trzymała książkę z bajkami i twarda oprawa wbiła mi się w bok.

– Dzień dobry, Wong Fung Ying – powiedział tata i otworzył ramiona. Mimowolnie zwróciłam uwagę na znajome kwadratowe dłonie z grubymi kostkami, prążkowany garnitur i błyszczące złote spinki do mankietów.

– Dzień dobry, tato – odpowiedziałam, nagle nieśmiała niczym Rose.

– Cieszę się, że cię widzę, moja Hazel – dodał i już wiedziałam, że ani trochę się na mnie nie gniewa. Mocno przygarnął mnie do piersi, a ja przywarłam do niego tak, jak wcześniej May do mnie.

– Tęskniłam za tobą, tato – wyznałam lekko zduszonym głosem.

– A ja za tobą, moja grzeczna dziewczynko – odparł, sprawiając, że od razu znowu zaczęłam się martwić. – No, co słychać w szkole? Czy dostajesz najlepsze stopnie? Tego lata nie zdobyłaś chyba żadnej nagrody i chciałem zapytać dlaczego…

May pociągnęła nas w stronę wyjścia, bo byliśmy zaproszeni na kolację do państwa El Maghrabich. Już w drzwiach obejrzałam się jeszcze na członków Tchnienia Życia, przekonana, że więcej ich nie zobaczę.

Bardzo się myliłam.

6

Nazajutrz wyruszyliśmy w podróż ku źródłom Nilu.

Wsiedliśmy do dwóch lśniących czarnych samochodów należących do rodziców Aminy i w pyle, hałasie oraz oślepiającym słońcu pojechaliśmy ku stacji kolejowej Bab al-Hadid. Tragarze w turbanach i dżalabijach biegali z walizami tam i z powrotem, Pik An i panna Beauvais błagały, żeby byli ostrożni, a stos bagaży rósł zatrważająco (tata i moje siostry nie mają w zwyczaju się ograniczać). Moją uwagę zwrócił olbrzymi kamienny posąg na skwerze przed stacją. Przedstawiał stworzenie z łapami lwa i ludzką głową, leżące u boku kobiety, która dumnie patrzyła przed siebie, jedną ręką zsuwając z włosów szal. Rzeźba wydała mi się bardzo piękna, choć nie rozumiałam, co przedstawia.

– To Nahdat Misr – wyjaśnił pan El Maghrabi, wskazując posąg ruchem głowy. – Przeszłość Egiptu, czyli sfinks, oraz jego przyszłość, czyli kobiety. Amoona, habibti, pamiętaj, żeby opowiadać dziewczętom o naszej historii. Bądź z niej dumna!

– Dobrze, baba – odparła Amina, chociaż raz poważna.

Wreszcie wsiedliśmy do nocnego ekspresu do Luksoru. Tuż po zachodzie słońca wyjrzałam przez okno na prostokąty jasnej trawy, łany strzelistej trzciny cukrowej, obrzeżone przez palmy o niemal czarnych liściach, a także strugi wody. Przed chatami z cegieł z rzecznego mułu stały krowy i osły, ludzie zaś siedzieli w kucki, śmiejąc się i rozmawiając. Niebo przywodziło na myśl różano-cytrynowo-pomarańczowy krem, idealnie gładki, z ledwie kilkoma smugami ciemniejących chmur.

Pociąg był niemal pusty. Kiedy czekaliśmy na kolację i później na przygotowanie kuszetek, mieliśmy dla siebie cały wagon. May zbudowała pod siedzeniami zamek, skąd od czasu do czasu rzucała się na ofiarę niczym morski potwór (Pik An musiała ciągle na nowo udawać zaskoczenie), Rose czytała Millie z czwartej klasy, tata rozwiązywał krzyżówkę, panna Beauvais pochrapywała, a Daisy niespokojnie chodziła w tę i we w tę. Wiedziałam, że wspomina naszą ostatnią wspólną podróż pociągiem i ówczesne wydarzenia.

– Czy jesteś podekscytowana? – cicho spytała Amina, spoglądając na mnie z ukosa. W Egipcie jej włosy wydawały się jeszcze bardziej błyszczące, a dodatkowo nosiła niemożliwie uroczy kostiumik podróżny i kapelusz z woalką, jaki tutaj miały chyba wszystkie kobiety.

– Tak! – potwierdziłam szczerze.

Wszystko było dziwne i wspaniałe. Chociaż co jakiś czas dostrzegałam przebłyski prawdziwego Egiptu – kraju takiego, jakim go widziała Amina, która musiała się tu przecież zajmować różnymi trywialnymi sprawami, jak odrabianie lekcji i bilety kolejowe – to jednak nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że trafiłam do bajkowej krainy. Zupełnie jakbym podróżowała w czasie i przestrzeni! Byłam prawie pewna (może trochę ze względu na spotkanie z członkami Tchnienia Życia), że jeżeli tylko znienacka odwrócę głowę, ujrzę obok siebie słabowitego faraona Tutanchamona, albo że kobieta, która krzyczy w sąsiednim wagonie, okaże się królową Hatszepsut; jej oczy (w mojej wyobraźni żywe i bystre niczym oczy Aminy) będą mocno obrysowane czarną kredką do powiek, a podbródek będzie zdobiła drewniana broda.

– Ja też nie mogę się już doczekać – powiedziała Amina. – Jeszcze nigdy nie płynęłam w górę Nilu, choć oczywiście znam opowieści, którymi częstuje się turystów. Dlatego mojemu tacie tak zależało, żebyście choć wy usłyszały prawdziwe wersje. Ludzie Zachodu czasami mają wypaczony obraz naszej historii.

Wciągnęłam w płuca gorące powietrze wagonu; poczułam zapach potu i aromat perfum Aminy, równie lekki i ładny jak ona.

– Dlaczego rodzice wysłali cię do Deepdean? – spytałam. –Czy panna Beauvais nie wystarczała?

– Z panny Beauvais nie ma żadnego pożytku – odparła Amina, posyłając krótkie spojrzenie śpiącej guwernantce. – Trzymamy ją wyłącznie dlatego, że jest moda na wszystko, co francuskie. Od razu powiedziałam tacie, że od niej niczego się nie nauczę, więc musiał wysłać mnie do szkoły. Niestety w Kairze nie znalazłam nic odpowiedniego, choć dokładnie zapoznałam się z ofertą. A w Londynie uczył się nawet nasz król Faruk, dopóki nie umarł jego ojciec, bo potem oczywiście musiał tu wrócić, żeby przejąć władzę. Więc w tej chwili angielskie szkoły są w dobrym tonie. Ciotki i moje starsze siostry namawiały tatę, żeby wysłał mnie za granicę. Mama była zła, ale potem zrozumiała. No wiesz, ja lubię przygody.

– Moja mama też nie chciała, żebym się uczyła w Anglii –wyznałam cicho, żeby Rose i May nie usłyszały, że mówię o Ah Mah. – Ona… nie lubi niczego, co wiąże się z Zachodem.

– A czemu nie ma jej z nami? – spytała Amina, patrząc na mnie wyjątkowo przenikliwie.

Wzruszyłam ramionami. Nie potrafiłam jej tego wytłumaczyć – może dlatego, że jej mama była taka dumna ze swojej córki.

– W każdym razie ja też chciałam się uczyć – dodałam szybko. – No i na własne oczy zobaczyć, jaka jest ta Anglia.

– Hazel Wong! – Amina uśmiechnęła się szeroko. – Myślę, że jesteśmy do siebie trochę podobne.

– Kiedy ja… ja nie jestem odważna. Nie tak jak ty i Daisy – bąknęłam.

– Jesteś jedną z najodważniejszych osób, jakie znam! Całkiem sama wyruszyłaś w podróż przez pół świata, chociaż byłaś jeszcze zwykłą krewetką, i w dodatku robisz takie rzeczy… Przyjaźnisz się z chłopcami!Baba chybaby mnie zabił, gdybym na któregoś choć spojrzała…

– Cii! – szepnęłam pospiesznie, bo tata akurat się przeciągnął i odwrócił stronę w zeszycie z krzyżówkami. Na wspomnienie George’a i Aleksandra aż się spociłam.

– Chciałam tylko powiedzieć… Nie wierz Daisy, jeżeli nazywa cię nudziarą – mruknęła Amina. – Może kiedyś byłaś, nie wiem. Ale Hazel Wong, którą znam, jest zupełnie inna. Cieszę się, że się przyjaźnimy.

– Dla nas ta przyjaźń również wiele znaczy – zapewniłam.

– Hmm… Czy Daisy podziela twoje poglądy?

Zerknęłam na przyjaciółkę. Przestała już krążyć po wagonie i nieruchoma niczym marmurowy posąg patrzyła na wysokie wzgórze, które zachodzące słońce barwiło na różowo. Mimo to wiedziałam, że słucha naszej rozmowy.

– Sama ją o to zapytaj – poradziłam Aminie, lekko się rumieniąc.

– No cóż… – Potrząsnęła głową i podniosła głos, by mieć pewność, że Daisy nie uroni ani słowa. – Uważam, że powinna mnie lubić… W końcu jestem niezmiernie błyskotliwa!

Było to tak bardzo w stylu Daisy, że mimowolnie się roześmiałam, a Amina po chwili do mnie dołączyła.

 

Na kolację udaliśmy się do wagonu restauracyjnego, opromienionego światłem tylu świec, że wchodziło się do środka niczym do wnętrza gwiazdy. Ledwo jednak usiedliśmy przy stolikach, co innego przykuło moją uwagę. Ze zdumieniem zobaczyłam znajome twarze członków Bractwa Tchnienie Życia. Zwalista Theodora Miller akurat wymyślała kelnerowi. Od razu zdałam sobie sprawę, że to jej głos słyszałam w sąsiednim wagonie, i poczułam się nieswojo, bo przecież nieświadomie porównałam ją do Hatszepsut, za której wcielenie się uważała.

Na moich oczach przerażony kelner cofnął się przed rozsierdzoną panią Miller i potrącił jej kościstą towarzyszkę. Ta również od razu zaczęła na niego krzyczeć.

– Jadą tam gdzie my! – syknęła Daisy, dźgając mnie widelczykiem sałatkowym.

– Oby nie! – odparłam. – Są okropni!

– Okropnie fascynujący! – poprawiła i zaczęła podsłuchiwać rozmowę przy stole obok. Była tak na niej skupiona, że na pytania mojego taty odpowiadała ni w pięć, ni w dziesięć. Nie mogłam jej jednak winić. Sama nadstawiałam uszu, by pochwycić choć strzępy tej niezwykle interesującej dyskusji o reinkarnacji, wyznawcach, pieniądzach, faraonach i…

– Ido, nie mówisz poważnie.

– Ależ tak! – odparowała koścista kobieta. – W zeszłym tygodniu miałam we śnie objawienie. Zastanawiałam się i zastanawiałam… i odpowiedź może być tylko jedna: jestem wcieleniem Hatszepsut.

– Nie możesz być Hatszepsut! – Delikatna starsza dama, bardzo niska i tak pulchna, że prawie okrągła, załamała ręce ze zdenerwowania. – Może być tylko jedna Hatszepsut naraz i…

– I to ja nią jestem –