Śmierć w światłach rampy - Robin Stevens - ebook + książka

Śmierć w światłach rampy ebook

Robin Stevens

0,0
29,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Daisy Wells i Hazel Wong udały się do Egiptu w rejs po Nilu. Mają nadzieję, że uda im się obejrzeć kilka starożytnych świątyń i mumii. Jednak zamiast podziwiać zabytki trafiają na… morderstwo. Razem z nimi na okręcie SS Hatszepsut podróżuje również tajemnicze towarzystwo zwane Oddechem Życia: grupa eleganckich angielskich dam i dżentelmenów, którzy uważają się za wcielenia starożytnych faraonów. Po trzech dniach rejsu ich przywódczyni zostaje znaleziona martwa nocą w kajucie. Daisy i Hazel szybko się orientują, że nieśmiała córka ofiary jest wrabiana – i zaczynają badać najtrudniejszą dotąd w ich karierze sprawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 292

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SPIS POSTACI

TEATR RUE

Frances Crompton – właścicielka teatru

Theresa Johnson – inspicjentka

Inigo Leontes – reżyser i aktor grający ojca Laurentego

Rose Tree – aktorka grająca Julię

Lizander Tollington – aktor grający Romea

Simon Carver – aktor grający Merkucja

Martita Torrera – aktorka grająca Martę, piastunkę Julii

Daisy Wells – aktorka grająca Rozalinę i pazia Parysa, a poza tym prezes Towarzystwa Detektywistycznego

Hazel Wong – aktorka grająca Kocmołucha, a poza tym wiceprezes i sekretarz Towarzystwa Detektywistycznego

Annie Joy – garderobiana

Jim Cotter – portier

 

MIESZKANIE WUJKA FELIKSA

Felix Mountfitchet – wujek Daisy

Lucy Mountfitchet – ciocia Daisy

Bridget O’Connell – pokojówka

1

Nazywam się Hazel Wong i jestem detektywem.

W trakcie pierwszego śledztwa nie mogłam uwierzyć, że ktoś taki jak ja zajmuje się wyjaśnianiem trudnych zagadek, lecz nie potrafię już sobie wyobrazić życia bez Daisy i Towarzystwa Detektywistycznego, bez różnych osobliwych wydarzeń, potwornych niebezpieczeństw i zdumiewających zwrotów akcji, od których niemal staje mi serce. W czasie każdej sprawy przychodzi moment, gdy stwierdzam, że mam dość. Ale ledwie minie parę miesięcy bez morderstw, kradzieży czy porwań, a zaczynam czuć, że czegoś mi brakuje.

Nawet wziąwszy pod uwagę nasze dotychczasowe wyczyny, muszę przyznać, że obecnie w naszym życiu dzieje się wyjątkowo dużo. Widzicie, dołączyłyśmy do zespołu pewnego londyńskiego teatru – jakbyśmy były całkiem dorosłe! – no i oczywiście po raz kolejny natknęłyśmy się na okropną, wstrząsającą zbrodnię. Teraz już naprawdę czuję się jak bohaterka którejś z powieści detektywistycznych Daisy.

Naturalnie taka bohaterka nie miałaby pryszcza na nosie, nie przepadałaby za ciastkami (to akurat dziwne – moim zdaniem postacie książkowe za mało jedzą!) i nie zapominałaby tekstu. Mnie to wszystko dotyczy, ale nawet Daisy, cechująca się nieskazitelną cerą i talentem aktorskim, uwielbia słodycze. Nie ma zatem cienia wątpliwości, że obie jesteśmy prawdziwe i stoimy u progu swojego siódmego śledztwa w sprawie morderstwa. A wciąż pamiętam, jak się dziwiłam, gdy dobiłyśmy do trzech!

Powinnam pewnie wyjaśnić, jak doszło do tego, że oto siedzimy na nieco wytartych fotelach na widowni teatru Rue, podczas gdy potężny policjant w granatowej czapce miota się po scenie i krzyczy, że mamy nie ruszać się z miejsc.

I on, i my znaleźliśmy się tu dzisiaj z powodu zwłok – choć nie jest to szczególnie przyjemny powód. Zwłoki są zawsze straszne. Ze wszystkich elementów śledztwa z nimi mam największy problem. Daisy czasem się denerwuje, kiedy tak mówię, ale trudno. Myślę, że nie byłabym równie dobrym detektywem, gdyby przestały mnie obchodzić ofiary. Morderstwo to zbrodnia, a my rozwiązujemy swoje sprawy właśnie dlatego, że nas obchodzą.

Ta zagadka w gruncie rzeczy zaczęła się parę tygodni temu od decyzji wujostwa Daisy. Znalazłyśmy się w Rue dzięki cioci Lucy i wujkowi Feliksowi, a cały żart polega na tym, że wysłali nas tutaj po to, żebyśmy przestały„bawić się w detektywów”.

– Jejku – mruknęła pod nosem siedząca obok mnie Daisy. – Wujek Felix wpadnie w furię. Miało się obyć bez zbrodni… Dobrze mu tak! Nie powinien był nas traktować jak dzieci.

Jak zwykle myśli to samo, co ja. A skoro i tak czekamy, aż policjant przestanie chodzić tam i z powrotem i podejmie stosowne decyzje, opowiem wam krok po kroku, jak to się stało, że mamy siódme morderstwo do wyjaśnienia.

2

Może wciąż wyglądamy na pensjonarki, ale ostatnio nie za wiele się uczymy. W styczniu zmarł mój Ah Yeh, czyli dziadek, więc opuściłyśmy mury Szkoły Żeńskiej Deepdean (gdzie chodzimy do czwartej klasy) i popłynęłyśmy do mojego rodzinnego Hongkongu. Zanim wróciłyśmy do Anglii – po wszystkich przygodach, które nas spotkały – był już początek maja, więc nie tylko straciłyśmy cały trymestr wiosenny, lecz także spóźniłyśmy się na rozpoczęcie letniego.

Myślałam, że zostaniemy odesłane prosto do szkoły, ale dorośli uznali, że należy nam się odpoczynek po strasznych przeżyciach i możemy poczekać z powrotem do Deepdean do pierwszego czerwca, czyli drugiej części trymestru. Podejrzewałam, że wobec tego pojedziemy do Fallingford, domu Daisy, lecz ta posiadłość wciąż stoi pustką. Zamiast tego kazano nam jechać do Londynu, gdzie mieszka wujek Felix ze swoją świeżo poślubioną żoną. Do nowej pani Mountfitchet mamy się zwracać „ciociu Lucy” i przeważnie nawet o tym pamiętamy.

Wujek Felix nic się nie zmienił. Ma interesującą osobowość, choć często działa ludziom na nerwy, jest wysoki i złotowłosy jak Daisy, i wybitnie inteligentny. Nosi monokl i spogląda przez niego bardzo przenikliwie, i wykonuje niezmiernie ważną tajną pracę, o której nie powinnyśmy w ogóle wiedzieć.

Właśnie w związku z pracą w pierwszym tygodniu naszego pobytu znikał na długie godziny, ale potem oprowadzał nas po mieście. Londyn jest fascynujący. Wujek Felix zabrał nas na podwieczorek do luksusowego hotelu, na pokaz magicznych sztuczek, do teatru, a nawet na szokująco późną kolację – o ósmej czy dziewiątej! – do pełnej zgiełku restauracji o złotych ścianach, w której damy odważnie pokazywały nagie ramiona w sukniach wieczorowych. Dostałyśmy lemoniadę w kieliszkach do szampana i poczułam się bardzo światowo.

Kiedy wujka nie było, zostawałyśmy z ciocią Lucy. „Będę waszą guwernantką – powiedziała i mocno zacisnęła usta. – W końcu mam już wprawę, a w pracy chwilowo… niewiele się dzieje”. Praca cioci jest równie ważna i tajna, jak praca wujka.

Spodziewałam się normalnych lekcji, czegoś w rodzaju pożywnej owsianki dla umysłu. A przecież powinnam już wiedzieć, że lekcje cioci Lucy muszą być niezwykłe jak ona sama, zupełnie niepodobne do ślęczenia nad łaciną czy wkuwania imion królów, co nam każą robić w Deepdean.

Zaraz po naszym przyjeździe ciocia Lucy trafiła na zeszyt, w którym ćwiczyłam używanie szyfrów (namawiałam też do tego Daisy), i już następnego dnia na moim biurku piętrzył się stos książek kodowych. Nie miałam pojęcia, że jest ich aż tyle!

– Przejrzyj je – powiedziała ciocia – a później wykorzystaj zeszyt ćwiczeń. Rozwiąż tyle zadań, ile dasz radę, i pokaż mi je po południu.

– Nudy! – orzekła Daisy, przesuwając książki, żeby usiąść na blacie.

Ja jednak byłam wniebowzięta. Spędziłam nad zadaniami parę godzin, dużo więcej, niżbym się ośmieliła w Deepdean (w szkole trzeba bardzo uważać, żeby nie wyjść na kujonkę). Przerwałam naukę dopiero wtedy, gdy w głowie już mi huczało od cyfr, znaków i dziwnych języków.

Tymczasem Daisy miała inne zajęcie. Ciocia Lucy zabrała ją do drugiego pokoju, aż po sufit wypełnionego różnymi ubraniami, kapeluszami, perukami i kosmetykami. Godzinę później wyszła stamtąd pomarszczona siwowłosa staruszka z grubymi okularami na nosie, owinięta ciepłym szalem. Zgarbiona stanęła przy moim biurku i trzęsącym się głosem powiedziała:

– Hazel Wong! Przynoszę ci nowiny!

– Wiem, że to ty, Daisy – odparłam. – Masz te same buty.

– Ale nie poznałabyś mnie na ulicy! – zawołała staruszka głosem Daisy. – Kurczę, zapomniałam o butach.

Ciocia Lucy uśmiechnęła się do mnie.

– Brawo, Hazel. Jesteś bardzo spostrzegawcza. Daisy, musisz jeszcze poćwiczyć.

Moja przyjaciółka westchnęła ze zniecierpliwieniem, jednak niezwykłe lekcje przypadły jej do gustu – tym bardziej że stanowiły naszą tajemnicę. Taka była niepisana umowa – że wujek Felix o niczym się nie dowie. Wujek to człowiek nietuzinkowy, ale w gruncie rzeczy nie aprobuje naszych detektywistycznych zapędów, za to ciocia Lucy widocznie rozumie, że dla nas to nie zabawa. My po prostu jesteśmy detektywami, i tyle.

Dopóki z nimi mieszkamy, to wujek Felix jednak ma ostatnie słowo – a on od początku pragnął trzymać nas z dala od tajemnic i zbrodni.

Potem George i Aleksander dostali przepustkę ze szkoły i przyjechali na urodziny Daisy. Moja przyjaciółka sama opisała, co przeżyłyśmy w Muzeum Brytyjskim, więc nie muszę tu o tym wspominać. Powiem tylko, że była to wyjątkowo emocjonująca przygoda i że właśnie wtedy wujek Felix zaczął się poważnie zastanawiać, czy aby znowu nie wystawiamy się na niebezpieczeństwo.

A wskutek tego pojawił się pomysł z teatrem Rue.

3

O pomyśle usłyszałyśmy przy śniadaniu w poniedziałek jedenastego maja. Pokojówka Bridget akurat wniosła tosty i stertę telegramów, które wcześniej sama zręcznie odkodowała. W tym domu wszyscy wiodą życie interesujące i tajemnicze, a Bridget jest interesującą i tajemniczą służącą, która nie tylko sprząta i gotuje, lecz także potrafi wiele innych rzeczy.

Wujek Felix podniósł wzrok znad idealnie wyfiletowanego wędzonego śledzia i zwrócił się do cioci Lucy:

– Cieszę się, że w tym tygodniu znowu zostaniesz z dziewczętami. Potrzebują dobrych wzorców. Już samo słowo „ciocia” brzmi bardzo nobliwie, nie uważasz? Od kiedy jesteś ciocią, stałaś się dużo stateczniejsza, kochanie. – Mrugnął do niej zawadiacko.

– Bzdura! – burknęła ze złością Daisy. – Nie potrzebujemy żadnych wzorców!

Wujek nie zaszczycił jej spojrzeniem, a ciocia odłożyła telegram, który właśnie czytała.

– To bardzo miłe, kochanie, ale niestety muszę wrócić do pracy – powiedziała. – Pojawiło się coś pilnego.

– Słucham? – rzucił ostro wujek Felix. – Niemożliwe… Pokaż!

Bez słowa podała mu kartkę. Przeczytał wiadomość i się skrzywił.

– No nie! To ci dopiero! Ale masz rację. Ta sprawa zajmie z tydzień…

– Co się stało? – gwałtownie zainteresowała się Daisy. – Coś okropnego?

– Nie twoja sprawa, siostrzenico. Lucy, cóż, u licha, teraz zrobimy? Czy Bridget może się nimi zająć?

– Nie jestem niańką, panie M. – wtrąciła Bridget od progu. – I chyba pan pamięta, że kazał mi obserwować podejrza…

– Ach, tak, rzeczywiście. – Wujek wszedł jej w słowo, a potem zamilkł.

– Same świetnie damy sobie radę! – wykrzyknęła Daisy. – Wreszcie porządnie zwiedzimy Londyn. Już nie mogę się doczekać!

– Wykluczone! – zgasił jej zapał.

Ciocia gestem poprosiła o ciszę.

– Poczekajcie, coś mi przyszło do głowy. Pozwólcie, że trochę podzwonię.

Szepnęła coś mężowi na ucho i wyszła na korytarz. Dwadzieścia minut później wróciła z zadowoloną miną.

– Skarbie, chcesz, żeby dziewczęta przebywały pod kontrolą w zamkniętej przestrzeni, zgadza się? – spytała.

Wujek Felix przytaknął.

– A ty, Daisy, pragniesz mocnych wrażeń?

– Naturalnie! – skwapliwie potwierdziła moja przyjaciółka.

– A ty, Hazel, uwielbiasz piękne opowieści?

– Tak? – odezwałam się niepewnie.

– W takim razie chyba znalazłam idealne rozwiązanie – poinformowała ciocia Lucy. – Pracuję z dziewczyną, której ciotką jest Frances Crompton, właścicielka teatru Rue. Frances akurat przygotowuje premierę Romea i Julii, ale z powodu grypy wciąż traci aktorów. Wszystkich odtwórców ról epizodycznych przechwyciły inne teatry – lepiej płacą, podczas gdy u biednej Frances chwilowo się nie przelewa. Pomyślałam, że w tych okolicznościach mogłaby się zaopiekować tymczasowymi członkami zespołu, oczywiście za drobną opłatą. I się zgodziła.

– Lucy! – zawołał wujek Felix ze zdumieniem. – Och, no cóż, przynajmniej będą pod dobrą opieką…

Oczy Daisy robiły się coraz większe, kiedy przenosiła wzrok to na ciocię, to na wujka.

– Jak to? My?– zapytała bez tchu. – Mówisz serio?

– Serio – potwierdziła ciocia Lucy. – Słyszałyście o Frances Crompton?

– Jasne, że tak! – wykrzyknęła Daisy. – Jest sławna! Teatr Rue może i ma teraz trudności, ale to wciąż najważniejsza scena szekspirowska w kraju!

– Znakomicie. Wobec tego czy chciałybyście wziąć udział w ich nowej produkcji?

– Mamy wyjść na scenę?! – krzyknęła Daisy w ekstazie; całkiem zapomniała o zmieszaniu i swoich podejrzeniach. – Rety, cudownie! Prawda, że cudownie, Hazel?

– Ojej – bąknęłam. – Ojej, ja…

„Nie wyobrażam sobie gorszego pomysłu” – chciałam powiedzieć, ale ugryzłam się w język. Daisy była zachwycona, postanowiłam więc udawać, że żołądek wcale nie skręca mi się ze strachu.

– Wiedziałam, że się ucieszysz, Daisy. – Ciocia Lucy się uśmiechnęła. – Epizod w Romeu i Julii!

– Ciociu, to nie będzie żaden epizod – poprawiła ją Daisy z naganą. – Będę gwiazdą!

– Oczywiście, moja droga, kim innym miałabyś być? – Wujek uniósł brwi. – Sądzę, że świetnie się odnajdziesz w teatrze. Ale co z Hazel?

– Dam sobie radę – zapewniłam, z trudem przełykając ślinę.

– Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – stwierdziła ciocia Lucy. – Hazel, może nie uważasz się za dobrą aktorkę, ale za długo przebywasz z Daisy, żeby nie nauczyć się udawać.

– Cóż za nietaktowna uwaga! – oburzyła się moja przyjaciółka. – Jesteś żoną wujka Feliksa od zaledwie pięciu miesięcy, a już się do niego upodobniłaś!

Wujek wybuchnął śmiechem, a potem on i ciocia uśmiechnęli się do mnie, ja zaś nabrałam podejrzeń, że ciocia Lucy właśnie nam zorganizowała kolejną nietypową lekcję.

Wciąż nie mam co do tego pewności, ale tak czy inaczej, właśnie dlatego dołączyłyśmy do zespołu teatru Rue.

4

Kiedy nazajutrz po obiedzie stanęłam z Daisy i Bridget przed teatrem, zrobiło mi się trochę niedobrze, całkiem jak na statku, którym wracałyśmy z Hongkongu. Przez cały ranek umierałam ze strachu, podczas gdy Daisy biegała po mieszkaniu w radosnych podskokach. Ciągle nie mieściło mi się w głowie, że będę musiała wystąpić na scenie – w dodatku przed ludźmi!

Musiałam jednak przyznać, że sam teatr robi imponujące wrażenie. Przylega do ronda niedaleko Leicester Square, jest zbudowany z czerwonych i białych cegieł i ma wiele dużych, błyszczących okien. Przypomina zamek, również dzięki czterem smukłym wieżyczkom od frontu, które wyglądają jak blanki. To porównanie nasuwa się także dlatego, że Rue otacza iście bitewny zgiełk – od ronda non stop dobiegają pisk hamulców, wycie klaksonów i niecierpliwe krzyki, czyli typowe miejskie odgłosy.

Londyn nie powinien się zbytnio różnić od Hongkongu, ale się różni. Chociaż tutaj też już przyszła wiosna, to przyniosła mało słońca, chłodne, wietrzne dni, szare chmury pędzące po niebie i deszcz bębniący o szyby, no i w najlepszym wypadku kilka niedużych kwiatków smutno zwieszających główki w doniczkach.

Tęsknię więc za dusznym hongkońskim upałem, za przestworem jasnego nieba i dżunglą w rozkwicie. Tęsknię nawet za pająkami. Brakuje mi też poczucia, że jestem u siebie. W Azji mogłam odetchnąć pełną piersią, za to tutaj, w Anglii, znowu muszę mieć się na baczności. Czuję się tak, jakby pobyt w Hongkongu zdarł ze mnie warstwę skóry i jakbym teraz na nowo musiała się na wszystko uodpornić.

Mimo to w Londynie nie rzucam się w oczy aż tak bardzo jak w Deepdean. Po prostu tutaj jest więcej ludzi, którzy są inni, jak ja. W autobusach czy w metrze widziałam sporo twarzy przywodzących na myśl naszego przyjaciela George’a, a nawet (za każdym razem serce we mnie rośnie) parę podobnych do mojej.

O tym wszystkim myślałam, kiedy Bridget zapędziła nas do teatru i nagle znalazłyśmy się w ogromnym holu o złoto-czarno-czerwonym wystroju. Był pusty i cudownie cichy; drzwi, które się za nami zamknęły, natychmiast ucięły wszelkie hałasy z zewnątrz. Żyrandole rzucały jasne światło, które odbijało się od marmuru, a powietrze miało przyjemny, bogaty zapach. Na widok pełnego przepychu wnętrza Daisy się rozluźniła; oczy jej lśniły w blasku lamp. Teatr okazał się piękny, wręcz magiczny. Aż sama mimowolnie się uśmiechnęłam.

– No dobrze, pamiętacie, co mówiła wasza ciocia? – stanowczo zwróciła się do nas Bridget, marszcząc brwi. Ma szeroką, piegowatą twarz i ciemne oczy. – Zachowujecie się nienagannie albo panna Crompton natychmiast odeśle was do domu. Czy to jasne?

Bridget jest bardzo rzeczowa. Twierdzi, że to dlatego, że dorastała w Dublinie.

– Jak słońce. – Daisy przewróciła oczami.

– Nienagannie, Daisy – powtórzyła pokojówka i trzepnęła ją w ramię. – Możecie być pewne, że o wszystkim się dowiem.

Mrugnęła do nas ostrzegawczo, lecz w tym momencie ktoś pojawił się na schodach.

Kobieta miała na sobie bezkształtną brązową suknię i poruszała się z widocznym trudem. Ciężko stąpała i tak mocno ściskała złoconą metalową poręcz, że chyba musiała pozostawiać na niej ślady palców. Była silnie zbudowana i stara, starsza nawet niż większość nauczycielek w Deepdean, i miała siwe, krótko ścięte włosy. Okrągłe okulary sprawiały wrażenie maciupkich na jej szerokiej twarzy.

– Co tu robicie? – rzuciła ostrym tonem. – Zamknięte!

– Dzień dobry! – odezwała się Daisy, zgrabnie dygając. – Panna Crompton, prawda? Widziałam pani zdjęcie w gazecie. Przyszłyśmy zagrać w pani sztuce.

– Dzień dobry – powiedziała równocześnie Bridget. – Jestem Bridget O’Connell. Podobno rozmawiała pani z panią M. o dziewczynkach?

– No dobrze, rozumiem, ale co tu robicie? To wejście dla publiczności. Theresa, inspicjentka, przez niedopatrzenie zostawiła otwarte drzwi. Aktorzy wchodzą od tyłu, bez wyjątków. Myślicie, że już jesteście takie ważne?

Serce we mnie zamarło. Panna Crompton wydawała się dość niemiła.

Daisy zamrugała.

– Popełniłyśmy błąd – wyznała, ściągając łopatki i mocno prostując plecy. – To się nie powtórzy.

Panna Crompton zmrużyła oczy.

– No myślę – mruknęła. – Właśnie miałam tu zamknąć. To wejście będzie nieczynne aż do premiery. Dobrze, dziewczynki, chodźcie ze mną. Wasza ciotka chce, żebyście zagrały w sztuce, nawet jeśli będziecie tragiczne, lecz mimo to wolałabym się sama przekonać, na co was stać.

ODSTEP

Chodziłam już do teatru i siadywałam na pogrążonej w mroku widowni, ale jeszcze nigdy nie byłam na scenie. Nie miałam pojęcia, że teatr z niej widziany jest ogromny, a rzędy foteli piętrzą się niczym góry. Nie miałam pojęcia, że światła oślepiają, od zapachu szminki kręci się w nosie, nogi się uginają i z całego serca pragniesz zapaść się pod ziemię, żeby już nikt nigdy na ciebie nie patrzył. Tego popołudnia stałam samiuteńka na wielkiej, pustej scenie i wydawało mi się, że nawet mój oddech odbija się echem od ścian.

– Przedstaw się! – zadudnił głos panny Crompton z widowni.

– Eee… – bąknęłam niemądrze. – Ja…

– Nie wie, jak się nazywa – uszczypliwie mruknęła panna Crompton. – Znakomicie. W takim razie zaczynaj.

Podejrzewałyśmy, że właścicielka teatru może nas poprosić o wygłoszenie fragmentu jakiegoś utworu, dlatego dzień wcześniej całe popołudnie uczyłam się na pamięć bardzo rozsądnej przemowy piastunki Julii. Niestety kiedy otworzyłam usta, zamarłam. Miałam kompletną pustkę w głowie i jedyne, co mi przyszło na myśl, to urywek z Ody do słowika.

– Nieśmiertelny mój Ptaku – wieczność jest twym losem! – wybełkotałam.

Była to zwykła nudna lektura, wiersz, którego uczą się w Deepdean krewetki.

– Tą samą piosnką, którą dzisiaj w nocy słyszę,

Wnikałeś może w serce Ruth, pełne tęsknoty

Za domem, kiedy stała wśród obcego zboża…

Raptem zdałam sobie sprawę, czemu wybrałam właśnie Odę. Często czułam się jak Ruth w tym wierszu – i to właśnie był jeden z takich momentów. Z trudem dobrnęłam do końca, zacinając się, gotując z gorąca w blasku reflektorów i skręcając ze wstydu, bo mimowolnie bardzo się odkryłam w tym występie. Kiedy zamilkłam, w teatrze zapadła głucha cisza. Miałam wrażenie, jakby wszystkie puste fotele patrzyły na mnie krytycznie.

– Nadzwyczajne – powiedziała panna Crompton. Wiedziałam, że nie mówi tego w sensie pozytywnym. – Możesz odejść. Następna!

Na łeb, na szyję zbiegłam po schodkach po prawej stronie i padłam na pluszowy fotel w pobliżu Bridget, która zręcznie kreśliła jakieś zawijasy w książeczce kodów, akurat gdy Daisy weszła na scenę tanecznym krokiem.

Bezpieczna na widowni niespodziewanie na nowo poczułam ekscytację. Złoty łuk nad proscenium lśnił obiecująco, ciemna aksamitna kurtyna przepowiadała zapierające dech w piersiach wydarzenie. Daisy promieniała. Dłonie miała złączone, a stopy w takiej pozycji, jakby szykowała się do występu w spektaklu baletowym, i niemal świeciła własnym blaskiem.

– Dzień dobry! – zaszczebiotała. – Jestem Daisy Wells, córka lorda Hastings. Czy mogę zaczynać?

– Proszę bardzo – przyzwoliła panna Crompton. Czy mi się zdawało, czy w jej głosie usłyszałam rozbawienie?

Daisy rzuciła się na kolana i wyciągnęła przed siebie ręce. Jej twarz wyrażała udrękę.

– Co trzymasz, miły, w zaciśniętej dłoni?! – krzyknęła. – Ach, więc trucizna jest winna twej śmierci?… Daj mi choć usta!

Pochyliła się i wykonała wargami drobny, dziwny ruch, całkiem jak wtedy, gdy była zmuszona ucałować cioteczną babkę Eustacię w Boże Narodzenie. Z trudem powstrzymałam chichot. Daisy i romans – to po prostu nie idzie w parze!

– Sztylet mi w tym pomoże! – wrzasnęła, zrywając się na równe nogi i wymachując zaciśniętą pięścią. – Niech rdzewieje od krwi; nie będzie mi więcej potrzebny!

Przycisnęła dłoń do brzucha i zgięła się wpół, dysząc ciężko. Powoli opadała na ziemię, pojękując, a potem dwa razy drgnęła i zastygła w bezruchu.

Czekałam, co będzie dalej. Bridget z westchnieniem odwróciła kartkę. Wreszcie moja przyjaciółka usiadła i otworzyła oczy.

– Tak naprawdę to nic mi nie jest – zapewniła.

– Domyśliłam się – powiedziała panna Crompton. – No, no. Ten występ był cudownie kiczowaty. Najwyraźniej nigdy nie brałaś lekcji gry aktorskiej i masz wybujałą wyobraźnię, ale podziwiam twój entuzjazm.

– Dziękuję. – Daisy dygnęła. – To kogo zagram?

Właścicielka teatru westchnęła.

– Ponieważ dołączacie do zespołu w stanie wyższej konieczności, a także na prośbę waszej ciotki, postaram się wykorzystać was jak najlepiej. Zagrasz dwie małe role: pazia Parysa oraz Rozaliny. Druga postać nic nie mówi i przeważnie jej nie widać, ale w naszej produkcji zadbamy, żeby była zauważalna. Obie dają duże pole do popisu.

– Hmm – mruknęła Daisy. – Zgadzam się. A co z Hazel? Absolutnie nie mogę występować bez niej.

– Ach, panna Wong… Czy jesteś pewna, że chcesz grać? – spytała panna Crompton.

Ani na moment nie przestając pisać, Bridget odwróciła się ku mnie i zacisnęła usta, ja zaś w tej chwili dałabym wszystko, żeby móc schować się pod fotelem… lecz mój wzrok padł na Daisy. Stała pośrodku sceny z rękami skrzyżowanymi na piersi i niby patrzyła rozkazująco, ale jej spojrzenie było jedną wielką prośbą.

„Ze względu na mnie przepłynęła pół świata” – pomyślałam. Publiczne występy wydawały mi się równie wielkim wyczynem, jak daleka podróż. Stwierdziłam jednak, że dam radę i że zrobię to – dla niej.

Przełknęłam więc ślinę i wciąż zmagając się ze strachem, powiedziałam:

– Tak.

5

– Och! – zawołała Daisy trochę później. – Czy to nie jest cudownie emocjonujące? Panna Crompton uczyniła teatr Rue sławnym. Hamleta z Archibaldem Dukiem wystawiała prawie trzy miesiące, a Hilda Dove twierdzi, że zawdzięcza jej karierę!

– Co to w ogóle za ludzie? – spytałam. – Czy Hilda Dove naprawdę się tak nazywa? I skąd to wszystko wiesz,Daisy?

– Oczywiście nie urodziła się jako Hilda Dove. Większość aktorów wybiera sobie ciekawsze nazwiska po wstąpieniu na scenę. Któż by chciał iść do teatru na Berthę Jones? A wiem to dzięki Bertiemu – wyjaśniła moja przyjaciółka, niedbale machając ręką. – Ma fioła na punkcie teatru, a ja podkradam mu pisma. W końcu nigdy nie wiadomo, jaka wiedza może się przydać, co? Właśnie mamy tego dowód!

– Ale kodów to nie chcesz się uczyć! – wytknęłam jej.

– Wystarczy, że ty się uczysz. Gdybym starała się wszystko zapamiętać, tylko zmarnowałabym dużo miejsca w mózgu. Ale nieważne, grunt, że dzięki Bertiemu wiem o pannie Crompton i Rue. Jest po prostu genialna – kupiła teatr ze dwadzieścia lat temu, kiedy podupadł, i zrobiła z niego najlepszą scenę szekspirowską w kraju. Pracowała z Inigiem Leontesem i Lindą Torrence – a teraz będzie pracować z Daisy Wells! No i z Hazel Wong, rzecz jasna. Wiesz, tak sobie myślę, że mogła ci dać lepszą rolę niż tego głupiego Kocmołucha!

– Nie mam do niej najmniejszych pretensji! – odparłam. – Dobrze wiesz, że żadna ze mnie aktorka. W ogóle się tym nie przejmuję.

A jednak, chociaż za nic nie wyznałabym tego Daisy, trochę się przejmowałam. Kocmołuch, którego miałam grać, należał do służących Capulettich i pojawiał się w domu swoich państwa w czasie przyjęcia, na którym doszło do pierwszego spotkania Romea i Julii. Była to bardzo mała rola – lecz nie aż tak, jak bym chciała. Ponieważ okazało się, że jest to rola mówiona.

– Nie możemy być w dwóch miejscach naraz! – Daisy z szerokim uśmiechem zacytowała moją kwestię, całkiem jakby czytała mi w myślach. – Sądzę, że nawet ty powinnaś dać radę. Oj, to naprawdę prześmieszne. Poczekaj, aż powiem o tym George’owi…

– Jeśli powiesz o tym George’owi lub Aleksandrowi, nigdy więcej się do ciebie nie odezwę! – zawołałam.

Aleksander miałby się dowiedzieć, że zmuszono mnie do udawania chłopca? Na samą myśl o tym trzęsłam się z nerwów. Oczywiście Daisy także dostała rolę chłopca, ale byłam pewna, że ona w rajtuzach i kubraku, przebrana za pazia Parysa, wypadnie po prostu świetnie i w ogóle nie będzie przypominać chłopca.

Chyba po raz dziesiąty powiedziałam sobie stanowczo, że Daisy też się coś należy. W Hongkongu, choć usiłowała to ukrywać, cały jej świat stanął na głowie. W Hongkongu z nas dwóch to ja byłam ważna i sławna.Daisy się z tym pogodziła, ale nie przyszło jej to łatwo. Jeszcze dwa lata temu nie zgodziłaby się na taki układ, więc teraz ja byłam jej coś winna. Zamierzałam udowodnić, że potrafię być dobrą przyjaciółką – nawet jeśli musiałabym przez najbliższe tygodnie odgrywać Kocmołucha, podczas gdy ona będzie się przechadzać po scenie jako piękna Rozalina. „Gdyby Rozalina była Angielką, niewątpliwie też urodziłaby się jako córka lorda” – pomyślałam z lekkim rozgoryczeniem. Przydzielone role bezspornie wskazywały, która z nas jest prezesem Towarzystwa Detektywistycznego, a która tylko sekretarzem.

– No dobrze!– zawołała moja przyjaciółka, unosząc ręce w udawanym przerażeniu. – Nikomu nie powiem! Przyrzekam na Towarzystwo Detektywistyczne. A szczerze mówiąc, ja wcale nie trafiłam lepiej. Muszę się nauczyć mnóstwa kwestii pazia, a jako Rozalina mam pozwolić, by wstrętny staruch pożerał mnie wzrokiem.

– Romeo chyba nie jest taki stary? – zaniepokoiłam się.

– Nie można tego wykluczyć – odmruknęła ponuro. – Dowiemy się jutro, jak poznamy resztę zespołu.

ODSTEP

Kiedy wróciłyśmy do Rue nazajutrz, Bridget wprowadziła nas do środka wejściem dla aktorów. Były to małe czarne drzwi w ścianie z czerwonej cegły na tyłach budynku, prawie niewidoczne, chyba że się ich specjalnie szukało. Przypominały wejście do Tajemniczego Ogrodu, tylko budziły większe przerażenie.

Daisy przekręciła klamkę i znalazłyśmy się w ciepłym, wyłożonym boazerią przedsionku. W budce po prawej stronie siedział starzec, całkiem jak portier w Kolegium Świętej Magdaleny tej zimy. Miał rozwiane białe włosy i nieporządną bródkę, która wyglądała, jakby nie przycinał jej od dobrych kilku dni.

– Cześć – powiedział, kierując na nas paciorkowate niebieskie oczy. – A wy kim jesteście?

– Należymy do zespołu – oznajmiła Daisy, prostując się dumnie. – Ja gram Rozalinę i pazia Parysa. A pan to kto, jeśli wolno zapytać?

– Jim Cotter – przedstawił się i zmrużył oczy. – Pilnuję tylnego wejścia. Jestem tu zawsze, za dnia i w nocy. Tutaj mieszkam, tutaj śpię i mam oczy z tyłu głowy. A jeśli chcecie się dostać do Rue, musicie się najpierw wpisać do książki wejść i wyjść. Jeśli wolno prosić.

Daisy zamaszyście nakreśliła swoje imię i nazwisko, po czym przekazała pióro Bridget.

– Daisy Wells i Hazel Wong… – odczytał Jim i przyjrzał się nam uważnie. – W porządku. Macie… – zerknął na leżącą przed nim tabliczkę – …garderobę numer siedem. Na górę schodami po lewej, a potem dalej schodami przy windzie. I lepiej nie próbujcie korzystać z windy – od miesiąca nie działa i na razie nie ma pieniędzy, by ją uruchomić. Po prawej stronie zobaczycie rząd garderób. Na pewno bez trudu znajdziecie właściwą. No, znikajcie. Tylko nie naróbcie bałaganu.

– Dziękuję – szepnęłam.

Nagle poczułam się niezręcznie. Jim mówił w sposób wyjątkowo rzeczowy i zdałam sobie sprawę, że traktuje nas jak dorosłych członków zespołu teatralnego, co mnie onieśmieliło. Daisy w kwietniu skończyła piętnaście lat, lecz moje urodziny wypadają dopiero latem i w tym momencie wydawało się, że to ogromna różnica.

Daisy przemaszerowała obok Jima z wysoko uniesioną głową, jakby wybierała się na przyjęcie, a ja potruchtałam za nią.

Weszłyśmy na górę i skręciłyśmy w lewo, a tam zobaczyłyśmy kręcone kamienne schody. Prowadziły i w górę, i w dół, a w dodatku owijały się dookoła wąskiej windy. Poszłyśmy jeszcze wyżej, aż do długiego, ciasnego korytarzyka z mnóstwem drzwi po prawej stronie. Na ten widok zrobiło mi się trochę lżej na sercu, bo przypomniałam sobie korytarze w Deepdean, ciemne i zastawione zniszczonymi meblami.

Garderoba numer siedem znajdowała się prawie na końcu. Była bardzo mała i oświetlona trzaskającym płomieniem lampy gazowej, i panował w niej dziwny zapach – silny i trochę podobny do woni farby. Były tu dwa lustra oraz wieszak na kostiumy. Przed jednym z luster leżały rozrzucone kosmetyki, a na wieszaku wisiało parę ciemnych sukien. Jakby ktoś już korzystał z tego pomieszczenia, tylko na chwilę wyszedł.

Znowu ogarnęło mnie poczucie, że to nie miejsce dla mnie, i aż cofnęłam się o krok. Od razu wpadłam na idącą za mną Bridget, która burknęła coś pod nosem i wepchnęła mnie do garderoby.

– Daisy, wydaje mi się, że ten pokój już do kogoś należy – szepnęłam nerwowo. – Musiało zajść nieporozumienie. Co to za zapach?

– Och, to specyfik, którego używają do zmywania szminki – wyjaśniła z ogromną znajomością rzeczy. – Cuchnie, prawda? Ale nie wygłupiaj się, przecież nie będziemy z nikim dzielić garderoby. Te rzeczy pewnie leżą tu od ostatniego przedstawienia. To była Miarka za miarkę, jeśli dobrze pamiętam…Nie, będziemy mieć własną garderobę, jestem o tym przekonana. A teraz chcę ci powiedzieć coś ważnego. Rzuciłam okiem do książki wejść i wyjść i chyba już wiem, kto gra Julię. Rose Tree!Oczywiście to nie jest prawdziwe nazwisko, tylko idiotyczny pseudonim, ale rety, ona jest sławna! Zaledwie w zeszłym roku ukończyła Królewską Akademię Teatralną, lecz Londyn już oszalał na jej punkcie. Bertie widział ją w Szczęśliwych rodzinach w teatrze Lyric i strasznie się nią zachwycał w liście! Jejku, a poza tym Rose Tree ma fascynującą przeszłość. Straciła rodziców w wieku trzynastu lat! Sama pomyśl, jakie szczęście…

– Daisy! – obruszyłam się.

Za naszymi plecami zaskrzypiały drzwi garderoby. Zerknęłam w lustro i ujrzałam w nim odbicie młodej kobiety. Była prawie wzrostu Daisy, miała ciemne, zaczesane do tyłu włosy, wielkie brązowe oczy i grube, wyraźne brwi – i wcale nie wyglądała na dorosłą. W gruncie rzeczy wydawało się, że jest tylko na tyle dorosła, żeby przyjęli ją na uniwersytet; może nawet była ciut młodsza od Bertiego? Na nasz widok zacisnęła szerokie wargi.

– Co robicie w mojej garderobie? – zapytała z lekkim obcym akcentem. Nie potrafiłam odgadnąć, skąd pochodzi.

– O, przepraszam bardzo! To nasza garderoba! – wykrzyknęła Daisy, okręcając się na pięcie i nadymając ze złości. – Numer siedem. Jim nas tu skierował.

– Jeszcze tego brakowało! Frances! W mojej garderobie są dzieci! – wrzasnęła dziewczyna, wychylając się na korytarz. – Frances! Frances! Tego już za wiele!

Gapiłam się na nią z otwartymi ustami. Daisy zamarła z oburzenia, a na jej policzkach wykwitły rumieńce. Nie lubi być nazywana dzieckiem.

Usłyszałam czyjeś głosy i dziewczyna znowu wpadła do garderoby, za nią zaś – panna Crompton.

– Słuchaj! One twierdzą, że to ich garderoba! – zawołała dziewczyna, wściekle machając rękami.

– Nic dziwnego. Sama je tu umieściłam, droga Martito – oświadczyła panna Crompton. – Dziewczęta właśnie dołączyły do naszego zespołu i też muszą się gdzieś przebierać. Poza tym chciałabym, żeby ktoś im pokazał, co i jak, no i pomyślałam, że mogłabyś się tym zająć.

– Ale to jeszcze dzieci! Mają nawet niańkę! – wrzasnęła Martita, wskazując palcem Bridget.

– Nie jestem niańką – chłodno wtrąciła Bridget. – Jestem pokojówką i wykonuję obowiązki powierzone mi przez chlebodawcę, czyli w tym wypadku odprowadzam dziewczynki do teatru. A teraz wracam do swojej prawdziwej pracy. Przyjdę po nie o siódmej.

– Dziękuję, Bridget. No, Martito, zachowuj się – powiedziała panna Crompton, kiedy pokojówka wyszła, pożegnawszy się z nami skinieniem głowy. – Proszę, żebyś im pomogła, więc to zrobisz.

– To wszystko wina Rose!– wściekle wysyczała dziewczyna i, wyobraźcie sobie, tupnęła nogą! – Zabrała mi rolę, zabrała garderobę, a teraz jeszcze mam niańczyć dzieci!

– Nie zamierzam dłużej dyskutować na ten temat – ucięła panna Crompton, zupełnie jakby Martita była w naszym wieku. – W każdym razie może dzięki temu lepiej przygotujesz się do roli? Będziesz cudowną piastunką, skarbie, a Rose będzie wspaniałą Julią. Inigo i ja zgadzamy się, że wyznaczenie do ról piastunki i Julii aktorek w tym samym wieku będzie ważnym manifestem w walce klas. No dobrze, może was sobie przedstawię? Daisy, Hazel, poznajcie Martitę Torrerę.

– To mój pseudonim – burknęła Martita, krzyżując ręce na piersi. – Naprawdę nazywam się inaczej. No i jestem Portugalką, nie Hiszpanką.

– Tak, skarbie, ale nikt nie chciałby oglądać aktorki, która nazywałaby się po prostu Marta Pao. Taki już jest show-biznes, przecież wiesz. No i wszyscy wiedzą, gdzie leży Hiszpania, a kiedy włożysz buty na obcasach, będziesz wyglądać na hiszpańską ślicznotkę.

Martita się skrzywiła i wywróciła oczami.

– Posłuchajcie, próba zaczyna się za dziesięć minut. Oczekuję, że przyjdziecie punktualnie. Daisy, Hazel, jeszcze przez trzy dni będziemy kontynuować próby czytane, więc macie trochę czasu, żeby się ze wszystkim oswoić, ale liczę, że pod koniec tygodnia będziecie już gotowe do prób sytuacyjnych.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Zostałyśmy same z Martitą.

– Co to są próby czytane? – szepnęłam do Daisy.

– Błagam! – fuknęła dziewczyna.

Odwróciła się i wlepiła w nas wzrok, wciąż stojąc z założonymi rękami. Przyszło mi na myśl, że jej zdenerwowanie może być częściowo spowodowane przypomnieniem, że tak naprawdę pochodzi z innego kraju. Mnie ludzie czasami pytają, czy jestem Japonką, co jest okropnie irytujące.

– Czy wy zupełnie nic nie wiecie? Nie grałyście w żadnej sztuce czy co?

– Nie – przyznałam cicho. – Nie, my… my…

Musiałam głęboko odetchnąć i przypomnieć sobie, że przecież miałam być dzielna.

– Ile macie lat? – spytała Martita i zrobiła całkiem sympatyczną minę.

– Japiętnaście – odpowiedziała Daisy. – I to od dawna. Ale Hazel będzie miała piętnaście już za moment, prawda, Hazel? I wiemy wszystkoo teatrze, możesz mi wierzyć. Jeszcze zobaczysz! Będziemy absolutnie rewelacyjne!

Śmiało spojrzała Marticie w oczy i tylko jej rumieniec stawał się coraz silniejszy.

6

Z garderoby poszłyśmy prosto na próbę. Martita od razu się przed nas wysforowała, więc myślałam, że Daisy skorzysta z okazji, by skrytykować jej niegrzeczne zachowanie, ale nie odezwała się ani słowem. Wciąż tylko z namysłem spoglądała na tył głowy dziewczyny. Milczenie przyjaciółki mnie ucieszyło, bo sama trzęsłam się ze zdenerwowania i co chwila wpadałam w straszną panikę.

Wyszłyśmy zza kulis i oto ponownie znalazłam się w świetle reflektorów.

Na szczęście próba okazała się mniej przerażająca niż przesłuchanie, bo tym razem na scenie roiło się od rozgadanych, roześmianych i rozkrzyczanych ludzi. Ten tłum zresztą zaraz mi się z czymś skojarzył.

Przez moment nie potrafiłam dookreślić swojego wrażenia – aż wreszcie zrozumiałam. Wszyscy tutaj byli już dorośli (a w każdym razie starsi od nas), lecz mimo to plotkowali i zbijali się w grupki jak uczennice Deepdean na początku nowego trymestru. Znali się i wiedzieli, kto z kim lubi przebywać, całkiem jak pozostałe dziewczynki, kiedy przybyłam do Deepdean. Tym razem obie, Daisy i ja, byłyśmy przybyszami z zewnątrz.

Odetchnęłam z ulgą. Ostatecznie wcale nie miałam powodu do obaw. Wiedziałam, czego się spodziewać, wiedziałam, że wystarczy poczekać i poobserwować tych ludzi, aż zorientuję się w sytuacji. Pomogło mi też to, że wszyscy wyraźnie pragnęli skupić na sobie uwagę. Byli naprawdę pięknie ubrani i dopiero po dłuższej chwili dostrzegłam łaty na kolanach, rozprute szwy bądź miejsca, w których parokrotnie już cerowano tkaninę, za każdym razem trochę inną nicią. Panowie nosili fulary w intensywnych kolorach, mieli długie włosy i wyglądali na wielkich estetów, a panie były mocno umalowane.

Martita spojrzała na nas – a potem westchnęła i przewróciła oczami.

– Och, chodźcie wreszcie – powiedziała. – Przedstawię was reszcie zespołu. Tylko pamiętajcie, to nie był mój pomysł!

Mimo tych zastrzeżeń miała dość życzliwą minę, a jej propozycja wydała mi się bardzo miła. Pomyślałam nawet, że Martita chyba przypomina naszą koleżankę Lavinię, która dużo krzyczy, ale w głębi duszy jest dobrym człowiekiem.

Zaciągnęła nas na drugą stronę sceny, gdzie stał niski, krępy mężczyzna o ciemnej skórze. Miał szeroką, uśmiechniętą twarz i krótkie czarne włosy, był ubrany w koszulę i jaskrawe szelki. On również wydawał się bardzo młody, ledwie parę lat starszy od Martity. Na jej widok szeroko otworzył ramiona. Dziewczyna go przytuliła i pocałowała w policzek.

– Simonie! – wykrzyknęła.

Przyszło mi do głowy, że są w sobie zakochani – z ponurej miny Daisy wnosiłam, że doszła do identycznego wniosku – ale zaraz zaczęli wesoło gawędzić o nieznanych mi ludziach, twarz przy twarzy, jak nasze koleżanki Kitty i Fasolka, więc zdałam sobie sprawę, że po prostu się przyjaźnią. A skoro Martita wybrała sobie na sojusznika tego dobrodusznie wyglądającego mężczyznę, to chyba sama też była miła.

– Daisy, Hazel, to Simon Carver – powiedziała, wreszcie się do nas odwracając. – Graliśmy razem w Miarka za miarkę. Simonie, wyobraź sobie, że dziewczynki dołączyły do zespołu, a ja mam się nimi zająć.

– Ojej, biedaczki! – westchnął Simon. Mówił z amerykańskim akcentem, co niespodziewanie przypomniało mi Aleksandra. – Martita to wyjątkowo wstrętna osóbka – dodał, ale zaraz puścił do nas oko i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Uderzyła go w ramię, zarazem poirytowana i zadowolona.

– Żartuję, rzecz jasna. Martita jest wspaniała, to dobra przyjaciółka. Musimy trzymać się razem wśród tych wszystkich strasznych Anglików.

– No właśnie – potwierdziła Martita; kąciki jej ust podejrzanie drgnęły. – Ale sytuacja robi się nie do zniesienia! Naprawdę nie do zniesienia! Rose zajęła najlepszą garderobę, a ja mam dzielić swoją z tą dwójką.

– No to co? Daisy i Hazel wyglądają mi na fajne dziewczyny! – rzekł Simon. – Ale Rose rzeczywiście ma swoje za uszami – przyznał, poważniejąc. – Wiesz, że…

– Martito! – krzyknął jakiś mężczyzna. – Kochanie!

Promienny uśmiech zniknął jak zdmuchnięty. Martita cała się zjeżyła, zanim odwróciła się do mówiącego.

Był wysoki i szczupły, miał bladą karnację i dosyć długie brązowe włosy, gładko zaczesane na skroniach. On również wyciągnął ku niej ręce. Martita pozwoliła się przytulić, lecz coś w jej postawie zdradzało, że wcale nie chce być obejmowana.

– Cześć, Lizandrze – powiedziała.

Simon zmarszczył brwi i cofnął się o krok.

– Nie przedstawisz mnie tym młodym damom? – zapytał Lizander, wskazując Daisy i mnie.

– Dziewczynki, to Lizander Tollington. Gra Romea.

– Ja jestem Romeem – poprawił ją, przeczesując włosy palcami i pokazując w uśmiechu wszystkie zęby. Były równe i białe, lecz sam uśmiech nie sprawiał wrażenia szczerego. – A wy…?

– Daisy Wells, córka lorda Hastings – odparła Daisy. – A to Hazel Wong.

– Och, arystokratka – mruknął Lizander. – Tatuś cię tu przysłał, co?

– Wujek, skoro musi pan wiedzieć. Co w tym złego?

– Nic, tyle że nie musiałaś wykazać się talentem, by dostać rolę – odburknął szyderczo Lizander. – Angielski system klasowy jest po prostu śmieszny.

Daisy wciąż nie mogła się pozbierać po tej kąśliwej, lecz nie do końca nieprawdziwej uwadze, gdy na scenę wmaszerowała panna Crompton. Miała na sobie tę samą bezkształtną brązową suknię co dzień wcześniej i nie była umalowana, ale wszyscy natychmiast umilkli i zwrócili się w jej stronę, jakby zjawiła się jakaś koronowana głowa. Tuż za panną Crompton truchtała niska kobieta o oliwkowej cerze, ściskająca tabliczkę do notatek; gęste siwiejące włosy zaplotła w skomplikowany warkocz.

Doszłam do wniosku, że to pewnie Theresa, inspicjentka, o której wspomniała panna Crompton.

Za nimi wszedł mężczyzna, na widok którego zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie trwa już próba, ponieważ idealnie pasował do Romea i Julii. Był stary, miał bardzo ciemną skórę i delikatne piegi. Jego głowę otaczał hełm z krótko ostrzyżonych białych włosów, ramiona okrywała długa fioletowa peleryna. Ręce trzymał lekko wyciągnięte przed siebie, więc tkanina powiewała i falowała wokół jego sylwetki.

– To Inigo Leontes! – syknęła mi do ucha Daisy niczym sufler. – Okropnie sławny tragik! Grał Otella, rzecz jasna, oraz Makbeta i Hamleta, wszystkich w Rue, a teraz jest tu reżyserem i głównym inwestorem. Włożył w teatr mnóstwo pieniędzy, więc w zasadzie jest jego właścicielem prawie na równi z panną Crompton.

– Dzień dobry! – zawołał Inigo, szeroko rozkładając ręce. – Witam wszystkich, również najnowszych członków zespołu, w naszym teatrze! – Głęboko i dramatycznie skłonił się przede mną i Daisy.

– W moim