Zbrodnia_herbatka z arszenikiem - Robin Stevens - ebook

Zbrodnia_herbatka z arszenikiem ebook

Robin Stevens

4,3
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Członkinie tajnego towarzystwa detektywistycznego Daisy Wells I Hazel Wong wyjeżdżają na wakacje do Fallingford, rodzinnego domu Daisy. Na miejscu mama Daisy wydaje podwieczorek z okazji urodzin córki, na który zaproszona jest cała rodzina, począwszy od ekscentrycznej ciotki Saskii, skończywszy na niezwykle przystojnym wuju Feliksie. Niestety, wkrótce staje się jasne, że podwieczorek ma niewiele wspólnego z urodzinami Daisy… Jak grom z jasnego nieba spada na wszystkich informacja o tajemniczej chorobie, na jaką niespodziewanie zapada jeden z uczestników przyjęcia – a wszystko wskazuje na… truciznę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 247

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SPIS TRE­ŚCI

Część pierw­sza. Przy­jazd pana Cur­ti­sa

Część dru­ga. Śledz­two i pod­wie­czo­rek na cze­ść Da­isy

Część trze­cia. Tak, to na­praw­dę ar­sze­nik!

Część czwar­ta. Spra­wy idą co­raz go­rzej

Część pi­ąta. Ale kto nam zo­sta­je?

Część szó­sta. To­wa­rzy­stwo De­tek­ty­wi­stycz­ne roz­wi­ązu­je spra­wę

Prze­wod­nik po Fal­ling­ford

Ob­ja­śnie­nia od tłu­macz­ki i od re­dak­cji

Po­dzi­ęko­wa­nia

Fallingford

RO­DZI­NA WEL­L­SÓW

Geo­r­ge Wells – lord Ha­stings

Mar­ga­ret Wells (z domu Mo­unt­fit­chet) – lady Ha­stings

Sa­skia Wells – ciot­ka lor­da Ha­stings

Fe­lix Mo­unt­fit­chet – brat lady Ha­stings

Al­bert „Ber­tie” Wells – syn lor­da i lady Ha­stings

Da­isy Wells – cór­ka lor­da i lady Ha­stings oraz pre­zes To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go

GO­ŚCIE

Ha­zel Wong – wi­ce­pre­zes i se­kre­tarz To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go

Ka­the­ri­ne „Kit­ty” Fre­ebo­dy

Re­bec­ca „Fa­sol­ka” Mar­ti­ne­au

De­nis Cur­tis – przy­ja­ciel lady Ha­stings

pan­na Lucy Al­ston – gu­wer­nant­ka Da­isy Wells

Ste­phen Bamp­ton – przy­ja­ciel Ber­tie­go Wel­l­sa

PER­SO­NEL

Chap­man – ka­mer­dy­ner

pani Do­her­ty – ku­char­ka i go­spo­dy­ni

Het­ty – po­ko­jów­ka

PSY

To­ścik

Mil­lie

1

Pana Cur­ti­sa spo­tka­ło coś strasz­ne­go.

W su­mie nie­co się dzi­wię, że aż tak mnie to przy­gnębi­ło. Gdy­by­ście dziś rano za­py­ta­li, co o nim sądzę, po­wie­dzia­ła­bym, że to wy­jąt­ko­wo pa­skud­ny typ. Ale na­wet tacy jak on nie za­słu­gu­ją na po­dob­ny los.

Da­isy oczy­wi­ście w ogó­le się nad tym nie za­sta­na­wia. Zbrod­nie ani tro­chę jej nie mar­twią. Sku­pia się wy­łącz­nie na fak­tach i pró­bu­je do­ciec, co z nich wy­ni­ka. Ja zresz­tą też – w in­nym przy­pad­ku nie na­le­ża­ła­bym do To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go – ale mimo sta­rań nie za­wsze po­tra­fię za­po­mnieć o uczu­ciach.

Chy­ba zno­wu będzie­my mu­sia­ły wcie­lić się w role de­tek­ty­wów. Wi­dzi­cie, przed chwi­lą usły­sza­ły­śmy coś nie­opi­sa­nie okrop­ne­go, dzi­ęki cze­mu wie­my, że nie mamy do czy­nie­nia ze zwy­kłym wy­pad­kiem ani z na­głym ata­kiem cho­ro­by. Ktoś za tym stoi, a za­tem To­wa­rzy­stwo De­tek­ty­wi­stycz­ne ma nową spra­wę do wy­ja­śnie­nia.

Moja przy­ja­ció­łka po­le­ci­ła mi spi­sać wszyst­ko, co za­szło do tej pory. Wci­ąż pod­kre­śla wagę re­gu­lar­ne­go pro­wa­dze­nia za­pi­sków, cho­ciaż sama nie przy­kła­da do tego ręki. No­tat­ki to moja spra­wa – w ko­ńcu je­stem nie tyl­ko wi­ce­pre­ze­sem, lecz ta­kże se­kre­ta­rzem To­wa­rzy­stwa, pod­czas gdy Da­isy pe­łni funk­cję wy­łącz­nie pre­ze­sa. Cho­ciaż jako de­tek­tyw spraw­dzam się rów­nie do­brze jak ona – do­wio­dłam tego w cza­sie na­sze­go pierw­sze­go praw­dzi­we­go śledz­twa w spra­wie za­bój­stwa pan­ny Bell – mam zu­pe­łnie inny cha­rak­ter. Naj­pierw my­ślę, a do­pie­ro po­tem dzia­łam, Da­isy zaś pędzi przed sie­bie na oślep, zu­pe­łnie jak pies za kró­li­kiem, więc siłą rze­czy bra­ku­je jej cza­su na ro­bie­nie no­ta­tek. Ró­żni­my się ta­kże wy­glądem: ja mam ciem­ne wło­sy, je­stem ni­ska i pulch­na, ona zaś jest wy­so­ka i chu­da jak chart i ma pi­ęk­ne zło­te wło­sy. Mimo to zo­sta­ły­śmy naj­lep­szy­mi przy­ja­ció­łka­mi i ra­zem two­rzy­my zna­ko­mi­tą spó­łkę de­tek­ty­wi­stycz­ną.

My­ślę, że po­win­nam te­raz wy­ja­śnić, co do­kład­nie się sta­ło i kim jest pan Cur­tis.

Wszyst­ko się za­częło, kie­dy przy­je­cha­łam do Da­isy na fe­rie wiel­ka­noc­ne, żeby wspól­nie świ­ęto­wać jej uro­dzi­ny.

2

Wio­sna w na­szej szko­le, De­ep­de­an, upły­nęła ca­łkiem nor­mal­nie. To spo­ra nie­spo­dzian­ka po ze­szłym roku – mam na my­śli mor­der­stwo oraz to, że szko­ły o mało nie za­mkni­ęto. A jed­nak ten try­mestr mi­nął spo­koj­nie i nie za­no­si­ło się na żad­ne nie­bez­piecz­ne wy­da­rze­nia ani ry­chłe zgo­ny, co nie­zmier­nie mnie cie­szy­ło. Naj­bar­dziej eks­cy­tu­jące do tej pory oka­za­ło się śledz­two w spra­wie żaby pod­rzu­co­nej do łó­żka Kit­ty.

Spo­dzie­wa­łam się, że rów­nież mój po­byt w Fal­ling­ford prze­bie­gnie bez za­kłó­ceń. Na po­trze­by no­we­go no­tat­ni­ka wy­ja­śnię, że Fal­ling­ford to dom ro­dzin­ny Da­isy, bar­dzo an­giel­ski, z bo­aze­rią na ścia­nach, po­ło­żo­ny po­śród roz­le­głych pól. Na ty­łach znaj­du­je się la­bi­rynt, a w po­bli­żu drzwi fron­to­wych ro­śnie gi­gan­tycz­na arau­ka­ria chi­lij­ska. Z po­cząt­ku my­śla­łam, że to nie może być praw­dzi­we drze­wo, ale przyj­rza­łam mu się z bli­ska i już wszyst­ko wiem.

Szcze­rze mó­wi­ąc, w Fal­ling­ford jest po pro­stu ba­jecz­nie. Do­oko­ła ci­ągną się lasy i je­zio­ra, w domu są dwie osob­ne klat­ki scho­do­we (Da­isy przy­pusz­cza, że ist­nie­je też ja­kieś taj­ne prze­jście, ale jesz­cze go nie zna­la­zła), a wa­rzyw­nik ota­cza mur, jak w Ta­jem­ni­czym ogro­dzie. Z ze­wnątrz bu­dy­nek przy­po­mi­na wiel­ki klo­cek z cie­płe­go żó­łte­go ka­mie­nia, przez stu­le­cia wzbo­ga­ca­ny o ko­lej­ne do­bu­dów­ki; we­wnątrz sta­no­wi ma­gicz­ny la­bi­rynt scho­dów i ko­ry­ta­rzy, któ­re pro­wa­dzą w ró­żnych kie­run­kach i po­zwa­la­ją na do­tar­cie do ka­żde­go po­ko­ju na co naj­mniej trzy spo­so­by. Na­tknęłam się tu na mnó­stwo wy­pcha­nych pta­ków (wiel­ka sowa na pierw­szym pi­ętrze!), for­te­pian, kil­ka ogrom­nych hisz­pa­ńskich skrzyń, a w holu na­wet na praw­dzi­wą zbro­ję. I po­dob­nie jak w De­ep­de­an, wszyst­ko to jest trak­to­wa­ne zu­pe­łnie zwy­czaj­nie, wsku­tek cze­go wy­da­je się sta­re i za­nie­dba­ne; do­pie­ro po dłu­ższej chwi­li zo­rien­to­wa­łam się, jak cen­ne są te rze­czy. Mama Da­isy bez­tro­sko rzu­ca swo­je klej­no­ty na to­a­let­kę, psy po spa­ce­rze wy­cie­ra się z bło­ta ręcz­ni­ka­mi, któ­re bab­cia Da­isy otrzy­ma­ła w da­rze od sa­me­go kró­la, a sama Da­isy za­gi­na rogi w pierw­szych wy­da­niach ksi­ążek sto­jących w bi­blio­te­ce. Chy­ba nie znaj­dzie się tu ani jed­ne­go przed­mio­tu, któ­ry by­łby młod­szy od taty mo­jej przy­ja­ció­łki, wo­bec cze­go na­sza bia­ła, po­dob­na do tor­tu we­sel­ne­go ka­mie­ni­ca w Hong­kon­gu wy­da­je się zu­pe­łnie nie­re­al­na.

Przy­wió­zł nas O’Brian, szo­fer, któ­ry prze­wa­żnie zaj­mu­je się ogro­dem (w prze­ci­wie­ństwie do mo­jej ro­dzi­ny, Wel­l­so­wie na­rze­ka­ją na brak słu­żby, co mo­gło się przy­czy­nić do obec­ne­go sta­nu po­sia­dło­ści), w pi­ęk­ny so­bot­ni po­ra­nek szó­ste­go kwiet­nia. Ze świa­tła dnia we­szły­śmy do wiel­kie­go, ciem­ne­go holu (ka­mien­na podło­ga i gro­źna zbro­ja wy­ła­nia­jąca się nie­spo­dzie­wa­nie z mro­ku), gdzie po­wi­tał nas Chap­man, ka­mer­dy­ner. Ma wło­sy bia­łe jak mle­ko, moc­no się gar­bi i pra­cu­je dla Wel­l­sów tak dłu­go, że za­czął się już spó­źniać, zu­pe­łnie jak sta­ry ze­gar. Były tam rów­nież dwa psy: ma­lut­ka spa­niel­ka Mil­lie, ska­cząca wo­kół nóg Da­isy, oraz wie­ko­wy bisz­kop­to­wy la­bra­dor To­ścik, ko­ły­szący się w przód i w tył na ze­sztyw­nia­łych ła­pach i po­pi­sku­jący ża­ło­śnie. Chap­man schy­lił się po ku­fe­rek pod­ręcz­ny Da­isy z bar­dzo po­dob­nym jękiem (na­praw­dę jest po­twor­nie sta­ry – ba­łam się, że prze­ła­mie się w pa­sie jak za­rdze­wia­ła za­baw­ka) i po­wie­dział:

– Pa­nien­ko Da­isy, wspa­nia­le zno­wu pa­nien­kę wi­dzieć.

Wte­dy z bi­blio­te­ki wy­pa­dł w pod­sko­kach tata Da­isy. Lord Ha­stings (tak go na­zy­wa­ją, cho­ciaż nosi na­zwi­sko Wells, po­dob­nie jak Da­isy – naj­wy­ra­źniej kie­dy czło­wiek zo­sta­je lor­dem, przy­dzie­la­ją mu do­dat­ko­we na­zwi­sko, żeby wszy­scy wi­dzie­li, jaki jest wa­żny) ma pulch­ne ru­mia­ne po­licz­ki, ob­fi­ty srebr­ny wąs i brzuch bo­le­śnie opi­ęty twe­edo­wą ma­ry­nar­ką, ale kie­dy się uśmie­cha, wy­gląda zu­pe­łnie jak Da­isy.

– Cór­ko! – za­krzyk­nął, otwie­ra­jąc ra­mio­na. – I mej cór­ki przy­ja­ció­łko! Czy ja cię znam?

Tata Da­isy jest strasz­nie za­po­mi­nal­ski.

– Ja­sne, że znasz Ha­zel, ta­tu­siu – po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem Da­isy. – Była u nas na Boże Na­ro­dze­nie.

– Ha­zel! Wi­taj, wi­taj. Jak się masz? Skąd przy­je­cha­łaś? Wy­glądasz ciut ina­czej niż resz­ta ko­le­ża­nek Da­isy. Czy je­steś An­giel­ką?

– Po­cho­dzi z Hong­kon­gu, tato – od­pa­rła Da­isy. – I nic na to nie po­ra­dzi.

Moc­no ści­snęłam rącz­kę wa­liz­ki, pró­bu­jąc za­trzy­mać uśmiech na twa­rzy. Do De­ep­de­an już przy­wy­kłam – no i oni przy­wy­kli do mnie – więc zda­rza mi się za­po­mnieć, że tak bar­dzo się od wszyst­kich ró­żnię. Za to poza szko­łą wci­ąż ktoś mi o tym przy­po­mi­na. Gdy lu­dzie spo­ty­ka­ją mnie po raz pierw­szy, z re­gu­ły ga­pią się tyl­ko i mru­czą coś pod no­sem. Cza­sa­mi jed­nak gło­śno ko­men­tu­ją mój wy­gląd. Wiem, że nic się nie da z tym zro­bić, ale ża­łu­ję, że je­stem, jaka je­stem – i że to, jaka je­stem, wy­da­je im się nie w po­rząd­ku.

– Lord Ha­stings – usłu­żnie przed­sta­wił się lord Ha­stings. – Ale mo­żesz mnie na­zy­wać tatą Da­isy, bo to też praw­da.

– Ona to wie, tato! – za­wo­ła­ła Da­isy. – Mó­wię ci, że już u nas była.

– No cóż, w ka­żdym ra­zie ogrom­nie się cie­szę, że was wi­dzę. Przej­dźmy do bi­blio­te­ki – za­pro­po­no­wał lord, pod­ska­ku­jąc na pal­cach i wy­dy­ma­jąc po­licz­ki.

Cór­ka zer­k­nęła na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Je­śli chcesz nam wy­ci­ąć ja­kiś nu­mer… – za­częła.

– Oj, cho­dź, uprzy­krzo­ny ba­cho­rze. – Po­dał jej ra­mię. Da­isy ujęła je z sze­ro­kim uśmie­chem; wy­gląda­ła jak dama wy­bie­ra­jąca się na ko­la­cję w asy­ście dżen­tel­me­na.

Oj­ciec po­pro­wa­dził ją do bi­blio­te­ki. Ja po­szłam za nimi. Było tam cie­plej, a na pó­łkach sta­ło mnó­stwo pod­nisz­czo­nych, naj­wy­ra­źniej chęt­nie czy­ta­nych ksi­ążek opraw­nych w skó­rę. Po­miesz­cze­nie ro­bi­ło tro­chę dziw­ne wra­że­nie w po­rów­na­niu z bi­blio­te­ką mo­je­go taty – tam wszyst­ko do sie­bie pa­su­je, a lo­kaj ście­ra ku­rze dwa razy dzien­nie. Szcze­rze mó­wi­ąc, w Fal­ling­ford pa­nu­je okrop­ny nie­po­rządek, ca­łkiem jak w gło­wie Da­isy.

Lord Ha­stings wska­zał cór­ce wiel­ki zie­lo­ny fo­tel za­sła­ny po­dusz­ka­mi. Usia­dła z gra­cją – lecz roz­le­gł się przy tym gło­śny, wul­gar­ny dźwi­ęk.

Lord wy­buch­nął śmie­chem.

– Nie­złe, co? – za­wo­łał. – Zo­ba­czy­łem to w Boy’s Own Pa­per i od razu ka­za­łem za­mó­wić.

Da­isy jęk­nęła.

– Tat­ku, ale z cie­bie głu­pek.

– Och, daj spo­kój, naj­dro­ższa Da­isy. To re­we­la­cyj­ny ka­wał. Cza­sa­mi za­sta­na­wiam się, czy ty w ogó­le je­steś dziec­kiem.

Moja przy­ja­ció­łka wy­pro­sto­wa­ła się z god­no­ścią.

– No na­praw­dę, tat­ku. Wy­star­czy, że mamy już w tym domu jed­no dziec­ko – po­wie­dzia­ła, ale na jej twa­rzy zno­wu ma­lo­wał się lek­ki uśmiech.

Lord Ha­stings pu­ścił do niej oko.

– No do­brze, Ha­zel, cho­dźmy do na­sze­go po­ko­ju – za­rządzi­ła Da­isy.

I po­szły­śmy.

3

Lord Ha­stings ro­bił nam za­baw­ne ka­wa­ły przez cały ty­dzień.

– Tat­ku, wsty­dzi­łbyś się – jęk­nęła Da­isy przy ko­la­cji, zrzu­ca­jąc z ta­le­rza pla­mę sztucz­ne­go atra­men­tu, ale chy­ba wca­le nie mia­ła tego na my­śli, cho­ciaż jej oj­ciec chi­cho­tał, ukry­wa­jąc twarz za ser­wet­ką.

Kie­dy jej mama pa­trzy­ła, Da­isy za­cho­wy­wa­ła się ab­so­lut­nie nie­na­gan­nie, za to w obec­no­ści ojca od­sła­nia­ła swo­ją dru­gą, rzad­ko wi­dy­wa­ną twarz – bły­sko­tli­wej dziew­czyn­ki, któ­rą in­te­re­su­je do­słow­nie wszyst­ko. Moim zda­niem to bar­dzo zna­czące. Da­isy ujaw­nia swo­ją praw­dzi­wą oso­bo­wo­ść tyl­ko wo­bec lu­dzi, któ­rych na­praw­dę lubi, a nie ma ich zbyt wie­lu. Tam­te­go wie­czo­ru lady Ha­stings to­wa­rzy­szy­ła nam przy ko­la­cji, więc Da­isy zno­wu była małą pan­ną po­rząd­nic­ką.

– Bła­gam, Geo­r­ge! – wark­nęła lady Ha­stings, pio­ru­nu­jąc męża wzro­kiem.

Lek­ko się sku­li­li­śmy. W cza­sie fe­rii mi­ędzy ma­łżon­ka­mi pa­no­wa­ły bar­dzo na­pi­ęte sto­sun­ki. W Boże Na­ro­dze­nie mama Da­isy wy­da­wa­ła mi się bar­dzo miła, cho­ciaż lek­ko za­gu­bio­na, za to te­raz spra­wia­ła wra­że­nie dziw­nie kru­chej i byle dro­biazg wy­pro­wa­dzał ją z rów­no­wa­gi. Jest wy­so­ka, ja­sno­wło­sa i olśnie­wa­jąco pi­ęk­na, ale w ca­łej swej kra­sie przy­po­mi­na por­ce­la­no­wy wa­zon, któ­re­go le­piej nie do­ty­kać. De­ner­wo­wa­ło ją wszyst­ko, co zro­bił lord Ha­stings. Miesz­ka­nie z nimi w jed­nym domu przy­po­mi­na­ło prze­by­wa­nie w stre­fie dzia­łań wo­jen­nych – czu­ły­śmy się tro­chę tak, jak­by dwie wro­gie ar­mie ostrze­li­wa­ły się po­nad na­szy­mi gło­wa­mi. To, że ro­dzi­ce się do sie­bie nie od­zy­wa­ją, to dla mnie żad­na no­wo­ść – moim zda­rza­ło się ca­ły­mi ty­go­dnia­mi roz­ma­wiać wy­łącz­nie za moim po­śred­nic­twem, jak­bym była apa­ra­tem te­le­fo­nicz­nym – ale tu­taj cho­dzi­ło o coś zu­pe­łnie in­ne­go. Bied­ny lord Ha­stings stop­nio­wo tra­cił hu­mor. Przed po­ko­jem lady Ha­stings dało się za­ob­ser­wo­wać bu­kie­ty przy­wi­ędłych kwia­tów i roz­gnie­cio­ne pu­de­łka cze­ko­la­dek. Wzgar­dzo­ne pre­zen­ty tra­fia­ły do kuch­ni, któ­ra wkrót­ce za­częła przy­po­mi­nać cie­plar­nię. Wi­ęk­szo­ść ła­ko­ci po­chła­nia­ły­śmy na du­żych prze­rwach (moja przy­ja­ció­łka upie­ra­ła się przy prze­rwach na­wet w cza­sie fe­rii, „na cze­ść De­ep­de­an”, a ja nie wi­dzia­łam po­wo­du, żeby się z nią spie­rać).

– On ją ko­cha – po­wie­dzia­ła Da­isy, chru­pi­ąc cze­ko­lad­kę z kre­mem po­ma­ra­ńczo­wym. – I ona jego też, se­rio, cho­ciaż cza­sa­mi tego nie oka­zu­je. Wkrót­ce się opa­mi­ęta.

Wca­le nie by­łam tego taka pew­na. Lady Ha­stings całe dnie spędza­ła w swo­jej sy­pial­ni lub przy te­le­fo­nie w holu. Roz­ma­wia­ła szep­tem i mil­kła, ile­kroć zna­la­zły­śmy się w po­bli­żu.

Nie tyl­ko my od­gry­wa­ły­śmy role za­kład­ni­ków w woj­nie mi­ędzy ro­dzi­ca­mi. Na świ­ęta zje­chał do Fal­ling­ford rów­nież Ber­tie, brat Da­isy, któ­ry w tym roku ko­ńczy Eton.

Jest taki po­dob­ny do mo­jej przy­ja­ció­łki, że to aż dziw­ne. Oto dru­ga Da­isy, wy­ci­ągni­ęta do góry, jak­by była z kau­czu­ku, tyl­ko bez buj­nej czu­pry­ny – ale choć moja Da­isy cza­sa­mi wy­bu­cha jak fa­jer­werk, to ni­g­dy nie kipi ci­chym gnie­wem jak jej brat. Od sa­me­go przy­jaz­du cho­dził roz­dra­żnio­ny i roz­bi­jał się po domu. No­sił ja­sno­zie­lo­ne spodnie i z upo­rem grał na roz­stro­jo­nym uku­le­le o ró­żnych po­rach dnia i nocy (zda­niem Da­isy zna rap­tem trzy pio­sen­ki, wszyst­kie wul­gar­ne), i przy­je­chał na week­end ze swo­im przy­ja­cie­lem, Ste­phe­nem Bamp­to­nem.

By­łam nie­zmier­nie wdzi­ęcz­na lo­so­wi, że Ste­phen oka­zał się zu­pe­łnie do nie­go nie­po­dob­ny. Ni­ski i krępy, z gład­ko za­cze­sa­ny­mi ru­dy­mi wło­sa­mi, spra­wiał wra­że­nie ła­god­ne­go i odro­bi­nę przy­gnębio­ne­go. Poza tym pa­trzył na mnie, jak­by wi­dział żywą oso­bę, nie zaś uoso­bie­nie Orien­tu, więc od razu go po­lu­bi­łam.

Cie­szy­ła mnie jego obec­no­ść, bo pod­czas tej wi­zy­ty wszyst­ko w Fal­ling­ford wy­da­wa­ło mi się dziw­nie nie­przy­stęp­ne – lub może tyl­ko przy­po­mi­na­ło mi, że je­stem tu obca. Ber­tie ze zło­ścią szar­pał stru­ny uku­le­le, lord i lady Ha­stings dar­li ze sobą koty, a Da­isy kręci­ła się po domu i po­ka­zy­wa­ła mi ró­żne skryt­ki, gniaz­da ja­skó­łek czy też miecz, któ­ry na­le­żał do jej pra­pra­dziad­ka. Nie­spo­dzie­wa­nie za­tęsk­ni­łam za Hong­kon­giem, za lep­kim upa­łem i bu­kie­ta­mi sztucz­nych kwia­tów.

Ostat­nią oso­bą w domu – oprócz ku­char­ki i go­spo­dy­ni, pani Do­her­ty, oraz po­ko­jów­ki Het­ty – była pan­na Al­ston, gu­wer­nant­ka Da­isy. Kie­dy Da­isy przy­je­żdża­ła z De­ep­de­an, za­wsze tra­fia­ła pod skrzy­dła ja­kie­jś damy, któ­ra udzie­la­ła jej lek­cji i dba­ła, by nie wpa­ko­wa­ła się w żad­ne ta­ra­pa­ty – no i po­ma­ga­ła lor­do­wi z ko­re­spon­den­cją.

– Wszyst­ko mu się plącze, kie­dy pró­bu­je sam so­bie z tym ra­dzić, bie­da­czek – wy­ja­śni­ła Da­isy.

Tym ra­zem jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du nie za­sta­ły­śmy w Fal­ling­ford nud­nej, kwęka­jącej pan­ny Rose, z któ­rą męczy­ły­śmy się w Boże Na­ro­dze­nie.

– Na­wet nie za­dzwo­ni­ła, żeby mnie uprze­dzić! – wy­krzyk­nęła lady Ha­stings, zła jak osa. – Coś po­dob­ne­go!

Na to miej­sce przy­szła pan­na Al­ston.

Pan­na Al­ston, jak by po­wie­dzia­ła na­sza szkol­na ko­le­żan­ka Kit­ty, była sta­rą wie­dźmą. Wy­pisz wy­ma­luj nie­za­mężna in­te­lek­tu­alist­ka: no­si­ła brzyd­kie, nie­rzu­ca­jące się w oczy suk­nie bez ta­lii, jej wło­sy two­rzy­ły na czo­le ukle­pa­ną kęp­kę, no i za­wsze mia­ła pod ręką ogrom­ną, pa­skud­ną to­reb­kę z brązo­wej skó­ry. Przy pierw­szym spo­tka­niu zro­bi­ła na nas wra­że­nie nu­dzia­ry, ale po­zo­ry mylą. Na ko­lej­nych lek­cjach zo­rien­to­wa­ły­śmy się, że nowa gu­wer­nant­ka jest ca­łkiem in­te­re­su­jącą oso­bą.

Pan­na Rose po pro­stu pędzi­ła z nami przez szkol­ny ma­te­riał ni­czym ge­ne­rał na cze­le wojsk, któ­ry nie ma cza­su do stra­ce­nia, za to pan­na Al­ston mia­ła do lek­cji zu­pe­łnie inny sto­su­nek. Je­śli aku­rat tłu­ma­czy­ły­śmy ła­ci­ński tekst o Han­ni­ba­lu, znaj­do­wa­ła chwi­lę, by przy oka­zji po­mó­wić o jego pod­ró­ży na sło­niach. Je­śli uczy­ły­śmy się o wo­dzie, za­bie­ra­ła nas na dwór, gdzie pa­trzy­ły­śmy na chmu­ry. Je­śli czy­ta­ły­śmy sztu­kę Szek­spi­ra, py­ta­ła, czy nie żal nam Mak­be­ta i jego żony. Ja po­twier­dzi­łam (cho­ciaż nie po­win­ni po­pe­łniać tych wszyst­kich zbrod­ni…), a Da­isy oczy­wi­ście gwa­łtow­nie za­prze­czy­ła.

– Dla­cze­go? – chcia­ła wie­dzieć pan­na Al­ston i na pół go­dzi­ny za­po­mnia­ły­śmy, że mamy lek­cję z gu­wer­nant­ką.

Naj­dziw­niej­sze było to, że przy do­ro­słych za­cho­wy­wa­ła się zu­pe­łnie ina­czej. Wte­dy była ab­so­lut­nie zwy­czaj­na. Kie­dy nie zaj­mo­wa­ła się nami, spędza­ła czas z tatą Da­isy, któ­ry dyk­to­wał jej li­sty, in­for­mo­wał ją o spra­wach do za­ła­twie­nia albo też pro­sił o za­mó­wie­nie kil­ku jojo czy sztucz­nych wąsów z ka­ta­lo­gów wy­sy­łko­wych „Boy’s Own Pa­per”. Lord Ha­stings uwa­żał pan­nę Al­ston za sza­rą mysz­kę, tak jak my, za­nim le­piej ją po­zna­ły­śmy.

– Nie śmie­je się z mo­ich żar­tów! – uty­ski­wał.

– W c a l e mnie to nie dzi­wi. – Moja przy­ja­ció­łka po­kle­pa­ła go po gło­wie, jak­by mia­ła do czy­nie­nia z To­ści­kiem, a nie wła­snym oj­cem. – Mamo, skąd ty ją wy­trza­snęłaś?

– Mój Boże, my­ślisz, że pa­mi­ętam? – ob­ru­szy­ła się lady Ha­stings, za­jęta otrze­py­wa­niem pe­le­ryn­ki z psiej sie­rści. – Pew­nie z ja­kie­jś agen­cji. Przy­sze­dł list… Do li­cha, Da­isy, czy masz coś prze­ciw­ko gu­wer­nant­kom? Prze­cież ja nie mogę się tobą zaj­mo­wać.

– To wi­dać – od­pa­rła lo­do­wa­to Da­isy.

Wy­czu­wa­łam, co się kry­je za jej py­ta­niem. Da­isy chcia­ła wie­dzieć wszyst­ko o pan­nie Al­ston, a już zwłasz­cza to, dla­cze­go ta gu­wer­nant­ka ró­żni­ła się od po­zo­sta­łych – oka­za­ło się to jed­nak nie­zbyt pro­ste. Pan­na Al­ston na osob­no­ści da­lej za­cho­wy­wa­ła się in­te­re­su­jąco, a pu­blicz­nie jak ostat­nia nu­dzia­ra, co oczy­wi­ście pod­sy­ci­ło na­szą cie­ka­wo­ść.

4

Lady Ha­stings, kie­dy tyl­ko nie roz­ma­wia­ła przez te­le­fon w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, zaj­mo­wa­ła się przy­go­to­wa­nia­mi do przy­jęcia uro­dzi­no­we­go swo­jej cór­ki. Stop­nio­wo sta­wa­ło się ja­sne, że będzie to ra­czej jej przy­jęcie, a nie Da­isy.

– Her­bat­ka dla dzie­ci! – prych­nęła z nie­za­do­wo­le­niem moja przy­ja­ció­łka. – Jej zda­niem ile mam lat?

Na szczęście lady Ha­stings po­zwo­li­ła Da­isy za­pro­sić go­ści. Kit­ty i Fa­sol­ka, na­sze ko­le­żan­ki z do­rmi­to­rium, mia­ły przy­je­chać na week­end, z cze­go bar­dzo się cie­szy­łam. Po­byt w Fal­ling­ford spra­wiał, że nie­mal z no­stal­gią wspo­mi­na­łam nasz dom w De­ep­de­an, mimo tych dziu­ra­wych ko­ców oraz wszech­obec­ne­go za­pa­chu świe­żo upra­nych ubrań i go­to­wa­nych wa­rzyw.

Pew­ne­go ran­ka przy śnia­da­niu bez­tro­sko po­gry­za­łam so­bie to­sta (kon­fi­tu­ra śliw­ko­wa z owo­ców ze­bra­nych w Fal­ling­ford, ma­sło z mle­ka od tu­tej­szych krów), gdy na­gle usły­sze­li­śmy ryk sil­ni­ka i zgrzyt żwi­ru na pod­je­ździe.

Da­isy wsta­ła, po­rzu­ca­jąc swo­je­go wędzo­ne­go śle­dzia.

– Kit­ty! – za­wo­ła­ła. – Fa­sol­ko!

Gwa­łtow­nie od­su­nęła krze­sło i jak bu­rza wy­pa­dła z ja­dal­ni. Po­szłam za nią, wci­ąż prze­żu­wa­jąc i zli­zu­jąc kon­fi­tu­rę z lep­kich pal­ców. Skręci­łam w lewo w drzwi do ja­dal­ni i wpa­dłam pro­sto na Da­isy, któ­ra sta­nęła jak wry­ta, ni­czym Mil­lie, kie­dy zo­ba­czy kró­li­ka.

– Dzień do­bry – po­wie­dzia­ła. – Kim pan jest?

Wyj­rza­łam po­nad jej ra­mie­niem, żeby zo­ba­czyć, do kogo mówi, a tam, pod ka­mien­nym łu­kiem głów­ne­go we­jścia, stał mężczy­zna. Był do­syć mło­dy, miał sze­ro­kie bary i wąską ta­lię, ca­łkiem jak pe­wien pan w re­kla­mie. Wsze­dł do holu nie­dba­le roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem i wte­dy uj­rza­łam jego przy­stoj­ną twarz, ciem­ne, gład­ko za­cze­sa­ne wło­sy oraz sztucz­nie sze­ro­ki uśmiech. Nie­zna­jo­my zu­pe­łnie nie pa­so­wał do Fal­ling­ford.

Po­słał Da­isy olśnie­wa­jący uśmiech.

– Ty mu­sisz być Da­isy – po­wie­dział – na­szą małą so­le­ni­zant­ką.

– Ow­szem – przy­zna­ła moja przy­ja­ció­łka. Po­de­szła i uści­snęła jego dłoń, uro­czo się uśmie­cha­jąc, cho­ciaż wie­dzia­łam, że w głębi du­szy wście­ka się za na­zwa­nie jej „małą”. Zże­ra­ła ją cie­ka­wo­ść, kim jest ten mężczy­zna i skąd ją zna, sko­ro sama ni­g­dy go nie spo­tka­ła. Da­isy bo­wiem nie zno­si być źle po­in­for­mo­wa­na.

W tym mo­men­cie drzwi ja­dal­ni zno­wu otwo­rzy­ły się z hu­kiem i za nami po­ja­wi­ła się mama Da­isy.

– Ma­mu­siu, kto to jest? – spy­ta­ła Da­isy nie­dba­łym to­nem.

– Na Boga! – za­wo­ła­ła lady Ha­stings. Jej głos za­brzmiał bar­dzo pi­skli­wie, a po­licz­ki po­ró­żo­wia­ły. – Cu­dow­nie! My­śla­łam, że do­trzesz pó­źniej, De­nis. Dro­ga Da­isy, to mój przy­ja­ciel De­nis Cur­tis. Przy­je­chał spe­cjal­nie na two­je przy­jęcie. Bądź dla nie­go miła.

– Za­wsze je­stem miła – od­pa­rła Da­isy, po­sy­ła­jąc panu Cur­ti­so­wi pro­mien­ny uśmiech, cho­ciaż mu­sia­ła aż skręcać się ze zło­ści.

– Two­ja mama i ja je­ste­śmy bar­dzo do­bry­mi przy­ja­ció­łmi – po­wie­dział pan Cur­tis, któ­re­mu naj­wy­ra­źniej się zda­wa­ło, że mamy po sie­dem lat.

– De­nis jest nie­sa­mo­wi­cie in­te­li­gent­ny – do­da­ła lady Ha­stings, po­kle­pu­jąc go­ścia po ra­mie­niu. – Zaj­mu­je się an­ty­ka­mi. Wie wszyst­ko o ró­żnych prze­pi­ęk­nych rze­czach. W ten week­end obej­rzy parę przed­mio­tów w Fal­ling­ford. Ale… moja dro­ga, chcia­ła­bym zro­bić two­je­mu ojcu cu­dow­ną nie­spo­dzian­kę. Więc nie mów mu o tym, do­brze?

Da­isy od­ru­cho­wo zmru­ży­ła oczy.

– Se­rio?

– Tak! – Głos lady Ha­stings za­brzmiał wy­jąt­ko­wo pi­skli­wie. – Wiesz, jaki on cza­sa­mi jest sen­ty­men­tal­ny. Ale po­my­śl no, czy nie by­ło­by wspa­nia­le, gdy­by nie­któ­re z tych po­twor­nych sta­rych ob­ra­zów oka­za­ły się coś war­te?! Mo­gła­bym się ich po­zbyć i w za­mian ku­pić coś ład­niej­sze­go!

Za­nie­po­ko­iła mnie ta per­spek­ty­wa, ale dużo bar­dziej zmar­twił mnie spo­sób, w jaki pan Cur­tis uśmie­chał się do mamy Da­isy, oraz to, że przy­trzy­mał dłoń na jej ra­mie­niu dużo dłu­żej, niż po­wi­nien. Wszyst­ko to są bar­dzo do­ro­słe spra­wy, w któ­rych wca­le się nie orien­tu­ję… albo orien­tu­ję się, cho­ciaż wca­le nie chcę.

5

Żwir na pod­je­ździe zno­wu za­zgrzy­tał – pod opo­na­mi auta i sto­pa­mi lu­dzi – ale kie­dy drzwi się otwo­rzy­ły, w pro­gu nie sta­nęła ani Kit­ty, ani Fa­sol­ka. Za­miast nich uj­rza­łam po­staw­ną star­szą damę z wło­sa­mi upi­ęty­mi w wy­so­ki kok, w pod­nisz­czo­nym fu­trze i z kil­ko­ma apasz­ka­mi na szyi. Jej ubra­nia w ogó­le do sie­bie nie pa­so­wa­ły.

– MAR­GA­RET! DA­ISY! – wrza­snęła nie­zna­jo­ma, ma­cha­jąc ręka­mi i wpra­wia­jąc w ruch swo­je sza­le. – OTO JE­STEM!

Lady Ha­stings od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła na nią, moc­no za­ci­ska­jąc war­gi.

– Dzień do­bry, cio­ciu Sa­skio – po­wie­dzia­ła. – Nie, nie mu­sisz cze­kać na za­pro­sze­nie. Wej­dź. De­ni­sie, to Sa­skia Wells, ciot­ka Geo­r­ge’a.

Cio­cia Sa­skia po­spiesz­nie wkro­czy­ła do holu, gu­bi­ąc po dro­dze ró­żno­ko­lo­ro­we ręka­wicz­ki oraz kęp­ki fu­tra, a po­tem moc­no przy­ci­snęła Da­isy do swo­jej ob­fi­tej pier­si. Mnie naj­wy­ra­źniej nie za­uwa­ży­ła.

– Da­isy! – za­wo­ła­ła. – A gdzie twój brat? I gdzie się po­dzie­wa twój dro­gi oj­ciec? No i, oczy­wi­ście, ob­cho­dzisz dziś uro­dzi­ny! Dwu­na­ste! Wspa­nia­ły wiek. Mam tu gdzieś pre­zent… chy­ba że… ojej, czy­żbym zo­sta­wi­ła go u Bri­de­sna­de’ów? To apasz­ka… tak sądzę… Och, nie, po­cze­kaj… Jest!

Z kie­sze­ni kar­di­ga­nu wy­ci­ągnęła ma­lut­ki i nie­by­wa­le wy­gnie­cio­ny skra­wek ma­te­ria­łu.

– Czyż nie jest wspa­nia­ła?! – krzyk­nęła. – Je­dwab. Przy­naj­mniej tak mi się wy­da­je. Bo może nie.

– Dzi­ęku­ję, cio­ciu – po­wie­dzia­ła Da­isy. – Uro­dzi­ny mam ju­tro. Czter­na­ste.

– Na­tu­ral­nie, że tak! – po­twier­dzi­ła cio­cia Sa­skia, mru­ga­jąc ocza­mi. – Na­tu­ral­nie. Czyż nie tak wła­śnie po­wie­dzia­łam? A… na Boga, któż to? Moja dro­ga… – Przy­ci­ągnęła Da­isy bli­żej i do­no­śnie jak sy­re­na mgiel­na ob­wie­ści­ła: – W wa­szym holu chy­ba znaj­du­je się KTOŚ ZE WSCHODU.

Z jej tonu mo­żna by wno­sić, że cho­dzi o nie­dźwie­dzia lub przy­naj­mniej węża.

– Wiem. – Da­isy prze­wró­ci­ła ocza­mi. – To moja przy­ja­ció­łka Ha­zel. Mó­wi­łam ci o niej. Jest na­szym go­ściem.

– Pro­szę, pro­szę! – Cio­cia Sa­skia nie mo­gła zła­pać tchu. – Coś po­dob­nego! Za mo­ich cza­sów ni­g­dy by do tego nie do­szło.

– O, na pew­no. – Da­isy przy­tak­nęła uprzej­mie.

Cio­cia Sa­skia od­wró­ci­ła się do lady Ha­stings, a wte­dy Da­isy zbli­ży­ła gło­wę do mo­jej i szep­nęła:

– Za jej cza­sów strze­la­ło się do słu­żby i z bie­dy wy­ra­bia­ło cia­sto na chleb z kle­ju do ta­pet. Prze­szło­ść jest okrop­na, ale sta­rzy lu­dzie zda­ją się o tym nie pa­mi­ętać.

Po­czu­łam się odro­bi­nę le­piej – lecz tyl­ko odro­bi­nę.

Pan­na Al­ston wy­szła z po­ko­ju mu­zycz­ne­go, w któ­rym przy­go­to­wy­wa­ła się do lek­cji. Z oka­zji uro­dzin Da­isy w so­bo­tę mia­ły­śmy do­stać wol­ne, ale na ra­zie mu­sia­ły­śmy się pil­nie uczyć. Za­rów­no tu, jak i w De­ep­de­an do­ro­śli ży­wi­li prze­ko­na­nie, że nie­bez­piecz­nie jest po­zo­sta­wiać dzie­ci bez za­jęcia cho­ćby na mo­ment. Chy­ba się mar­twi­li, że wte­dy by­śmy coś prze­skro­ba­ły.

Wzrok pan­ny Al­ston padł na pana Cur­ti­sa, sto­jące­go w holu z wa­liz­ką u stóp. Przez se­kun­dę pa­trzy­ła na nie­go jak za­cza­ro­wa­na. Na jej twa­rzy od­ma­lo­wał się wy­raz zdu­mie­wa­jącej de­ter­mi­na­cji, zu­pe­łnie jak­by na­gle od­kry­ła, że ma do zro­bie­nia coś bar­dzo wa­żne­go i nie może z tym zwle­kać ani chwi­li. A po­tem zno­wu za­częła wy­glądać zwy­czaj­nie. Za­ci­snęła pal­ce na pa­sku swo­jej wiel­kiej brązo­wej to­reb­ki, okręci­ła się na pi­ęcie i wró­ci­ła, skąd przy­szła. Jej ruch mu­siał przy­ci­ągnąć uwa­gę pana Cur­ti­sa, któ­ry za­in­try­go­wa­ny spoj­rzał w tam­tą stro­nę.

„Dziw­ne” – prze­mknęło mi przez gło­wę. Z re­ak­cji pan­ny Al­ston wno­si­łam, że zna pana Cur­ti­sa, on jed­nak jej nie roz­po­znał. Oczy­wi­ście zo­ba­czył le­d­wie tył jej gło­wy i za­rys ra­mion, ale to po­win­no wy­star­czyć. Tak czy ina­czej, gdzie taka su­ro­wa, przy­zwo­ita dama mo­gła­by po­znać ta­kie­go wy­twor­ne­go i ele­ganc­kie­go mężczy­znę jak pan Cur­tis? To czy­ni­ło pan­nę Al­ston jesz­cze bar­dziej in­te­re­su­jącą – i przy­ja­cie­la lady Ha­stings ta­kże. Zer­k­nęłam na Da­isy i od razu się zo­rien­to­wa­łam, że jej rów­nież nie umknęło to zda­rze­nie. Pa­trzy­ła na pana Cur­ti­sa z naj­głęb­szą obo­jęt­no­ścią, lecz nie­mal sły­sza­łam, jak my­śli: „Po­dej­rza­ne!”.

Lord Ha­stings sta­nął w drzwiach pro­wa­dzących do ogro­du. Wsze­dł do środ­ka, strząsa­jąc li­ście z płasz­cza Bar­bo­ur, i zdu­mio­ny ro­zej­rzał się po holu.

– Do li­cha. Dzień do­bry! Go­ście! Cio­cia Sa­skia, jak cu­dow­nie. I pan… hm… – Zer­k­nął na pana Cur­ti­sa spod swo­ich krza­cza­stych srebr­nych brwi i wy­ci­ągnął ku nie­mu pulch­ną ró­żo­wą dłoń.

– De­nis Cur­tis – przed­sta­wił się gość. – Je­stem przy­ja­cie­lem pa­ńskiej żony. Po­zna­li­śmy się w Lon­dy­nie kil­ka mie­si­ęcy temu. Lady Ha­stings za­pro­si­ła mnie na week­end.

Sło­wo „przy­ja­ciel” za­brzmia­ło w jego ustach iro­nicz­nie. Wszy­scy to usły­sze­li­śmy. To było po pro­stu okrop­ne. Lord Ha­stings od­chrząk­nął i na­wet nie spoj­rzał na żonę.

– Wspa­nia­le – rze­kł głu­cho. – Po pro­stu cu­dow­nie. Mam na­dzie­ję, że będzie się pan u nas do­brze ba­wił.

– O, na pew­no. – W gło­sie pan Cur­ti­sa po­brzmie­wał śmiech. – To taki pi­ęk­ny sta­ry dom. Wy­jąt­ko­wy. Nie mogę się do­cze­kać, aż go do­kład­niej obej­rzę. – Uśmiech­nął się do lady Ha­stings.

– Ach, tak – mruk­nął lord. – Oczy­wi­ście. Mar­ga­ret, czy… To zna­czy, chcia­łem po­wie­dzieć… Chy­ba pój­dę na chwi­lę do bi­blio­te­ki. Sa­skio, czy chcia­ła­byś do mnie do­łączyć?

Wy­czu­wa­łam, że jest głębo­ko nie­szczęśli­wy, gdy ru­szył w kie­run­ku bi­blio­te­ki, krzy­cząc:

– Chap­man! Hej, Chap­man!

Za­do­wo­lo­ny z sie­bie, gbu­ro­wa­ty pan Cur­tis nie przy­pa­dł mi do gu­stu, a po­nie­waż Da­isy aż trzęsła się ze zło­ści, wie­dzia­łam, że my­śli do­kład­nie tak samo. Było coś ta­kie­go w tym jego pe­łnym wy­ższo­ści to­nie, jak­by w du­chu śmiał się z ja­kie­goś so­bie tyl­ko zna­ne­go żar­tu. No i mama Da­isy na­gle tak się za­ru­mie­ni­ła… Sta­now­czo dzia­ło się tu coś nie­do­bre­go.

Drzwi fron­to­we skrzyp­nęły i wszy­scy obec­ni od­wró­ci­li gło­wy.

– Halo! – za­wo­ła­ła Kit­ty. – Pu­ka­ły­śmy, ale nikt nam nie otwo­rzył. Fa­sol­ka nie dała rady pod­nie­ść swo­jej wa­liz­ki, więc cze­ka na ze­wnątrz. Ojej, czy­żby­śmy się spó­źni­ły?

6

Wy­da­wa­ło się, że to już wszy­scy go­ście, ale za­raz po lun­chu (kur­czę na zim­no z mło­dy­mi ziem­nia­ka­mi, a na de­ser cu­dow­nie wil­got­ny bisz­kopt z ra­bar­ba­rem) przy­był ktoś jesz­cze. Za­je­chał przed głów­ne we­jście w wiel­kim sty­lu, srebr­nym au­tem przy­po­mi­na­jącym ra­kie­tę ko­smicz­ną, po czym zo­sta­wił włączo­ny sil­nik i wy­sko­czył z wozu, ma­cha­jąc ręka­mi i po­krzy­ku­jąc. Był to brat lady Ha­stings, dla Da­isy – wu­jek Fe­lix. Oka­zał się rów­nie mło­dy i pi­ęk­ny jak jego sio­stra.

W De­ep­de­an krąży­ło na jego te­mat mnó­stwo plo­tek – że jest taj­nym agen­tem, że dwa razy sa­mo­dziel­nie ura­to­wał Wiel­ką Bry­ta­nię i otrzy­mał list z po­dzi­ęko­wa­nia­mi od sa­me­go kró­la – więc kie­dy wresz­cie go spo­tka­łam, pa­trzy­łam na nie­go jak na bo­ha­te­ra ja­kie­jś po­wie­ści. W do­dat­ku na­wet wy­glądał na szpie­ga. Był przy­stoj­ny, miał ja­sne, za­cze­sa­ne do tyłu wło­sy, ide­al­nie wy­pra­so­wa­ny gar­ni­tur, prze­ślicz­ną je­dwab­ną chu­s­tecz­kę w bu­to­nier­ce oraz mały błysz­czący mo­nokl w le­wym oku.

Zo­sta­wił sa­mo­chód, żeby O’Brian od­sta­wił go do daw­nej staj­ni, i po­pędził po scho­dach na górę, gdzie cze­ka­ły­śmy we czwór­kę (Kit­ty wy­ba­łu­sza­ła oczy, co ja też chęt­nie bym zro­bi­ła, a Fa­sol­ka z eks­cy­ta­cji po­wta­rza­ła: „Och! Och!”). Przy­bysz po­chy­lił się i uca­ło­wał dłoń mo­jej przy­ja­ció­łki.

– Cze­ść, Da­isy – po­wie­dział i mru­gnął do niej.

– Cze­ść, wuj­ku – od­po­wie­dzia­ła, a po­tem dy­gnęła i rów­nież pu­ści­ła do nie­go oko.

Wu­jek Fe­lix naj­wy­ra­źniej wie­dział, jak się za­cho­wać w ka­żdych oko­licz­no­ściach. Uca­ło­wał moją dłoń, a po­tem dło­nie Kit­ty i Fa­sol­ki, wsku­tek cze­go ta pierw­sza za­częła chi­cho­tać (ja sama le­d­wo się opa­no­wa­łam). Na­stęp­nie po­bie­gł do domu przy­wi­tać się z in­ny­mi. Po­gła­skał To­ści­ka i Mil­lie, żar­to­bli­wie stuk­nął Ber­tie­go pi­ęścią w ra­mię, uści­snął dłoń Ste­phe­na, de­li­kat­nie uca­ło­wał po­li­czek lady Ha­stings, jej męża po­kle­pał po ple­cach i ukło­nił się cio­ci Sa­skii. Za to z pa­nem Cur­ti­sem wy­mie­nił for­mal­ny i chłod­ny uścisk dło­ni, jed­no­cze­śnie sza­cu­jąc go wzro­kiem. Kie­dy sta­nęli obok sie­bie, le­piej zro­zu­mia­łam, dla­cze­go nie lu­bię pana Cur­ti­sa. Obaj byli bar­dzo przy­stoj­ni, lecz pan Cur­tis miał w so­bie coś wy­zy­wa­jące­go i wul­gar­ne­go, pod­czas gdy wu­jek Fe­lix pro­mie­niał we­wnętrz­nym bla­skiem i wręcz trud­no było ode­rwać od nie­go oczy.

Pan Cur­tis od­da­lił się bez po­śpie­chu, mam­ro­cząc coś o pi­ęk­nych ob­ra­zach na pi­ętrze, a wte­dy Da­isy wspi­ęła się na pal­ce i za­częła coś gniew­nie szep­tać wuj­ko­wi do ucha, pew­nie o go­ściu lady Ha­stings. Wu­jek Fe­lix unió­sł jed­ną brew – na­wet brwi miał ele­ganc­kie – i coś jej ci­cho od­po­wie­dział.

– Ra­dzi, że­bym się nie mar­twi­ła – wy­ja­śni­ła Da­isy, kie­dy zno­wu sta­nęła obok mnie; u na­sa­dy jej nosa wid­nia­ła ma­lut­ka zmarszcz­ka świad­cząca o za­nie­po­ko­je­niu. – On uwa­ża, że to nic ta­kie­go. Wu­jek Fe­lix rzad­ko się myli, lecz mimo to… No, sama wiesz.

Ski­nęłam gło­wą. To mi wca­le nie wy­gląda­ło na „nic ta­kie­go”.

– Całe szczęście, że on też przy­je­chał – ci­ągnęła Da­isy, spo­gląda­jąc za wuj­kiem, któ­ry ru­szył po scho­dach do swo­je­go po­ko­ju. – Dzi­ęki nie­mu wszyst­ko do­brze się sko­ńczy. Cho­ciaż… Och, do li­cha! Dla­cze­go mi nie uwie­rzył? To do nie­go nie­po­dob­ne! – Za­ło­ży­ła ręce na pier­si i jesz­cze bar­dziej zmarsz­czy­ła nos.

Nie wie­dzia­łam, co od­po­wie­dzieć.

Co cie­ka­we, je­dy­ną oso­bą, przy któ­rej wu­jek Fe­lix jak­by za­po­mniał o do­brych ma­nie­rach, oka­za­ła się pan­na Al­ston. Spo­tka­li się na ko­ry­ta­rzu, gdy przy­szła za­brać nas na po­po­łu­dnio­we lek­cje. Gu­wer­nant­ka cała ze­sztyw­nia­ła na jego wi­dok i jej za­kło­po­ta­nie mu­sia­ło się udzie­lić wuj­ko­wi Fe­lik­so­wi. Uści­snęli so­bie dło­nie jak ja­kieś au­to­ma­ty, przy czym on zer­kał na nią nie­uf­nie zza mo­no­kla, a ona dum­nie za­da­rła bro­dę.

– Jest pan wuj­kiem Da­isy, jak mnie­mam – po­wie­dzia­ła chłod­no. – Wspa­nia­le. Pro­szę mi wy­ba­czyć… Idzie­my, dziew­częta.

Za­ma­szy­stym kro­kiem we­szła do po­ko­ju mu­zycz­ne­go, a my mu­sia­ły­śmy pó­jść za nią. Obej­rza­łam się jed­nak i zo­ba­czy­łam, że wu­jek Fe­lix pa­trzy w prze­strzeń z unie­sio­ną brwią. Wy­da­wał się uba­wio­ny, cho­ciaż nie po­tra­fi­łam od­gad­nąć, co go roz­śmie­szy­ło. Czy pan­na Al­ston na­praw­dę była nie­wra­żli­wa na jego wdzi­ęk? Bar­dzo nie­ty­po­we. I dla­cze­go wu­jek Fe­lix nie był względem niej rów­nie uprzej­my jak wo­bec resz­ty z nas? Mia­łam prze­czu­cie, że tych dwo­je się nie lubi, lecz dla­cze­go? Była to już ko­lej­na za­gad­ka, na któ­rą się na­tknęłam w trak­cie tego nie­zwy­kle za­gad­ko­we­go week­en­du.

7

Tego wie­czo­ru Da­isy, Kit­ty, Fa­sol­ka i ja prze­bra­ły­śmy się do ko­la­cji w po­ko­ju dzie­cin­nym na dru­gim pi­ętrze. Tu­taj wła­śnie śpi Da­isy i my ta­kże, kie­dy ją od­wie­dza­my. Czu­łam się bar­dzo dziw­nie, wkła­da­jąc swo­ją naj­lep­szą, błysz­czącą su­kien­kę w tym za­py­zia­łym po­miesz­cze­niu: ze ścian pa­sa­mi od­cho­dzi­ła ta­pe­ta, chod­ni­ki na podło­dze były po­strzępio­ne, ramy łó­żek zaś po­obi­ja­ne, zu­pe­łnie jak­by ktoś z upo­rem wa­lił w nie młot­kiem. Świe­ce rzu­ca­ły blask na na­sze twa­rze i ra­mio­na, a stro­jom nada­wa­ły de­li­kat­nie spło­wia­łą bar­wę. Da­isy mia­ła na so­bie ró­żo­wą suk­nię z mie­ni­ącej się ta­fty i wszyst­kie strasz­nie jej za­zdro­ści­ły­śmy, zwłasz­cza ja, cho­ciaż w różu wy­glądam bla­do i okrop­nie, jak dzie­cię go­bli­nów.

– Masz bar­dzo dziw­ną ciot­kę, ale two­je­go wuj­ka na­wet lu­bię – oświad­czy­ła Kit­ty, szczot­ku­jąc swo­je gęste brązo­we wło­sy. – Jest nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­ny.

Po­chwy­ci­łam wzrok Da­isy i uśmiech­nęły­śmy się do sie­bie. Zda­niem Kit­ty wszy­scy mężczy­źni są nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­ni.

– Czy on na­praw­dę jest szpie­giem? – za­py­ta­ła Fa­sol­ka. – Wiem, że lu­dzie tak mó­wią, ale…

Da­isy zro­bi­ła ogrom­nie ta­jem­ni­czą minę.

– Tego nie mogę ci po­wie­dzieć! – za­wo­ła­ła. – Zdra­dzi­ła­bym ta­jem­ni­cę pa­ństwo­wą i mo­gli­by mnie roz­strze­lać.

– Ojej! – Fa­sol­ka za­kry­ła bu­zię dło­ńmi. – Ojej, nie chcę, żeby cię roz­strze­la­li. Prze­pra­szam.

– Nie przej­muj się – od­rze­kła Da­isy tro­chę pom­pa­tycz­nie. – Będę uda­wać, że nic nie sły­sza­łam.

Kit­ty prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Sama nie wiem, kto mi się bar­dziej po­do­ba – po­wie­dzia­ła. – Twój wu­jek czy przy­ja­ciel two­jej mamy. Obaj są po pro­stu wspa­nia­li.

– Pan Cur­tis wca­le nie jest wspa­nia­ły – żach­nęła się Da­isy.

– Wła­śnie – po­pa­rła ją Fa­sol­ka, bez­sku­tecz­nie usi­łu­jąc za­wi­ązać so­bie ko­kar­dę w pa­sie. – Jest nie­mi­ły. Czu­ję się przy nim bar­dzo nie­przy­jem­nie, jak­bym pa­trzy­ła na wło­cha­te­go pa­jąka. Kie­dy wpa­dł na mnie na ko­ry­ta­rzu, za­czął krzy­czeć,że­bym pa­trzyła, do­kąd idę.

Spoj­rza­łam na nią zszo­ko­wa­na. Fa­sol­ka jest mała i słod­ka, i ma duże brązo­we, wiecz­nie wy­lęk­nio­ne oczy. Nie po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić, by kto­kol­wiek mógł ją po­trak­to­wać tak bru­tal­nie.

– Och, po­zwól, że ja to zro­bię. – Kit­ty za­ci­ągnęła Fa­sol­kę bli­żej świe­cy i sama spró­bo­wa­ła po­skro­mić opa­da­jącą ko­kar­dę. – Je­stem pew­na, że źle go zro­zu­mia­łaś.

– A ja je­stem pew­na, że zro­zu­mia­ła do­sko­na­le – mruk­nęła do mnie Da­isy, gdy ru­szy­ły­śmy na dół, tu­pi­ąc la­kier­ka­mi. – Na­tknęłam się na nie­go wcze­śniej przy scho­dach dla słu­żby. My­ślał, że jest sam na ko­ry­ta­rzu, i nie­mal je­ździł no­sem po tej sta­rej nie­bie­sko-bia­łej sko­ru­pie, któ­ra stoi na pó­łecz­ce przy po­ko­ju cio­ci Sa­skii. Wręcz wi­dzia­łam, jak li­czy, ile to może być war­te, a po­tem – na­dal mnie nie do­strze­ga­jąc – po­wie­dział coś do sie­bie. Chy­ba: „Ming”. Ha­zel, to mi się nie po­do­ba. W ży­ciu o nim nie sły­sza­łam, a na­gle oka­zu­je się, że to naj­lep­szy kum­pel mamy, któ­ra w do­dat­ku po­zwa­la mu węszyć po domu i na­wet nie mówi o tym ta­cie. Skąd wie­my, że to po­rząd­ny czło­wiek?

– Może zno­wu po­mów z wuj­kiem Fe­lik­sem? – za­su­ge­ro­wa­łam. – Spy­taj, czy nie mó­głby… hm… ja­koś po­móc?

– Mowy nie ma, sko­ro tak się za­cho­wu­je! – za­pro­te­sto­wa­ła Da­isy. – Nie wiem, co go opęta­ło. Za­zwy­czaj słu­cha, co się do nie­go mówi, nie jak inni do­ro­śli.

Co­raz bar­dziej mnie cie­ka­wił ten jej wu­jek.

– Chy­ba po pro­stu będzie­my mu­sia­ły przez cały week­end pil­no­wać pana Cur­ti­sa – stwier­dzi­ła moja przy­ja­ció­łka. – Może to rze­czy­wi­ście nic ta­kie­go. Ale je­śli wu­jek się myli… no cóż, nie chcę się o tym prze­ko­nać po fak­cie. Pan Cur­tis nic nie zma­lu­je, je­śli będzie­my mia­ły na nie­go oko. Praw­da?

– Praw­da. A co po­wie­my Kit­ty i Fa­sol­ce?

– Nic! – oznaj­mi­ła Da­isy. – Wszyst­ko po­psu­ją. To spra­wa wy­łącz­nie dla człon­ków To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go.

– Wy­łącz­nie dla człon­ków To­wa­rzy­stwa De­tek­ty­wi­stycz­ne­go – po­wtó­rzy­łam i po­czu­łam, że w głębi du­cha ogrom­nie się z tego cie­szę.

„Czy pan Cur­tis na­praw­dę coś kom­bi­nu­je?” – za­sta­na­wia­łam się, wcho­dząc do ja­dal­ni. Po­nie­waż Da­isy i ja zno­wu wy­zna­czy­ły­śmy so­bie ści­śle taj­ne za­da­nie, było pew­ne, że wkrót­ce się tego do­wie­my.

8

Na sto­le pło­nęły świe­ce, rzu­ca­jące de­li­kat­ne świa­tło na biel męskich ko­szul i wspa­nia­łe da­nia na srebr­nych pó­łmi­skach. Po­tra­wy ser­wo­wał Chap­man, a jego na­zna­czo­ne brązo­wy­mi pla­ma­mi dło­nie lek­ko drża­ły, więc moje ziem­nia­ki i su­rów­ka skąpa­ły się w so­sie, ale w ogó­le mi to nie prze­szka­dza­ło – w prze­ci­wie­ństwie do lady Ha­stings, któ­ra wy­da­ła gniew­ny okrzyk, kie­dy sos skap­nął na jej prze­ślicz­ną ja­sno­zie­lo­ną suk­nię.

Wu­jek Fe­lix był w zna­ko­mi­tym hu­mo­rze. Wci­ąż opo­wia­dał żar­ty Ber­tie­mu i Ste­phe­no­wi, więc na­wet Ste­phen, po­cząt­ko­wo tak zde­ner­wo­wa­ny, że le­d­wo mógł utrzy­mać wi­de­lec w dło­ni, od­prężył się, usia­dł pro­sto i za­czął się śmiać. Przy­gląda­łam się temu z za­do­wo­le­niem, gdy na­gle prze­szy­ło mnie ostre spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu wuj­ka Fe­lik­sa – do­kład­nie tak pa­trzy Da­isy, gdy ktoś bu­dzi jej cie­ka­wo­ść.