Zapamiętaj mnie - Seweryn Hapka - ebook + audiobook + książka

Zapamiętaj mnie ebook i audiobook

Seweryn Hapka

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zapamiętaj mnie zabiera nas we wzruszającą podróż, jaką musi przebyć Will Roberts, by poznać na pozór banalną rzecz - smak szczęścia.

Will, zachłyśnięty wizją wielkiego świata, zaprzedaje swoje wartości w imię ulotnych, materialnych wygód. W pędzie codzienności nie dostrzegł nawet momentu, kiedy stał się trybikiem korporacji, ograbionym z marzeń. Jedyną osobą, która łączy go z dawnymi ideami, jest siostra Evelyn. Czy Willowi uda się odnaleźć właściwą drogę i czy wystarczy mu na to czasu?

www.sewerynhapka.wix.com/book

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 44 min

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Dedykuję tę historię wszystkim, których oszukał mój przyjaciel. Wszystkim tym, którzy wciąż z nim podążają. Zapewne przez niego tak często ogarniał was żal. Przez niego również wiele rzeczy wam umknęło, wiele osób, wiele spraw.

 

Mam rację? Myśleliście, że na końcu waszej wspólnej drogi on dotrzyma słowa. Nie stało się tak, prawda?

 

Niestety z własnego doświadczenia wiem, że często nie dotrzymuje słowa, bardzo trudno jest go zatrzymać i co najgorsze, nie potrafi wybaczać błędów.

 

Ale dziś was proszę – wybaczcie mu. To nie jego wina.

SCENA 1Odległe dzieciństwo

Zbliżał się wieczór, kiedy zza drzwi zaczęły dobiegać do nas okropne krzyki rodziców. Evelyn schowała głowę pod poduszkę, spod której słyszałem jej płacz. Pamiętam, że nie mogliśmy wychodzić z pokoju, dopóki wrzask nie ustał. W mej głowie narastał niepokój. Pisk zalewał uszy. Zacisnąłem pięści.

***

Pamiętasz, mój przyjacielu? Wiem, że tak. Nie znałem ciebie wtedy zbyt dobrze, jednak byłeś obecny, zawsze jesteś obecny. Czekałeś na mnie, bym chwycił cię za dłoń i popędził za tobą.

***

Nagle Evelyn chwyciła mnie za dłoń.

– Spokojnie, braciszku. Zaraz przestaną się kłócić.

W ciemnym, malutkim dziecięcym pokoiku błyszczące oczy młodszej siostry gasiły mój niepokój. Przetarłem jej łzy.

– Wiem, moja mała. Ale…

Jej drobny palec, opierając się na moich ustach, powstrzymywał słowa.

– Mam pomysł, wykradnijmy się przez okno. Co ty na to, braciszku?

Evelyn uchyliła delikatnie okno. Przyjemny chłód wpadał do pokoju. Wraz z powiewem wiatru poczułem zapach pobliskich traw oraz terkot zjeżdżających z pól ciągników. Pomimo ciepłego lata, jakie panowało tamtego roku, sama pidżama i klapki stanowiły zbyt słabą ochronę przed wieczornym chłodem. Pośpiesznie ubrałem siostrze kurtkę, sam na głowę naciągnąłem czapkę.

– Dobrze, wychodzimy – oznajmiłem.

Nim włożyłem buty, Evelyn podtrzymywała się już ramy okna, jedną nogą sięgając do podłoża na zewnątrz. Stawiając drugą stopę na trawie, oznajmiła:

– Czekam na ciebie.

Wyszedłem przez okno. Pod stopami trzaskały źdźbła trawy. Blask gwiazd przebijał się ponad chmurami. Wiatr kołysał pobliskimi drzewami. Dziecięce oczy w tak cudowny sposób przyglądają się światu. Evelyn rozglądała się wokół z zachwytem. Biorąc głęboki oddech, rozłożyła ramiona.

– Spójrz, jaki piękny wieczór.

– Tak, mała. Chodźmy już.

Wraz z każdym krokiem krzyki z malutkiego okna zdawały się cichnąć. Trzymając się za dłonie, podążaliśmy dalej.

– Dokąd idziemy, braciszku?

– Nie mam pojęcia. Pójdę, gdziekolwiek mnie zaprowadzisz – odpowiedziałem.

Nagle Evelyn puściła moją dłoń. Pośpiesznie wbiegła na górkę pokrytą kwiatami. Jej czarna, zamazana postać zanikła na tle oślepiającego księżyca. Dostrzegłem tylko jej jarzące się jak gwiazdy zielone oczy, które wzywały mnie do siebie.

– Chodź tutaj do mnie. Tutaj jest pięknie! – zawołała Evelyn.

Usiadłem tuż obok niej, wokół rozpościerał się widok szykującej się do snu wioski. Gospodarze kończyli prace, ostatni klienci opuszczali bary, gasły światła w pobliskich oknach. Odnosiłem wrażenie, jakby wszystkich kołysał delikatny wiatr. Siedzieliśmy wtuleni na pagórku, z zachwytem oglądając nasz mały świat.

– Co to jest? – zapytała Evelyn, wskazując palcem na unoszący się nad pobliskim miastem dym z kominów.

– To tylko dym.

– Wygląda strasznie – odpowiedziała, tuląc się do mnie jeszcze mocniej.

– Nie bój się. Tam w oddali znajduje się miasto. Kiedyś w nim zamieszkam, będę prezesem jakiejś firmy. Zabiorę cię ze sobą, będziesz szefową.

– Ty będziesz prezesem, a ja szefową? – zapytała wyraźnie zasmucona siostra.

– O co chodzi? Wolisz być panią prezes? No dobrze, będziesz panią prezes.

– Nie o to chodzi.

– A o co? Powiedz, mała.

– Nie chcę, byś tam wyjeżdżał. Chcę, byś był tutaj ze mną – odpowiedziała stanowczo Evelyn. Przytuliłem ją mocniej.

– Rozumiem. Jednak kiedyś każdy musi obrać swoją drogę. Ty również, rozumiesz?

– Nie! I nie chcę tego rozumieć. Chcę tylko siedzieć tu z tobą, patrzeć w niebo, wąchać kwiaty i oddychać tym samym powietrzem, co ty. Nie chcę smrodu z kominów.

– Dobrze, już dobrze. Będę z tobą. Będziemy razem w naszym małym świecie.

Nim rodzice zdążyli się zorientować, wróciliśmy do domu.

***

Mijały kolejne lata. Ty, mój przyjacielu, wciąż pędziłeś gdzieś obok. Często się widywaliśmy. Nigdy jednak nie widywałem cię na tym pagórku.

Każdego kolejnego lata powracałem z Evelyn w to miejsce. Siadywaliśmy na zielonej, bujnej trawie. Nie chciałeś z nami usiąść. Wiatr rozwiewał nasze zmartwienia i smutki. Siadywaliśmy tam, kiedy w pierwszej klasie rozbito mi nos, kiedy Evelyn nie zdała do czwartej klasy, kiedy mama wyciągała pas, a tata po całym dniu pracy siadał w swoim bujanym fotelu na tarasie i zasypiał z gazetą w ręku.

Ty, mój przyjacielu, wciąż pędziłeś, aż w końcu zabrałeś mnie ze sobą. Przestałem powracać na pagórek, gdzie wiatr rozwiewał wszelkie moje lęki. Chwyciłem cię za dłoń, spojrzałem w niebo. Nad głową dostrzegłem tylko dym z kominów.

SCENA 2Machina biurowa

Pisk. Sygnał zakończenia procesu drukowania uwolnił mnie od walki toczonej z myślami. Uszy zaczynały wyłapywać natłok dźwięków. Każdy zmysł, niczym stara maszyna, został uruchomiony, by uświadomić mi, że cotygodniowy wyścig został rozpoczęty.

***

Każdego ranka budziłem się wraz z tobą, przyjacielu. Spoglądając w lustro, myliśmy zęby, ubieraliśmy się, wychodziliśmy do pracy. Nie dawałeś mi nawet chwili na zjedzenie śniadania. Musieliśmy pędzić do pracy.

***

Rozglądałem się wokół nieobecnym wzrokiem. Dziesiątki pracowników. Biura odgrodzone niską ścianką, kompletnie nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Większość osób rozmawiała przez telefon, impulsywnie gestykulując. Reszta siedziała w bocznej, przeszklonej sali. Posadzeni na drobne krzesełka, wbijali wzrok w podłogę. Stał przed nimi mężczyzna w skrojonym na miarę garniturze. Dostrzegłem zdenerwowanie na jego twarzy. Mazak w jego dłoni uginał się od nacisku, tablica przed nim żałośnie skamlała po każdym uderzeniu. Krawaty pracowników coraz bardziej zaciskały się na szyi. Osoba w garniturze zapewne chciałaby, aby wykresy z tablicy od każdego dotknięcia mazakiem wyskakiwały galopem na salę, uświadamiając matołom przed nim, jaki jest cel sprzedaży. Jednak to nie następowało. Mazak wciąż wbijał się w płaszczyznę, skronie nabrzmiewały, podwładni nie podnosili wzroku. Podążałem dalej. Drukarki piszczały, wypluwając kolejne strony. Myszki klikały. Klawiatury otrzymywały ciosy. Ponosiły karę za każde skrócenie urlopu lub informację o pracy po godzinach. Machina biurowa rozpoczęła poniedziałek, by toczyć się ślamazarnie przez kolejne dni tygodnia.

– Will? Słyszysz mnie? Odezwij się.

Dotarł do mnie przytłumiony głos. To był mój zastępca, Bert. Spojrzałem na niego wciąż nieobecnym wzrokiem. W głowie nadal trawiłem machinę biurową. Cios w policzek. Myśli natychmiast zostały rozproszone. Zmysły jak puzzle złożyły się w całość.

– Co jest z tobą nie tak? – dodał Bert.

– Wszystko w porządku. Jeszcze raz mnie uderzysz…

Zacisnąłem pięści. W myślach składałem się do ciosu.

– To co mi zrobisz, cieniasie? – wtrącił Bert.

– To wyślę cię na siłownię, byś schudł, spaślaku!

– Oj, tylko nie to. Proszę, Will. Tylko nie to! – odpowiedział Bert, po czym chwycił mnie za koszulę. Zaczął żałośnie szlochać, symulując płacz. Następnie wytarł smarki w mój rękaw. Nie znosiłem, gdy to robił.

– Spadaj, grubasie! – Odepchnąłem go z całych sił. Niezdarność w połączeniu z jego otyłością sprawiły, że wpadł na biurko, zwalając monitor. Tłusty tyłek niezgrabnie przetoczył się przez blat. Klawiatura trzeszczała od nacisku.

– I widzisz, co zrobiłeś? – Powstrzymałem śmiech, widząc przestraszonego spoconego grubasa, który w panice zbierał kawałki monitora z podłogi.

– Walić to! – krzyknął, gdy kolejny raz części monitora wypadły mu z rąk.

– Mam dla ciebie niespodziankę – kontynuował.

Rozbawiony usiadłem w swoim fotelu. Zacząłem szperać po szufladach.

– Czego szukasz? – zapytał Bert.

– Whisky.

– Ostatnia dolna szuflada.

Wyciągnąłem szklankę, którą następnie napełniłem do połowy.

– Co to za niespodzianka? – zapytałem, upijając łyk.

– Załatwiłem ci kobietę! – krzyknął podniecony. Niemal podskoczył z radości.

– Ty mi laskę załatwiłeś? – zapytałem z niedowierzaniem.

W tamtym czasie załatwianie kobiet należało do mojego działu.

– Jaką? I jak to zrobiłeś? – zapytałem.

– Tę, którą zagadywałeś cały wieczór w klubie. Była nieustępliwa, nie poszła z tobą do łóżka. Co jej zaproponowałeś, że się nie zgodziła?

– Nie pamiętam – odpowiedziałem.

Pamiętam jak przez mgłę, że tamtego dnia byłem strasznie pijany. Po całym dniu tyrania w biurze nie miałem sił przekonywać jakiejś idiotki, by poszła ze mną do łóżka.

– Ja pokazałem jej parę stówek i zgodziła się bez zadawania dodatkowych pytań. Pomimo stada klientów, jakim obraca, dokładnie cię zapamiętała – co jej takiego powiedziałeś?

– Mówię ci, że nie pamiętam – odpowiedziałem poirytowany.

– Pewnie chciałeś pchać w obie dziurki – zaśmiał się Bert.

Ołówki z biurka z impetem wylądowały na jego tyłku, odbijając się jak muchy od poduszki. Nie zwracając na to uwagi, naciskał:

– No powiedz.

Nagle szef działu wpadł do biura. Natychmiast schowałem szklankę pod blat. Kolejne spotkanie, na które nie miałem najmniejszej ochoty.

– Cholera jasna, mogę mieć na to wylane? – zapytałem szefa działu.

– Wylany to możesz zaraz zostać – odpowiedział stanowczo.

Zapomniałem, że jego poczucie humoru ogranicza się do zdania w stylu: „Notowania rynku spadają jak gołębie z nieba”.

Wiele osób z konferencyjnego bawiły jego dowcipy. Przyklaskiwali mu, śmiejąc się do rozpuku. Po salwie oklasków poprawiał zawsze plastikową fryzurę i kontynuował spotkanie. Swoją drogą straszny był z niego buc.

– Idziemy, Will – wtrącił Bert, jakby wiedział, że przerwał coś, co mogłoby, a nie powinno, paść z moich ust. Zacisnąłem zęby. Szef wyszedł.

Szkło i części od monitora szybkim ruchem zamietliśmy stopami pod biurko. Podążyliśmy za szefem do sali konferencyjnej. Bert złapał mnie za ramię.

– Spokojnie, stary. On jest idiotą, ale takich tu zatrudniają. Dlatego tu pracujemy, Will.

Następnie przez zaciśnięte zęby, niewyraźnie, tak aby kierownik nie usłyszał, wyszeptał:

– Może tym razem powiedzą nam, jak zbawić świat.

– Albo odkryli lek na raka – odpowiedziałem rozbawiony.

– Nie, stary, to nie nasza branża – stwierdził głośno Bert.

Szef nerwowo odwrócił głowę, zapewne myślał, że śmialiśmy się z niego. Miał rację, kretyn.

Wpadliśmy do sali konferencyjnej, w której czekali wszyscy pracownicy działu. Od progu zostaliśmy zbombardowani spojrzeniem, które niemal krzyczało: Przyszli! Dupki, które wyciągają dwa razy więcej wypłaty ode mnie.

Wiedziałem, że nas zaatakują tym żałośnie zazdrosnym wzrokiem. Nie przeszkadzało mi to… już nie. Kiedyś owszem, ale z czasem przyzwyczaiłem się, że nikt tu nie chce zarabiać jak najwięcej, każdy chce po prostu zarabiać więcej niż „koledzy” obok.

Nie chciałem dać im satysfakcji. Nie okazując żadnych emocji, minąłem spokojnie rzędy krzeseł. Bert znał ten proceder, więc robił to samo. Wiem jednak, że najchętniej wpadłby do tej sali z krzykiem: Co tam, suki?! Szef już wszystkich was zmieścił w tyłku? Sam za każdym razem powstrzymywałem się od uderzenia kogoś w twarz. Krew zapewne pięknie rozbryzgałaby się na garniturze za kilka tysięcy – pomyślałem.

Usiadłem z Bertem na krzesłach na samym końcu sali. Byłem przekonany, że dostaniemy opieprz. Zawsze, gdy jest pełna sala, ktoś dostaje opieprz. Gratulacje są tylko przy pustych salach. Szef rozpoczął audyt.

– Zwołałem was wszystkich w jednym celu. Aby uświadomić wam wszystkim, że nie może tak być, że czwarty kwartał okazuje się naszym najsłabszym!

***

Pamiętam, przyjacielu, że siedziałeś wraz ze mną. Krawat zapewne zaciskał ci się na szyi równie mocno jak mi. Pamiętasz, że miałem rację? Pochwały są przy pustych salach.

***

Dostało nam się za to, że byliśmy nieskuteczni. Za to, że szefostwo dawało nam najnowocześniejsze narzędzia i pełne wsparcie, a my – bezużyteczni idioci – marnowaliśmy tak ogromny potencjał. Za to, że tabelka różowa była niższa od żółtej, i za to, że chudy Malcolm, pracownik działu finansowego, miał dwie plomby, a nie trzy.

Nikt na sali nie starał się tłumaczyć i szukać usprawiedliwień w coraz wyższych planach sprzedaży, które i tak były z miesiąca na miesiąc coraz bardziej przestrzelone. W dokumentacji wszystko się zgadzało, więc dlaczego mielibyśmy nie wyrabiać tak skrzętnie ułożonych planów.

Ostatnim punktem spotkania było przedstawienie nowego pracownika. Mickey Blund. Chłopak, który nie ukończył jeszcze dwudziestu lat. Przydzielono go do mojego działu.

Wróciliśmy do swoich biur. Zabrałem się do przeglądania sterty papierów. Najchętniej wszystkie potraktowałbym w niszczarce. Jednak wypadało na nie chociaż zerknąć. Pukanie do drzwi stało się doskonałym pretekstem, by zrobić sobie przerwę. Podniosłem wzrok. W progu stał jeden z pracowników. Wieża kartonów trzymana w dłoniach przysłoniła mu twarz.

– Witam. Nie przeszkadzam panu? Chciałbym się przedstawić. – Chłopak był wyraźnie wystraszony. Trzęsące się nogi zmuszały go do szukania równowagi w rękach. Starał się, aby kartony nie zleciały z hukiem na podłogę.

– Jestem Mickey, proszę pana.

Chude nogi okazały się marną stabilizacją. Kartony z impetem wylądowały na ziemi. W panice zbierał papiery, które przykryły całą podłogę. Kolejny fajtłapa – pomyślałem. Wychyliłem głowę zza biurka.

– Widziałem cię na spotkaniu. Nie musisz mi się przedstawiać. Przydzielili cię do mojego działu, ale wiesz, co robić?

– Tak! – odpowiedział natychmiast.

Szybkość odpowiedzi jak w wojsku.

– Chyba wiem – dodał niepewnie, podnosząc ostatnie kartki.

– Jak czegoś nie wiesz, to idź do Berta, poszukaj w Internecie, zapytaj matki. Bylebyś mi nie przeszkadzał.

– Dobrze, proszę pana – ponownie odpowiedział bez zastanowienia.

– Przepraszam. Wracam do pracy – dodał.

Wróciłem do sterty dokumentów. Dziwnym trafem nie zmniejszyła się od rozmowy z Mickeyem. Wyciągnąłem z szafki niedopitą szklankę z whisky. Podszedłem do okna, na dłoniach poczułem, jak promienie słońca nagrzały szybę. Wieżowce naprzeciwko jak lustro odbijały obraz mojego małego okienka. Z takiego wysoka ludzie wyglądali na strasznie małych. Łatwi do zdeptania. Takie cholerne mróweczki w garniturach – pomyślałem, popijając whisky. Wszyscy tacy sami. Nie różnił się jeden od drugiego.

***

Najśmieszniejsze, że wszyscy ciebie znali, przyjacielu, gonili za tobą. Dlaczego tak często ich oszukiwałeś?

***

Spoglądając z góry, uświadomiłem sobie, że za kilka godzin to ja będę tam na dole, taki łatwy do zdeptania. Identyczny jak cała reszta. Ktoś inny będzie mógł spoglądać na mnie z góry.

SCENA 3Waga pieniądza

Sprawa pani Hudson przeciągała się od kilku tygodni. Tego dnia byłem zdeterminowany, aby dopiąć transakcję. Umówiłem się na godzinę szesnastą. O tej porze jej córki nigdy nie ma w domu. Zaprosiła mnie do siebie. Standardowe czterdzieści metrów blokowiska. Mieszkanie numer sześć, drzwi dumnie prezentowały tabliczkę z napisem: Hudson. Przywitała mnie uściskiem w progu. Klienci czasem bardzo przywiązują się do swoich agentów nieruchomości. Tak było w przypadku pani Hudson.

Starsza owdowiała emerytka, która oszczędności całego życia chciała przeznaczyć na jedyną córkę. Mieszkanie było przesiąknięte zapachem starości i zniedołężnienia. Po sześćdziesiątce wszyscy tak śmierdzą – odór nieczyszczonej od dawna kuwety. Wszedłem do środka.

– Kawy czy herbaty, panie Roberts? – zapytała mnie, nim zdążyłem usiąść.

– Kawy – odpowiedziałem. Nie miałem ochoty na nic. Pomyślałem jednak, że chyba nie wypada odmówić.

Pani Hudson guzdrała się do kuchni, kule szorowały o podłogę. Usłyszałem, jak stawiała wodę na gaz.

– Tak bardzo się cieszę, że pan prowadzi te wszystkie sprawy z mieszkaniem – dotarł do mnie głos z kuchni.

– Prowadzę pani dokumentację, bo tak szef zdecydował – odpowiedziałem.

– Ale to chyba dobrze, pan jest taki miły.

– Tak, to znakomicie, proszę pani.

– Mów mi Nadia, młody człowieku.

– Dobrze, Nadio.

Zanim zaparzyła kawę, spokojnie zdążyłem przejrzeć papiery. Budżet pozwalał nam na kilka możliwości. Bez szaleństw, jednak umiejętnie zarządzony dawał nam duży profit. Problemem była pani Hudson. Nie wiedziała, czego chce. Było to już piąte spotkanie, a jeszcze na nic się nie zdecydowała. Z jednej strony szukała jak najlepiej urządzonego i możliwie największego mieszkania dla swojej córki. Z drugiej planowała, bym szukał mieszkania jak najbliżej jej własnego. Powtarzała tylko w kółko:

– Nie chcę, by córka przestała mnie odwiedzać.

Mieszkania w centrum były jednak zbyt drogie, a dwudziestokilkumetrowe do remontu nie było żadnym rozwiązaniem. Irytowało mnie to. Chciałem tylko jak najszybciej znaleźć dla niej to lokum. Zaproponowałem pięćdziesięciometrowe, w pełni urządzone, na obrzeżach miasta. Właścicielowi zależało na dobrej cenie, nie spieszył się ze sprzedażą. Duży procent wartości ze sprzedaży trafiał do agencji. Prawdziwa okazja.

Kubki z kawą tańczyły na tacy, dzwoniły, stukając jeden o drugi. Bałem się, że trzęsące się dłonie Nadii nie wytrzymają, obleje mnie, a ja ucieknę z krzykiem i oparzoną męskością. W końcu wylądowały na stole.

– Proszę się częstować – oznajmiła, nim ślamazarnie wtoczyła się na fotel.

Stuknąłem w blat stolika stosem kartek. Rozpocząłem rozmowę.

– Sprawa wygląda następująco. W tej chwili mamy możliwość kupna prawdziwej okazji. Pięćdziesiąt metrów, proszę pani, doskonale urządzone…

– Stać mnie na to? – wtrąciła Nadia.

– Tak, zdecydowanie – odparłem. – To prawdziwa okazja. Właścicielowi zależy na szybkim czasie sprzedaży. Możemy stracić tę szansę. Proszę o prędkie przemyślenie zakupu.

– No nie wiem – odpowiedziała i zacisnęła mocno kciuki, jakby miało to pomóc w podjęciu decyzji.

– Jak daleko znajduje się to mieszkanie? – zapytała po chwili namysłu.

– Niedaleko, proszę pani. Zaraz przy wyjeździe z miasta.

– To bardzo daleko. No nie wiem, muszę to przemyśleć – odpowiedziała wystraszona.

– Ale to prawdziwa okazja! – podniosłem głos.

Starałem się jej uświadomić, że za takie pieniądze nie ma najmniejszych szans kupić lepszego mieszkania niż to, które jej proponowałem. Nadia nie zwracała uwagi na moje wysiłki. Może jest głucha? W jej wieku wszystko jest możliwe – pomyślałem.

– Nie znalazł pan czegoś innego? – zapytała zamyślona.

Całą moją irytację odczuły dokumenty leżące na stole. Zacząłem przewracać nerwowo kartki. Wszystkie mieszkania były zbyt drogie lub zbyt małe. W przypływie złości i rezygnacji oznajmiłem:

– Tylko jedno. Stare, zapuszczone mieszkanie, do generalnego remontu. Dwadzieścia kilka metrów. Kilka bloków stąd.

Nadia, widząc moje rozdrażnienie, niepewnie odpowiedziała:

– Kilka bloków stąd?

Zaciśnięte dłonie przełożyła na fotel, następnie ponownie oparła o stół. Wzrok jej błądził, szukając punktu zaczepienia. Ukradkiem zerkała na mnie, czekając na jakąkolwiek reakcję. Nie odzywałem się. Byłem pewien, że jedno nieprzemyślane słowo może ją spłoszyć. Jak sarnę, która usłyszała delikatne pęknięcie gałęzi pod stopami myśliwego. Cisza trwała niewyobrażalnie długo. Nie mogłem pozwolić jej uciec.

– Panie Roberts. Wiem, że bardzo się pan stara. Jednak potrzebuję czasu, proszę zostawić wszystkie te papiery na stole. Przejrzę je jutro i dam panu znać. Dobrze? – zapytała niepewnie.

– Proszę jednak pamiętać o jednym fakcie. Mieszkanie, które nie wymaga żadnego wkładu finansowego, może zostać lada chwila sprzedane. To prawdziwa okazja.

– Dobrze. Będę o tym pamiętała.

Rzuciłem resztę dokumentów na stół. Widząc, jak Nadia gramoli się, aby wstać z fotela, oznajmiłem rozczarowany: