Zapach kobiety - Jan Paweł Krasnodębski - ebook

Zapach kobiety ebook

Jan Paweł Krasnodębski

3,0

Opis

Zaskakująca powieść Jana Pawła Krasnodębskiego, osadzona w absurdach polskiej rzeczywistości ostatnich lat.
Bohater powieści - pisarz Denat Omski - co parę lat zapada w śpiączkę. Po przebudzeniu zderza się z brutalną rzeczywistością, nie pamiętając przeszłości. Funkcjonuje dzięki wsparciu i miłości zafascynowanych nim kobiet. Dramat istnienia i nieistnienia sprowadza go na dno egzystencji. Psychiatra, zainteresowany jego przypadkiem chorobowym i jego twórczością, próbuje przywrócić mu pamięć. Namawia go, by szukając przeszłości, kierował się zapachami, a wszelkie przypomnienia zapisywał. W ten sposób Omski wraca pamięcią do kobiet swojego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (16 ocen)
5
1
4
1
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redakcja

JADWIGA KWIECIEŃ

Projekt okładki

MAREK J. PIWKO

Zdjęcie na okładce

ANDREA GINGERICH i LUBA NEL

Korekta LAURA RYNDAK

Skład i łamanie

EWA MIERZWA

Zrealizowano przy pomocy finansowej Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wydanie I, Chorzów 2012

Wydawca: wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3 C

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35, fax 32-348-31-25

[email protected]

www.videograf.pl

© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2012

© Copyright by Jan Paweł Krasnodębski

ISBN 978-83-7835-092-7

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o. o.

Jest to książka o miłości do książki i o jej wielkiej magii. Składam hołd jedynej przyjaźni z najwcześniejszych lat pacholęcych, pełnych niezrozumień i bólu, lat młodzieńczych, gdy była zrozumieniem moich buntów. W latach dojrzałych mogłem już z większym spokojem oddawać się temu, co kocham najbardziej: tajemnicom, które skrywa papier, zapachy farby, kleju, magia druku, wieloznaczność okładki. Leżę z książką otwartą na mojej twarzy, świata obecnego nie ma, pojawiają się światy dawne, dawne zapachy, dawne tajemnice. Wchłaniam tę Prawdę całym sobą…

Jest to też opowieść o tajemnych fluidach kobiet, tej niezbadanej mistyce, której jedno tchnienie pozwala uratować życie lub pogodzić się z tym, że za moment nadejdzie koniec, łagodne przejście…

Autor

IStary Wiek

1. Białorzytka

Aleś Ty piękna, droga moja! Tu biała, tu brzydka. Boisz się przyznać, że jesteś drozdem. Nic to! Głaszczę twoje plecy jasnoszare i biały kuperek i nasadę ogona. Leć sobie, leć piękna… Spadaj, brzydalu, i nie pokazuj mi się nigdy więcej…

Chyba się obudziłem. Nie wiem, po co, i zupełnie nie pojmuję, dlaczego. I w jaki sposób otworzyłem oko, potem drugie, zobaczyłem świt… Przymykałem oczy, ale otwierały się na nowo. Trzeba by przykleić. Jeszcze je dociskałem, przecież dobrze mi się spało…

O, tak… Jest nawet cicho. Tylko te ptaki…

Tak się więc w ciebie wtulam, Alicjo droga, grudzień, mróz, a ty pod futrem prawie naga. Pachnąca. Stoimy przed domem generała, a służby porządkowe i ORMO wypychają nas, wypychają… Wodą na nas leją! Niektórzy padają pod tymi strumieniami. Siepacze walą pałami. A my przytuleni. Ty robisz się soplem lodu i ja robię się soplem lodu… Cóż, chyba poszliśmy sobie, w sklepie był ocet, profesor od chemii naprędce zrobił bimber. Gdzie teraz jesteś, Alicjo, dziewczyno tylu marzeń i snów? Córko dostojnika, której zachciało się bawić w wojenkę. Zagubiłaś mi się tamtej zimy. A ja widocznie dostałem ostrą anginę i grypę wieloletnią… teraz budzę się i nic na to nie poradzę…

Nogi mam. Ręce mam. Jest lustro, patrzę, głowę mam. Papierosów nie mam. Gdzieś ukrywałem takiego carmena metrowej długości… Kawy!!!

Wstałem więc. Milcząca sąsiadka zrobiła kubek wrzącego smolistego napoju. Papierosy jakieś inne, maleńkie. Palę, piję, budzę się. Nic na to nie poradzę.

To chyba wiosna.

Telefon działa. Dzwonię.

– Asiu! – wrzeszczę. – To ja, Denat, od ptaków! Co się dzieje?

– A, witaj! Czekałeś, aż tamto się skończy, i przyjechałeś do wolnego kraju! Spryciarz!

– Spałem!

– Terefere!

– Właśnie się obudziłem.

– Spałeś więc osiem lat, nieźle!

– Wpadnij, pogadamy!

– Nie mam czasu. Pracuję! Od rana do nocy!

– Ty?! Zawsze byłeś leniem!

– Czasy się zmieniły. Mamy wolną Polskę!

– Aha… Ciągnie babcia marchewkę…

– Wziąłem te sto milionów i rozkręciłem biznes. Miodem się zająłem. Miód jest zdrowy, wiesz? Pasieki, no, rozumiesz. Kolejki po zdrowy miód spadziowy. Tylko nie mów nikomu, że dolewam różne świństwa. Poganiam pszczoły, jak się da, ale one mają swój czas. Ale jak dam frajerowi słoiczek z moczem i opisem stosowania, frajer szczęśliwy. Żyje się! Wpadnij, Kryształowa pięć. Mogę po ciebie limuzynę przysłać.

– A jaki mamy dzień? Zegarki stanęły, rozumiesz?

– Piątego, brachu. A piątego to nie spotka nas nic złego!

– Ale miesiąc, Asiu, rok?

– Dziewięćdziesiąt. Maj. A ty, w czym kręcisz?

– Spałem.

– I nie pobrałeś?

– Czego?

– Stu milionów od Wałęsy. Becik to teraz ma salon samochodowy, no, ekstra… Topolowa dwa.

– Taka Alicja?

– Pamiętam. Wyjechała. Ale pewnie wróci. Tylko pospiesz się z tą kasą, bo to nie przelewki.

– Nie rozumiem?

– Wałęsa obiecał każdemu sto milionów, pamiętasz?

– Ani trochę!

– I dotrzymał słowa. Jak to on. Każdy pełnoletni ma pobrać, to obowiązek narodowy. Dla dzieci są dodatki. Da się kręcić.

– Spróbuję się jeszcze zdrzemnąć!

– Nie szalej. Do lipca wszystko ma być wypłacone. Mogą być kłopoty. Szybkie sądy dla tych, którzy nie pobiorą. To obowiązek narodowy wolnopolski z orłem z koroną…

– Zawsze miałem gdzieś obowiązki narodowe, Asiu!

– Ja nie żartuję, stary! Przejrzyj na oczy. Wyborczą poczytaj.

– Jaką znowu wyborczą?

– Gazetę. Nieźle musiałeś kimać.

– Wynika, że przespałem dychę. Zaziębili mnie i kurowałem się widocznie.

– Nie marudź! Wciągaj łachy, pędź do Mopsu, bierz należne ci sto baniek, kup jakąś bryczkę, poprawi ci się. Cześć, bo tu mnie zgniotą, taki ruch! Ale widzisz, ja to zawsze byłem patriotą!

– Sekunda! Co jest ten Mops?

– Ośrodek Pomocy Społecznej. Miejski. Dowód musisz mieć. Nic więcej. Bierzesz szmal i cześć. Podpisujesz akt zgody na nową rzeczywistość.

– Niczego nie podpiszę!

– To formalność, Denat!

– Serwus, przyjacielu kapitalisto!

– Świat to nieobliczalne zjawisko! Ale zawsze wierzyłem w sens bibuły! Ruszaj się! Jak ktoś nie pobierze tej stówy, znowu będzie anarchia. To państwowy dekret, uchwalony! Rzepak czterysta, spadziowy trzysta! Koło się kręci, kolejka, ludzie, bo się nie dogadamy!…

Czekałem przy tym telefonie. Jak głupi. Czekałem na te słowa: „Rozmowa kontrolowana”. I nie doczekałem się.

Zobaczyłem na biurku sterty papieru maszynowego. Napisałem czerwonym mazakiem: koniec.

Wieczorem wyruszyłem do miasta.

2. Rudzik

Ale jesteś ładny i nawet klatki nie potrzebujesz. Muszki ci przynoszę, pajączki znajduję. Śpiewasz melodyjnie, radośnie, fletowo, a niekiedy bawisz się z kotem Wibratorem, udając: Cikcikcik! Twoje wysokie gwizdy rano denerwują sąsiadów, a właściwie jednego, i tak nie przejmujesz się tym bałwanem. I kto by pomyślał, że Wibrator uwielbia twoją klatkę, a ty przesiadujesz na jego miseczce w whiskasem. Na noc czytam ci „Zabić drozda”, piękna książka, okulary już się zsuwają i zasypiam pogodnie, by rano znowu cię usłyszeć.

Od ponad roku mieszkałem z Alicją. Przybyła z Wibratorem i została. Dla nikogo nie było to dziwne. Uczyła angielskiego w szkole, tak jak kiedyś planowała, ale często mówiła, że dzieciaki są teraz rozhuśtane i bezczelne. Przynajmniej raz w tygodniu dostawałem nagły telefon, że opony jej samochodu są przebite.

Prawie codziennie wyjmowałem ze skrzynki pocztowej grube listy ze zwrotami maszynopisów, prawie zawsze pisano to samo, że w chwili obecnej… że rzecz zbyt ambitna, aby zainteresować przeciętnego czytelnika, że niezbędne skróty, bo brak papieru, że pozostają z szacunkiem, proszą o kontakt za rok albo dwa. Wydawnictwo najbardziej renomowane, które drukowało kilka moich książek, sygnalizowało, że trzeba odczekać, a najlepiej teraz autorom starszym, bo wtedy często wypada coś wznowić. Z poważaniem.

Trochę do tej starszyzny jeszcze mi brakowało, Alicja pieszczotliwie tłumaczyła, że lata mijają błyskawicznie.

Przypadkiem znalazłem zatrudnienie w poradni ptasich uzależnień. Ileż można było się nauczyć od tych stworzeń! Moja cierpliwość była zauważana. Szczególnie kilkudniowa sesja z kaczką przeszła do historii. Nie poddawałem się żadnemu „kwa”, które polegało tylko na wymuszeniu okupu. Kwakałem bardziej zawzięcie, a kaczka nie pojmowała, że robię to bezinteresownie. Poddała się, a właściciel telefonował ze swojej hodowli, że wreszcie jest spokój i nikt nie burzy społecznego ładu w jego ptasim świecie.

Zostałem kierownikiem poradni i przyuczałem młodych adeptów do zawodu.

W domu kolejne listy z wysublimowaną odmową. Jeśli do tej pory o tym nie wspomniałem, to nadszedł czas, by się przyznać: byłem pisarzem, wydałem sporo książek, niektóre z nich były w swoim czasie znaczące i głośne, nawet tłumaczone. Teraz to stawało się problemem, czułem się mniej wartościowy i potrzebny. Ze zniecierpliwienia tarłem czoło, aż Alicja zwróciła uwagę, że bardzo wypadają mi włosy.

Alicja to była mądra istota! Wiedziała, że pewne sprawy przemijają, podobnie jak lato, jesień, zima. Przecież ileż to już książek napisano na tym świecie! Leżeliśmy sobie w wielkim łóżku, między nami rozciągał się Wibrator, a ona tłumaczyła mi, że teraz ludzie muszą zachłysnąć się literaturą zachodnią, a kiedy już się dostatecznie zachłysną, to wyrzygają ją i wrócą do rodzimej, gdyż to naturalna kolej rzeczy, i kropka.

– Nie będziesz jeszcze taki stary! – mówiła. – Jesteś dobry i tak pozostanie. Pamiętaj o podziemiu.

Pamiętałem.

Zauważyłem, że kasztanowe drzewa nie polubiły naszej demokracji, liście brzydko chorowały. Wyglądało to na trwały defekt transformacyjny i doktorzy od drzew bezradnie rozkładali ręce.

Robiłem swoje. Rano wsiadałem do poloneza z silnikiem volkswagena, gnałem do poradni. Wracając opróżniałem skrzynkę, ale już nie otwierałem kopert. Niekiedy musiałem jechać pod szkołę Alicji, by zawieźć przebite opony do bardzo zaprzyjaźnionego już galwanizatora.

– Wiesz, wybory były – powiedziała przy kolacji Alicja.

– Coś podobnego! – odparłem.

– Lewica wygrała! Wyobrażasz sobie?!

– Nie rozumiem…

– Widzisz, jak się przejechaliśmy! Czerwoni! A ja… ty też przecież… – zaczęła płakać.

Wibrator rozpaczliwie zamiauczał.

– Kochanie! – powiedziałem. – Może to tylko parodniowa zmiana…

– Idioto!

I miała rację, jak zwykle. W pracy otrzymałem wypowiedzenie. Tak jak cały personel. Robiono czystkę. Powstał centralny ośrodek ptasich uzależnień, aby wszystko trzymał w zgrubiałych ludzkich dłoniach człowiek o nazwisku Baran. Tak miało być bardziej demokratycznie. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie z tymi wypowiedzeniami w rękach. Ciekawe, czy teraz, po wielu latach, nadal jesteśmy na tych fotkach uśmiechnięci i młodzi, entuzjastycznie nastawieni do naszego życia i naszej pracy.

3. Kopciuszek

Taki czarny, a przecież jakby z bajki wyjęty. I gdzie twój pantofelek? Ogon i kuper rdzawoczerwone. Ciekawy jesteś! Hit tek tek – śpiewasz sobie. Wysokie gwizdy, a potem zduszone, chrapliwe syknięcia, dla niepoznaki, gdyż potem znowu gwiżdżące tony. Nasłuchałem się ciebie, drogi. Lubisz półdziuple. Ha! Rozumiem cię!

Zachodziło ostre jesienne słońce. Ubrany w grubą rękawicę przycinałem sekatorem róże w ogrodzie. Nie było tego ogrodu dużo, ale czułem się cennym, potrzebnym ogrodnikiem.

– Nie jest pan sam! – usłyszałem znienacka i rozejrzałem się.

Blisko mnie stało dwóch mężczyzn w długich płaszczach, w kapeluszach, z rękami wsadzonymi do kieszeni. Wydało mi się, że to jakieś zwidy albo czas naprawdę się cofnął, i to dwukrotnie. O takich panach w długich płaszczach i kapeluszach na głowie słyszałem we wczesnej młodości i zawsze wtedy następowało coś złego. Także dziesięć lat temu, tłukący ze swoimi studentami bibułę, spotykałem podobnych jegomości. Byli bardzo wyrafinowani, uprzejmi albo brutalni. Niesłychanie wprost subtelni, jak w przypadku cenzorów otrzaskanych z filozoficznymi dziełami, i wyjątkowo grubiańscy jak ogłupiali stójkowi. Wiele razy spotykałem się z tą pierwszą grupą, pod płaszczami nosili idealnie skrojone garnitury.

– Słucham! – powiedziałem, ściągając rękawice robocze.

– Pan Denat Omski, prawda? I to pańska posiadłość? – zapytał wyższy i przeszywał mnie zimnym wzrokiem.

– To wspólny dom, bliźniak – powiedziałem.

– Ale właśnie ta połowa domu bliźniaczego jest pana?! – niecierpliwie powiedział drugi, nieco niższy.

– Zgadza się.

– Ona już nie jest pana – powiedział pierwszy. – Rekwirujemy!

– Czy wyście poszaleli, ludzie?! – krzyknąłem.

Ten wyższy wyjął papierosy i długo zapalał.

– Nic nie słyszałem – stwierdził.

– Tutaj się nie pali! – powiedziałem. – Zgasić tego śmierdzącego peta!

– Kto nie pali, ten nie pali – wyciągnął jakąś blaszkę i podsunął mi pod oczy.

– BOR – przeczytałem. – Co to za świństwo?!

– Biuro Ochrony Rządu. Otrzymał pan sto milionów od prezydenta Wałęsy, zgadza się?

– Tak, zgadza się. Każdy otrzymał.

– Owszem. Ale pan nie spłacił tych stu milionów od prezydenta Wałęsy!

– Przecież to była… to była darowizna!

– Nie! Nie odczytał pan niewielkiego paragrafu umieszczonego na dole. To była trzyletnia pożyczka dla wszystkich obywateli. Termin spłaty już minął. I dlatego pana posesja już nie jest pana. Czekają pana dodatkowe odsetki, a w razie niewywiązania się z obowiązku sprawę przejmie prokuratura. Czy pan zrozumiał, panie Omski? Proszę być jutro o dwunastej, pokój 377 a, sędzia Druk.

– Nie rozumiem…

– Pan nie musi rozumieć. My wszystko rozumiemy – rzucił niedopałek na ziemię i długo rozdeptywał.

– Ależ…

– Proszę to podpisać! – podsunął jakąś kartkę.

– Niczego nie podpisuję!

– Podpisać! – wrzasnął ten niższy.

Stchórzyłem. Podpisałem.

Odwrócili się, poprawili kapelusze, usłyszałem przy furtce warkot samochodu.

Obok mnie stała Alicja.

– Słyszałam wszystko – powiedziała.

– Co robimy?!

– Pójdę na ulicę, zostanę polską prostytutką w wolnym polskim kraju! Przeniesiemy się do kuzyna. Odbijemy się, zobaczysz!

– Rany Boga! Myśmy walczyli o tę ojczyznę…

– Przestań! Nie tak łatwo o ordery. Chodź do domu, Denat. Herbatę zrobiłam. Z rumem – objęła mnie.

Siedzieliśmy prawie całą noc przy kominku i milczeliśmy. Nad ranem piliśmy już sam rum i zasnęliśmy przytuleni do siebie na baraniej skórze ułożonej na podłodze.

4. Pokląskwa

Hm, machasz mi ogonkiem i trzepiesz skrzydełkiem. Chcesz mnie pocieszyć, kochana. Pani umalowała się i wyzywająco ubrała, poszła na ulicę, jak obiecała. Pośpiewam ci: mój jest ten kawałek podłogi… tak, wiem, że nie wychodzi mi to, twój głos zaniepokojony: tk, tk, chrapliwie mi odpowiadasz, jakbyś myśli moje ponure znała… Tak, do prokuratury muszę jechać, a dla ciebie najlepsze są torfowiska, kiedyś wybuduję dom blisko… Oj, kupkę zrobiłaś mi na kolano…

Blady pan prokurator kazał notować to, co mówię… Znowu musiałem podpisywać… Podpisałem, że nie wiedziałem.

Upić się, o Boże, co to się porobiło! Ale przecież nie można się poddać! Trzeba walczyć, do końca, a nie bezradnie rozkładać ręce. Listonosz! List polecony! Od wydawcy! O, teraz podpisuję z radością, szukam monet dla dobrego listonosza, jeszcze do Poczty Polskiej można mieć zaufanie, drogi Boże Panie… Rozrywam kopertę.

Szanowny Panie Omski!

Przepraszam za tak długi okres czekania na odpowiedź, obecna sytuacja rynku wydawniczego, znana Panu zapewne, odbija się także na działalności naszego Wydawnictwa. Jednak pragnę przekazać Panu, drogi kolego, dobre wieści. Pańska powieść: „Oszołomiony do przodu!” została przez kolegium zakwalifikowana do druku w terminie jak najbliższym. Dramat manipulowanego pjrzez najbliższe środowisko człowieka zrobił duże wrażenie i pragniemy Pana wydać, gdy tylko będzie to możliwe. Nie będzie to niestety najbliższy rok ani następny po tym najbliższym, ale myślę, że uda nam się to jeszcze w latach 90. Znalazł się Pan na drugim miejscu kolejki i gdy tylko otrzymamy obiecany przydział papieru na literaturę polską, od razu będzie Pan wzięty pod uwagę. Pozwalam sobie zatrzymać „Oszołomionego”, by mieć pierwszeństwo druku, jeśli tylko okaże Pan cierpliwość i zaufanie do naszej oficyny. Cieszę się, że okazał nam Pan swój talent, i sądzę, że powieść przyniesie obopólny sukces, gdy tylko przewali się ta machina anglosaskiej sieczki. Najserdeczniej pozdrawiam i pozostaję z głębokim szacunkiem – Wit Koma Tumaniecki, Dyrektor i Redaktor Naczelny.

Obracam w dłoniach ten papier, dmucham, chucham jak na bezcenny skarb… Zamierzam powiesić list nad biurkiem, tak! – wreszcie mnie doceniono w nowej rzeczywistości, tylko dlaczego jestem drugi w kolejce…? Drapię się po głowie. Czuję, że mogę być zupełnie siwy, gdy mi Oszołcomicmego wydadzą albo nie wydadzą, splajtują jak tyle innych firm…

Trzeba się odnaleźć w tej rzeczywistości, szybko trzeba się odnajdywać… Parzę mocną kawę, znajduję notes. O, Becik! Ten na pewno coś podpowie. Zawsze miał łeb do interesów. Wykręcam numer. Odezwał się poważnym głosem, powiedział, żebym trochę poczekał, bo realizuje ważną transakcję.

– No! Słucham cię, draniu!

Opowiedziałem o wszystkim.

– Wiesz, bo jak ty jesteś frajer, to frajerem pozostaniesz! – postawił diagnozę.

– Wytłumacz mi to jaśniej! – poprosiłem.

– To była zmyła z tą forsą! Dokumenty czyta się dokładnie. Wiadomo. Co mądrzejsi powsadzali to na konta, dolary, marki. Odsetki narosły, co należało zwrócić, to zwrócili, a procenty zostały. Niezła kasa nawet. Mnie nie zabierają żadnego domu. Mnie wystarczyło…

– A ja, Becik?

– Ty jesteś spalony.

– Mogę jakoś się bronić?

– Nie. Z nimi nie wygrasz.

– Rany Boga!… – powiedziałem.

– Nie módl się, tylko weź się w garść!

– A jak radzi sobie Gamuś w tej sytuacji?

– Gamuś to trochę taka oferma jak i ty. Tylko inny kaliber. Gamuś od roku pije i nic go nie obchodzi. Wykrzykuje, że żyje w wolnym kraju, a wrona skonała, takie tam. Świr, nawet się go już nie czepiają. Nie kontaktuj się z nim, bo pogrążysz się jeszcze bardziej. Oddaj, co należy, za drobne wybuduj lepiankę… zawsze lubiłeś bliskość natury. Muszę kończyć, Denat, nie martw się, czeka nas jeszcze wiele niespodzianek – wyłączył się.

Darłem na strzępy list od wydawcy. Ale coś mnie tknęło i zadzwoniłem jeszcze raz.

– A czym ty się, Becik, zajmujesz, do jasnej cholery, że tobie wszystko idzie?! – wrzasnąłem.

– Mam drukarnię. Drukuję. Maszyny chodzą.

– A co ty drukujesz, Becik?

– Nie bibułę przecież, książki drukuję, akademickie książki, programy wyborcze, literaturę… Ty przecież jesteś pisarzem, Denat!

Opowiedziałem o podartym liście z wydawnictwa.

– To logiczne – powiedział.

– Bez sensu! Wezmę się za tę lepiankę!

– Przynieś mi te swoje maszynopisy, ja ci wydrukuję i będziesz znowu pisarzem!

– A czym ja ci zapłacę?

– Ech tam! Rozliczymy się. Otworzysz firmę i sam będziesz sprzedawał książki. Fortunę zbijesz!

– A jakim cudem?

– Biblioteki! Pamiętaj, biblioteki! One pragną polskich autorów! Wiem coś o tym!

– To jest myśl! A wczoraj chciałem wszystko spalić. Coś mnie powstrzymało.

– Widzisz, pan Bóg nad nami czuwa! Pozbieraj te swoje dzieła i przyjeżdżaj. Świstaków trzy. Lepszej drukarni nie znajdziesz!

– Będę za pół godziny! – powiedziałem.

Działałem jak błyskawica. Przewróciłem biurko, by wygodniej szukać teczek z maszynopisami. To było pięć powieści. Zapakowałem do żeglarskiego worka, wrzuciłem na tylne siedzenie, odpaliłem brykę, ruszyłem jak z kopyta, skrzyżowanie przejechałem na żółto-czerwonych światłach. A tu glina! Policja polska. I patrzą na mnie.

– Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera! – mówię.

– Co?!!!

– To nie do was, broń Panie Boże… O panu prezydencie sobie pomyślałem!

– Co pan ma w tym worku?!

– Literatura! Ludzie! Telewizja, nagranie, no, nie zdążę! Omski jestem, pisarz, słyszeliście chyba!

– Tak, Omski… Proszę jechać! Tylko niech pan… ostrożniej!

– Ten się w piekle poniewiera! – kiwnąłem im ręką i gnałem jak rajdowiec.

5. Kląskawka

Jak pięknie! Krr, gdy czymś jesteś podniecona, fid albo fid krr krr lub fid taktak. To taktak wspaniałe! Cienkie wibrujące świsty i zgrzyty. Tyle w twoim śpiewie prawdy, wszelakich emocji. Śliczna czarna główka, potem brązowiejesz. Lubisz kopalnie piasku i nasypy kolejowe, aha! Wiesz, co dobre! Pożerasz owady, muszki i inne. Gniazdo masz na ziemi, musisz być ostrożna, droga Saxícola torquata…

Becik, w dobrze skrojonym garniturze, nieskazitelnie białej koszuli i z czerwonym krawatem u szyi, oprowadzał mnie po swoim królestwie. Był dumny jak paw, choć udawał luzaka, takiego skromnisia. Oglądałem lśniące maszyny drukarskie, wszystkie najnowszej generacji, jak mówił. Męczyła mnie ta wędrówka, ale musiałem wszystko obejrzeć. W końcu wkroczyliśmy do niewielkiego pokoju i ujrzałem dziewczę jak marzenie.

– Moja sekretarka, Ela – powiedział, przytulił mocno dziewczynę i wykonał kilka ruchów pośladkami. – A to Denat, wybitny pisarz! – polizał jej wargi.

– Bardzo mi miło pana poznać – powiedziała dziewczyna.

– Dwie kawy i burbona! – klepnął dziewczę w tyłek.

– Się robi, panie prezesie!

Wprowadził mnie do swojego gabinetu.

– Niesamowite to wszystko – powiedziałem. – Jak w bajce.

– Bo to jest bajka, Denat! Wiesz, jestem u góry tabeli w drugim tysiącu najbogatszych Polaków. Tysiąc sto dwa, dokładnie. Jeszcze w tym roku wejdę do pierwszej ligi, a potem zaczaję się gdzieś w granicach pięćsetki. Trzeba być ostrożnym, rozumiesz! Oczywiście, podatki płacę i w akcjach charytatywnych jestem.

Wkroczyło dziewczę w minispódniczce, z gracją ustawiła złotą tacę z butelką, kieliszkami i filiżankami dymiącej kawy.

– Nie przeszkadzam! – uśmiechnęła się do mnie wyzywająco.

– Coś za coś! – powiedział Becik.

Sięgnął po prostokątny tajemniczy przyrząd.

– Co to za cholerstwo? – zapytałem.

– No, widzisz, zacofańcu, to wielkie udogodnienie. Komóra, bracie. Połączy cię z każdym zakątkiem świata. Niepotrzebny żaden sieciowy gniot.

Naciskał jakieś klawisze.

– Szwaja?! No, Becikowski. Więc ja mam gotowe pięćdziesiąt tysięcy, to jest szesnaście milionów, i jeszcze siedem, jak się umawialiśmy, czyli dwadzieścia trzy bańki, i masz odbiór. Następne pięćdziesiąt obgadamy. Cześć! Co mówisz? Nie ma sprawy! – rozlał trunek do kieliszków. – Widzisz, jak to działa?! Trzeba sobie życie ułatwiać. Zdrówko! Pokaż te swoje dzieła.

Wyciągnąłem maszynopisy z żeglarskiej torby. Przeglądał pobieżnie, ale czujnie.

– Dobrze napisane. Błędów nie dostrzegam. Tytuły trzeba zmienić.

– Jak to? – odruchowo nalałem sobie i wypiłem.

– Kto ci teraz kupi jakieś Moje ptaki umyślne, paranoja! Albo Widmorośla, a cóż to takiego? Taniec, ale z kim? Denat, teraz krew potrzebna! Akcja!

– Krew i sól! – powiedziałem.

– Ech! – machnął ręką. – Pomyślę nad tytułami. Sprzedaje się tytuł. I okładka, rozumiesz?

– Rozumiem. A Oszołomiony do przodu dobry?

– Też nie tak! Gilotyna Oszołomionego już bardziej. Zdaj się na mnie.

– Tak, tylko tytuł to ważna rzecz dla mnie, zawsze tak było…

– Wy, pisarczyki! Narcyzy! Tytuł, ważna rzecz! Kwiatuszki głupawe! Mogę ci wydrukować z moimi tytułami, jeśli chcesz, albo nie ma zgody w rodzinie. A ty pamiętasz, myśmy razem budę kończyli!

– Jasne! Byłeś największą ofermą!

– Maskowałem się! Już wtedy wiedziałem, co w trawie piszczy. A ja ci mówiłem, że zostałem posłem tej kadencji?

– Co?! – wypiłem kolejny kieliszek.

– A tak!

– Czerwony krawat… Chyba nie lewica?…

– Lewica! Dlaczego by nie, Denat? Właśnie lewica. Przyszedł czas na lewicę, więc lewica. Zawsze mogę zmienić barwy.

– Trochę się tobą brzydzę! – powiedziałem.

– Nie szkodzi. Wybaczam. Ty tylko pomyśl, był Mazowiecki, prawda? Tak karty ułożono. Był Bielecki, tak trzeba było. Olszewski, szybko zdjęty. Nie nadawał się. Pawlak, ale rządu nie utworzył, bo miał go nie utworzyć. Więc panią Suchocką z miasta Kalisz niesiono do stolicy w lektyce. Słowo! Teraz znowu Pawlak. Ale dlaczego nie Kargul? – zarechotał. – Historia pisze się sama – powiedział poważnie. – Masz jakąś dupę?

– Dupę?

– No, dziewczynę, kobietę, żonę?

– Mam własną dupę! To mi na razie wystarczy, Becik!

– I dobrze!

– To przystąpmy do interesów!

– Właśnie! Pięćdziesiąt procent od sprzedaży dla mnie. Pół na pół, jak brat z bratem. Cenę ja ustalam. Musisz mieć pieczątkę, żebyś mógł sprzedawać.

– Gabinet ornitologiczny – powiedziałem.

– Na razie wystarczy. Konto w banku, bo często płacą przelewami.

– Tak.

– Drukuję ci po dziesięć tysięcy. Dodruk możliwy w każdej chwili.

– Jak ja to sprzedam?

– Biblioteki, mówiłem.

– Aha – nalałem sobie.

– Możesz to sprzedać niewiarygodnie szybko. Tylko od ciebie to zależy. Asystentkę ładną mogę ci załatwić.

– Oczywiście… – piłem prosto z butelki.

– Za dwa tygodnie odbiór! – wstał.

Też wstałem. Lecz długo nie ustałem. Rzuciło mnie do tyłu, a potem do przodu wprost w jego masywną postać. I nagle puściłem pawia. Całą koszulę i ten czerwony krawat miał zarzygane.

– Artyści, psiakrew! – nacisnął jakiś przycisk.

Ela, sekretarka, czule mnie przytrzymywała i prowadziła w stronę kanapki.

– Prezesie!…

– Zajmij się nim! – powiedział Becik. – Bądź czuła, to skarb! – wyszedł z gabinetu.

Dziewczyna rozebrała mnie i delikatnie masowała. Opowiadała coś swoim kuszącym głosem. Odpływałem wspaniale… Ptaki pięknie śpiewały… Świat był najbardziej kolorowy z najbardziej kolorowych…

Obudziłem się, nie wiem, kiedy i nie wiem, jak. Ujrzałem nagą dziewczynę obok siebie.

– Jezus i Maria! – wrzasnąłem.

– Co się stało, kochany?

– Chyba mam ponad czterdzieści lat!

– Odmłodzę cię! – powiedziała i wtuliła się we mnie jak kot.

Zasnąłem. Śnił mi się wielki tygrys.

6. Słowik rdzawy

Głaszczę cię, czule głaszczę. Kocham cię, bardzo cię kocham… Jest rok 1995, nogi masz takie wysokie, żyjesz w ukryciu, skaczesz susami, śpiewasz głośno i zmiennie juid, karr… trochę jak ja, drogi…

Czerwiec. Zakopane. Godzina osiemnasta, „Kolorowa”. Ludzie rozluźnieni… Luśka z gracją roznosi po stolikach moje książki. Potem jestem proszony o autograf albo specjalną dedykację dla żony, dziewczyny etc. Moje książki. Ja – autor! Polski autor polskich książek, które się sprzedają!!!

Tak! Dzielny polonez nazwany „Czarną Chmurką” rdzewieje. Ma prawo! Sto tysięcy kilometrów przejechanych po ojczystych szosach. Bezusterkowo. Nie dziwię się teraz, że te właśnie polonezy miały być rządowymi limuzynami.

Tak, pracowaliśmy dnie i noce. Z końcówką nakładu przyjechaliśmy do Zakopca. Taka sprzedaż kawiarniana ma swoje uroki i zyskuję czytelników. W jakiejś gazecie literackiej pisano o mnie, że jako polski pisarz nie poddałem się plajtującym wydawnictwom, tylko wziąłem sprawy w swoje ręce. Istotnie. Tylko dodruki już będę robił gdzie indziej, nie w drukarni posła Becikowskiego. Becik jest spłacony. Teraz już stać mnie, by wyłożyć własną kasę i z nikim się nie dzielić.

– Tak pana bym prosił, to ma być dla córki, rozumie pan, jakąś miłą dedykację – pochyla się nade mną pachnący pan.

– Oczywiście. Jak ma na imię?

– Ania.

– Muszę pomyśleć! Proszę się nie spieszyć.

– Bardzo dziękuję, bardzo dziękuję!…

Homo Hammer. Zemsta zdradzonego Zenona. Ptaki w konfesjonale. Walnięty. Romans nieboszczyka. To moje dzieła. Piętrzą się na naszym stoliku, Eluś bystrze się rozgląda. Przez dwa lata niczego nowego nie napisałem, nie było czasu.

Sprzedaż uliczną odkryliśmy pod Szczecinem podczas czekania na panią dyrektor biblioteki. Poszliśmy do knajpki na obiad. Wystarczyło, że Ela wyciągnęła książki. Zaciekawieni ludzie zaczęli podchodzić. Wszystko mi wystygło, tyle dedykacji powpisywałem.

Potem spacerowaliśmy po ryneczku. Wziąłem jakąś książkę i wszedłem z nią do pierwszego lepszego sklepiku.

– Czym mogę służyć? – pyta uśmiechnięty właściciel.

– Walnięty! – mówię i podaję książkę. – Omski, autor!

– Jakże mi miło!

– Pięćset tysięcy!

– Dedykację mogę?…

– Proszę! Osiemset!

– Tak się cieszę. Tak bardzo się cieszę!

– Drobiazg! Przyniosę jeszcze Zenona, to o miłości, widzę po panu, że się spodoba.

– O miłości… Oczywiście!

Niebywałe! Takie to było proste.

Postanowiliśmy więc odpocząć trochę od krajoznawczych wycieczek i na początku lata zakotwiczyliśmy się tutaj, w zimowej stolicy. Popijam piwko. Czwarte.

Nie było łatwo! Ucieczka za siebie została Homo Hammerem i dużymi literami było napisane, że to dramat uchodźcy politycznego, choć powieść traktowała o psychicznych zmorach osobowościowych. Długo płakałem! Gorzka spowiedź została Zemstą zdradzonego Zenona i podobno była miłosnym kryminałem. Przy Ptakach w konfesjonale przestałem się mazgaić, a Walnięty spowodował długotrwały brzuszny śmiech. Trzeba przyznać, książki były starannie wydane. Poseł Becikowski spisał się na medal.

– To jak? Bierzesz mnie? – spytała Ela.

– W każdej chwili!

– Czy bierzesz mnie do pracy?! Lepszej asystentki nie znajdziesz!

– Okej! – powiedziałem. – Kiedy ruszamy?

– Jutro. Bladym świtem.

– Okej! A jak będziemy się rozliczać, Eluś? Luśka!

– Ty, materialisto! – wzburzyła się. – Kupisz mi domek nad jeziorem.

– Gorzka spowiedź, kochanie!

– Zawsze byłam charytatywna, Homo Hammer – odparła.

Pierwsza biblioteka przyjęła nas entuzjastycznie. Następna podobnie. Miasto wojewódzkie kupiło wszystkie książki i musieliśmy wracać z pustym bagażnikiem.

Być może sam o tym nie wiedziałem. Być może byłem już bardzo znany. Niekiedy, ot tak, na ulicy, zatrzymywałem jakiegoś człowieka.

– Chce pan Walniętego? – pytałem, wręczając książkę.

– Jestem zaszczycony! – słyszałem.

– To jeszcze Hammer. Gratisowo. Od firmy.

– Ależ!…

– Za dużo rozdajesz?! – powtarzała Ela.

Ale kasowała gościa odpowiednio. Była bardzo bystra, a jej zmysłowa uroda też robiła swoje.

Byliśmy mile widziani i w bibliotekach, i w knajpkach, i pośród sklepikarzy, a nawet przypadkowo wybranych przechodniów. I przez policję polską też. Ani razu nie zapłaciłem mandatu. Zawsze wykupywałem się książką.

Wieczorem Luśka przeliczała miliony, a ja myślałem o tym, że nie mam ochoty się z nią kochać. Udawałem, że śpię.

7. Sikora modra

Ech, miła! Kryzysy, kryzysy, źle mi, droga moja! A ty taka niepłochliwa z ogonkiem niebieskim… Cije-ci. Jak wytłumaczyć ci to, że łykam proszki nasenne, by nie spać z kobietą, do której… Ech, rozumiesz mnie, piękna modraszko…

Fakt, że Zakopane nas urzekło. Zaprzyjaźnione Krupówki z artystami wszelakiej maści, odkrywane nowe kafejki, teatr, parę osób z kręgu sztuki, którzy się tutaj przeprowadzili z wioski Warszawa. Udało nam się kupić kawalerkę. Wymagała remontu i odkryłem w sobie zdolności budowlane, malarskie, jakie tylko dusza zapragnie. Znudziły mnie moje własne książki i większy sens widziałem w budowaniu naszego gniazda. To była wyłącznie sztuka dla sztuki. Przy tym słowie „gniazdo” należało postawić wielki znak zapytania.

Dosyć miałem tych przeliczanych pieniędzy. Brudnych banknotów w rękach kobiety, z którą już niewiele mnie łączyło. Wypaliliśmy się poprzez powieściową intensywność.