Zamachy w PRL - Iwona Kienzler - ebook

Zamachy w PRL ebook

Kienzler Iwona

0,0
28,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zamachy w cieniu PRL – historia odwagi i terroru

Ta książka odsłania tajemnice zbrojnych akcji, które długo pozostawały w cieniu historii. Przedstawia zarówno dramaty ludzi, którzy ryzykowali życie, jak i moralne dylematy – czy terror może być aktem bohaterstwa? Czy cel uświęca środki, gdy w grę wchodzi niepodległość i przetrwanie narodu?

Poznaj historie heroizmu, spisku i odwagi, które rozgrywały się na ulicach, w laboratoriach konspiracyjnych i w tajnych gabinetach władzy. Zrozum świat PRL-u z perspektywy ludzi, dla których sprzeciw wobec systemu stawał się osobistą i narodową misją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 411

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Wstęp

Przy­stę­pu­jąc do roz­wa­żań doty­czą­cych dzia­łań ter­ro­ry­stycz­nych pro­wa­dzo­nych przez śro­do­wi­ska opo­zy­cyjne w cza­sach PRL-u, nale­ża­łoby naj­pierw zde­fi­nio­wać poję­cie ter­roru, co nie jest takie pro­ste, jak by się wyda­wało. Oka­zuje się bowiem, że samo zja­wi­sko jest bar­dzo trudne do jed­no­znacz­nego okre­śle­nia, nie ist­nieje też jedna, powszech­nie obo­wią­zu­jąca defi­ni­cja tego poję­cia ani jego jed­no­lita kon­cep­cja prawna. Kie­ru­jąc się ety­mo­lo­gią słowa „ter­ro­ryzm”, wywo­dzą­cego się z greki, od słowa τρέω/treo – „drżeć, bać się”; „stchó­rzyć, uciec”, oraz łaciń­skiego ter­ror, -oris, ozna­cza­ją­cego „strach, trwogę, prze­ra­że­nie” lub „straszne słowo, straszną wieść”, i pochod­nego cza­sow­nika łaciń­skiego ter­reo, który ozna­cza „wywo­ły­wać prze­ra­że­nie, stra­szyć”, można poku­sić się o stwier­dze­nie, iż ter­ro­ryzm to nic innego jak sia­nie prze­ra­że­nia, stra­chu czy grozy. Tak można okre­ślić rów­nież wszel­kie akty prze­mocy, wywo­łu­jące uczu­cie stra­chu, a czę­sto także panikę. Co cie­kawe, w lite­ra­tu­rze przed­miotu odróż­nia się poję­cie „ter­ror” od poję­cia „ter­ro­ryzm”; w pierw­szym przy­padku cho­dzi o gwałt i prze­moc sto­so­wane wobec słab­szych, w dru­gim zaś mamy do czy­nie­nia z dzia­ła­niem słab­szych wobec sil­niej­szego, a czę­ste myle­nie obu pojęć jesz­cze bar­dziej utrud­nia opra­co­wa­nie jed­no­li­tej kon­cep­cji praw­nej tego zja­wi­ska.

W inter­ne­to­wej ency­klo­pe­dii PWN czy­tamy, że ter­ro­ryzm to „róż­nie umo­ty­wo­wane, naj­czę­ściej ide­olo­gicz­nie, pla­no­wane i zor­ga­ni­zo­wane dzia­ła­nia poje­dyn­czych osób lub grup, podej­mo­wane z naru­sze­niem ist­nie­ją­cego prawa w celu wymu­sze­nia od władz pań­stwo­wych i spo­łe­czeń­stwa okre­ślo­nych zacho­wań i świad­czeń, czę­sto naru­sza­jące dobra osób postron­nych; dzia­ła­nia te są reali­zo­wane z całą bez­względ­no­ścią, za pomocą róż­nych środ­ków (nacisk psy­chiczny, prze­moc fizyczna, uży­cie broni i ładun­ków wybu­cho­wych), w warun­kach spe­cjal­nie nada­nego im roz­głosu i celowo wytwo­rzo­nego w spo­łe­czeń­stwie lęku”. Twórcy tego hasła zastrze­gają, że nie jest to defi­ni­cja wią­żąca, co wię­cej, ist­nieje aż 100 defi­ni­cji ter­ro­ryzmu, przy czym kil­ka­dzie­siąt zostało opra­co­wa­nych przez eks­per­tów z Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych.

Z całą pew­no­ścią nato­miast ter­ro­ryzm nie jest zja­wi­skiem nowym ani wymy­słem naszych cza­sów, gdyż jego początki się­gają epoki śre­dnio­wie­cza. W histo­rio­gra­fii za pierw­szą orga­ni­za­cję ter­ro­ry­styczną uważa się sto­wa­rzy­sze­nie niza­ry­tów, ugru­po­wa­nie reli­gijne kie­ro­wane przez Starca z Gór, jak powszech­nie zwano ich przy­wódcę Raszida ad-Dina as-Sinana, który przy­wódz­two w orga­ni­za­cji prze­jął w II poło­wie XII stu­le­cia. Dzia­ła­jący pod jego skrzy­dłami niza­ryci czę­sto się­gali po prze­moc w pro­wa­dzo­nej przez sie­bie walce – w Ira­nie wal­czyli prze­ciwko wła­dzy Sel­dżu­ków, w Per­sji prze­ciw­sta­wiali się nie tylko krzy­żow­com, ale rów­nież miej­sco­wym emi­rom. Bodaj naj­bar­dziej spek­ta­ku­larną akcją z ich udzia­łem był zamach na życie świeżo obra­nego króla Jero­zo­limy – Kon­rada z Mont­fer­ratu – doko­nany w połu­dnie 28 kwiet­nia 1192 roku. Plotka gło­siła, jakoby mordu doko­nano na zle­ce­nie, dosko­nale zna­nego z lite­ra­tury i fil­mów, angiel­skiego władcy Ryszarda Lwie Serce, nie­chęt­nego kró­lowi elek­towi, ale nie ma prze­ko­nu­ją­cych dowo­dów na potwier­dze­nie tej tezy.

W XIX stu­le­ciu poję­cie ter­ro­ry­zmu wią­zało się z dzia­łal­no­ścią anar­chi­stów i grup anar­chi­zu­ją­cych, głów­nie na tere­nie Rosji i Hisz­pa­nii. To wła­śnie z rąk ter­ro­ry­stów zwią­za­nych z ruchem anar­chi­stycz­nym zgi­nęło wielu przed­sta­wi­cieli ówcze­snej wła­dzy, w tym austriacka cesa­rzowa Elż­bieta, sze­rzej znana jako Sisi, król Włoch Hum­bert I, pre­zy­dent Fran­cji Marie-François Sadi Car­not czy wresz­cie car Alek­san­der II Roma­now. Nawia­sem mówiąc, cara zamor­do­wał Polak Ignacy Hry­nie­wiecki, zwią­zany z rosyj­ską orga­ni­za­cją ter­ro­ry­styczną Narod­naja Wola.

Ter­ro­ryzm był rów­nież obecny w dzie­jach naszego kraju. Utrata przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści i póź­niej­sze zma­ga­nia o jej odzy­ska­nie są nazna­czone prze­mocą, która dla naszych przod­ków była nie­odzow­nym ele­men­tem walki o wol­ność, a także odpo­wie­dzią na prze­moc i ter­ror sto­so­wany przez cie­mię­ży­cieli. Do takich metod ucie­kali się nawet powstańcy. Wszak celem zbun­to­wa­nych mło­dych woj­sko­wych pod wodzą ppor. Pio­tra Wysoc­kiego w listo­pa­dzie 1830 roku było zabi­cie wiel­kiego księ­cia Kon­stan­tego Paw­ło­wi­cza, naczel­nego wodza wojsk pol­skich, brata cara Miko­łaja I. Kon­stan­temu udało się uciec w ostat­niej chwili, ale nie­sieni patrio­tycz­nym entu­zja­zmem powstańcy mor­do­wali na uli­cach pol­skich gene­ra­łów prze­ciw­nych powsta­niu, ich zda­niem bez­sen­sow­nemu.

Przy­wódcy kolej­nego naro­do­wego zrywu w 1863 roku otwar­cie się­gali po metody ter­ro­ry­styczne: powstań­czy rząd powo­łał do życia orga­ni­za­cję szty­let­ni­ków, dowo­dzoną przez syna car­skiego gene­rała, Igna­cego Chmie­leń­skiego. Jej człon­ko­wie nie tylko peł­nili funk­cję egze­ku­to­rów powsta­nia, ale także ter­ro­ry­zo­wali Rosjan w War­sza­wie, gdyż zasad­ni­czym celem ich dzia­łal­no­ści było zastra­sze­nie przed­sta­wi­cieli car­skiej admi­ni­stra­cji, jak rów­nież apa­ratu woj­sko­wego i poli­cyj­nego. Dzie­łem szty­let­ni­ków były zama­chy na człon­ków naj­wyż­szych rosyj­skich władz na tere­nie zaboru rosyj­skiego, w tym na namiest­nika Kró­le­stwa gene­rała Fio­dora Berga, car­skiego gene­rała Fio­dora Fio­do­ro­wi­cza Tre­powa czy majora Wasyla von Roth­kirchta, wice­dy­rek­tora Kan­ce­la­rii Spe­cjal­nej do spraw Stanu Wojen­nego.

Ugru­po­wa­nia nie­pod­le­gło­ściowe, dzia­ła­jące po upadku powsta­nia stycz­nio­wego, jesz­cze chęt­niej i czę­ściej się­gały po ter­ro­ryzm. Wszak kon­tro­lo­wana przez Józefa Pił­sud­skiego Orga­ni­za­cja Bojowa PPS, pier­wot­nie powo­łana do celów ochrony demon­stra­cji orga­ni­zo­wa­nych przez Pol­ską Par­tię Socja­li­styczną, z cza­sem prze­kształ­ciła się wła­śnie w zbrojne ramię par­tii, a mówiąc ści­ślej – orga­ni­za­cję o cha­rak­te­rze ter­ro­ry­stycz­nym. Zaj­mo­wała się nie tylko odbi­ja­niem więź­niów, ale także zama­chami na urzęd­ni­ków car­skich, jak rów­nież… napa­dami na banki, pociągi prze­wo­żące gotówkę czy urzędy pocz­towe lub sklepy. Napady te orga­ni­zo­wano, by zdo­być fun­du­sze na dzia­łal­ność par­tii. Człon­ko­wie Orga­ni­za­cji Bojo­wej PPS chęt­nie uży­wali bomb wła­snej kon­struk­cji, a przy orga­ni­za­cji roz­ma­itych akcji liczono się rów­nież z przy­pad­ko­wymi ofia­rami, trak­tu­jąc je jako zło konieczne. Mało tego, na łamach par­tyj­nego organu pra­so­wego PPS „Robot­nik” ist­niała spe­cjalna rubryka infor­mu­jąca o wszel­kich akcjach zbroj­nych orga­ni­zo­wa­nych przez Orga­ni­za­cję Bojową o wymow­nym tytule Rubryka ter­ro­ry­styczna.

Z tru­dem wywal­czona wolna Pol­ska prze­trwała zale­d­wie dwa­dzie­ścia lat. W 1939 roku Rzecz­po­spo­lita, zaata­ko­wana przez dwa wro­gie, tota­li­tarne pań­stwa, znowu utra­ciła nie­pod­le­głość, a dzia­ła­jące w oku­pa­cyj­nych warun­kach orga­ni­za­cje wal­czące ponow­nie się­gnęły po rady­kalne metody. Obo­wią­zy­wała zasada: cel uświęca środki, a za naj­waż­niej­sze uznano powstrzy­ma­nie eks­ter­mi­na­cji narodu pol­skiego i odzy­ska­nie nie­pod­le­gło­ści, zwłasz­cza że wróg dys­po­no­wał bar­dzo roz­bu­do­wa­nym apa­ra­tem prze­mocy. Jak się oka­zuje, w kon­spi­ra­cyj­nych labo­ra­to­riach pra­co­wano nawet nad bro­nią bio­lo­giczną. Na szczę­ście nie doszło do jej wyko­rzy­sta­nia na sze­roką skalę, ale Pol­skie Pań­stwo Pod­ziemne nie stro­niło od zama­chów, z któ­rych naj­słyn­niej­szy był zor­ga­ni­zo­wany na dowódcę SS i poli­cji na dys­trykt war­szaw­ski SS-Brigadeführera Franza Kut­scherę, zwa­nego „katem War­szawy”.

Po woj­nie, na sku­tek usta­leń w Jał­cie, Pol­ska zna­la­zła się w kręgu wpły­wów ZSRR. Naszemu pań­stwu narzu­cono nie­chciany ustrój i ule­głe Krem­lowi wła­dze. Wpraw­dzie część żoł­nie­rzy Pań­stwa Pod­ziem­nego nie zło­żyła broni i wciąż wal­czyła o wolną, naprawdę nie­pod­le­głą Pol­skę, ale ich zma­ga­nia były z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. W Pol­sce sta­cjo­no­wały bowiem woj­ska radziec­kie, a posłuszny Wiel­kiemu Bratu apa­rat bez­pie­czeń­stwa sto­so­wał repre­sje wobec wal­czą­cych w anty­ko­mu­ni­stycz­nym pod­zie­miu, co sku­tecz­nie znie­chę­ciło poten­cjal­nych naśla­dow­ców. Podob­nie jak sta­no­wi­sko państw zachod­nich, ofi­cjal­nie gło­szą­cych nie­na­ru­szal­ność pojał­tań­skiego porządku Europy.

Nie­spo­dzie­wa­nie wojnę sys­te­mowi wypo­wie­działa klasa robot­ni­cza, która prze­cież miała być jego fila­rem. Jej bro­nią nie była jed­nak prze­moc i ter­ro­ryzm, ale strajki oraz poko­jowe mani­fe­sta­cje uliczne. O dziwo, była to sku­teczna stra­te­gia, która latem 1980 roku dopro­wa­dziła do zwy­cię­stwa i powsta­nia ruchu Soli­dar­no­ści. Jego przy­wódcy nego­wali i odrzu­cali prze­moc zbrojną i wszel­kie dzia­ła­nia zwią­zane z ter­ro­ryzmem. Nawet praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej rady­kalna orga­ni­za­cja opo­zy­cyjna „Soli­dar­ność Wal­cząca”, pomimo że od początku swego ist­nie­nia odrzu­cała jaki­kol­wiek kom­pro­mis z wła­dzami komu­ni­stycz­nymi i wzy­wała do pod­ję­cia aktyw­nych, jak rów­nież rady­kal­nych dzia­łań, które przy­spie­szą nie­uchronny upa­dek komu­ni­zmu, nie ma na swoim kon­cie akcji o cha­rak­te­rze ter­ro­ry­stycz­nym. Prawdę mówiąc, część akcji orga­ni­zo­wa­nych przez to ugru­po­wa­nie, na przy­kład malo­wa­nie napi­sów z pogróż­kami, wybi­ja­nie szyb, uszka­dza­nie pojaz­dów czy pod­pa­la­nie drzwi miesz­kań funk­cjo­na­riu­szy MO lub SB, miała na celu zastra­sza­nie ludzi wła­dzy, co może być uznane za pewną formę ter­ro­ryzmu.

Nie wszy­scy jed­nak godzili się na ist­nie­jący stan rze­czy. Byli ludzie, na przy­kład bra­cia Kowal­czy­ko­wie z Opola czy Andrzej Zwier­can z Gdyni, któ­rzy samo­rzut­nie, bez poro­zu­mie­nia z jaką­kol­wiek orga­ni­za­cją opo­zy­cyjną, podej­mo­wali naprawdę rady­kalne dzia­ła­nia, z pod­kła­da­niem bomb włącz­nie. Pod­pa­lano sie­dziby orga­ni­za­cji par­tyj­nych, wysa­dzano pomniki sym­bo­li­zu­jące znie­na­wi­dzony sys­tem i pod­le­głość wobec Związku Radziec­kiego, a wszyst­kie te akcje dowo­dziły, że w pozor­nie znie­wo­lo­nym naro­dzie ist­nieje zarze­wie buntu, zaś resz­cie świata miały przy­po­mnieć o nie­woli Pol­ski. Nie zawsze przy­no­siło to pożą­dane efekty, ale pamięć o tych dra­ma­tycz­nych czy­nach trwała w świa­do­mo­ści Pola­ków.

Zda­rzali się też śmiał­ko­wie, któ­rzy mieli na swoim kon­cie znacz­nie bar­dziej nie­bez­pieczne akcje, jak próby zama­chów na komu­ni­stycz­nych przy­wód­ców Bole­sława Bie­ruta i Wła­dy­sława Gomułkę. Współ­cze­snym histo­ry­kom z wiel­kim tru­dem udało się odtwo­rzyć prze­bieg takich wyda­rzeń, bo wszel­kie dzia­ła­nia skie­ro­wane prze­ciwko ludziom wła­dzy były sku­tecz­nie wyci­szane i sta­ran­nie ukry­wane przed opi­nią publiczną. W efek­cie, zwłasz­cza w przy­padku Bie­ruta, jeste­śmy zdani na domy­sły.

Publi­ka­cja, którą odda­jemy do rąk czy­tel­ni­ków, opo­wiada wła­śnie o takich akcjach, podej­mo­wa­nych przez opo­zy­cjo­ni­stów lub po pro­stu ludzi nie­za­do­wo­lo­nych z rze­czy­wi­sto­ści, w jakiej przy­szło im żyć. Obiek­tyw­nie bio­rąc, wszyst­kie mogą być uznane za formę ter­ro­ry­zmu, acz­kol­wiek zapewne w oczach więk­szo­ści były aktami wiel­kiej odwagi i patrio­ty­zmu. Z dru­giej jed­nak strony można się zasta­na­wiać, czy ter­ro­ry­sta w ogóle może być uznany za boha­tera. A jeżeli tak, to w jakich oko­licz­no­ściach? I czy naprawdę zawsze cel uświęca środki, a prze­moc jest jedyną moż­liwą drogą do osią­gnię­cia szla­chet­nych celów?

Wydaje się, że tego typu dyle­maty były obce komu­ni­stom z bloku wschod­niego, skoro zde­cy­do­wana więk­szość państw tzw. demo­kra­cji ludo­wej, mniej lub bar­dziej jaw­nie, wspie­rała mię­dzy­na­ro­dowy ter­ro­ryzm. Doty­czy to rów­nież Pol­ski, dla­tego sporo miej­sca w niniej­szej publi­ka­cji poświę­cono współ­pracy władz PRL-u z mię­dzy­na­ro­dowymi ter­ro­ry­stami w rodzaju osła­wio­nego Car­losa oraz pale­styń­skich bojow­ni­ków, któ­rzy zaopa­try­wali się w naszym kraju w broń, i to naj­zu­peł­niej legal­nie, kry­jąc się za fasadą dzia­ła­ją­cych nad Wisłą przed­się­biorstw albo po pro­stu przy­jeż­dża­jąc tu na wypo­czy­nek i lecze­nie. Jak na iro­nię, w 1970 roku jeden z komu­ni­stycz­nych przy­wód­ców, marsz. Marian Spy­chal­ski, ówcze­sny mini­ster obrony naro­do­wej, omal nie został zamor­do­wany przez islam­skiego fana­tyka.

W publi­ka­cji omó­wiono też jedną z naj­bar­dziej tajem­ni­czych i wciąż nie­wy­ja­śnio­nych spraw z histo­rii PRL-u: porwa­nia i zabój­stwa Boh­dana Pia­sec­kiego, nasto­let­niego syna kon­tro­wer­syj­nego dzia­ła­cza naro­do­wego Bole­sława Pia­sec­kiego, sto­ją­cego wów­czas na czele Sto­wa­rzy­sze­nia PAX. Do dziś nie udało się wyja­śnić, kto i dla­czego porwał, a potem bru­tal­nie zabił nie­win­nego chło­paka. Znaj­dziemy tu rów­nież histo­rię zabój­stwa Ste­fana Mar­tyki, które było formą zama­chu na wszech­obecną, kłam­liwą pro­pa­gandę nachal­nie sze­rzoną przez ówcze­sne media, jak rów­nież opo­wieść o praw­dzi­wej pla­dze, jaką na prze­ło­mie lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych były porwa­nia samo­lo­tów LOT, kur­su­ją­cych na liniach kra­jo­wych. Prawdę mówiąc, był to wów­czas nie tylko pol­ski pro­blem, ale w prze­ci­wień­stwie do prze­stęp­ców z innych kra­jów upro­wa­dza­ją­cych maszyny lot­ni­cze, naszych rodzi­mych pory­wa­czy nie inte­re­so­wało zdo­by­cie okupu za uwol­nie­nie zakład­ni­ków. Upro­wa­dzony samo­lot był dla nich jedy­nie środ­kiem loko­mo­cji, który miał ich zabrać do nowego, lep­szego świata.

Rozdział 1. Zabić Bieruta

Roz­dział 1

Zabić Bie­ruta

„Ukochany” przywódca

„Czy pamię­ta­cie, jak w roku 1953 wdarł się na dzie­dzi­niec Bel­we­deru robot­nik, jak porą­bał sie­kierą zastę­pu­ją­cego mu drogę ofi­cera ochrony i biegł do drzwi wej­ścio­wych, by was zamor­do­wać? Nie wie­dział, że brama do waszego pałacu otwiera się tylko elek­trycz­nie. I padł zastrze­lony przez waszą ochronę. Nie zna­le­ziono przy nim żad­nych doku­men­tów i nie ziden­ty­fi­ko­wano go”1 – tymi sło­wami na ante­nie Radia Wolna Europa zwra­cał się do Bole­sława Bie­ruta Józef Świa­tło, nie­gdy­siej­szy funk­cjo­na­riusz Mini­ster­stwa Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego, który zbiegł na Zachód. A potem swoją wie­dzą na temat kuli­sów komu­ni­stycz­nej wła­dzy w Pol­sce dzie­lił się ze słu­cha­czami roz­gło­śni, przy­spa­rza­jąc wielu zmar­twień pol­skim komu­ni­stom i ich moco­daw­com z Kremla.

Komu­ni­styczny pre­zy­dent Bole­sław Bie­rut czyta „Try­bunę Ludu”, organ pra­sowy Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej, 1950 rok (fot. PAP/CAF)

Szcze­gól­nie chęt­nie opo­wia­dał o zama­chach na życie Bie­ruta, który jest pod tym wzglę­dem swego rodzaju rekor­dzi­stą, gdyż żad­nego innego przy­wódcę socja­li­stycz­nej Pol­ski nie usi­ło­wano tyle razy usu­nąć z tego świata, w dodatku bez powo­dze­nia. A prze­cież nawet pobieżna lek­tura prasy z tego okresu czy też prze­gląd zacho­wa­nych fil­mów doku­men­tal­nych i fabu­lar­nych świad­czy o tym, że towa­rzysz Bie­rut był kochany i uwiel­biany przez wszyst­kich oby­wa­teli, począw­szy od ste­ra­nych życiem star­ców, a na przed­szko­la­kach skoń­czyw­szy. W zasa­dzie można przy­jąć, że nie­mow­lęta także go ubó­stwiały, tylko, bie­dac­twa, nie zda­wały sobie jesz­cze z tego sprawy.

Bez wąt­pie­nia Bole­sław Bie­rut był czo­łową posta­cią życia poli­tycz­nego przez prze­szło dzie­sięć lat ist­nie­nia powo­jen­nej Pol­ski Ludo­wej. W latach 1947–1952 pia­sto­wał urząd pre­zy­denta, a po ple­num sierp­niowo-wrze­śnio­wym 1948 roku został też sekre­ta­rzem gene­ral­nym Komi­tetu Cen­tral­nego Pol­skiej Par­tii Robot­ni­czej, w grud­niu 1948 roku nato­miast objął sta­no­wi­sko I sekre­ta­rza Pol­skiej Zjed­no­czo­nej Par­tii Robot­ni­czej. Trudno się zatem dzi­wić, że jego postać czę­sto poja­wiała się w pra­sie, podob­nie jak dziś, gdy pań­stwowi przy­wódcy są stale obecni w mediach. W prze­ci­wień­stwie jed­nak do obec­nych cza­sów, kiedy czę­sto na pro­mi­nent­nych poli­ty­kach dzien­ni­ka­rze nie zosta­wiają suchej nitki, o Bie­ru­cie pisano wyłącz­nie w super­la­ty­wach. I to nie tylko na łamach „Try­buny Ludu”, organu pra­so­wego PZPR, który powo­łano do życia w 1948 roku, po połą­cze­niu gazety Pol­skiej Par­tii Robot­ni­czej „Głos Ludu” i dzien­nika Pol­skiej Par­tii Socja­li­stycz­nej „Robot­nik”. Peany pochwalne na cześć przy­wódcy znaj­dziemy we wszyst­kich ówcze­snych gaze­tach i cza­so­pi­smach, w tym także w opi­nio­twór­czym „Prze­kroju”, perio­dyku poświę­co­nym tema­tyce spo­łeczno-kul­tu­ral­nej, czy „Przy­ja­ciółce”, tygo­dniku dla kobiet. To wła­śnie na okładce „Przy­ja­ciółki” w 1948 roku opu­bli­ko­wano jedną z naj­słyn­niej­szych foto­gra­fii Bie­ruta z małą sarenką na rękach.

Prasa przy róż­nych oka­zjach przy­po­mi­nała o jego zasłu­gach dla ojczy­zny, a przede wszyst­kim – dla wyzwo­le­nia klas pra­cu­ją­cych spod kapi­ta­li­stycz­nego jarzma. „Dzieje pięk­nego życia Bole­sława Bie­ruta, chłop­skiego syna, robot­nika, któ­rego naród wyniósł na naj­wyż­szą god­ność, bo naj­le­piej dąże­nia narodu wyra­żał. […] Wcze­śnie, w dzie­ciń­stwie nie­mal zaczęły się dla Bole­sław Bie­ruta lata służby dla wiel­kiej sprawy. […] Chłop­ski syn murar­ski, a potem dru­kar­ski robot­nik, który od dzie­ciń­stwa poznał co to kla­sowy i naro­dowy ucisk – pojął wcze­śnie, że w jedno splata się sprawa naro­do­wego i spo­łecz­nego wyzwo­le­nia”2 – pisał z gra­fo­mań­skim zadę­ciem autor arty­kułu opu­bli­ko­wa­nego w 1952 roku w „Prze­kroju” z oka­zji sześć­dzie­sią­tych uro­dzin przy­wódcy pań­stwa.

W podob­nym tonie utrzy­many był tekst w „Ilu­stro­wa­nym Kurie­rze Pol­skim”, opa­trzony sto­sow­nym zdję­ciem Bie­ruta: „Lata Jego życia były latami walki o wol­ność czło­wieka i nie­pod­le­głość Ojczy­zny, latami nie­za­chwia­nie wier­nej służby masom pra­cu­ją­cym. Bole­sław Bie­rut od dzie­ciń­stwa poznał nie­dolę i wyzysk klasy, z któ­rej pocho­dził, i to pozna­nie pchnęło Go na drogę poświę­ce­nia całego życia spra­wie wyzwo­le­nia czło­wieka. Lata walk zaczął walką o pol­skość szkoły jesz­cze jako trzy­na­sto­letni uczeń szkoły powszech­nej, przy­pła­ca­jąc ten pierw­szy mło­dzień­czy bunt wyda­le­niem ze szkoły. Lubel­ską szkołę powszechną zamie­nił nie­ba­wem Bole­sław Bie­rut na szkołę walki, pro­wa­dzo­nej na tere­nie Zagłę­bia, War­szawy, Łodzi i w sana­cyj­nych wię­zie­niach. W ogniu tej walki har­to­wała się siła cha­rak­teru, rosła i ugrun­to­wy­wała się wiara w nie­zwy­cię­żoną moc mas ludo­wych, doj­rze­wał umysł, roz­sze­rzał się zasięg myśli w opar­ciu o rze­telną, wytrwale zdo­by­waną zna­jo­mość nauko­wych zasad roz­woju praw spo­łecz­nych. Nie­omylne doświad­cze­nie – oparte o postawę ide­ową i wielką wie­dzę – dały moż­ność Bole­sławowi Bie­rutowi, gdy naród prze­ży­wał strasz­liwą noc hitle­row­skiej oku­pa­cji, wska­zać i wyty­czyć mu jedyną drogę do nie­pod­le­gło­ści i wyzwo­le­nia mas ludo­wych z pęt kapi­ta­li­stycz­nego wyzy­sku”3. Bar­dzo czę­sto, pisząc o przy­wódcy, dzien­ni­ka­rze uży­wali jego kon­spi­ra­cyj­nego pseu­do­nimu „towa­rzysz Tomasz”.

Apo­geum publi­ka­cji iście bał­wo­chwal­czych tek­stów przy­pa­dło wła­śnie na rok 1952, w sześć­dzie­siątą rocz­nicę uro­dzin Bie­ruta. „Miliony ludzi pracy w Pol­sce zwra­cają się dziś myślami ku oso­bie Pre­zy­denta Bole­sława Bie­ruta, obcho­dząc sześć­dzie­się­cio­le­cie Jego uro­dzin”4 – zapew­niał czy­tel­ni­ków dzien­ni­karz „Ilu­stro­wa­nego Kuriera Pol­skiego”. Ba, żeby tylko w Pol­sce! Jak zapew­niała „Try­buna Ludu” z 20 kwiet­nia 1952 roku, depe­sze gra­tu­la­cyjne prze­słali jubi­la­towi nie tylko ówcze­śni przy­wódcy „postę­po­wych państw”, czyli kra­jów z obozu socja­li­stycz­nego, ale rów­nież przed­sta­wi­ciele par­tii komu­ni­stycz­nych państw nie­na­le­żą­cych do bloku „demo­kra­cji ludo­wej”, jak cho­ciażby prze­wod­ni­czący Fran­cu­skiej Par­tii Komu­ni­stycz­nej Jacques Duc­los, prze­wod­ni­czący Wło­skiej Par­tii Komu­ni­stycz­nej Pal­miro Togliatti czy prze­wod­ni­cząca Komu­ni­stycz­nej Par­tii Hisz­pa­nii Dolo­res Ibárruri Gómez. Oczy­wi­ście depe­szę gra­tu­la­cyjną prze­słał sam gene­ra­lis­si­mus, a jej tekst prze­dru­ko­wały wszyst­kie pol­skie gazety. Radziecki przy­wódca ser­decz­nie pozdra­wiał Bie­ruta i prze­sy­łał mu „życze­nia zdro­wia i suk­ce­sów w dzia­łal­no­ści dla dobra brat­niego narodu pol­skiego, nie zapo­mi­na­jąc oczy­wi­ście o umac­nia­niu przy­jaźni mię­dzy Rzecz­po­spo­litą Pol­ską a Związ­kiem Radziec­kim w inte­re­sie pokoju na całym świe­cie”5.

W ślady świa­to­wych przy­wód­ców poszli także Polacy, któ­rzy masowo wysy­łali życze­nia uko­cha­nemu przy­wódcy, a część z nich publi­ko­wała prasa. Na łamach „Try­buny Ludu” uka­zały się nawet życze­nia od… czwo­racz­ków ze Ślą­ska, które wyznały dzien­ni­ka­rzowi, że „dobrze im jest, podob­nie jak milio­nom ich rówie­śni­ków, w Pol­sce Ludo­wej, na czele któ­rej stoi opie­kun i przy­ja­ciel dzieci Bole­sław Bie­rut”. Ta sama gazeta wydru­ko­wała także list napi­sany przez pol­skich stu­den­tów z Moskwy, któ­rzy z oka­zji uro­dzin Bie­ruta zobo­wią­zali się „wszech­stron­nie roz­sze­rzać swą wie­dzę, pogłę­biać kwa­li­fi­ka­cje i wzmóc pracę spo­łeczną wśród mło­dzieży pol­skiej w okre­sie let­nim”6.

Polacy w związku z sześć­dzie­sią­tymi uro­dzi­nami uko­cha­nego przy­wódcy dekla­ro­wali także „twór­cze zobo­wią­za­nia i czyny pro­duk­cyjne”, do czego przy­go­to­wy­wano się już kilka mie­sięcy wcze­śniej, a lud pra­cu­jący miast i wsi skła­dał naj­róż­niej­sze przy­rze­cze­nia doty­czące tej formy uho­no­ro­wa­nia przy­wódcy. Ten oso­bliwy wyścig zapo­cząt­ko­wała załoga wro­cław­skiego Pafa­wagu, która z oka­zji uro­dzin Bie­ruta zobo­wią­zała się do wypro­du­ko­wa­nia 30 wago­nów ponad plan. Z cza­sem do akcji przy­łą­czyło się 3 tysiące zakła­dów, jak rów­nież tzw. inte­li­gen­cja pra­cu­jąca oraz arty­ści. Znany poeta Julian Tuwim zobo­wią­zał się na przy­kład ukoń­czyć jesz­cze przed Świę­tem Pracy, przy­pa­da­ją­cym 1 maja, prze­kład poematu Niko­łaja Nie­kra­sowa Komu się na Rusi dobrze dzieje.

Z kolei naukowcy z Uni­wer­sy­tetu Wro­cław­skiego obie­cali, że będą pro­wa­dzić z suk­ce­sem akcję „popu­la­ry­za­cji pro­jektu Kon­sty­tu­cji”, przed­sta­wi­ciele łódz­kiej mło­dzieży zaś przy­rze­kli kochać jesz­cze moc­niej swoją ojczy­znę i jesz­cze bar­dziej nie­na­wi­dzić „wro­gów ojczy­zny”, czyli… „ame­ry­kań­skich impe­ria­li­stów”. Pra­cow­nicy naukowi Pań­stwo­wego Zakładu Higieny mel­do­wali o przed­ter­mi­nowo wyko­na­nych pra­cach nauko­wych, gdań­scy archi­tekci nato­miast z dumą dono­sili, że udało im się przed ter­mi­nem, a kon­kret­nie – sześć dni wcze­śniej, opra­co­wać całą doku­men­ta­cję tech­niczną doty­czącą roz­bu­dowy stoczni. Rów­nie wiel­kim suk­ce­sem uro­dziny przy­wódcy uczcili pra­cow­nicy lubel­skiego Wydziału Far­ma­ceu­tycz­nego Aka­de­mii Medycz­nej, któ­rzy opra­co­wali metodę pozy­ski­wa­nia lak­tozy z odpa­dów mlecz­nych.

Wśród podej­mu­ją­cych się ambit­nych uro­dzi­no­wych zobo­wią­zań nie mogło zabrak­nąć „elity” ówcze­snego świata pracy, czyli przo­dow­ni­ków pracy, dla któ­rych uro­dziny Bie­ruta były oka­zją do usta­na­wia­nia kolej­nych rekor­dów. Jeden z nich, murarz, wzno­szący Mar­szał­kow­ską Dziel­nicę Miesz­ka­niową w War­sza­wie, zobo­wią­zał się „kłaść dzien­nie 4200 cegieł zamiast 3500 oraz wyra­biać wszyst­kie połówki i stłuczki”7. Prasa z uzna­niem pisała o prze­szło 4 tysią­cach chło­pów z woje­wódz­twa kosza­liń­skiego, któ­rzy rzu­cili się „do zago­spo­da­ro­wy­wa­nia odło­gów”8, jak rów­nież o osią­gnię­ciu trak­to­rzy­stów z Bry­gady Mło­dzie­żo­wej im. Janka Kra­sic­kiego w Pań­stwo­wym Ośrodku Maszy­no­wym Nowy Staw na Żuła­wach Gdań­skich, któ­rzy doko­nali nie­by­wa­łego wyczynu, gdyż „wyre­mon­to­wali trak­tor marki Ursus, skre­ślony z listy prze­zna­czo­nych do akcji siew­nej”9.

Wszyst­kich prze­biła jed­nak pewna gospo­dyni domowa. Pani Ste­fa­nia Mali­szew­ska z oka­zji zbli­ża­ją­cych się uro­dzin Bie­ruta zażą­dała, by chi­rurg obciął jej zdrową lewą rękę na wyso­ko­ści ramie­nia. Odciętą koń­czynę zamie­rzała wyko­rzy­stać w szczyt­nym celu, chciała ją bowiem wysłać do pre­zy­denta USA Harry’ego Tru­mana, by się nią zakrztu­sił. Pani Mali­szew­skiej nie udało się zre­ali­zo­wać tego ambit­nego planu, ponie­waż zamiast na stół chi­rurga tra­fiła na obser­wa­cję psy­chia­tryczną.

Z oka­zji uro­dzin „uko­cha­nemu przy­wódcy” przy­sy­łano rów­nież pre­zenty, i to dość ory­gi­nalne. Jak skru­pu­lat­nie obli­czono, do Bel­we­deru przy­słano 99 podar­ków, w tym „próbki kamieni dro­go­wych, wyłącz­nik mało-ole­jowy, impo­nu­jący model Bel­we­deru wyko­nany z cukru i kil­ka­na­ście płyt gra­mo­fo­no­wych z nagra­nymi nań życze­niami”10.

Ale uro­dzi­nowe arty­kuły to nie tylko peany ku czci socja­li­stycz­nego przy­wódcy, to także próba przed­sta­wie­nia go jako zwy­kłego czło­wieka. „I wyobra­żam sobie nie­raz, jak tym dzie­ciom, mło­dym ludziom i doro­słym pra­cow­ni­kom, i budow­ni­czym z całej Pol­ski wydaje się tajem­ni­czy i odle­gły ów war­szaw­ski Bel­we­der i jakim onie­śmie­la­ją­cym czło­wie­kiem pre­zy­dent zamiesz­ku­jący bel­we­der­skie pokoje”11 – pisał Jaro­sław Iwasz­kie­wicz na łamach „Prze­kroju”. Tym­cza­sem, jak prze­ko­ny­wał pisarz, przy bliż­szym pozna­niu Bie­rut oka­zuje się „czło­wie­kiem dostęp­nym, ser­decz­nym skrom­nym i czu­łym. Wszystko to spra­wia, że z kon­taktu z pre­zy­den­tem Bie­rutem wynosi się poczu­cie, że się spo­tkało nie tyko kogoś bar­dzo wybit­nego, ale także bli­skiego i miłego”12.

Ale prasa zamiesz­czała nie tylko rela­cje arty­stów miary Iwasz­kie­wi­cza, pisa­rza o wysu­bli­mo­wa­nym guście, bo prze­cież prze­ciętni zja­da­cze chleba także mieli oka­zję spo­ty­kać „uko­cha­nego przy­wódcę”, cho­ciażby przy oka­zji „wizyt gospo­dar­skich” w roz­ma­itych zakła­dach pracy. Z arty­ku­łów pra­so­wych wyni­kało, że wszy­scy, któ­rzy mieli oka­zję poznać Bie­ruta lub choćby tylko z nim przez chwilę poroz­ma­wiać, byli wręcz urze­czeni ujmu­ją­cym spo­so­bem bycia i sto­sun­kiem do roz­mówcy. Z rela­cji można było rów­nież wycią­gnąć wnio­sek, że przy­wódca jest nie­by­wale sym­pa­tycz­nym czło­wie­kiem, który zawsze znaj­dzie czas, żeby się zatrzy­mać i poroz­ma­wiać z prze­cięt­nym oby­wa­te­lem. Pani Kazi­miera Woź­nicka, mał­żonka jed­nego z pra­cow­ni­ków Woje­wódz­kiego Zarządu Łącz­no­ści w Bia­łym­stoku, zapa­mię­tała uśmiech przy­wódcy – „jakiś ogrom­nie cie­pły, ser­deczny”13. Lubo­mir Szubzda zaś, pra­cow­nik Woje­wódz­kiej Rady Związ­ków Zawo­do­wych w Bia­łym­stoku, z ogrom­nym wzru­sze­niem wspo­mi­nał spo­tka­nie z Bie­ru­tem pod­czas Zlotu Mło­dych Przo­dow­ni­ków – Budow­ni­czych Pol­ski Ludo­wej w War­sza­wie. Bie­rut roz­ma­wiał z nimi nie tylko o pracy, ale także o życiu oso­bi­stym, wypy­tu­jąc mło­dych ludzi o ich codzienne tro­ski i rado­ści, i jak zauwa­żał Szubzda, „w każ­dym sło­wie była ojcow­ska tro­ska, słowa […], na jakie nie zdo­bę­dzie się nie­je­den ojciec”14.

Co wię­cej, Bie­rut ni­gdy nie zapo­mi­nał o swo­ich robot­ni­czych korze­niach, czego dowiódł cho­ciażby, odwie­dza­jąc Dom Prasy w War­sza­wie. Jak nie omiesz­kał odno­to­wać autor arty­kułu zamiesz­czo­nego w „Prze­kroju”, pre­zy­dent odwie­dził swo­ich kole­gów po fachu, bo prze­cież w mło­do­ści pra­co­wał jako dru­karz. W dodatku pra­cow­nicy spy­tali go, czy dziś pora­dziłby sobie z obo­wiąz­kami zawo­do­wymi, a Bie­rut posta­no­wił udo­wod­nić, że na­dal mógłby pra­co­wać w wyuczo­nym zawo­dzie: „Bie­rze win­kie­lak i szybko, pew­nie składa swoje nazwi­sko – swój dru­kar­ski auto­graf, który pra­gnie zosta­wić na pamiątkę Domowi Prasy”15. Arty­kuł opa­trzony był sto­sow­nym zdję­ciem, przed­sta­wia­ją­cym Bie­ruta przy pracy.

W pra­sie w róż­nych publi­ka­cjach prze­wa­żały dwa rodzaje zdjęć przy­wódcy – na jed­nych był dobro­tli­wie uśmiech­nięty, na innych – poważ­nie spo­glą­dał w obiek­tyw. Nie­odmien­nie nie­na­gan­nie ucze­sany, odziany w dobrze skro­jony gar­ni­tur, w ciem­nym kolo­rze, obo­wiąz­kowo z kra­wa­tem. Foto­gra­fie miały okre­ślone zada­nie – spo­kój malu­jący się na twa­rzy Bie­ruta, odważ­nie spo­glą­da­ją­cego w obiek­tyw, miał świad­czyć o tym, że nie boi się spro­stać sto­ją­cym przed nim odpo­wie­dzial­nym zada­niom, a bez­pie­czeń­stwo i przy­szłość oby­wa­teli spo­czywa w dobrych rękach. Zdję­cia uka­zu­jące go z dobro­tli­wym uśmie­chem miały nato­miast świad­czyć o ujmu­ją­cym cha­rak­te­rze przy­wódcy i jego bez­po­śred­nio­ści w kon­tak­tach z prze­cięt­nymi ludźmi. Zamiesz­czano też zdję­cia zamy­ślo­nego Bie­ruta, spra­wia­ją­cego wra­że­nie pochło­nię­tego pracą i obo­wiąz­kami bądź pogrą­żo­nego w lek­tu­rze. Nie­rzadko publi­ko­wano foto­gra­fie przy­wódcy towa­rzy­szą­cego ludziom pracy, przy­pa­tru­ją­cego się ich codzien­nym zaję­ciom czy wręcz macha­ją­cego łopatą wraz z innymi pra­cu­ją­cymi przy odbu­do­wie znisz­czo­nej War­szawy. Bar­dzo chęt­nie foto­gra­fo­wano go rów­nież z dziećmi, dla któ­rych miał być opie­ku­nem i wzo­rem, ale także kimś na kształt tro­skli­wego dziadka.

Jak się można domy­ślić, wszyst­kie te arty­kuły i rela­cje pra­sowe były ele­men­tem kultu jed­nostki prze­nie­sio­nym pro­sto z Moskwy. W rze­czy­wi­sto­ści Polacy, a z pew­no­ścią ich zde­cy­do­wana więk­szość, nie darzyli Bie­ruta miło­ścią. I trudno się dzi­wić, bo prze­cież został przy­wódcą z woli Kremla, a nie, jak gło­siła ofi­cjalna pro­pa­ganda, z woli narodu. Z pew­no­ścią zda­rzały się jed­nostki, które wie­rzyły ówcze­snym mediom i darzyły Bie­ruta jakąś ślepą miło­ścią, jak wspo­mniana wyżej pani Mali­szew­ska. Mało kto jed­nak powa­żył się na wyja­wie­nie swo­ich praw­dzi­wych uczuć poza zaufa­nym gro­nem osób. Jak słusz­nie zauważa Rogow­ska w swo­jej publi­ka­cji Ochrona wize­runku Bole­sława Bie­ruta w dzia­łal­no­ści Komi­sji Spe­cjal­nej do Walki z Nad­uży­ciami i Szkod­nic­twem Gospo­dar­czym w latach 1945–1954, w latach 1945–1953 „wpro­wa­dzono prawny sys­tem ochrony wize­runku i dobrego imie­nia Bie­ruta. […] Wszyst­kie wypo­wie­dzi, dzia­ła­nia i zacho­wa­nia, wią­żące się choćby w nie­wiel­kim stop­niu z osobą Bie­ruta lub peł­nioną przez niego funk­cją, a odsta­jące od ofi­cjal­nie zatwier­dzo­nych, były ści­gane pra­wem. Spo­soby i formy ochrony wize­runku Bie­ruta, w któ­rej udział brały zarówno mili­cja, organy bez­pie­czeń­stwa, pro­ku­ra­tura, sądy i Komi­sja Spe­cjalna do Walki z Nad­uży­ciami i Szkod­nic­twem Gospo­dar­czym, dowo­dzą, że kult Bie­ruta miał pań­stwowy, odgór­nie kre­owany cha­rak­ter”16.

Nie­bez­pieczne było nawet opo­wia­da­nie dow­ci­pów poli­tycz­nych, zwłasz­cza o Bie­ru­cie, skoro w pierw­szej poło­wie lat pięć­dzie­sią­tych wspo­mniana wyżej komi­sja jedy­nie za opo­wia­da­nie tego typu dow­ci­pów ska­zała na pobyt w obo­zie pracy kilka tysięcy osób, przy czym naj­su­row­sze wyroki otrzy­mali dow­cip­ni­sie, któ­rzy powa­żyli się żar­to­wać wła­śnie z Bie­ruta.

Nawet naj­bar­dziej zło­śliwe dow­cipy, mimo iż bole­śnie ude­rzały w god­ność towa­rzy­sza Toma­sza, nie mogły mu wyrzą­dzić żad­nej fizycz­nej szkody. Ale Bie­rut i jego oto­cze­nie zda­wali sobie sprawę, że wielu chęt­nie przy­spie­szy­łoby odej­ście „uko­cha­nego przy­wódcy” z tego świata. Dla­tego, mimo że ofi­cjal­nie kre­ował się na przy­wódcę będą­cego bli­sko ludu, ni­gdzie nie ruszał się bez ochro­nia­rzy. „A jeżeli na przy­kład towa­rzysz Bie­rut przyj­muje defi­ladę albo przy­jeż­dża na dwo­rzec war­szaw­ski z jakiejś podróży z Moskwy, to wtedy nazywa się, że wita go entu­zja­stycz­nie całe spo­łe­czeń­stwo – tłu­ma­czył słu­cha­czom RWE Józef Świa­tło. – Przy­pa­trzmy się foto­gra­fiom z takich powi­tań. W tłu­mie ota­cza­ją­cym towa­rzy­sza Bie­ruta szczel­nym murem można z łatwo­ścią roz­po­znać twa­rze takich przed­sta­wi­cieli spo­łe­czeń­stwa pol­skiego jak puł­kow­nik sowiecki Grzy­bow­ski, dyrek­tor depar­ta­mentu ochrony rządu, jego zastępcy, sowieccy ofi­ce­ro­wie, puł­kow­nicy Lachow­ski i Kla­row, doradca sowiecki w depar­ta­men­cie ochrony rządu, puł­kow­nik Łozo­waj. I obok nich kil­ku­dzie­się­ciu ciemno ubra­nych panów z rękami w kie­sze­niach. To wła­śnie inni Rosja­nie, Ukra­ińcy i Bia­ło­ru­sini z ochrony oso­bi­stej Bie­ruta”17.

Człon­ko­wie ochrony mieli ręce pełne roboty, zama­chowcy bowiem bez­u­stan­nie dybali na życie przy­wódcy – nie tylko pró­bo­wano go zastrze­lić, wysa­dzić w powie­trze, ale nawet… porą­bać sie­kierą. Przyj­rzyjmy się zatem histo­rii zama­chów na życie pierw­szego komu­ni­stycz­nego przy­wódcy Pol­ski.

Cudem ocalały

Trzeba przy­znać, że Bie­rut rze­czy­wi­ście dał się lubić, o czym świad­czą rela­cje pra­cow­ni­ków niż­szego szcze­bla bel­we­der­skiego pałacu. Według nich jako pre­zy­dent ni­gdy nie oka­zy­wał wyż­szo­ści i zawsze znaj­do­wał czas, by poroz­ma­wiać z pod­wład­nymi. Kobiety, które miały oka­zję się z nim zetknąć, zwra­cały uwagę, że miał maniery godne przed­wo­jen­nego ary­sto­kraty. Jak twier­dzi Wła­dy­sław Matwin, komu­ni­styczny poli­tyk, a zara­zem zdolny mate­ma­tyk, dziś uwa­żany za pio­niera infor­ma­tyki nad Wisłą, Bie­rut, pomimo że wywo­dził się z nizin spo­łecz­nych i nie impo­no­wał zdo­by­tym wykształ­ce­niem, „nie miał anty­in­te­li­genc­kiego kom­pleksu. Sprawy kul­tury pol­skiej były mu bli­skie. Nawet się w nich lubo­wał. Z Szyf­ma­nem budo­wał teatr. Z Siga­li­nem [cho­dzi o Józefa Siga­lina, archi­tekta i urba­ni­stę zaan­ga­żo­wa­nego w odbu­dowę sto­licy – I.K.] oma­wiał pro­jekty War­szawy”18.

Ale towa­rzysz Tomasz miał też zgoła inne obli­cze. Jak zauważa Mar­cin Szy­ma­niak, autor publi­ka­cji Pol­skie zama­chy, „W poli­tyce Bie­rut był jed­nak gra­czem bez­względ­nym i cynicz­nym, roz­pra­wia­ją­cym się z prze­ciw­ni­kami bru­tal­nie i bez ogró­dek. Jako sta­li­now­ski komu­ni­sta, wyszko­lony na ide­olo­gicz­nych i agen­tu­ral­nych kur­sach w Rosji, wyzna­wał zasadę, że cel – szczę­ście ludz­ko­ści w ustroju spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej – uświęca nawet naj­bar­dziej podłe środki. Nawet te środki, które oso­bi­ście nie przy­pa­dały mu do gustu. Sady­stycz­nej przy­jem­no­ści z pognę­bie­nia wroga raczej nie odczu­wał, ale prze­ko­nany o koniecz­no­ści jego znisz­cze­nia akcep­to­wał wszel­kie wio­dące ku temu metody”19.

Jako posłuszny wyko­nawca pole­ceń Kremla był narzę­dziem sowie­ty­za­cji Pol­ski i czo­ło­wym twórcą sta­li­ni­zmu w naszej ojczyź­nie. Z całą pew­no­ścią ciąży na nim współ­od­po­wie­dzial­ność za zbrod­nie sta­li­now­skie. Jak sza­cują współ­cze­śni bada­cze, w cza­sie jego rzą­dów karę śmierci wyko­nano na około 2,5 tysiąca osób, wśród któ­rych było wielu żoł­nie­rzy AK. Obec­nie dys­po­nu­jemy dowo­dami, że Bie­rut oso­bi­ście nad­zo­ro­wał wiele śledztw prze­ciwko akow­com, jak rów­nież zatwier­dzał wyroki. Pomimo że wywo­dził się z głę­boko wie­rzą­cej rodziny, w dzie­ciń­stwie uczęsz­czał do para­fial­nej szkoły i nawet myślał o wstą­pie­niu do semi­na­rium, jako komu­ni­styczny przy­wódca pro­wa­dził zaciętą walkę z Kościo­łem. Od 1951 roku na listach „wro­gów ustroju” umiesz­czono rów­nież duchow­nych, a na oso­bi­ste pole­ce­nie pre­zy­denta inter­no­wano pry­masa Pol­ski kar­dy­nała Ste­fana Wyszyń­skiego.

Ale to nie wszyst­kie prze­wi­nie­nia towa­rzy­sza Toma­sza, Bie­rut ponosi bowiem także odpo­wie­dzial­ność za sfał­szo­wa­nie wyni­ków refe­ren­dum w 1946 roku i sfał­szo­wa­nie wybo­rów do Sejmu Usta­wo­daw­czego 19 stycz­nia 1947 roku. Do dłu­giej listy zarzu­tów sta­wia­nych dygni­ta­rzowi można jesz­cze dołą­czyć „archi­tek­to­niczną zbrod­nię”, czyli zbu­do­wa­nie w War­sza­wie Pałacu Kul­tury i Nauki, który nawet Gomułka uznał za szka­radny. Zło­śliwi mawiali, że wień­cząca budy­nek wysoka iglica została tam umiesz­czona wyłącz­nie dla­tego, żeby war­sza­wiacy nie mieli go w d…

Z całą pew­no­ścią pierw­szy przy­wódca socja­li­stycz­nej Pol­ski kil­ka­krot­nie unik­nął śmierci z rąk zama­chow­ców, ale dotąd nie udało się pre­cy­zyj­nie usta­lić dokład­nej liczby zama­chów na jego życie. Wła­dze i cen­zura robiły wszystko, by wie­ści o pró­bie zama­chu nie prze­do­stały się do wia­do­mo­ści opi­nii publicz­nej, podob­nie jak jakie­kol­wiek wystą­pie­nia prze­ciwko wła­dzy pań­stwo­wej. Jak się oka­zuje, wszel­kie incy­denty tego rodzaju były sta­ran­nie ukry­wane nie tylko przed opi­nią publiczną, ale nawet przed kie­row­nic­twem par­tyj­nym, i tak dokład­nie tuszo­wane, że trudno tra­fić na ich ślad, a wszelka doku­men­ta­cja doty­cząca tych zda­rzeń, przede wszyst­kim ta opa­trzona klau­zulą taj­no­ści, zagi­nęła. Histo­rycy w tej kwe­stii zdani są zatem na wspo­mnie­nia świad­ków, w tym rela­cje Józefa Świa­tły, jak rów­nież na krą­żące pogło­ski, które jed­nak nie mogą być trak­to­wane jak wia­ry­godne dowody. Jak wia­domo, Bie­rut ze wszyst­kich zama­chów na życie wyszedł bez szwanku, co było raczej zasługą jego nad­zwy­czaj­nego szczę­ścia, a nie spraw­no­ści ochrony.

Bole­sław Bie­rut zna­lazł się na celow­niku zama­chow­ców dybią­cych na jego życie już w listo­pa­dzie 1944 roku. To wła­śnie wów­czas komen­dant Okręgu Lublin AK ppłk Fran­ci­szek Żak, ps. „Wir”, wydał roz­kaz roze­zna­nia się w spra­wie moż­li­wo­ści prze­pro­wa­dze­nia zama­chu na życie dwóch osób pia­stu­ją­cych naj­waż­niej­sze funk­cje w samo­zwań­czych i mario­net­ko­wych orga­nach wła­dzy w tzw. Pol­sce Lubel­skiej, jak nazy­wano tery­to­rium Pol­ski zajęte przez Armię Czer­woną w lipcu 1944 roku: prze­wod­ni­czą­cego Pol­skiego Komi­tetu Wyzwo­le­nia Naro­do­wego Edwarda Osóbkę-Moraw­skiego oraz Bole­sława Bie­ruta, sto­ją­cego na czele Kra­jo­wej Rady Naro­do­wej. Zada­nie to powie­rzono spraw­dzo­nemu w bojach cicho­ciem­nemu ppor. Cze­sła­wowi Ros­siń­skiemu, który w tym cza­sie był dowódcą kon­spi­ra­cyj­nego 8 Pułku Pie­choty Legio­nów AK. Istotne jest, że roz­kaz doty­czył wyłącz­nie roze­zna­nia się w kwe­stii ewen­tu­al­nego zor­ga­ni­zo­wa­nia zama­chu, jak rów­nież poten­cjal­nego planu, a nie jego wyko­na­nia. Ros­siń­ski zresztą był bar­dzo scep­tycz­nie nasta­wiony do moż­li­wo­ści prze­pro­wa­dze­nia zama­chu, nie widział rów­nież sensu takiego dzia­ła­nia. A jed­nak roz­kaz musiał wyko­nać i swoje usta­le­nia prze­ka­zał na dwóch spo­tka­niach, do któ­rych doszło w pry­wat­nym miesz­ka­niu w Lubli­nie. opra­co­wano wów­czas dwa poten­cjalne sce­na­riu­sze tego ryzy­kow­nego przed­się­wzię­cia. Ponie­waż obaj funk­cjo­na­riu­sze miesz­kali nie­opo­dal sie­bie i zawsze prze­miesz­czali się tym samym pojaz­dem, pierw­szy sce­na­riusz prze­wi­dy­wał ude­rze­nie pod­czas ich powrotu z pracy w sie­dzi­bie PKW do miej­sca zamiesz­ka­nia, drugi zaś zor­ga­ni­zo­wa­nia zama­chu w dro­dze na lot­ni­sko w Świd­niku bądź w lubel­skim teatrze, pod­czas naj­bliż­szych obcho­dów rocz­nicy rewo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej.

5 listo­pada Ros­siń­ski wydał roz­kaz jed­nemu z żoł­nie­rzy AK, któ­remu udało się zatrud­nić przy PKWN w cha­rak­te­rze kie­rowcy – Witol­dowi Mły­na­kowi, ps. „Wal­dek” – by opra­co­wał dokładny prze­bieg tras oraz cza­sów prze­jazdu. Inny jego pod­ko­mendny, Mie­czy­sław Szcze­pań­ski (vel Mie­czy­sław Łeb­kow­ski), ps. „Dębina”, miał nato­miast roze­znać zor­ga­ni­zo­wa­nie akcji w dro­dze na lot­ni­sko. W tym cza­sie powstał jesz­cze jeden plan zabi­cia Bie­ruta, miało się to odbyć w jego ówcze­snym miesz­ka­niu, do któ­rego przez otwory wen­ty­la­cyjne zamie­rzano wrzu­cić bombę. Jak się oka­zuje, ta ostat­nia wer­sja zama­chu była naj­bli­żej reali­za­cji, ale czło­wiek o pseu­do­ni­mie „Julek”, który miał za zada­nie dostar­czyć ładunki wybu­chowe, z bli­żej nie­zna­nych powo­dów nie sta­wił się na spo­tka­niu. W dodatku prze­padł jak kamień w wodę. Histo­rycy przy­pusz­czają, że albo wpadł w ręce bez­pieki, albo z nią współ­pra­co­wał. Ponie­waż Ros­siń­skiemu nie udało się skon­tak­to­wać z „Wirem”, zde­cy­do­wał się odstą­pić od przy­go­to­wań.

W efek­cie ni­gdy do zama­chu nie doszło i pew­nie nikt by się o spra­wie nie dowie­dział, gdyby nie fakt, że NKWD we współ­pracy z pol­ską bez­pieką roz­pra­co­wy­wały dowódz­two Okręgu AK Lublin. W ramach akcji aresz­to­wano aż 11 akow­ców, w tym Ros­siń­skiego, który wpadł w ręce NKWD 22 grud­nia 1944 roku. Jak się oka­zuje, sowieccy śled­czy nie mieli poję­cia o pla­no­wa­nym i zanie­cha­nym zama­chu, sprawa wyszła na jaw zapewne przy­pad­kiem, już w trak­cie śledz­twa, które for­mal­nie zakoń­czono 3 lutego 1945 roku, kiedy Ros­siń­skiego wraz z innymi aresz­to­wa­nymi prze­ka­zano pol­skim orga­nom śled­czym. Wszyst­kich osa­dzono na Zamku w Lubli­nie, gdzie mie­ściło się poli­tyczne wię­zie­nie karno-śled­cze, miej­sce kaźni wielu pol­skich patrio­tów. Jak się oka­zuje, prze­słu­cha­nia pro­wa­dzone przez ofi­ce­rów radziec­kiego kontr­wy­wiadu Smiersz odby­wały się w języku rosyj­skim, któ­rego zatrzy­mani nie znali, w tym języku były też spo­rzą­dzane pro­to­koły, do któ­rych pod­pi­sy­wa­nia zmu­szano więź­niów. Cała doku­men­ta­cja była tłu­ma­czona na pol­ski dopiero po prze­ka­za­niu ich do Woj­sko­wego Sądu Okrę­go­wego w Lubli­nie, przed któ­rym miała się odby­wać roz­prawa.

1 lutego 1945 roku, na pod­sta­wie otrzy­ma­nych akt, sąd zde­cy­do­wał o połą­cze­niu jede­na­stu śledztw w jedną sprawę tzw. Grupy Jemioły, która w isto­cie ni­gdy nie ist­niała. Oprócz Ros­siń­skiego przed obli­cze sądu tra­fili: por. Bole­sław Muchar­ski ps. „Lekarz”, mjr Mie­czy­sław Szcze­pań­ski ps. „Dębina”, kpr. pchor. Tade­usz Jam­roz p. „Zgrzyt”, ppłk Julian Nawrat ps. „Lucjan”, por. Bole­sław Kuchar­ski vel Antoni Lipiń­ski, plut. Romu­ald Szy­del­ski ps. „Pawe­łek”, kpr. pchor. Euge­niusz Jaro­szyń­ski ps. „Ojciec”, kpr. pchor. Miro­sław Gra­bow­ski ps. „Praw­dzic”, plut. Fran­ci­szek Bujal­ski ps. „Sosna”, kpr. Zbi­gniew Barsz­czew­ski ps. „Miś” oraz szer. Witold Mły­niak ps. „Wal­dek”.

Roz­prawę zor­ga­ni­zo­wano na Zamku w Lubli­nie, w try­bie nie­jaw­nym, z pogwał­ce­niem wszel­kich prze­pi­sów praw­nych, odbyła się bowiem zarówno bez oskar­ży­ciela, jak i bez obrońcy. Oskar­żeni usły­szeli zarzut przy­na­leż­no­ści do AK, która w oczach nowej wła­dzy miała jeden cel: oba­le­nie demo­kra­tycz­nego ustroju pań­stwa, udziału w gru­pie ter­ro­ry­stycz­nej, nie­le­gal­nego posia­da­nia broni, uchy­la­nia się od mobi­li­za­cji do Woj­ska Pol­skiego oraz, oczy­wi­ście, zor­ga­ni­zo­wa­nia zama­chu na Bole­sława Bie­ruta i Edwarda Osóbkę-Moraw­skiego.

Jeden z sędziów, Adam Gajew­ski, wniósł o umo­rze­nie postę­po­wa­nia, gdyż, jak argu­men­to­wał, do żad­nego zama­chu nie doszło, a dzia­ła­nia przy­go­to­waw­cze do prze­pro­wa­dze­nia zama­chu nie mogą być trak­to­wane w taki sam spo­sób jak jego usi­ło­wa­nie, dla­tego nie dopa­trzył się zna­mion prze­stęp­stwa. Prze­wod­ni­czący składu ppłk Kon­stanty Kru­kow­ski bez więk­szych pro­ble­mów prze­ko­nał opor­nego sędziego do zmiany zda­nia. Oskar­żeni przy­znali się do dwóch for­mu­ło­wa­nych wobec nich zarzu­tów, a mia­no­wi­cie do przy­na­leż­no­ści do Armii Kra­jo­wej i posia­da­nia broni, ale sta­now­czo twier­dzili, że ni­gdy nie nale­żeli do żad­nego ugru­po­wa­nia ter­ro­ry­stycz­nego, jak rów­nież nie przy­go­to­wy­wali żad­nego zama­chu. Cze­sław Ros­siń­ski zeznał, że wyko­ny­wał roz­kazy jako ofi­cer AK, za co jest gotów przy­jąć pełną odpo­wie­dzial­ność. Pro­sił rów­nież o łagodne wyroki dla „swo­ich żoł­nie­rzy”.

Sąd jed­nak oka­zał się surowy i 9 kwiet­nia 1945 roku wszyst­kich jede­na­stu oskar­żo­nych ska­zał na karę śmierci, utratę praw publicz­nych oraz utratę mie­nia. Rodziny ska­za­nych robiły, co mogły, by ska­za­nych uła­ska­wiono, ale ich dzia­ła­nia speł­zły na niczym. 11 kwiet­nia 1945 roku wyrok ska­zu­jący zatwier­dził naczelny dowódca Woj­ska Pol­skiego gen. Michał Rola-Żymier­ski, który na doku­men­cie zamie­ścił nawet odręczną adno­ta­cję: „Wszy­scy oskar­żeni, ze względu na cięż­kie prze­stęp­stwo, na łaskę nie zasłu­gują. Wyrok natych­miast wyko­nać”20. W nocy 12 kwiet­nia domnie­ma­nych zama­chow­ców roz­strze­lano, a ich ciała pocho­wano w nie­zna­nym miej­scu, któ­rego do dziś nie udało się odna­leźć.

Do rze­czy­wi­stego zama­chu na Bie­ruta doszło już w lutym 1945 roku i tym razem sprawy przy­brały poważny obrót, bo na teren Hotelu Fran­cu­skiego wdarł się nie­zi­den­ty­fi­ko­wany osob­nik odziany w mun­dur ofi­cera NKWD. Z całą pew­no­ścią incy­dent wzmógł czuj­ność służb odpo­wie­dzial­nych za ochronę naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie. „Zmorą dla depar­ta­mentu ochrony rządu są defi­lady i aka­de­mie, kiedy towa­rzysz Bie­rut prze­ma­wia do »kocha­ją­cych« go mas. Wtedy, na parę dni przed­tem, cały depar­ta­ment ochrony rządu jest w ostrym pogo­to­wiu. Jeżeli aka­de­mia ma się odbyć w teatrze, to już poprzed­niego dnia nie ma tam żad­nego przed­sta­wie­nia. Cały budy­nek obej­muje ochrona rządu. Ofi­ce­ro­wie i żoł­nie­rze spe­cjal­nymi apa­ra­tami do wykry­wa­nia bomb i min spraw­dzają wszyst­kie ściany, scenę i wszyst­kie krze­sła czy fotele”21.

W 1946 roku ofiarą „dzia­łań ter­ro­ry­stycz­nych” opo­zy­cji anty­ko­mu­ni­stycz­nej stała się nawet sio­stra Bie­ruta Julia Malew­ska. Malew­ska w lipcu 1946 roku wpa­dła przy­pad­kiem w ręce połą­czo­nych oddzia­łów Zrze­sze­nia Wol­ność i Nie­za­wi­słość, dowo­dzo­nych przez Leona Tarasz­kie­wi­cza ps. „Jastrząb”, i Naro­do­wych Sił Zbroj­nych, pod dowódz­twem Ste­fana Brzuszka „Boruty”. W oko­li­cach wsi Brze­zina wymie­nione oddziały zor­ga­ni­zo­wały zasadzkę na funk­cjo­na­riu­szy bez­pieki z Chełma. Kiedy jed­nak oka­zało się, że kon­wój z nimi poje­dzie zupeł­nie inną drogą, niż zapla­no­wano wcze­śniej, „Jastrząb” pod­jął decy­zję o zatrzy­ma­niu kilku samo­cho­dów, któ­rymi czter­dzie­sto­pię­cio­oso­bowa grupa jego pod­ko­mend­nych będzie mogła się wyco­fać.

W tym celu część z nich prze­brała się w mun­dury Woj­ska Pol­skiego, dzięki czemu mogli bez prze­szkód zatrzy­mać, a potem zare­kwi­ro­wać każdy pojazd. „W pew­nej chwili »Krze­wina« [Sta­ni­sław Pakuła] zatrzy­mał i skie­ro­wał na bok ładny samo­chód pół­cię­ża­rowy firmy Bak­ford – wspo­mi­nał potem jeden z uczest­ni­ków akcji, Edward Tarasz­kie­wicz „Żela­zny”. – Gdy »Jastrząb« udał się do niego celem spraw­dze­nia, kto i co w nim wie­zie, zoba­czył kilka osób, które na widok ofi­cera, w mnie­ma­niu, że to UB, przed­sta­wiają się jako rodzina pre­zy­denta Bie­ruta”22. W dodatku w zatrzy­ma­nym samo­cho­dzie jechała jego jedyna sio­stra Julia Malew­ska. Kobieta uda­wała się do Chełma, by pomóc synowi w pla­no­wa­nej przez niego prze­pro­wadzce do Gdań­ska. Kiedy dowie­działa się, że wpa­dła w ręce oddzia­łów zbroj­nych, przez wła­dzę ludową uzna­wa­nych za ban­dy­tów, doznała szoku. Jak rela­cjo­no­wał po wielu latach uczest­nik tych dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń Wła­dy­sław Koby­lań­ski „Jerzyk”, „ryżo­blon­dyna na pół zemdlała, opa­dła spo­koj­nie na sie­dze­nie. Wszy­scy poble­dli i spoj­rzeli po sobie”23. Inny zama­cho­wiec twier­dzi, że prze­ra­żona kobieta zapy­tała, czy ona i jej towa­rzy­sze podróży zostaną zastrze­leni.

Tym­cza­sem nikt nie miał zamiaru nikogo pozba­wiać życia – zatrzy­ma­nych, któ­rych zaczęto nazy­wać „rodzinką”, prze­wie­ziono do jed­nego z gospo­darstw, gdzie prze­trzy­my­wano ich pod strażą. Pierw­szego dnia z „rodzinką” obcho­dzono się dość obce­sowo, ale nikomu włos z głowy nie spadł, ale już następ­nego dnia zaczęto ich trak­to­wać raczej jak nie­spo­dzie­wa­nych, acz­kol­wiek kło­po­tli­wych gości. Kiedy zasia­dano do stołu, obsłu­gi­wano ich jako pierw­szych, a kobie­tom pozwa­lano nawet na spa­cery po oko­licy, oczy­wi­ście pod czuj­nym nad­zo­rem. Jedyną „tor­turą”, któ­rej doznali, była koniecz­ność śpie­wa­nia pie­śni reli­gij­nych, i to dwa razy dzien­nie: rano wraz z gospo­da­rzami i prze­by­wa­ją­cymi tam żoł­nie­rzami, była to pieśń Kiedy ranne wstają zorze, a wie­czo­rem – Wszyst­kie nasze dzienne sprawy. Malew­skiej musiał się przy oka­zji przy­po­mnieć rodzinny dom, w któ­rym zapewne pano­wały wła­śnie takie zwy­czaje, ponie­waż jej rodzice, Woj­ciech i Marianna Bie­ru­to­wie, wycho­wy­wali swoje dzieci w duchu reli­gij­nym, a nawet, jak wcze­śniej wspo­mniano, prze­wi­dy­wali dla Bole­sława karierę duchowną. On sam nie miał nic prze­ciwko temu, o czym nie wspo­mi­nano w ofi­cjal­nych mate­ria­łach doty­czą­cych bio­gra­fii komu­ni­stycz­nego przy­wódcy.

Rodzina Bie­ruta prze­by­wała w „nie­woli” zale­d­wie trzy dni, po któ­rych, na roz­kaz komen­danta Obwodu Wło­dawa WiN Zyg­munta Szu­mow­skiego „Komara”, wszy­scy odzy­skali wol­ność, cho­ciaż wcze­śniej „Jastrząb” pla­no­wał wymie­nić ich za żoł­nie­rzy prze­by­wa­ją­cych w wię­zie­niu w lubel­skim zamku. Osta­tecz­nie odstą­piono od tego zamiaru, o czym zde­cy­do­wały obawy przed póź­niej­szą zemstą ze strony wła­dzy i pacy­fi­ka­cją oko­licz­nych wsi. Zanim jed­nak sio­stra Bie­ruta i towa­rzy­szące jej osoby odzy­skały wol­ność, wszy­scy dostali do pod­pi­sa­nia oświad­cze­nie, któ­rego tre­ści nie znamy. Zda­niem bada­czy doty­czyło to zobo­wią­za­nia do pomocy w uwol­nie­niu więź­niów poli­tycz­nych, w tym żony „Boruty”, ale są to tylko przy­pusz­cze­nia, bo doku­mentu ni­gdy nie odna­le­ziono.

Znamy nato­miast treść listu do Bole­sława Bie­ruta, który miała prze­ka­zać mu sio­stra: „Gdy­by­śmy chcieli zasto­so­wać wobec rodziny Pana metody, jakie sto­suje Urząd Bezp[ieczeń­stwa] Publ[icz­nego] wobec rodzin aresz­to­wa­nych poli­tycz­nie Pola­ków – win­ni­śmy rodzinę Pań­ską zma­sa­kro­wać, powy­bi­jać zęby, wyła­mać ręce. Nie zro­bimy tego, nam są obce bestial­stwo i roz­pa­sa­nie, nie zatra­ci­li­śmy etyki chrze­ści­jań­skiej, wal­czymy tylko z tymi, któ­rzy mają uma­zane ręce w nie­win­nej krwi brat­niej”24. Po powro­cie do domu Malew­ska odmó­wiła skła­da­nia zeznań, zgo­dziła się jedy­nie na roz­mowę z bra­tem, któ­rej tre­ści rów­nież nie znamy, podob­nie jak nie wiemy, czy prze­ka­zała mu list, któ­rego frag­ment zacy­to­wano powy­żej. Cokol­wiek wów­czas powie­działa Bie­ru­towi, nie zmie­niło to postę­po­wa­nia dygni­ta­rza wobec dzia­ła­czy nie­pod­le­gło­ścio­wych.

10 wrze­śnia 1951 roku doszło do kolej­nego nie­uda­nego zama­chu na Bole­sława Bie­ruta, który tym razem miał zgi­nąć razem z mar­szał­kiem Pol­ski Kon­stan­tym Rokos­sow­skim. Rokos­sow­ski był chyba jesz­cze bar­dziej znie­na­wi­dzony niż Bie­rut. Ofi­cjalna pro­pa­ganda gło­siła, że był Pola­kiem, oby­wa­tele Pol­ski zaś zło­śli­wie mawiali o nim, że jedy­nie „pełni obo­wiązki Polaka”. Uczci­wie trzeba przy­znać, że ze strony ojca rze­czy­wi­ście wywo­dził się z wiel­ko­pol­skiej zde­kla­so­wa­nej szlachty herbu Glau­bicz, a jego przod­ko­wie wal­czyli o wol­ność Pol­ski, jego matka nato­miast była Rosjanką. Uro­dził się w miej­sco­wo­ści Wiel­kie Łuki w guberni pskow­skiej, ale kiedy miał cztery lata, jego rodzina osia­dła w War­sza­wie. Potem ofi­cjalna pro­pa­ganda zawsze pod­kre­ślała jego związki ze sto­licą Pol­ski. Wcie­lony do rosyj­skiej armii, opo­wie­dział się po stro­nie rewo­lu­cji, a nawet wstą­pił w sze­regi par­tii bol­sze­wic­kiej. Jego pomyśl­nie roz­wi­ja­jąca się kariera została bru­tal­nie prze­rwana w 1937 roku, kiedy, zapewne ze względu na swoje pocho­dze­nie, został oskar­żony o współ­pracę z pol­skim wywia­dem i tra­fił do łagru.

Wol­ność odzy­skał po wybu­chu wojny, bo Sta­li­nowi bra­ko­wało dobrych i doświad­czo­nych dowód­ców. Gene­ra­lis­si­mus ni­gdy nie poża­ło­wał swo­jej decy­zji, gdyż Rokos­sow­ski oka­zał się jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych dowód­ców w Wiel­kiej Woj­nie Ojczyź­nia­nej. W 1944 roku, już jako mar­sza­łek Związku Radziec­kiego i dowódca I Frontu Bia­ło­ru­skiego, ponow­nie zna­lazł się na zie­miach pol­skich. Front zatrzy­mał się na linii Wisły, gdy w War­sza­wie, w któ­rej wciąż miesz­kała jego sio­stra, trwały powstań­cze walki. Zapewne w tro­sce o bez­pie­czeń­stwo swo­jej naj­bliż­szej krew­nej mar­sza­łek usi­ło­wał namó­wić Sta­lina do kon­ty­nu­owa­nia dzia­łań bojo­wych, a nawet, jak chcą nie­któ­rzy jego bio­gra­fo­wie, do zdo­by­cia War­szawy. Zapła­cił za to zała­ma­niem kariery – dowódz­two prze­jął marsz. Żukow, od dłuż­szego czasu z nim kon­ku­ru­jący, on zaś został dowódcą znacz­nie mniej istot­nego II Frontu Bia­ło­ru­skiego. Po woj­nie woj­ska II Frontu Bia­ło­ru­skiego zostały prze­kształ­cone w Pół­nocną Grupę Wojsk Armii Radziec­kiej, która sta­cjo­no­wała w Legnicy, zwa­nej potem „Małą Moskwą”.

Rokos­sow­ski zawdzię­czał Bie­ru­towi mia­no­wa­nie w 1949 roku na mar­szałka Pol­ski, a zara­zem mini­stra obrony naro­do­wej. Komu­ni­styczny przy­wódca nie­zbyt doga­dy­wał się z gen. Rolą-Żymier­skim, od 1945 roku pia­stu­ją­cym sta­no­wi­sko mini­stra obrony naro­do­wej. Zmiana na mini­ste­rial­nym stołku była sto­sun­kowo łatwa, bo pol­ski gene­rał był także źle oce­niany przez Moskwę. Mia­no­wa­nie Rokos­sow­skiego na naj­wyż­sze sta­no­wi­sku w pol­skiej armii poprze­dziła kam­pa­nia pro­pa­gan­dowa, w któ­rej przed­sta­wiano go jako Polaka i „syna robot­ni­czej War­szawy”. Zmie­niono także pisow­nię jego nazwi­ska, usu­wa­jąc jedną literę „s”. Jak zauważa histo­ryk dr Jaro­sław Pałka, „Rokos­sow­ski czuł się Pola­kiem, ale przede wszyst­kim był komu­ni­stą, był żoł­nie­rzem odda­nym nowemu pań­stwu robot­ni­czemu: Związ­kowi Sowiec­kiemu. Jego pol­skość w zesta­wie­niu z wybo­rami ide­olo­gicz­nymi i lojal­no­ścią wobec »ojczy­zny pro­le­ta­riatu«, sta­wała zawsze na dru­gim pla­nie. Choć sporo wycier­piał za swoje pocho­dze­nie w cza­sie śledz­twa i czuł się emo­cjo­nal­nie zwią­zany z Pol­ską, nie rozu­miał pol­skich realiów i reali­zo­wał przede wszyst­kim sowiecką poli­tykę uza­leż­nia­nia Pol­ski od ZSRR”25.

Mając to na uwa­dze, trudno się dzi­wić, że jako głów­no­do­wo­dzący i mini­ster obrony naro­do­wej wsła­wił się walką z pol­skimi ofi­ce­rami, podej­rze­wa­nymi o dzia­łal­ność prze­ciwko socja­li­stycz­nym wła­dzom. On też ponosi bez­po­śred­nią odpo­wie­dzial­ność za powo­ła­nie do życia Woj­sko­wego Kor­pusu Gór­ni­czego, będą­cego bry­gadą pracy przy­mu­so­wej, do któ­rej wcie­lono dzie­siątki tysięcy domnie­ma­nych wro­gów socja­li­stycz­nej wła­dzy. Nic dziw­nego, że Polacy, mówiąc oględ­nie, nie pałali do mar­szałka sym­pa­tią.

Rokos­sow­ski i Bie­rut mieli zgi­nąć pod­czas uro­czy­stych doży­nek orga­ni­zo­wa­nych we wrze­śniu 1950 roku w Lubli­nie. Ini­cja­to­rem pla­no­wa­nego zama­chu i jego głów­nym pomy­sło­dawcą był Euge­niusz Chu­do­wol­ski, czło­nek oddziału Sta­ni­sława Łuka­sika ps. „Ryś”, kon­spi­ra­cyj­nej orga­ni­za­cji pod­ziem­nej Pol­ska Armia Powstań­cza. Nie doszło jed­nak do reali­za­cji planu, gdyż nie­do­szli zama­chowcy zostali aresz­to­wani kilka dni przed uro­czy­sto­ściami. 14 maja 1951 roku Chu­do­wol­skiego i jego towa­rzy­szy broni ska­zano na karę śmierci, którą wyko­nano 24 paź­dzier­nika 1951 roku w wię­zie­niu przy ulicy Rako­wiec­kiej w War­sza­wie.

W 1951 roku Bie­ruta zaata­ko­wał przy­dzie­lony do ochrony Bel­we­deru funk­cjo­na­riusz Kor­pusu Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego, który strze­lił do pre­zy­denta, kiedy ten prze­cha­dzał się po ogro­dzie bel­we­der­skim. Kiedy zorien­to­wał się, że chy­bił – popeł­nił samo­bój­stwo, strze­la­jąc sobie w głowę.

W lutym następ­nego roku wyda­rzył się incy­dent, który został dosko­nale udo­ku­men­to­wany, cho­ciaż, jak się oka­zało, nie miał nic wspól­nego z zama­chem na Bie­ruta. Jak rela­cjo­no­wał płk Wie­sław Godzi­szew­ski, pew­nego luto­wego poranka zauwa­żono podej­rza­nego osob­nika, który prze­cha­dzał się po chod­niku cią­gną­cym się wzdłuż ogro­dze­nia oka­la­ją­cego pałac bel­we­der­ski. Po kilku godzi­nach został wyle­gi­ty­mo­wany i wów­czas wyja­śnił, że przy­je­chał do War­szawy, by na wła­sne oczy zoba­czyć „uko­cha­nego pre­zy­denta”.

Wyja­śnie­nie uznano za wystar­cza­jące, ale kiedy po kilku godzi­nach męż­czy­zna na­dal krą­żył wokół rezy­den­cji, w dodatku coraz wyraź­niej widać było, że jest zde­ner­wo­wany, pod­jęto bar­dziej zde­cy­do­wane kroki. „Około sie­dem­na­stej porucz­nik Mar­kow­ski o dziw­nym zacho­wa­niu obser­wo­wa­nego powia­do­mił porucz­nika Dosko­czyń­skiego, który był inspek­to­rem grupy zabez­pie­cza­ją­cej ten rejon bel­we­der­skiego płotu – opo­wia­dał Godzi­szew­ski dzien­ni­ka­rzowi Wie­sła­wowi Biał­kow­skiemu. – Obaj posta­no­wili nawią­zać kon­takt z Iksem, który na widok zbli­ża­ją­cego się umun­du­ro­wa­nego Mar­kow­skiego zaczął coraz szyb­szym kro­kiem odda­lać się ulicą Baga­tela w kie­runku placu Unii Lubel­skiej. Gdy Iks zaczął biec, w pościg za nim rzu­cili się obaj ofi­ce­ro­wie. Pierw­szy podą­żał Mar­kow­ski, a w pew­nej odle­gło­ści na nim Dosko­czyń­ski. […] Porucz­nik wpro­wa­dził Iksa do naj­bliż­szej bramy i tam chciał go wyle­gi­ty­mo­wać. Ten jed­nak się­gnął po pisto­let i strze­lił. Mar­kow­ski padł mar­twy. Sły­sząc strzały, do bramy wbiegł Dosko­czyń­ski. I on został tra­fiony. Upadł, a Iks zaczął ucie­kać w stronę placu Zba­wi­ciela”26. W końcu udało się go schwy­tać i wtedy oka­zało się, że tajem­ni­czy Iks nie jest żad­nym zama­chow­cem ani agen­tem zachod­nich wywia­dów, ale pacjen­tem szpi­tala psy­chia­trycz­nego, w dodatku cier­pią­cym na uro­je­nia. Wyda­wało mu się, że jest bez­u­stan­nie śle­dzony i obser­wo­wany, dla­tego posta­no­wił spo­tkać się oso­bi­ście z Bie­ru­tem i popro­sić go o przy­dzie­le­nie ochrony.

22 lipca 1952 roku, a więc w „uro­dziny” Pol­ski Ludo­wej, uchwa­lono kon­sty­tu­cję, która zno­siła tra­dy­cyjny trój­po­dział wła­dzy na rzecz zasady jed­no­ści władz pań­stwo­wych. Par­la­ment ogra­ni­czono do jed­nej izby, Sejmu, jak rów­nież zli­kwi­do­wano urząd pre­zy­denta, powo­łu­jąc w zamian pięt­na­sto­oso­bową Radę Pań­stwa. Nie ozna­czało to jed­nak, że Bie­rut został odsu­nięty na boczny tor, gdyż 20 listo­pada 1952 roku został mia­no­wany pre­mie­rem i na­dal był I sekre­ta­rzem KC PZPR. Oby­wa­tele ówcze­snej Pol­ski zda­wali sobie sprawę, że pomimo zmiany ustawy zasad­ni­czej i znie­sie­nia urzędu pre­zy­denta to wła­śnie on jest naj­waż­niej­szym czło­wie­kiem w pań­stwie.

Z pew­no­ścią z takiego stanu rze­czy nie był zado­wo­lony pewien męż­czy­zna, który w 1953 roku wdarł się do Bel­we­deru, gdzie na­dal miesz­kał komu­ni­styczny przy­wódca, a ujrzaw­szy straż­nika, wyjął ukrytą pod płasz­czem sie­kierę i ude­rzył nią funk­cjo­na­riu­sza, zabi­ja­jąc go na miej­scu. Potem pobiegł w stronę drzwi, ale, jak to opi­sał na ante­nie roz­gło­śni Radia Wolna Europa Józef Świa­tło, zanim dobiegł do ste­ro­wa­nych elek­trycz­nie drzwi, ochrona zdą­żyła go zabić. Sprawę zatu­szo­wano tak sku­tecz­nie, że póź­niej­szym bada­czom nie udało się usta­lić ani toż­sa­mo­ści, ani moty­wów dzia­ła­nia napast­nika. Nie wia­domo też, ile prawdy jest w sło­wach Świa­tły, który zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do Bie­ruta, pytał: „A pamię­ta­cie, towa­rzy­szu Toma­szu, wybuch pieca do ogrze­wa­nia w gma­chu Rady Pań­stwa w War­sza­wie, kiedy przy­by­li­ście na uro­czy­ste otwar­cie? To nie był nor­malny przy­pa­dek. To był zamach na wasze życie”27. Zda­niem wielu współ­cze­snych histo­ry­ków to nie był sabo­taż, ale zwy­czajny wypa­dek.

Strzały w Hotelu Francuskim, czyli czy Bierut to naprawdę Bierut?

Trzeba przy­znać, że towa­rzysz Tomasz miał naprawdę dużo szczę­ścia, skoro tyle razy udało mu się oszu­kać prze­zna­cze­nie i umknąć zama­chow­com. Przy­to­czone powy­żej przy­kłady doty­czą jedy­nie zna­nych prób zabój­stwa komu­ni­stycz­nego przy­wódcy, bo można podej­rze­wać, że były także inne, ale sku­tecz­nie je zatu­szo­wano. Ist­nieje rów­nież teo­ria, jakoby Bole­sław Bie­rut nie prze­żył jed­nego z zama­chów, a kon­kret­nie wspo­mnia­nego wcze­śniej ataku w kra­kow­skim Hotelu Fran­cu­skim. Zgod­nie z tą hipo­tezą został wów­czas zabity na zle­ce­nie Kremla, aby można go było zastą­pić tzw. matrioszką – łudząco podob­nym do niego czło­wie­kiem, przed­tem odpo­wied­nio przy­uczo­nym do swo­jej roli przez sowiec­kie służby. Zwo­len­nicy tej teo­rii twier­dzą, że Bie­rut, jakiego zapa­mię­tała histo­ria, nie był jedyną matrioszką w pol­skich wła­dzach cywil­nych i woj­sko­wych. Po raz pierw­szy o matriosz­kach pol­ska opi­nia publiczna dowie­działa się w latach dzie­więć­dzie­sią­tych XX stu­le­cia, przy oka­zji wywiadu rzeki, któ­rego udzie­lił były peere­low­ski pre­mier Piotr Jaro­sze­wicz. Poli­tyk nie powie­dział tego wprost, ale zasu­ge­ro­wał, że radzieccy towa­rzysze spryt­nie zastę­po­wali pol­skich komu­ni­stów sobo­wtó­rami, wyszko­lo­nymi przez Moskwę na posłusz­nych jej agen­tów, wyko­nu­ją­cych bez sprze­ciwu wszyst­kie roz­kazy swo­ich moco­daw­ców.

A wszystko dla­tego, że Sta­lin z defi­ni­cji nie ufał Pola­kom, nawet tym, któ­rzy otwar­cie dekla­ro­wali się jako komu­ni­ści i któ­rych mózgi zostały sku­tecz­nie wyprane pod­czas ide­olo­gicz­nych szko­leń. Według niego ze wszyst­kich znie­wo­lo­nych przez ZSRR naro­dów Polacy byli szcze­gól­nie nie­bez­pieczni, bo wyka­zali się zadzi­wia­jącą odpor­no­ścią na komu­ni­styczną indok­try­na­cję, cha­rak­te­ry­zo­wali się rów­nież silną iden­ty­fi­ka­cją naro­dową i nie­na­wi­ścią do komu­ni­zmu, którą każdy wysy­sał z mle­kiem matki. Na domiar złego upar­cie trwali przy Kościele kato­lic­kim i byli bar­dzo oporni na ate­istyczną argu­men­ta­cję. Gene­ra­lis­si­mus wciąż pamię­tał pro­blemy, jakie przed wojną spra­wiała mu nie­po­korna Komu­ni­styczna Par­tia Pol­ski, któ­rej człon­ko­wie na jego oso­bi­sty roz­kaz zgi­nęli w Moskwie, a sama for­ma­cja została zde­le­ga­li­zo­wana. Bie­ruta, podob­nie jak Gomułkę, przed tym losem ura­to­wało sana­cyjne wię­zie­nie.

Szko­le­nie matrio­szek, a potem zastę­po­wa­nie nimi kon­kret­nych osób opa­no­wano z cza­sem do takiej per­fek­cji, że wszę­dzie tam, gdzie z jakichś przy­czyn nad inte­re­sami ZSRR nie mogli czu­wać sami Rosja­nie, pod­sta­wiono wła­śnie lojalne sobo­wtóry, któ­rych praw­dziwa toż­sa­mość była ukryta nawet przed służbą bez­pie­czeń­stwa. Ci ludzie, potocz­nie zwani matriosz­kami, mieli szcze­gólne upraw­nie­nia i odpo­wia­dali przed samym Sta­li­nem, do któ­rego mieli bez­po­średni dostęp. Według zwo­len­ni­ków tej teo­rii matrioszką był nie tylko Bie­rut, ale rów­nież Jakub Ber­man, naczelny pro­ku­ra­tor woj­skowy Antoni Skul­ba­szew­ski, a nawet… Józef Świa­tło. Jak twier­dził Jaro­sze­wicz, to wła­śnie wie­dza o matriosz­kach w Pol­sce wpę­dziła do grobu gen. Karola Świer­czew­skiego, który wpraw­dzie był hołu­biony przez Sowie­tów, ale miał sta­now­czo zbyt długi język, zwłasz­cza pod wpły­wem zamro­cze­nia alko­ho­lo­wego. „Czło­wiek, który się kulom nie kła­niał” miał zgi­nąć z rąk NKWD, a nie, jak gło­siła ofi­cjalna pro­pa­ganda, pod­czas zbroj­nej utarczki z oddzia­łem UPA w Biesz­cza­dach. Jaro­sze­wicz dowie­dział się o matriosz­kach nie od Świer­czew­skiego, ale od gen. Gri­go­rija Żukowa z NKWD (zbież­ność nazwisk ze słyn­nym mar­szał­kiem przy­pad­kowa). Gene­rał miał mu powie­dzieć, że do jego głów­nych obo­wiąz­ków należy kon­takt z pol­skimi matriosz­kami.

Tra­dy­cja wyko­rzy­sty­wa­nia sobo­wtó­rów przez bol­sze­wi­ków sięga wojny domo­wej, kiedy wyszko­leni przez nich ludzie o fik­cyj­nych toż­sa­mo­ściach prze­ni­kali do śro­do­wi­ska „bia­łych”. Kolej­nym eta­pem było usu­nię­cie „ory­gi­nału” i zastą­pie­nie go sobo­wtó­rem. Fizyczne podo­bień­stwo matrioszki jed­nak nie było gwa­ran­cją suk­cesu, dla­tego wszy­scy poten­cjalni duble­rzy musieli przejść odpo­wied­nie szko­le­nie. O tym, że nie jest to tylko teo­ria spi­skowa, może świad­czyć rela­cja prof. Bar­bary Skargi, która za przy­na­leż­ność do AK spę­dziła dzie­sięć lat w nie­woli radziec­kiej i miała za sobą rów­nież pobyt w łagrze na Sybe­rii. W swo­ich wspo­mnie­niach rela­cjo­nuje, że jed­nej z jej współ­to­wa­rzy­szek nie­woli zapro­po­no­wano, żeby wcie­liła się w rolę repa­triantki i pod zmie­nio­nym nazwi­skiem wyje­chała na stałe do Pol­ski. Dziew­czyna zgo­dziła się bez waha­nia i póź­niej inne więź­niarki obser­wo­wały, jak przy­go­to­wy­wała się do wyzna­czo­nej roli, godzi­nami ucząc się topo­gra­fii przed­wo­jen­nej War­szawy, bo wła­śnie w sto­licy miała osta­tecz­nie osiąść, nazw skle­pów i skle­pi­ka­rzy dzia­ła­ją­cych w mie­ście przed wojną. Takie samo szko­le­nie prze­cho­dzili także inni kan­dy­daci na matrioszki.

Podobno przy­go­to­wano sobo­wtóra dla każ­dego z zagra­nicz­nych komu­ni­stycz­nych przy­wód­ców – wyłącz­nie po to, by w razie gdy zechcą się „wybić na nie­za­leż­ność”, można ich było po cichu zabić i zastą­pić prze­szko­loną matrioszką. Sobo­wtór całymi latami uczył się zatem nie tylko fak­tów z życio­rysu czło­wieka, któ­rego miał zastą­pić, ale także jego spo­sobu bycia, wysła­wia­nia się, cha­rak­te­ry­stycz­nych ruchów, zwy­cza­jów i powie­dzo­nek, jak rów­nież przy­zwy­cza­jeń „ory­gi­nału”. „Nie baga­te­li­zo­wano żad­nych istot­nych szcze­gó­łów – twier­dzi Mar­cin Szy­ma­niak w publi­ka­cji poświę­co­nej zama­chom pol­skim. – Dwaj pra­cu­jący dla NKWD byli pol­scy księża uczyli np. adep­tów ele­men­tów oby­cza­jo­wo­ści kato­lic­kiej. Potem każdy agent pozna­wał już cechy oso­bo­wo­ści i zwy­czaje osoby, za którą miał zostać pod­mie­niony. Sta­wał się stop­niowo czło­wie­kiem celem, ni­gdy oczy­wi­ście nie sta­wał się jego per­fek­cyjną kopią, nie­mniej coraz trud­niej­szym do odróż­nie­nia od ory­gi­nału”28.

Pamię­tajmy, że w tych burz­li­wych cza­sach ludzie zni­kali czę­sto krew­nym na wiele lat, a na sku­tek bole­snych i nie­raz trau­ma­tycz­nych prze­żyć nie­trudno było „o roz­strój ner­wowy czy sza­leń­stwo. Bio­rące się ni stąd, ni zowąd róż­nice w zacho­wa­niu łatwo było zło­żyć na karb wycień­cze­nia, napię­cia ner­wo­wego, postę­pu­ją­cych zabu­rzeń psy­chicz­nych”29. W efek­cie misty­fi­ka­cja była tak dosko­nała, że nawet naj­bliż­sza rodzina nie zorien­to­wała się, że ma do czy­nie­nia z sobo­wtó­rem krew­nego. Świer­czew­ski w sta­nie upo­je­nia alko­ho­lo­wego miał zdra­dzić Jaro­sze­wi­czowi, że w listo­pa­dzie 1942 roku cztery matrioszki zna­la­zły się w sze­re­gach osiem­dzie­się­cio­ty­sięcz­nej armii Andersa, sku­tecz­nie zastę­pu­jąc zamor­do­wane wcze­śniej „ory­gi­nały”. Nie trzeba doda­wać, że żaden z sobo­wtó­rów nie został ni­gdy zde­ma­sko­wany. Wszy­scy czte­rej prze­szli wraz z armią Andersa cały szlak bojowy, a potem, już jako miesz­ka­jący na Zacho­dzie wete­rani, roz­pra­co­wy­wali śro­do­wi­ska emi­gra­cji pol­skiej.

Matrioszki zna­la­zły się rów­nież w armii Ber­linga, „Z akt dowódz­twa Woj­sko­wej Służby Wewnętrz­nej wynika, że do woj­ska Ber­linga wci­śnięto wów­czas ok. 50 osób z fał­szy­wymi życio­ry­sami – twier­dzi histo­ryk dr Lech Kowal­ski. – Nie wia­domo, ilu z nich to były sensu stricto matrioszki. Ludzie ci roz­pły­nęli się po ludo­wym woj­sku, obsta­wia­jąc głów­nie pion infor­ma­cji woj­sko­wej, kwa­ter­mi­strzo­stwa, służb medycz­nych oraz poli­tyczny. Nie­wy­klu­czone, że w póź­niej­szych cza­sach wsta­wiano do armii kolej­nych osob­ni­ków tego typu i ich liczba w pol­skim woj­sku rosła”30.

Tym­cza­sem Żukow przy­znał się Jaro­sze­wi­czowi, że do armii Ber­linga udało mu się wpro­wa­dzić jedy­nie cztery matrioszki, a dwie kolejne tra­fiły do Pol­skiej Par­tii Robot­ni­czej, która powstała 2 stycz­nia 1942 roku na tere­nie oku­po­wa­nej War­szawy.

Zda­niem czę­ści zwo­len­ni­ków teo­rii o matriosz­kach Bole­sław Bie­rut, który na try­bu­nie pozdra­wiał mani­fe­stu­ją­cych na pocho­dzie z oka­zji 1 maja, nie był tym samym czło­wie­kiem, któ­rego w 1943 roku Sowieci zrzu­cili do Pol­ski. Jak mówił histo­ryk Paweł Wie­czor­kie­wicz w wywia­dzie udzie­lo­nym „Dzien­ni­kowi”, „są silne poszlaki, by twier­dzić, że zrzu­cony w 1943 roku do Pol­ski Bie­rut nie był przed­wo­jen­nym Bole­sławem Bie­rutem, ale agen­tem sowiec­kim, duble­rem Bie­ruta. Praw­dziwy Bie­rut został zrzu­cony póź­niej i przez jakiś czas dzia­łali wspól­nie, bo dubler był świet­nie wyuczo­nym, ide­al­nym sobo­wtó­rem ory­gi­nału”31.

Naj­wy­raź­niej jed­nak Bie­rut czymś się Sta­li­nowi nara­ził, skoro zde­cy­do­wał się pozbyć „ory­gi­nal­nego” Bie­ruta, zastę­pu­jąc go duble­rem. Miało do tego dojść pod­czas wspo­mnia­nego wcze­śniej zama­chu w Hotelu Fran­cu­skim w Kra­ko­wie. Cała sprawa jest o tyle zagma­twana, że współ­cze­śni bada­cze nie mają pew­no­ści, czy doszło do tego w 1945 czy w 1947 roku, gdyż w lite­ra­tu­rze przed­miotu można zna­leźć obie daty. Mar­cin Szy­ma­niak, autor publi­ka­cji Zama­chy pol­skie, opo­wiada się za 1945 rokiem. Według niego oraz wielu innych bada­czy Bie­rut przy­był do Kra­kowa w związku z wyda­rze­niem kul­tu­ral­nym, któ­rego jako zde­kla­ro­wany wiel­bi­ciel sztuki nie mógł prze­ga­pić – w otwie­ra­nym wła­śnie na nowo Teatrze im. Sło­wac­kiego miała się odbyć pre­miera Wesela. 10 lutego 1945 roku do hotelu wszedł szczu­pły męż­czy­zna śred­niego wzro­stu, odziany w mun­dur kapi­tana NKWD. Skrót NKWD ozna­czał Narod­nyj Komis­sa­riat Wnu­trien­nich Dieł, czyli Ludowy Komi­sa­riat Spraw Wewnętrz­nych, będący głów­nym orga­nem bez­pie­czeń­stwa w ówcze­snej Rosji. Sta­lin uczy­nił z niego bez­względ­nie mu posłuszną poli­cję poli­tyczną uży­waną do walki z wro­gami sys­temu. Z wro­gami sys­temu, głów­nie z pań­stwem pod­ziem­nym, NKWD wal­czyło już w „Pol­sce lubel­skiej”, gdzie zor­ga­ni­zo­wało, samo­dziel­nie bądź we współ­pracy z pol­skim komu­ni­stycz­nym Urzę­dem Bez­pie­czeń­stwa, sieć wię­zień. Potem siało ter­ror na tery­to­rium całej, wyzwo­lo­nej spod oku­pa­cji Pol­ski, a pol­scy komu­ni­ści, orga­ni­zu­jąc wła­sną poli­cję poli­tyczną, się­gali po kadry wyszko­lone wcze­śniej w KGB.

Wspo­mniany kapi­tan bez naj­mniej­szych prze­szkód wszedł na teren hotelu, nie wzbu­dza­jąc podej­rzeń sto­ją­cych przed wej­ściem war­tow­ni­ków, któ­rym pospiesz­nie mach­nął przed oczyma jakąś legi­ty­ma­cją. Można sądzić, że nawet gdyby nie oka­zał żad­nego doku­mentu, bez pro­blemu wszedłby do środka – pil­nu­jący wej­ścia funk­cjo­na­riu­sze woleli bowiem nie nara­żać się nikomu z NKWD. Ochrona Bie­ruta strze­gąca szefa w środku hotelu rów­nież nie zare­ago­wała – widok radziec­kiego ofi­cera idą­cego na spo­tka­nie z komu­ni­stycz­nym przy­wódcą nie był w końcu niczym nie­zwy­kłym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Za: Z. Bła­żyń­ski, Mówi Józef Świa­tło. Za kuli­sami bez­pieki i par­tii 940–1955, War­szawa 2003, s. 42. [wróć]

2. Za: Ł. Jędrzej­ski, Wize­ru­nek Bole­sława Bie­ruta na łamach Tygo­dnika „Prze­krój”, [w:]Poli­tyka i poli­tycy w pra­sie XX i XXI wieku, red. M. Daj­no­wicz, A. Mio­dow­ski, Bia­ły­stok 2016, s. 44.[wróć]

3.Życze­nia z głębi serca, „Ilu­stro­wany Kurier Pol­ski” nr 93 z dnia 18 kwiet­nia 1952 r., s. 1. [wróć]

4. Tamże. [wróć]

5. Za: M.J. Bed­nar­czyk, „Cały kraj ser­decz­nie wita swego pierw­szego oby­wa­tela”. Prze­bieg obcho­dów 60. rocz­nicy uro­dzin Bole­sława Bie­ruta na łamach „Try­buny Ludu”, „Anna­les Uni­ver­si­ta­tis Mariae Curie-Skło­dow­ska Lublin – Polo­nia”, Vol. LXIX, z. 1–2, Sec­tio F/2014. [wróć]

6. Za: M.J. Bed­nar­czyk, Cały kraj…, dz. cyt., s. 66. [wróć]

7. Tamże, s. 54. [wróć]

8. Za: tamże, s. 62. [wróć]

9. Za: tamże. [wróć]

10. Ł. Jędrzej­ski, Wize­ru­nek…, dz. cyt., s. 60. [wróć]

11. Tamże, s. 46–47. [wróć]

12. Za: tamże, s. 47. [wróć]

13. Za: P. Woło­wiec, Kult Bole­sława Bie­ruta w pra­sie par­tyj­nej w 1956 r. Część II [online], https://ohi­sto­rie.eu/2024/10/08/kult-bole­slawa-bie­ruta-w-pra­sie-par­tyj­nej-w-1956-rcze­scii/?print=print [wróć]

14. Za: tamże. [wróć]

15. Za: Ł. Jędrzej­ski, Wize­ru­nek…, dz. cyt., s. 45. [wróć]

16. B. Rogow­ska, Ochrona wize­runku Bole­sława Bie­ruta w dzia­łal­no­ści Komi­sji Spe­cjal­nej do Walki z Nad­uży­ciami i Szkod­nic­twem Gospo­dar­czym w latach 1945–1954, Wro­cław 2001, s. 83–84. [wróć]

17. Za: Z. Bła­żyń­ski, Mówi Józef Świa­tło…, dz. cyt., s. 42. [wróć]

18. P. Lipiń­ski, Gomułka. Wła­dzy nie oddamy, Woło­wiec 2019, s. 116. [wróć]

19. M. Szy­ma­niak, Pol­skie zama­chy. Od zbrodni w Gąsa­wie do tra­ge­dii w Gdań­sku, Kra­ków 2019, s. 316. [wróć]

20. Za: M. Moł­cza­now­ska, Pomysł prze­pła­cony życiem. Akow­skie plany zama­chu na Bie­ruta i Osóbkę-Moraw­skiego [online], https://przy­sta­ne­khi­sto­ria.pl/pa2/tek­sty/104040,Pomysl-prze­pla­cony-zyciem-Akow­skie-plany-zama­chu-na-Bie­ruta-iOsobke-Moraw­skiego.html. [wróć]

21. Za: Z. Bła­żyń­ski, Mówi Józef Świa­tło…, dz. cyt., s. 42. [wróć]

22. Za: G. Maj­chrzak, Sio­stra Bie­ruta w gości­nie u „ban­dy­tów”, [w:] Bombą w komunę. Czynny opór prze­ciw wła­dzy, War­szawa 2017, s. 6. [wróć]

23. Za: tamże. [wróć]

24. Za: tamże. [wróć]

25. Za: Dr Pałka: Rokos­sow­ski czuł się Pola­kiem, ale przede wszyst­kim był komu­ni­stą odda­nym ZSRS [online], https://dzieje.pl/arty­ku­ly­hi­sto­ryczne/dr-palka-rokos­sow­ski-czul-sie-pola­kie­male-przede-wszyst­kim-byl-komu­ni­sta-oddany. [wróć]

26. Za: tamże. [wróć]

27. Za: K. Nadol­ski, Towa­rzysz Bie­rut na celow­niku [online], https://wia­do­mo­sci.onet.pl/kiosk/towa­rzysz-bie­rut-na-celow­niku/l85g3. [wróć]

28. M. Szy­ma­niak, Pol­skie zama­chy…, dz. cyt., s. 330. [wróć]

29. Tamże, s. 331. [wróć]

30. Za: Bie­ruta i Jaru­zel­skiego pod­mie­niono na agen­tów sobo­wtó­rów? Opo­wie­ści o tzw. matriosz­kach potwier­dzają poli­tycy PRL [online], https://www.focus.pl/arty­kul/towa­rzy­sze-matrioszki-czy-bie­ruta-i-jaru­zel­skiego-pod­mie­niono-w-zsrr-na-radziec­kich-agen­tow-sobow#goog_rewarded. [wróć]

31. Za: M. Moneta, Matrioszki Sta­lina. Czy Pol­ską Ludową rzą­dziły sobo­wtóry? [online], https://cie­ka­wost­ki­hi­sto­ryczne.pl/2020/06/08/matrioszki-sta­lina-czy-pol­ska-ludowa-rza­dzily-sobo­wtory/. [wróć]