28,00 zł
Zamachy w cieniu PRL – historia odwagi i terroru
Ta książka odsłania tajemnice zbrojnych akcji, które długo pozostawały w cieniu historii. Przedstawia zarówno dramaty ludzi, którzy ryzykowali życie, jak i moralne dylematy – czy terror może być aktem bohaterstwa? Czy cel uświęca środki, gdy w grę wchodzi niepodległość i przetrwanie narodu?
Poznaj historie heroizmu, spisku i odwagi, które rozgrywały się na ulicach, w laboratoriach konspiracyjnych i w tajnych gabinetach władzy. Zrozum świat PRL-u z perspektywy ludzi, dla których sprzeciw wobec systemu stawał się osobistą i narodową misją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 411
Wstęp
Przystępując do rozważań dotyczących działań terrorystycznych prowadzonych przez środowiska opozycyjne w czasach PRL-u, należałoby najpierw zdefiniować pojęcie terroru, co nie jest takie proste, jak by się wydawało. Okazuje się bowiem, że samo zjawisko jest bardzo trudne do jednoznacznego określenia, nie istnieje też jedna, powszechnie obowiązująca definicja tego pojęcia ani jego jednolita koncepcja prawna. Kierując się etymologią słowa „terroryzm”, wywodzącego się z greki, od słowa τρέω/treo – „drżeć, bać się”; „stchórzyć, uciec”, oraz łacińskiego terror, -oris, oznaczającego „strach, trwogę, przerażenie” lub „straszne słowo, straszną wieść”, i pochodnego czasownika łacińskiego terreo, który oznacza „wywoływać przerażenie, straszyć”, można pokusić się o stwierdzenie, iż terroryzm to nic innego jak sianie przerażenia, strachu czy grozy. Tak można określić również wszelkie akty przemocy, wywołujące uczucie strachu, a często także panikę. Co ciekawe, w literaturze przedmiotu odróżnia się pojęcie „terror” od pojęcia „terroryzm”; w pierwszym przypadku chodzi o gwałt i przemoc stosowane wobec słabszych, w drugim zaś mamy do czynienia z działaniem słabszych wobec silniejszego, a częste mylenie obu pojęć jeszcze bardziej utrudnia opracowanie jednolitej koncepcji prawnej tego zjawiska.
W internetowej encyklopedii PWN czytamy, że terroryzm to „różnie umotywowane, najczęściej ideologicznie, planowane i zorganizowane działania pojedynczych osób lub grup, podejmowane z naruszeniem istniejącego prawa w celu wymuszenia od władz państwowych i społeczeństwa określonych zachowań i świadczeń, często naruszające dobra osób postronnych; działania te są realizowane z całą bezwzględnością, za pomocą różnych środków (nacisk psychiczny, przemoc fizyczna, użycie broni i ładunków wybuchowych), w warunkach specjalnie nadanego im rozgłosu i celowo wytworzonego w społeczeństwie lęku”. Twórcy tego hasła zastrzegają, że nie jest to definicja wiążąca, co więcej, istnieje aż 100 definicji terroryzmu, przy czym kilkadziesiąt zostało opracowanych przez ekspertów z Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Z całą pewnością natomiast terroryzm nie jest zjawiskiem nowym ani wymysłem naszych czasów, gdyż jego początki sięgają epoki średniowiecza. W historiografii za pierwszą organizację terrorystyczną uważa się stowarzyszenie nizarytów, ugrupowanie religijne kierowane przez Starca z Gór, jak powszechnie zwano ich przywódcę Raszida ad-Dina as-Sinana, który przywództwo w organizacji przejął w II połowie XII stulecia. Działający pod jego skrzydłami nizaryci często sięgali po przemoc w prowadzonej przez siebie walce – w Iranie walczyli przeciwko władzy Seldżuków, w Persji przeciwstawiali się nie tylko krzyżowcom, ale również miejscowym emirom. Bodaj najbardziej spektakularną akcją z ich udziałem był zamach na życie świeżo obranego króla Jerozolimy – Konrada z Montferratu – dokonany w południe 28 kwietnia 1192 roku. Plotka głosiła, jakoby mordu dokonano na zlecenie, doskonale znanego z literatury i filmów, angielskiego władcy Ryszarda Lwie Serce, niechętnego królowi elektowi, ale nie ma przekonujących dowodów na potwierdzenie tej tezy.
W XIX stuleciu pojęcie terroryzmu wiązało się z działalnością anarchistów i grup anarchizujących, głównie na terenie Rosji i Hiszpanii. To właśnie z rąk terrorystów związanych z ruchem anarchistycznym zginęło wielu przedstawicieli ówczesnej władzy, w tym austriacka cesarzowa Elżbieta, szerzej znana jako Sisi, król Włoch Humbert I, prezydent Francji Marie-François Sadi Carnot czy wreszcie car Aleksander II Romanow. Nawiasem mówiąc, cara zamordował Polak Ignacy Hryniewiecki, związany z rosyjską organizacją terrorystyczną Narodnaja Wola.
Terroryzm był również obecny w dziejach naszego kraju. Utrata przez Polskę niepodległości i późniejsze zmagania o jej odzyskanie są naznaczone przemocą, która dla naszych przodków była nieodzownym elementem walki o wolność, a także odpowiedzią na przemoc i terror stosowany przez ciemiężycieli. Do takich metod uciekali się nawet powstańcy. Wszak celem zbuntowanych młodych wojskowych pod wodzą ppor. Piotra Wysockiego w listopadzie 1830 roku było zabicie wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza, naczelnego wodza wojsk polskich, brata cara Mikołaja I. Konstantemu udało się uciec w ostatniej chwili, ale niesieni patriotycznym entuzjazmem powstańcy mordowali na ulicach polskich generałów przeciwnych powstaniu, ich zdaniem bezsensownemu.
Przywódcy kolejnego narodowego zrywu w 1863 roku otwarcie sięgali po metody terrorystyczne: powstańczy rząd powołał do życia organizację sztyletników, dowodzoną przez syna carskiego generała, Ignacego Chmieleńskiego. Jej członkowie nie tylko pełnili funkcję egzekutorów powstania, ale także terroryzowali Rosjan w Warszawie, gdyż zasadniczym celem ich działalności było zastraszenie przedstawicieli carskiej administracji, jak również aparatu wojskowego i policyjnego. Dziełem sztyletników były zamachy na członków najwyższych rosyjskich władz na terenie zaboru rosyjskiego, w tym na namiestnika Królestwa generała Fiodora Berga, carskiego generała Fiodora Fiodorowicza Trepowa czy majora Wasyla von Rothkirchta, wicedyrektora Kancelarii Specjalnej do spraw Stanu Wojennego.
Ugrupowania niepodległościowe, działające po upadku powstania styczniowego, jeszcze chętniej i częściej sięgały po terroryzm. Wszak kontrolowana przez Józefa Piłsudskiego Organizacja Bojowa PPS, pierwotnie powołana do celów ochrony demonstracji organizowanych przez Polską Partię Socjalistyczną, z czasem przekształciła się właśnie w zbrojne ramię partii, a mówiąc ściślej – organizację o charakterze terrorystycznym. Zajmowała się nie tylko odbijaniem więźniów, ale także zamachami na urzędników carskich, jak również… napadami na banki, pociągi przewożące gotówkę czy urzędy pocztowe lub sklepy. Napady te organizowano, by zdobyć fundusze na działalność partii. Członkowie Organizacji Bojowej PPS chętnie używali bomb własnej konstrukcji, a przy organizacji rozmaitych akcji liczono się również z przypadkowymi ofiarami, traktując je jako zło konieczne. Mało tego, na łamach partyjnego organu prasowego PPS „Robotnik” istniała specjalna rubryka informująca o wszelkich akcjach zbrojnych organizowanych przez Organizację Bojową o wymownym tytule Rubryka terrorystyczna.
Z trudem wywalczona wolna Polska przetrwała zaledwie dwadzieścia lat. W 1939 roku Rzeczpospolita, zaatakowana przez dwa wrogie, totalitarne państwa, znowu utraciła niepodległość, a działające w okupacyjnych warunkach organizacje walczące ponownie sięgnęły po radykalne metody. Obowiązywała zasada: cel uświęca środki, a za najważniejsze uznano powstrzymanie eksterminacji narodu polskiego i odzyskanie niepodległości, zwłaszcza że wróg dysponował bardzo rozbudowanym aparatem przemocy. Jak się okazuje, w konspiracyjnych laboratoriach pracowano nawet nad bronią biologiczną. Na szczęście nie doszło do jej wykorzystania na szeroką skalę, ale Polskie Państwo Podziemne nie stroniło od zamachów, z których najsłynniejszy był zorganizowany na dowódcę SS i policji na dystrykt warszawski SS-Brigadeführera Franza Kutscherę, zwanego „katem Warszawy”.
Po wojnie, na skutek ustaleń w Jałcie, Polska znalazła się w kręgu wpływów ZSRR. Naszemu państwu narzucono niechciany ustrój i uległe Kremlowi władze. Wprawdzie część żołnierzy Państwa Podziemnego nie złożyła broni i wciąż walczyła o wolną, naprawdę niepodległą Polskę, ale ich zmagania były z góry skazane na niepowodzenie. W Polsce stacjonowały bowiem wojska radzieckie, a posłuszny Wielkiemu Bratu aparat bezpieczeństwa stosował represje wobec walczących w antykomunistycznym podziemiu, co skutecznie zniechęciło potencjalnych naśladowców. Podobnie jak stanowisko państw zachodnich, oficjalnie głoszących nienaruszalność pojałtańskiego porządku Europy.
Niespodziewanie wojnę systemowi wypowiedziała klasa robotnicza, która przecież miała być jego filarem. Jej bronią nie była jednak przemoc i terroryzm, ale strajki oraz pokojowe manifestacje uliczne. O dziwo, była to skuteczna strategia, która latem 1980 roku doprowadziła do zwycięstwa i powstania ruchu Solidarności. Jego przywódcy negowali i odrzucali przemoc zbrojną i wszelkie działania związane z terroryzmem. Nawet prawdopodobnie najbardziej radykalna organizacja opozycyjna „Solidarność Walcząca”, pomimo że od początku swego istnienia odrzucała jakikolwiek kompromis z władzami komunistycznymi i wzywała do podjęcia aktywnych, jak również radykalnych działań, które przyspieszą nieuchronny upadek komunizmu, nie ma na swoim koncie akcji o charakterze terrorystycznym. Prawdę mówiąc, część akcji organizowanych przez to ugrupowanie, na przykład malowanie napisów z pogróżkami, wybijanie szyb, uszkadzanie pojazdów czy podpalanie drzwi mieszkań funkcjonariuszy MO lub SB, miała na celu zastraszanie ludzi władzy, co może być uznane za pewną formę terroryzmu.
Nie wszyscy jednak godzili się na istniejący stan rzeczy. Byli ludzie, na przykład bracia Kowalczykowie z Opola czy Andrzej Zwiercan z Gdyni, którzy samorzutnie, bez porozumienia z jakąkolwiek organizacją opozycyjną, podejmowali naprawdę radykalne działania, z podkładaniem bomb włącznie. Podpalano siedziby organizacji partyjnych, wysadzano pomniki symbolizujące znienawidzony system i podległość wobec Związku Radzieckiego, a wszystkie te akcje dowodziły, że w pozornie zniewolonym narodzie istnieje zarzewie buntu, zaś reszcie świata miały przypomnieć o niewoli Polski. Nie zawsze przynosiło to pożądane efekty, ale pamięć o tych dramatycznych czynach trwała w świadomości Polaków.
Zdarzali się też śmiałkowie, którzy mieli na swoim koncie znacznie bardziej niebezpieczne akcje, jak próby zamachów na komunistycznych przywódców Bolesława Bieruta i Władysława Gomułkę. Współczesnym historykom z wielkim trudem udało się odtworzyć przebieg takich wydarzeń, bo wszelkie działania skierowane przeciwko ludziom władzy były skutecznie wyciszane i starannie ukrywane przed opinią publiczną. W efekcie, zwłaszcza w przypadku Bieruta, jesteśmy zdani na domysły.
Publikacja, którą oddajemy do rąk czytelników, opowiada właśnie o takich akcjach, podejmowanych przez opozycjonistów lub po prostu ludzi niezadowolonych z rzeczywistości, w jakiej przyszło im żyć. Obiektywnie biorąc, wszystkie mogą być uznane za formę terroryzmu, aczkolwiek zapewne w oczach większości były aktami wielkiej odwagi i patriotyzmu. Z drugiej jednak strony można się zastanawiać, czy terrorysta w ogóle może być uznany za bohatera. A jeżeli tak, to w jakich okolicznościach? I czy naprawdę zawsze cel uświęca środki, a przemoc jest jedyną możliwą drogą do osiągnięcia szlachetnych celów?
Wydaje się, że tego typu dylematy były obce komunistom z bloku wschodniego, skoro zdecydowana większość państw tzw. demokracji ludowej, mniej lub bardziej jawnie, wspierała międzynarodowy terroryzm. Dotyczy to również Polski, dlatego sporo miejsca w niniejszej publikacji poświęcono współpracy władz PRL-u z międzynarodowymi terrorystami w rodzaju osławionego Carlosa oraz palestyńskich bojowników, którzy zaopatrywali się w naszym kraju w broń, i to najzupełniej legalnie, kryjąc się za fasadą działających nad Wisłą przedsiębiorstw albo po prostu przyjeżdżając tu na wypoczynek i leczenie. Jak na ironię, w 1970 roku jeden z komunistycznych przywódców, marsz. Marian Spychalski, ówczesny minister obrony narodowej, omal nie został zamordowany przez islamskiego fanatyka.
W publikacji omówiono też jedną z najbardziej tajemniczych i wciąż niewyjaśnionych spraw z historii PRL-u: porwania i zabójstwa Bohdana Piaseckiego, nastoletniego syna kontrowersyjnego działacza narodowego Bolesława Piaseckiego, stojącego wówczas na czele Stowarzyszenia PAX. Do dziś nie udało się wyjaśnić, kto i dlaczego porwał, a potem brutalnie zabił niewinnego chłopaka. Znajdziemy tu również historię zabójstwa Stefana Martyki, które było formą zamachu na wszechobecną, kłamliwą propagandę nachalnie szerzoną przez ówczesne media, jak również opowieść o prawdziwej pladze, jaką na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych były porwania samolotów LOT, kursujących na liniach krajowych. Prawdę mówiąc, był to wówczas nie tylko polski problem, ale w przeciwieństwie do przestępców z innych krajów uprowadzających maszyny lotnicze, naszych rodzimych porywaczy nie interesowało zdobycie okupu za uwolnienie zakładników. Uprowadzony samolot był dla nich jedynie środkiem lokomocji, który miał ich zabrać do nowego, lepszego świata.
Rozdział 1
Zabić Bieruta
„Czy pamiętacie, jak w roku 1953 wdarł się na dziedziniec Belwederu robotnik, jak porąbał siekierą zastępującego mu drogę oficera ochrony i biegł do drzwi wejściowych, by was zamordować? Nie wiedział, że brama do waszego pałacu otwiera się tylko elektrycznie. I padł zastrzelony przez waszą ochronę. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów i nie zidentyfikowano go”1 – tymi słowami na antenie Radia Wolna Europa zwracał się do Bolesława Bieruta Józef Światło, niegdysiejszy funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który zbiegł na Zachód. A potem swoją wiedzą na temat kulisów komunistycznej władzy w Polsce dzielił się ze słuchaczami rozgłośni, przysparzając wielu zmartwień polskim komunistom i ich mocodawcom z Kremla.
Komunistyczny prezydent Bolesław Bierut czyta „Trybunę Ludu”, organ prasowy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, 1950 rok (fot. PAP/CAF)
Szczególnie chętnie opowiadał o zamachach na życie Bieruta, który jest pod tym względem swego rodzaju rekordzistą, gdyż żadnego innego przywódcę socjalistycznej Polski nie usiłowano tyle razy usunąć z tego świata, w dodatku bez powodzenia. A przecież nawet pobieżna lektura prasy z tego okresu czy też przegląd zachowanych filmów dokumentalnych i fabularnych świadczy o tym, że towarzysz Bierut był kochany i uwielbiany przez wszystkich obywateli, począwszy od steranych życiem starców, a na przedszkolakach skończywszy. W zasadzie można przyjąć, że niemowlęta także go ubóstwiały, tylko, biedactwa, nie zdawały sobie jeszcze z tego sprawy.
Bez wątpienia Bolesław Bierut był czołową postacią życia politycznego przez przeszło dziesięć lat istnienia powojennej Polski Ludowej. W latach 1947–1952 piastował urząd prezydenta, a po plenum sierpniowo-wrześniowym 1948 roku został też sekretarzem generalnym Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej, w grudniu 1948 roku natomiast objął stanowisko I sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Trudno się zatem dziwić, że jego postać często pojawiała się w prasie, podobnie jak dziś, gdy państwowi przywódcy są stale obecni w mediach. W przeciwieństwie jednak do obecnych czasów, kiedy często na prominentnych politykach dziennikarze nie zostawiają suchej nitki, o Bierucie pisano wyłącznie w superlatywach. I to nie tylko na łamach „Trybuny Ludu”, organu prasowego PZPR, który powołano do życia w 1948 roku, po połączeniu gazety Polskiej Partii Robotniczej „Głos Ludu” i dziennika Polskiej Partii Socjalistycznej „Robotnik”. Peany pochwalne na cześć przywódcy znajdziemy we wszystkich ówczesnych gazetach i czasopismach, w tym także w opiniotwórczym „Przekroju”, periodyku poświęconym tematyce społeczno-kulturalnej, czy „Przyjaciółce”, tygodniku dla kobiet. To właśnie na okładce „Przyjaciółki” w 1948 roku opublikowano jedną z najsłynniejszych fotografii Bieruta z małą sarenką na rękach.
Prasa przy różnych okazjach przypominała o jego zasługach dla ojczyzny, a przede wszystkim – dla wyzwolenia klas pracujących spod kapitalistycznego jarzma. „Dzieje pięknego życia Bolesława Bieruta, chłopskiego syna, robotnika, którego naród wyniósł na najwyższą godność, bo najlepiej dążenia narodu wyrażał. […] Wcześnie, w dzieciństwie niemal zaczęły się dla Bolesław Bieruta lata służby dla wielkiej sprawy. […] Chłopski syn murarski, a potem drukarski robotnik, który od dzieciństwa poznał co to klasowy i narodowy ucisk – pojął wcześnie, że w jedno splata się sprawa narodowego i społecznego wyzwolenia”2 – pisał z grafomańskim zadęciem autor artykułu opublikowanego w 1952 roku w „Przekroju” z okazji sześćdziesiątych urodzin przywódcy państwa.
W podobnym tonie utrzymany był tekst w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”, opatrzony stosownym zdjęciem Bieruta: „Lata Jego życia były latami walki o wolność człowieka i niepodległość Ojczyzny, latami niezachwianie wiernej służby masom pracującym. Bolesław Bierut od dzieciństwa poznał niedolę i wyzysk klasy, z której pochodził, i to poznanie pchnęło Go na drogę poświęcenia całego życia sprawie wyzwolenia człowieka. Lata walk zaczął walką o polskość szkoły jeszcze jako trzynastoletni uczeń szkoły powszechnej, przypłacając ten pierwszy młodzieńczy bunt wydaleniem ze szkoły. Lubelską szkołę powszechną zamienił niebawem Bolesław Bierut na szkołę walki, prowadzonej na terenie Zagłębia, Warszawy, Łodzi i w sanacyjnych więzieniach. W ogniu tej walki hartowała się siła charakteru, rosła i ugruntowywała się wiara w niezwyciężoną moc mas ludowych, dojrzewał umysł, rozszerzał się zasięg myśli w oparciu o rzetelną, wytrwale zdobywaną znajomość naukowych zasad rozwoju praw społecznych. Nieomylne doświadczenie – oparte o postawę ideową i wielką wiedzę – dały możność Bolesławowi Bierutowi, gdy naród przeżywał straszliwą noc hitlerowskiej okupacji, wskazać i wytyczyć mu jedyną drogę do niepodległości i wyzwolenia mas ludowych z pęt kapitalistycznego wyzysku”3. Bardzo często, pisząc o przywódcy, dziennikarze używali jego konspiracyjnego pseudonimu „towarzysz Tomasz”.
Apogeum publikacji iście bałwochwalczych tekstów przypadło właśnie na rok 1952, w sześćdziesiątą rocznicę urodzin Bieruta. „Miliony ludzi pracy w Polsce zwracają się dziś myślami ku osobie Prezydenta Bolesława Bieruta, obchodząc sześćdziesięciolecie Jego urodzin”4 – zapewniał czytelników dziennikarz „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”. Ba, żeby tylko w Polsce! Jak zapewniała „Trybuna Ludu” z 20 kwietnia 1952 roku, depesze gratulacyjne przesłali jubilatowi nie tylko ówcześni przywódcy „postępowych państw”, czyli krajów z obozu socjalistycznego, ale również przedstawiciele partii komunistycznych państw nienależących do bloku „demokracji ludowej”, jak chociażby przewodniczący Francuskiej Partii Komunistycznej Jacques Duclos, przewodniczący Włoskiej Partii Komunistycznej Palmiro Togliatti czy przewodnicząca Komunistycznej Partii Hiszpanii Dolores Ibárruri Gómez. Oczywiście depeszę gratulacyjną przesłał sam generalissimus, a jej tekst przedrukowały wszystkie polskie gazety. Radziecki przywódca serdecznie pozdrawiał Bieruta i przesyłał mu „życzenia zdrowia i sukcesów w działalności dla dobra bratniego narodu polskiego, nie zapominając oczywiście o umacnianiu przyjaźni między Rzeczpospolitą Polską a Związkiem Radzieckim w interesie pokoju na całym świecie”5.
W ślady światowych przywódców poszli także Polacy, którzy masowo wysyłali życzenia ukochanemu przywódcy, a część z nich publikowała prasa. Na łamach „Trybuny Ludu” ukazały się nawet życzenia od… czworaczków ze Śląska, które wyznały dziennikarzowi, że „dobrze im jest, podobnie jak milionom ich rówieśników, w Polsce Ludowej, na czele której stoi opiekun i przyjaciel dzieci Bolesław Bierut”. Ta sama gazeta wydrukowała także list napisany przez polskich studentów z Moskwy, którzy z okazji urodzin Bieruta zobowiązali się „wszechstronnie rozszerzać swą wiedzę, pogłębiać kwalifikacje i wzmóc pracę społeczną wśród młodzieży polskiej w okresie letnim”6.
Polacy w związku z sześćdziesiątymi urodzinami ukochanego przywódcy deklarowali także „twórcze zobowiązania i czyny produkcyjne”, do czego przygotowywano się już kilka miesięcy wcześniej, a lud pracujący miast i wsi składał najróżniejsze przyrzeczenia dotyczące tej formy uhonorowania przywódcy. Ten osobliwy wyścig zapoczątkowała załoga wrocławskiego Pafawagu, która z okazji urodzin Bieruta zobowiązała się do wyprodukowania 30 wagonów ponad plan. Z czasem do akcji przyłączyło się 3 tysiące zakładów, jak również tzw. inteligencja pracująca oraz artyści. Znany poeta Julian Tuwim zobowiązał się na przykład ukończyć jeszcze przed Świętem Pracy, przypadającym 1 maja, przekład poematu Nikołaja Niekrasowa Komu się na Rusi dobrze dzieje.
Z kolei naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego obiecali, że będą prowadzić z sukcesem akcję „popularyzacji projektu Konstytucji”, przedstawiciele łódzkiej młodzieży zaś przyrzekli kochać jeszcze mocniej swoją ojczyznę i jeszcze bardziej nienawidzić „wrogów ojczyzny”, czyli… „amerykańskich imperialistów”. Pracownicy naukowi Państwowego Zakładu Higieny meldowali o przedterminowo wykonanych pracach naukowych, gdańscy architekci natomiast z dumą donosili, że udało im się przed terminem, a konkretnie – sześć dni wcześniej, opracować całą dokumentację techniczną dotyczącą rozbudowy stoczni. Równie wielkim sukcesem urodziny przywódcy uczcili pracownicy lubelskiego Wydziału Farmaceutycznego Akademii Medycznej, którzy opracowali metodę pozyskiwania laktozy z odpadów mlecznych.
Wśród podejmujących się ambitnych urodzinowych zobowiązań nie mogło zabraknąć „elity” ówczesnego świata pracy, czyli przodowników pracy, dla których urodziny Bieruta były okazją do ustanawiania kolejnych rekordów. Jeden z nich, murarz, wznoszący Marszałkowską Dzielnicę Mieszkaniową w Warszawie, zobowiązał się „kłaść dziennie 4200 cegieł zamiast 3500 oraz wyrabiać wszystkie połówki i stłuczki”7. Prasa z uznaniem pisała o przeszło 4 tysiącach chłopów z województwa koszalińskiego, którzy rzucili się „do zagospodarowywania odłogów”8, jak również o osiągnięciu traktorzystów z Brygady Młodzieżowej im. Janka Krasickiego w Państwowym Ośrodku Maszynowym Nowy Staw na Żuławach Gdańskich, którzy dokonali niebywałego wyczynu, gdyż „wyremontowali traktor marki Ursus, skreślony z listy przeznaczonych do akcji siewnej”9.
Wszystkich przebiła jednak pewna gospodyni domowa. Pani Stefania Maliszewska z okazji zbliżających się urodzin Bieruta zażądała, by chirurg obciął jej zdrową lewą rękę na wysokości ramienia. Odciętą kończynę zamierzała wykorzystać w szczytnym celu, chciała ją bowiem wysłać do prezydenta USA Harry’ego Trumana, by się nią zakrztusił. Pani Maliszewskiej nie udało się zrealizować tego ambitnego planu, ponieważ zamiast na stół chirurga trafiła na obserwację psychiatryczną.
Z okazji urodzin „ukochanemu przywódcy” przysyłano również prezenty, i to dość oryginalne. Jak skrupulatnie obliczono, do Belwederu przysłano 99 podarków, w tym „próbki kamieni drogowych, wyłącznik mało-olejowy, imponujący model Belwederu wykonany z cukru i kilkanaście płyt gramofonowych z nagranymi nań życzeniami”10.
Ale urodzinowe artykuły to nie tylko peany ku czci socjalistycznego przywódcy, to także próba przedstawienia go jako zwykłego człowieka. „I wyobrażam sobie nieraz, jak tym dzieciom, młodym ludziom i dorosłym pracownikom, i budowniczym z całej Polski wydaje się tajemniczy i odległy ów warszawski Belweder i jakim onieśmielającym człowiekiem prezydent zamieszkujący belwederskie pokoje”11 – pisał Jarosław Iwaszkiewicz na łamach „Przekroju”. Tymczasem, jak przekonywał pisarz, przy bliższym poznaniu Bierut okazuje się „człowiekiem dostępnym, serdecznym skromnym i czułym. Wszystko to sprawia, że z kontaktu z prezydentem Bierutem wynosi się poczucie, że się spotkało nie tyko kogoś bardzo wybitnego, ale także bliskiego i miłego”12.
Ale prasa zamieszczała nie tylko relacje artystów miary Iwaszkiewicza, pisarza o wysublimowanym guście, bo przecież przeciętni zjadacze chleba także mieli okazję spotykać „ukochanego przywódcę”, chociażby przy okazji „wizyt gospodarskich” w rozmaitych zakładach pracy. Z artykułów prasowych wynikało, że wszyscy, którzy mieli okazję poznać Bieruta lub choćby tylko z nim przez chwilę porozmawiać, byli wręcz urzeczeni ujmującym sposobem bycia i stosunkiem do rozmówcy. Z relacji można było również wyciągnąć wniosek, że przywódca jest niebywale sympatycznym człowiekiem, który zawsze znajdzie czas, żeby się zatrzymać i porozmawiać z przeciętnym obywatelem. Pani Kazimiera Woźnicka, małżonka jednego z pracowników Wojewódzkiego Zarządu Łączności w Białymstoku, zapamiętała uśmiech przywódcy – „jakiś ogromnie ciepły, serdeczny”13. Lubomir Szubzda zaś, pracownik Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych w Białymstoku, z ogromnym wzruszeniem wspominał spotkanie z Bierutem podczas Zlotu Młodych Przodowników – Budowniczych Polski Ludowej w Warszawie. Bierut rozmawiał z nimi nie tylko o pracy, ale także o życiu osobistym, wypytując młodych ludzi o ich codzienne troski i radości, i jak zauważał Szubzda, „w każdym słowie była ojcowska troska, słowa […], na jakie nie zdobędzie się niejeden ojciec”14.
Co więcej, Bierut nigdy nie zapominał o swoich robotniczych korzeniach, czego dowiódł chociażby, odwiedzając Dom Prasy w Warszawie. Jak nie omieszkał odnotować autor artykułu zamieszczonego w „Przekroju”, prezydent odwiedził swoich kolegów po fachu, bo przecież w młodości pracował jako drukarz. W dodatku pracownicy spytali go, czy dziś poradziłby sobie z obowiązkami zawodowymi, a Bierut postanowił udowodnić, że nadal mógłby pracować w wyuczonym zawodzie: „Bierze winkielak i szybko, pewnie składa swoje nazwisko – swój drukarski autograf, który pragnie zostawić na pamiątkę Domowi Prasy”15. Artykuł opatrzony był stosownym zdjęciem, przedstawiającym Bieruta przy pracy.
W prasie w różnych publikacjach przeważały dwa rodzaje zdjęć przywódcy – na jednych był dobrotliwie uśmiechnięty, na innych – poważnie spoglądał w obiektyw. Nieodmiennie nienagannie uczesany, odziany w dobrze skrojony garnitur, w ciemnym kolorze, obowiązkowo z krawatem. Fotografie miały określone zadanie – spokój malujący się na twarzy Bieruta, odważnie spoglądającego w obiektyw, miał świadczyć o tym, że nie boi się sprostać stojącym przed nim odpowiedzialnym zadaniom, a bezpieczeństwo i przyszłość obywateli spoczywa w dobrych rękach. Zdjęcia ukazujące go z dobrotliwym uśmiechem miały natomiast świadczyć o ujmującym charakterze przywódcy i jego bezpośredniości w kontaktach z przeciętnymi ludźmi. Zamieszczano też zdjęcia zamyślonego Bieruta, sprawiającego wrażenie pochłoniętego pracą i obowiązkami bądź pogrążonego w lekturze. Nierzadko publikowano fotografie przywódcy towarzyszącego ludziom pracy, przypatrującego się ich codziennym zajęciom czy wręcz machającego łopatą wraz z innymi pracującymi przy odbudowie zniszczonej Warszawy. Bardzo chętnie fotografowano go również z dziećmi, dla których miał być opiekunem i wzorem, ale także kimś na kształt troskliwego dziadka.
Jak się można domyślić, wszystkie te artykuły i relacje prasowe były elementem kultu jednostki przeniesionym prosto z Moskwy. W rzeczywistości Polacy, a z pewnością ich zdecydowana większość, nie darzyli Bieruta miłością. I trudno się dziwić, bo przecież został przywódcą z woli Kremla, a nie, jak głosiła oficjalna propaganda, z woli narodu. Z pewnością zdarzały się jednostki, które wierzyły ówczesnym mediom i darzyły Bieruta jakąś ślepą miłością, jak wspomniana wyżej pani Maliszewska. Mało kto jednak poważył się na wyjawienie swoich prawdziwych uczuć poza zaufanym gronem osób. Jak słusznie zauważa Rogowska w swojej publikacji Ochrona wizerunku Bolesława Bieruta w działalności Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym w latach 1945–1954, w latach 1945–1953 „wprowadzono prawny system ochrony wizerunku i dobrego imienia Bieruta. […] Wszystkie wypowiedzi, działania i zachowania, wiążące się choćby w niewielkim stopniu z osobą Bieruta lub pełnioną przez niego funkcją, a odstające od oficjalnie zatwierdzonych, były ścigane prawem. Sposoby i formy ochrony wizerunku Bieruta, w której udział brały zarówno milicja, organy bezpieczeństwa, prokuratura, sądy i Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, dowodzą, że kult Bieruta miał państwowy, odgórnie kreowany charakter”16.
Niebezpieczne było nawet opowiadanie dowcipów politycznych, zwłaszcza o Bierucie, skoro w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wspomniana wyżej komisja jedynie za opowiadanie tego typu dowcipów skazała na pobyt w obozie pracy kilka tysięcy osób, przy czym najsurowsze wyroki otrzymali dowcipnisie, którzy poważyli się żartować właśnie z Bieruta.
Nawet najbardziej złośliwe dowcipy, mimo iż boleśnie uderzały w godność towarzysza Tomasza, nie mogły mu wyrządzić żadnej fizycznej szkody. Ale Bierut i jego otoczenie zdawali sobie sprawę, że wielu chętnie przyspieszyłoby odejście „ukochanego przywódcy” z tego świata. Dlatego, mimo że oficjalnie kreował się na przywódcę będącego blisko ludu, nigdzie nie ruszał się bez ochroniarzy. „A jeżeli na przykład towarzysz Bierut przyjmuje defiladę albo przyjeżdża na dworzec warszawski z jakiejś podróży z Moskwy, to wtedy nazywa się, że wita go entuzjastycznie całe społeczeństwo – tłumaczył słuchaczom RWE Józef Światło. – Przypatrzmy się fotografiom z takich powitań. W tłumie otaczającym towarzysza Bieruta szczelnym murem można z łatwością rozpoznać twarze takich przedstawicieli społeczeństwa polskiego jak pułkownik sowiecki Grzybowski, dyrektor departamentu ochrony rządu, jego zastępcy, sowieccy oficerowie, pułkownicy Lachowski i Klarow, doradca sowiecki w departamencie ochrony rządu, pułkownik Łozowaj. I obok nich kilkudziesięciu ciemno ubranych panów z rękami w kieszeniach. To właśnie inni Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini z ochrony osobistej Bieruta”17.
Członkowie ochrony mieli ręce pełne roboty, zamachowcy bowiem bezustannie dybali na życie przywódcy – nie tylko próbowano go zastrzelić, wysadzić w powietrze, ale nawet… porąbać siekierą. Przyjrzyjmy się zatem historii zamachów na życie pierwszego komunistycznego przywódcy Polski.
Trzeba przyznać, że Bierut rzeczywiście dał się lubić, o czym świadczą relacje pracowników niższego szczebla belwederskiego pałacu. Według nich jako prezydent nigdy nie okazywał wyższości i zawsze znajdował czas, by porozmawiać z podwładnymi. Kobiety, które miały okazję się z nim zetknąć, zwracały uwagę, że miał maniery godne przedwojennego arystokraty. Jak twierdzi Władysław Matwin, komunistyczny polityk, a zarazem zdolny matematyk, dziś uważany za pioniera informatyki nad Wisłą, Bierut, pomimo że wywodził się z nizin społecznych i nie imponował zdobytym wykształceniem, „nie miał antyinteligenckiego kompleksu. Sprawy kultury polskiej były mu bliskie. Nawet się w nich lubował. Z Szyfmanem budował teatr. Z Sigalinem [chodzi o Józefa Sigalina, architekta i urbanistę zaangażowanego w odbudowę stolicy – I.K.] omawiał projekty Warszawy”18.
Ale towarzysz Tomasz miał też zgoła inne oblicze. Jak zauważa Marcin Szymaniak, autor publikacji Polskie zamachy, „W polityce Bierut był jednak graczem bezwzględnym i cynicznym, rozprawiającym się z przeciwnikami brutalnie i bez ogródek. Jako stalinowski komunista, wyszkolony na ideologicznych i agenturalnych kursach w Rosji, wyznawał zasadę, że cel – szczęście ludzkości w ustroju sprawiedliwości społecznej – uświęca nawet najbardziej podłe środki. Nawet te środki, które osobiście nie przypadały mu do gustu. Sadystycznej przyjemności z pognębienia wroga raczej nie odczuwał, ale przekonany o konieczności jego zniszczenia akceptował wszelkie wiodące ku temu metody”19.
Jako posłuszny wykonawca poleceń Kremla był narzędziem sowietyzacji Polski i czołowym twórcą stalinizmu w naszej ojczyźnie. Z całą pewnością ciąży na nim współodpowiedzialność za zbrodnie stalinowskie. Jak szacują współcześni badacze, w czasie jego rządów karę śmierci wykonano na około 2,5 tysiąca osób, wśród których było wielu żołnierzy AK. Obecnie dysponujemy dowodami, że Bierut osobiście nadzorował wiele śledztw przeciwko akowcom, jak również zatwierdzał wyroki. Pomimo że wywodził się z głęboko wierzącej rodziny, w dzieciństwie uczęszczał do parafialnej szkoły i nawet myślał o wstąpieniu do seminarium, jako komunistyczny przywódca prowadził zaciętą walkę z Kościołem. Od 1951 roku na listach „wrogów ustroju” umieszczono również duchownych, a na osobiste polecenie prezydenta internowano prymasa Polski kardynała Stefana Wyszyńskiego.
Ale to nie wszystkie przewinienia towarzysza Tomasza, Bierut ponosi bowiem także odpowiedzialność za sfałszowanie wyników referendum w 1946 roku i sfałszowanie wyborów do Sejmu Ustawodawczego 19 stycznia 1947 roku. Do długiej listy zarzutów stawianych dygnitarzowi można jeszcze dołączyć „architektoniczną zbrodnię”, czyli zbudowanie w Warszawie Pałacu Kultury i Nauki, który nawet Gomułka uznał za szkaradny. Złośliwi mawiali, że wieńcząca budynek wysoka iglica została tam umieszczona wyłącznie dlatego, żeby warszawiacy nie mieli go w d…
Z całą pewnością pierwszy przywódca socjalistycznej Polski kilkakrotnie uniknął śmierci z rąk zamachowców, ale dotąd nie udało się precyzyjnie ustalić dokładnej liczby zamachów na jego życie. Władze i cenzura robiły wszystko, by wieści o próbie zamachu nie przedostały się do wiadomości opinii publicznej, podobnie jak jakiekolwiek wystąpienia przeciwko władzy państwowej. Jak się okazuje, wszelkie incydenty tego rodzaju były starannie ukrywane nie tylko przed opinią publiczną, ale nawet przed kierownictwem partyjnym, i tak dokładnie tuszowane, że trudno trafić na ich ślad, a wszelka dokumentacja dotycząca tych zdarzeń, przede wszystkim ta opatrzona klauzulą tajności, zaginęła. Historycy w tej kwestii zdani są zatem na wspomnienia świadków, w tym relacje Józefa Światły, jak również na krążące pogłoski, które jednak nie mogą być traktowane jak wiarygodne dowody. Jak wiadomo, Bierut ze wszystkich zamachów na życie wyszedł bez szwanku, co było raczej zasługą jego nadzwyczajnego szczęścia, a nie sprawności ochrony.
Bolesław Bierut znalazł się na celowniku zamachowców dybiących na jego życie już w listopadzie 1944 roku. To właśnie wówczas komendant Okręgu Lublin AK ppłk Franciszek Żak, ps. „Wir”, wydał rozkaz rozeznania się w sprawie możliwości przeprowadzenia zamachu na życie dwóch osób piastujących najważniejsze funkcje w samozwańczych i marionetkowych organach władzy w tzw. Polsce Lubelskiej, jak nazywano terytorium Polski zajęte przez Armię Czerwoną w lipcu 1944 roku: przewodniczącego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego Edwarda Osóbkę-Morawskiego oraz Bolesława Bieruta, stojącego na czele Krajowej Rady Narodowej. Zadanie to powierzono sprawdzonemu w bojach cichociemnemu ppor. Czesławowi Rossińskiemu, który w tym czasie był dowódcą konspiracyjnego 8 Pułku Piechoty Legionów AK. Istotne jest, że rozkaz dotyczył wyłącznie rozeznania się w kwestii ewentualnego zorganizowania zamachu, jak również potencjalnego planu, a nie jego wykonania. Rossiński zresztą był bardzo sceptycznie nastawiony do możliwości przeprowadzenia zamachu, nie widział również sensu takiego działania. A jednak rozkaz musiał wykonać i swoje ustalenia przekazał na dwóch spotkaniach, do których doszło w prywatnym mieszkaniu w Lublinie. opracowano wówczas dwa potencjalne scenariusze tego ryzykownego przedsięwzięcia. Ponieważ obaj funkcjonariusze mieszkali nieopodal siebie i zawsze przemieszczali się tym samym pojazdem, pierwszy scenariusz przewidywał uderzenie podczas ich powrotu z pracy w siedzibie PKW do miejsca zamieszkania, drugi zaś zorganizowania zamachu w drodze na lotnisko w Świdniku bądź w lubelskim teatrze, podczas najbliższych obchodów rocznicy rewolucji październikowej.
5 listopada Rossiński wydał rozkaz jednemu z żołnierzy AK, któremu udało się zatrudnić przy PKWN w charakterze kierowcy – Witoldowi Młynakowi, ps. „Waldek” – by opracował dokładny przebieg tras oraz czasów przejazdu. Inny jego podkomendny, Mieczysław Szczepański (vel Mieczysław Łebkowski), ps. „Dębina”, miał natomiast rozeznać zorganizowanie akcji w drodze na lotnisko. W tym czasie powstał jeszcze jeden plan zabicia Bieruta, miało się to odbyć w jego ówczesnym mieszkaniu, do którego przez otwory wentylacyjne zamierzano wrzucić bombę. Jak się okazuje, ta ostatnia wersja zamachu była najbliżej realizacji, ale człowiek o pseudonimie „Julek”, który miał za zadanie dostarczyć ładunki wybuchowe, z bliżej nieznanych powodów nie stawił się na spotkaniu. W dodatku przepadł jak kamień w wodę. Historycy przypuszczają, że albo wpadł w ręce bezpieki, albo z nią współpracował. Ponieważ Rossińskiemu nie udało się skontaktować z „Wirem”, zdecydował się odstąpić od przygotowań.
W efekcie nigdy do zamachu nie doszło i pewnie nikt by się o sprawie nie dowiedział, gdyby nie fakt, że NKWD we współpracy z polską bezpieką rozpracowywały dowództwo Okręgu AK Lublin. W ramach akcji aresztowano aż 11 akowców, w tym Rossińskiego, który wpadł w ręce NKWD 22 grudnia 1944 roku. Jak się okazuje, sowieccy śledczy nie mieli pojęcia o planowanym i zaniechanym zamachu, sprawa wyszła na jaw zapewne przypadkiem, już w trakcie śledztwa, które formalnie zakończono 3 lutego 1945 roku, kiedy Rossińskiego wraz z innymi aresztowanymi przekazano polskim organom śledczym. Wszystkich osadzono na Zamku w Lublinie, gdzie mieściło się polityczne więzienie karno-śledcze, miejsce kaźni wielu polskich patriotów. Jak się okazuje, przesłuchania prowadzone przez oficerów radzieckiego kontrwywiadu Smiersz odbywały się w języku rosyjskim, którego zatrzymani nie znali, w tym języku były też sporządzane protokoły, do których podpisywania zmuszano więźniów. Cała dokumentacja była tłumaczona na polski dopiero po przekazaniu ich do Wojskowego Sądu Okręgowego w Lublinie, przed którym miała się odbywać rozprawa.
1 lutego 1945 roku, na podstawie otrzymanych akt, sąd zdecydował o połączeniu jedenastu śledztw w jedną sprawę tzw. Grupy Jemioły, która w istocie nigdy nie istniała. Oprócz Rossińskiego przed oblicze sądu trafili: por. Bolesław Mucharski ps. „Lekarz”, mjr Mieczysław Szczepański ps. „Dębina”, kpr. pchor. Tadeusz Jamroz p. „Zgrzyt”, ppłk Julian Nawrat ps. „Lucjan”, por. Bolesław Kucharski vel Antoni Lipiński, plut. Romuald Szydelski ps. „Pawełek”, kpr. pchor. Eugeniusz Jaroszyński ps. „Ojciec”, kpr. pchor. Mirosław Grabowski ps. „Prawdzic”, plut. Franciszek Bujalski ps. „Sosna”, kpr. Zbigniew Barszczewski ps. „Miś” oraz szer. Witold Młyniak ps. „Waldek”.
Rozprawę zorganizowano na Zamku w Lublinie, w trybie niejawnym, z pogwałceniem wszelkich przepisów prawnych, odbyła się bowiem zarówno bez oskarżyciela, jak i bez obrońcy. Oskarżeni usłyszeli zarzut przynależności do AK, która w oczach nowej władzy miała jeden cel: obalenie demokratycznego ustroju państwa, udziału w grupie terrorystycznej, nielegalnego posiadania broni, uchylania się od mobilizacji do Wojska Polskiego oraz, oczywiście, zorganizowania zamachu na Bolesława Bieruta i Edwarda Osóbkę-Morawskiego.
Jeden z sędziów, Adam Gajewski, wniósł o umorzenie postępowania, gdyż, jak argumentował, do żadnego zamachu nie doszło, a działania przygotowawcze do przeprowadzenia zamachu nie mogą być traktowane w taki sam sposób jak jego usiłowanie, dlatego nie dopatrzył się znamion przestępstwa. Przewodniczący składu ppłk Konstanty Krukowski bez większych problemów przekonał opornego sędziego do zmiany zdania. Oskarżeni przyznali się do dwóch formułowanych wobec nich zarzutów, a mianowicie do przynależności do Armii Krajowej i posiadania broni, ale stanowczo twierdzili, że nigdy nie należeli do żadnego ugrupowania terrorystycznego, jak również nie przygotowywali żadnego zamachu. Czesław Rossiński zeznał, że wykonywał rozkazy jako oficer AK, za co jest gotów przyjąć pełną odpowiedzialność. Prosił również o łagodne wyroki dla „swoich żołnierzy”.
Sąd jednak okazał się surowy i 9 kwietnia 1945 roku wszystkich jedenastu oskarżonych skazał na karę śmierci, utratę praw publicznych oraz utratę mienia. Rodziny skazanych robiły, co mogły, by skazanych ułaskawiono, ale ich działania spełzły na niczym. 11 kwietnia 1945 roku wyrok skazujący zatwierdził naczelny dowódca Wojska Polskiego gen. Michał Rola-Żymierski, który na dokumencie zamieścił nawet odręczną adnotację: „Wszyscy oskarżeni, ze względu na ciężkie przestępstwo, na łaskę nie zasługują. Wyrok natychmiast wykonać”20. W nocy 12 kwietnia domniemanych zamachowców rozstrzelano, a ich ciała pochowano w nieznanym miejscu, którego do dziś nie udało się odnaleźć.
Do rzeczywistego zamachu na Bieruta doszło już w lutym 1945 roku i tym razem sprawy przybrały poważny obrót, bo na teren Hotelu Francuskiego wdarł się niezidentyfikowany osobnik odziany w mundur oficera NKWD. Z całą pewnością incydent wzmógł czujność służb odpowiedzialnych za ochronę najważniejszych osób w państwie. „Zmorą dla departamentu ochrony rządu są defilady i akademie, kiedy towarzysz Bierut przemawia do »kochających« go mas. Wtedy, na parę dni przedtem, cały departament ochrony rządu jest w ostrym pogotowiu. Jeżeli akademia ma się odbyć w teatrze, to już poprzedniego dnia nie ma tam żadnego przedstawienia. Cały budynek obejmuje ochrona rządu. Oficerowie i żołnierze specjalnymi aparatami do wykrywania bomb i min sprawdzają wszystkie ściany, scenę i wszystkie krzesła czy fotele”21.
W 1946 roku ofiarą „działań terrorystycznych” opozycji antykomunistycznej stała się nawet siostra Bieruta Julia Malewska. Malewska w lipcu 1946 roku wpadła przypadkiem w ręce połączonych oddziałów Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, dowodzonych przez Leona Taraszkiewicza ps. „Jastrząb”, i Narodowych Sił Zbrojnych, pod dowództwem Stefana Brzuszka „Boruty”. W okolicach wsi Brzezina wymienione oddziały zorganizowały zasadzkę na funkcjonariuszy bezpieki z Chełma. Kiedy jednak okazało się, że konwój z nimi pojedzie zupełnie inną drogą, niż zaplanowano wcześniej, „Jastrząb” podjął decyzję o zatrzymaniu kilku samochodów, którymi czterdziestopięcioosobowa grupa jego podkomendnych będzie mogła się wycofać.
W tym celu część z nich przebrała się w mundury Wojska Polskiego, dzięki czemu mogli bez przeszkód zatrzymać, a potem zarekwirować każdy pojazd. „W pewnej chwili »Krzewina« [Stanisław Pakuła] zatrzymał i skierował na bok ładny samochód półciężarowy firmy Bakford – wspominał potem jeden z uczestników akcji, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”. – Gdy »Jastrząb« udał się do niego celem sprawdzenia, kto i co w nim wiezie, zobaczył kilka osób, które na widok oficera, w mniemaniu, że to UB, przedstawiają się jako rodzina prezydenta Bieruta”22. W dodatku w zatrzymanym samochodzie jechała jego jedyna siostra Julia Malewska. Kobieta udawała się do Chełma, by pomóc synowi w planowanej przez niego przeprowadzce do Gdańska. Kiedy dowiedziała się, że wpadła w ręce oddziałów zbrojnych, przez władzę ludową uznawanych za bandytów, doznała szoku. Jak relacjonował po wielu latach uczestnik tych dramatycznych wydarzeń Władysław Kobylański „Jerzyk”, „ryżoblondyna na pół zemdlała, opadła spokojnie na siedzenie. Wszyscy pobledli i spojrzeli po sobie”23. Inny zamachowiec twierdzi, że przerażona kobieta zapytała, czy ona i jej towarzysze podróży zostaną zastrzeleni.
Tymczasem nikt nie miał zamiaru nikogo pozbawiać życia – zatrzymanych, których zaczęto nazywać „rodzinką”, przewieziono do jednego z gospodarstw, gdzie przetrzymywano ich pod strażą. Pierwszego dnia z „rodzinką” obchodzono się dość obcesowo, ale nikomu włos z głowy nie spadł, ale już następnego dnia zaczęto ich traktować raczej jak niespodziewanych, aczkolwiek kłopotliwych gości. Kiedy zasiadano do stołu, obsługiwano ich jako pierwszych, a kobietom pozwalano nawet na spacery po okolicy, oczywiście pod czujnym nadzorem. Jedyną „torturą”, której doznali, była konieczność śpiewania pieśni religijnych, i to dwa razy dziennie: rano wraz z gospodarzami i przebywającymi tam żołnierzami, była to pieśń Kiedy ranne wstają zorze, a wieczorem – Wszystkie nasze dzienne sprawy. Malewskiej musiał się przy okazji przypomnieć rodzinny dom, w którym zapewne panowały właśnie takie zwyczaje, ponieważ jej rodzice, Wojciech i Marianna Bierutowie, wychowywali swoje dzieci w duchu religijnym, a nawet, jak wcześniej wspomniano, przewidywali dla Bolesława karierę duchowną. On sam nie miał nic przeciwko temu, o czym nie wspominano w oficjalnych materiałach dotyczących biografii komunistycznego przywódcy.
Rodzina Bieruta przebywała w „niewoli” zaledwie trzy dni, po których, na rozkaz komendanta Obwodu Włodawa WiN Zygmunta Szumowskiego „Komara”, wszyscy odzyskali wolność, chociaż wcześniej „Jastrząb” planował wymienić ich za żołnierzy przebywających w więzieniu w lubelskim zamku. Ostatecznie odstąpiono od tego zamiaru, o czym zdecydowały obawy przed późniejszą zemstą ze strony władzy i pacyfikacją okolicznych wsi. Zanim jednak siostra Bieruta i towarzyszące jej osoby odzyskały wolność, wszyscy dostali do podpisania oświadczenie, którego treści nie znamy. Zdaniem badaczy dotyczyło to zobowiązania do pomocy w uwolnieniu więźniów politycznych, w tym żony „Boruty”, ale są to tylko przypuszczenia, bo dokumentu nigdy nie odnaleziono.
Znamy natomiast treść listu do Bolesława Bieruta, który miała przekazać mu siostra: „Gdybyśmy chcieli zastosować wobec rodziny Pana metody, jakie stosuje Urząd Bezp[ieczeństwa] Publ[icznego] wobec rodzin aresztowanych politycznie Polaków – winniśmy rodzinę Pańską zmasakrować, powybijać zęby, wyłamać ręce. Nie zrobimy tego, nam są obce bestialstwo i rozpasanie, nie zatraciliśmy etyki chrześcijańskiej, walczymy tylko z tymi, którzy mają umazane ręce w niewinnej krwi bratniej”24. Po powrocie do domu Malewska odmówiła składania zeznań, zgodziła się jedynie na rozmowę z bratem, której treści również nie znamy, podobnie jak nie wiemy, czy przekazała mu list, którego fragment zacytowano powyżej. Cokolwiek wówczas powiedziała Bierutowi, nie zmieniło to postępowania dygnitarza wobec działaczy niepodległościowych.
10 września 1951 roku doszło do kolejnego nieudanego zamachu na Bolesława Bieruta, który tym razem miał zginąć razem z marszałkiem Polski Konstantym Rokossowskim. Rokossowski był chyba jeszcze bardziej znienawidzony niż Bierut. Oficjalna propaganda głosiła, że był Polakiem, obywatele Polski zaś złośliwie mawiali o nim, że jedynie „pełni obowiązki Polaka”. Uczciwie trzeba przyznać, że ze strony ojca rzeczywiście wywodził się z wielkopolskiej zdeklasowanej szlachty herbu Glaubicz, a jego przodkowie walczyli o wolność Polski, jego matka natomiast była Rosjanką. Urodził się w miejscowości Wielkie Łuki w guberni pskowskiej, ale kiedy miał cztery lata, jego rodzina osiadła w Warszawie. Potem oficjalna propaganda zawsze podkreślała jego związki ze stolicą Polski. Wcielony do rosyjskiej armii, opowiedział się po stronie rewolucji, a nawet wstąpił w szeregi partii bolszewickiej. Jego pomyślnie rozwijająca się kariera została brutalnie przerwana w 1937 roku, kiedy, zapewne ze względu na swoje pochodzenie, został oskarżony o współpracę z polskim wywiadem i trafił do łagru.
Wolność odzyskał po wybuchu wojny, bo Stalinowi brakowało dobrych i doświadczonych dowódców. Generalissimus nigdy nie pożałował swojej decyzji, gdyż Rokossowski okazał się jednym z najwybitniejszych dowódców w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. W 1944 roku, już jako marszałek Związku Radzieckiego i dowódca I Frontu Białoruskiego, ponownie znalazł się na ziemiach polskich. Front zatrzymał się na linii Wisły, gdy w Warszawie, w której wciąż mieszkała jego siostra, trwały powstańcze walki. Zapewne w trosce o bezpieczeństwo swojej najbliższej krewnej marszałek usiłował namówić Stalina do kontynuowania działań bojowych, a nawet, jak chcą niektórzy jego biografowie, do zdobycia Warszawy. Zapłacił za to załamaniem kariery – dowództwo przejął marsz. Żukow, od dłuższego czasu z nim konkurujący, on zaś został dowódcą znacznie mniej istotnego II Frontu Białoruskiego. Po wojnie wojska II Frontu Białoruskiego zostały przekształcone w Północną Grupę Wojsk Armii Radzieckiej, która stacjonowała w Legnicy, zwanej potem „Małą Moskwą”.
Rokossowski zawdzięczał Bierutowi mianowanie w 1949 roku na marszałka Polski, a zarazem ministra obrony narodowej. Komunistyczny przywódca niezbyt dogadywał się z gen. Rolą-Żymierskim, od 1945 roku piastującym stanowisko ministra obrony narodowej. Zmiana na ministerialnym stołku była stosunkowo łatwa, bo polski generał był także źle oceniany przez Moskwę. Mianowanie Rokossowskiego na najwyższe stanowisku w polskiej armii poprzedziła kampania propagandowa, w której przedstawiano go jako Polaka i „syna robotniczej Warszawy”. Zmieniono także pisownię jego nazwiska, usuwając jedną literę „s”. Jak zauważa historyk dr Jarosław Pałka, „Rokossowski czuł się Polakiem, ale przede wszystkim był komunistą, był żołnierzem oddanym nowemu państwu robotniczemu: Związkowi Sowieckiemu. Jego polskość w zestawieniu z wyborami ideologicznymi i lojalnością wobec »ojczyzny proletariatu«, stawała zawsze na drugim planie. Choć sporo wycierpiał za swoje pochodzenie w czasie śledztwa i czuł się emocjonalnie związany z Polską, nie rozumiał polskich realiów i realizował przede wszystkim sowiecką politykę uzależniania Polski od ZSRR”25.
Mając to na uwadze, trudno się dziwić, że jako głównodowodzący i minister obrony narodowej wsławił się walką z polskimi oficerami, podejrzewanymi o działalność przeciwko socjalistycznym władzom. On też ponosi bezpośrednią odpowiedzialność za powołanie do życia Wojskowego Korpusu Górniczego, będącego brygadą pracy przymusowej, do której wcielono dziesiątki tysięcy domniemanych wrogów socjalistycznej władzy. Nic dziwnego, że Polacy, mówiąc oględnie, nie pałali do marszałka sympatią.
Rokossowski i Bierut mieli zginąć podczas uroczystych dożynek organizowanych we wrześniu 1950 roku w Lublinie. Inicjatorem planowanego zamachu i jego głównym pomysłodawcą był Eugeniusz Chudowolski, członek oddziału Stanisława Łukasika ps. „Ryś”, konspiracyjnej organizacji podziemnej Polska Armia Powstańcza. Nie doszło jednak do realizacji planu, gdyż niedoszli zamachowcy zostali aresztowani kilka dni przed uroczystościami. 14 maja 1951 roku Chudowolskiego i jego towarzyszy broni skazano na karę śmierci, którą wykonano 24 października 1951 roku w więzieniu przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie.
W 1951 roku Bieruta zaatakował przydzielony do ochrony Belwederu funkcjonariusz Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który strzelił do prezydenta, kiedy ten przechadzał się po ogrodzie belwederskim. Kiedy zorientował się, że chybił – popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę.
W lutym następnego roku wydarzył się incydent, który został doskonale udokumentowany, chociaż, jak się okazało, nie miał nic wspólnego z zamachem na Bieruta. Jak relacjonował płk Wiesław Godziszewski, pewnego lutowego poranka zauważono podejrzanego osobnika, który przechadzał się po chodniku ciągnącym się wzdłuż ogrodzenia okalającego pałac belwederski. Po kilku godzinach został wylegitymowany i wówczas wyjaśnił, że przyjechał do Warszawy, by na własne oczy zobaczyć „ukochanego prezydenta”.
Wyjaśnienie uznano za wystarczające, ale kiedy po kilku godzinach mężczyzna nadal krążył wokół rezydencji, w dodatku coraz wyraźniej widać było, że jest zdenerwowany, podjęto bardziej zdecydowane kroki. „Około siedemnastej porucznik Markowski o dziwnym zachowaniu obserwowanego powiadomił porucznika Doskoczyńskiego, który był inspektorem grupy zabezpieczającej ten rejon belwederskiego płotu – opowiadał Godziszewski dziennikarzowi Wiesławowi Białkowskiemu. – Obaj postanowili nawiązać kontakt z Iksem, który na widok zbliżającego się umundurowanego Markowskiego zaczął coraz szybszym krokiem oddalać się ulicą Bagatela w kierunku placu Unii Lubelskiej. Gdy Iks zaczął biec, w pościg za nim rzucili się obaj oficerowie. Pierwszy podążał Markowski, a w pewnej odległości na nim Doskoczyński. […] Porucznik wprowadził Iksa do najbliższej bramy i tam chciał go wylegitymować. Ten jednak sięgnął po pistolet i strzelił. Markowski padł martwy. Słysząc strzały, do bramy wbiegł Doskoczyński. I on został trafiony. Upadł, a Iks zaczął uciekać w stronę placu Zbawiciela”26. W końcu udało się go schwytać i wtedy okazało się, że tajemniczy Iks nie jest żadnym zamachowcem ani agentem zachodnich wywiadów, ale pacjentem szpitala psychiatrycznego, w dodatku cierpiącym na urojenia. Wydawało mu się, że jest bezustannie śledzony i obserwowany, dlatego postanowił spotkać się osobiście z Bierutem i poprosić go o przydzielenie ochrony.
22 lipca 1952 roku, a więc w „urodziny” Polski Ludowej, uchwalono konstytucję, która znosiła tradycyjny trójpodział władzy na rzecz zasady jedności władz państwowych. Parlament ograniczono do jednej izby, Sejmu, jak również zlikwidowano urząd prezydenta, powołując w zamian piętnastoosobową Radę Państwa. Nie oznaczało to jednak, że Bierut został odsunięty na boczny tor, gdyż 20 listopada 1952 roku został mianowany premierem i nadal był I sekretarzem KC PZPR. Obywatele ówczesnej Polski zdawali sobie sprawę, że pomimo zmiany ustawy zasadniczej i zniesienia urzędu prezydenta to właśnie on jest najważniejszym człowiekiem w państwie.
Z pewnością z takiego stanu rzeczy nie był zadowolony pewien mężczyzna, który w 1953 roku wdarł się do Belwederu, gdzie nadal mieszkał komunistyczny przywódca, a ujrzawszy strażnika, wyjął ukrytą pod płaszczem siekierę i uderzył nią funkcjonariusza, zabijając go na miejscu. Potem pobiegł w stronę drzwi, ale, jak to opisał na antenie rozgłośni Radia Wolna Europa Józef Światło, zanim dobiegł do sterowanych elektrycznie drzwi, ochrona zdążyła go zabić. Sprawę zatuszowano tak skutecznie, że późniejszym badaczom nie udało się ustalić ani tożsamości, ani motywów działania napastnika. Nie wiadomo też, ile prawdy jest w słowach Światły, który zwracając się bezpośrednio do Bieruta, pytał: „A pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, wybuch pieca do ogrzewania w gmachu Rady Państwa w Warszawie, kiedy przybyliście na uroczyste otwarcie? To nie był normalny przypadek. To był zamach na wasze życie”27. Zdaniem wielu współczesnych historyków to nie był sabotaż, ale zwyczajny wypadek.
Trzeba przyznać, że towarzysz Tomasz miał naprawdę dużo szczęścia, skoro tyle razy udało mu się oszukać przeznaczenie i umknąć zamachowcom. Przytoczone powyżej przykłady dotyczą jedynie znanych prób zabójstwa komunistycznego przywódcy, bo można podejrzewać, że były także inne, ale skutecznie je zatuszowano. Istnieje również teoria, jakoby Bolesław Bierut nie przeżył jednego z zamachów, a konkretnie wspomnianego wcześniej ataku w krakowskim Hotelu Francuskim. Zgodnie z tą hipotezą został wówczas zabity na zlecenie Kremla, aby można go było zastąpić tzw. matrioszką – łudząco podobnym do niego człowiekiem, przedtem odpowiednio przyuczonym do swojej roli przez sowieckie służby. Zwolennicy tej teorii twierdzą, że Bierut, jakiego zapamiętała historia, nie był jedyną matrioszką w polskich władzach cywilnych i wojskowych. Po raz pierwszy o matrioszkach polska opinia publiczna dowiedziała się w latach dziewięćdziesiątych XX stulecia, przy okazji wywiadu rzeki, którego udzielił były peerelowski premier Piotr Jaroszewicz. Polityk nie powiedział tego wprost, ale zasugerował, że radzieccy towarzysze sprytnie zastępowali polskich komunistów sobowtórami, wyszkolonymi przez Moskwę na posłusznych jej agentów, wykonujących bez sprzeciwu wszystkie rozkazy swoich mocodawców.
A wszystko dlatego, że Stalin z definicji nie ufał Polakom, nawet tym, którzy otwarcie deklarowali się jako komuniści i których mózgi zostały skutecznie wyprane podczas ideologicznych szkoleń. Według niego ze wszystkich zniewolonych przez ZSRR narodów Polacy byli szczególnie niebezpieczni, bo wykazali się zadziwiającą odpornością na komunistyczną indoktrynację, charakteryzowali się również silną identyfikacją narodową i nienawiścią do komunizmu, którą każdy wysysał z mlekiem matki. Na domiar złego uparcie trwali przy Kościele katolickim i byli bardzo oporni na ateistyczną argumentację. Generalissimus wciąż pamiętał problemy, jakie przed wojną sprawiała mu niepokorna Komunistyczna Partia Polski, której członkowie na jego osobisty rozkaz zginęli w Moskwie, a sama formacja została zdelegalizowana. Bieruta, podobnie jak Gomułkę, przed tym losem uratowało sanacyjne więzienie.
Szkolenie matrioszek, a potem zastępowanie nimi konkretnych osób opanowano z czasem do takiej perfekcji, że wszędzie tam, gdzie z jakichś przyczyn nad interesami ZSRR nie mogli czuwać sami Rosjanie, podstawiono właśnie lojalne sobowtóry, których prawdziwa tożsamość była ukryta nawet przed służbą bezpieczeństwa. Ci ludzie, potocznie zwani matrioszkami, mieli szczególne uprawnienia i odpowiadali przed samym Stalinem, do którego mieli bezpośredni dostęp. Według zwolenników tej teorii matrioszką był nie tylko Bierut, ale również Jakub Berman, naczelny prokurator wojskowy Antoni Skulbaszewski, a nawet… Józef Światło. Jak twierdził Jaroszewicz, to właśnie wiedza o matrioszkach w Polsce wpędziła do grobu gen. Karola Świerczewskiego, który wprawdzie był hołubiony przez Sowietów, ale miał stanowczo zbyt długi język, zwłaszcza pod wpływem zamroczenia alkoholowego. „Człowiek, który się kulom nie kłaniał” miał zginąć z rąk NKWD, a nie, jak głosiła oficjalna propaganda, podczas zbrojnej utarczki z oddziałem UPA w Bieszczadach. Jaroszewicz dowiedział się o matrioszkach nie od Świerczewskiego, ale od gen. Grigorija Żukowa z NKWD (zbieżność nazwisk ze słynnym marszałkiem przypadkowa). Generał miał mu powiedzieć, że do jego głównych obowiązków należy kontakt z polskimi matrioszkami.
Tradycja wykorzystywania sobowtórów przez bolszewików sięga wojny domowej, kiedy wyszkoleni przez nich ludzie o fikcyjnych tożsamościach przenikali do środowiska „białych”. Kolejnym etapem było usunięcie „oryginału” i zastąpienie go sobowtórem. Fizyczne podobieństwo matrioszki jednak nie było gwarancją sukcesu, dlatego wszyscy potencjalni dublerzy musieli przejść odpowiednie szkolenie. O tym, że nie jest to tylko teoria spiskowa, może świadczyć relacja prof. Barbary Skargi, która za przynależność do AK spędziła dziesięć lat w niewoli radzieckiej i miała za sobą również pobyt w łagrze na Syberii. W swoich wspomnieniach relacjonuje, że jednej z jej współtowarzyszek niewoli zaproponowano, żeby wcieliła się w rolę repatriantki i pod zmienionym nazwiskiem wyjechała na stałe do Polski. Dziewczyna zgodziła się bez wahania i później inne więźniarki obserwowały, jak przygotowywała się do wyznaczonej roli, godzinami ucząc się topografii przedwojennej Warszawy, bo właśnie w stolicy miała ostatecznie osiąść, nazw sklepów i sklepikarzy działających w mieście przed wojną. Takie samo szkolenie przechodzili także inni kandydaci na matrioszki.
Podobno przygotowano sobowtóra dla każdego z zagranicznych komunistycznych przywódców – wyłącznie po to, by w razie gdy zechcą się „wybić na niezależność”, można ich było po cichu zabić i zastąpić przeszkoloną matrioszką. Sobowtór całymi latami uczył się zatem nie tylko faktów z życiorysu człowieka, którego miał zastąpić, ale także jego sposobu bycia, wysławiania się, charakterystycznych ruchów, zwyczajów i powiedzonek, jak również przyzwyczajeń „oryginału”. „Nie bagatelizowano żadnych istotnych szczegółów – twierdzi Marcin Szymaniak w publikacji poświęconej zamachom polskim. – Dwaj pracujący dla NKWD byli polscy księża uczyli np. adeptów elementów obyczajowości katolickiej. Potem każdy agent poznawał już cechy osobowości i zwyczaje osoby, za którą miał zostać podmieniony. Stawał się stopniowo człowiekiem celem, nigdy oczywiście nie stawał się jego perfekcyjną kopią, niemniej coraz trudniejszym do odróżnienia od oryginału”28.
Pamiętajmy, że w tych burzliwych czasach ludzie znikali często krewnym na wiele lat, a na skutek bolesnych i nieraz traumatycznych przeżyć nietrudno było „o rozstrój nerwowy czy szaleństwo. Biorące się ni stąd, ni zowąd różnice w zachowaniu łatwo było złożyć na karb wycieńczenia, napięcia nerwowego, postępujących zaburzeń psychicznych”29. W efekcie mistyfikacja była tak doskonała, że nawet najbliższa rodzina nie zorientowała się, że ma do czynienia z sobowtórem krewnego. Świerczewski w stanie upojenia alkoholowego miał zdradzić Jaroszewiczowi, że w listopadzie 1942 roku cztery matrioszki znalazły się w szeregach osiemdziesięciotysięcznej armii Andersa, skutecznie zastępując zamordowane wcześniej „oryginały”. Nie trzeba dodawać, że żaden z sobowtórów nie został nigdy zdemaskowany. Wszyscy czterej przeszli wraz z armią Andersa cały szlak bojowy, a potem, już jako mieszkający na Zachodzie weterani, rozpracowywali środowiska emigracji polskiej.
Matrioszki znalazły się również w armii Berlinga, „Z akt dowództwa Wojskowej Służby Wewnętrznej wynika, że do wojska Berlinga wciśnięto wówczas ok. 50 osób z fałszywymi życiorysami – twierdzi historyk dr Lech Kowalski. – Nie wiadomo, ilu z nich to były sensu stricto matrioszki. Ludzie ci rozpłynęli się po ludowym wojsku, obstawiając głównie pion informacji wojskowej, kwatermistrzostwa, służb medycznych oraz polityczny. Niewykluczone, że w późniejszych czasach wstawiano do armii kolejnych osobników tego typu i ich liczba w polskim wojsku rosła”30.
Tymczasem Żukow przyznał się Jaroszewiczowi, że do armii Berlinga udało mu się wprowadzić jedynie cztery matrioszki, a dwie kolejne trafiły do Polskiej Partii Robotniczej, która powstała 2 stycznia 1942 roku na terenie okupowanej Warszawy.
Zdaniem części zwolenników teorii o matrioszkach Bolesław Bierut, który na trybunie pozdrawiał manifestujących na pochodzie z okazji 1 maja, nie był tym samym człowiekiem, którego w 1943 roku Sowieci zrzucili do Polski. Jak mówił historyk Paweł Wieczorkiewicz w wywiadzie udzielonym „Dziennikowi”, „są silne poszlaki, by twierdzić, że zrzucony w 1943 roku do Polski Bierut nie był przedwojennym Bolesławem Bierutem, ale agentem sowieckim, dublerem Bieruta. Prawdziwy Bierut został zrzucony później i przez jakiś czas działali wspólnie, bo dubler był świetnie wyuczonym, idealnym sobowtórem oryginału”31.
Najwyraźniej jednak Bierut czymś się Stalinowi naraził, skoro zdecydował się pozbyć „oryginalnego” Bieruta, zastępując go dublerem. Miało do tego dojść podczas wspomnianego wcześniej zamachu w Hotelu Francuskim w Krakowie. Cała sprawa jest o tyle zagmatwana, że współcześni badacze nie mają pewności, czy doszło do tego w 1945 czy w 1947 roku, gdyż w literaturze przedmiotu można znaleźć obie daty. Marcin Szymaniak, autor publikacji Zamachy polskie, opowiada się za 1945 rokiem. Według niego oraz wielu innych badaczy Bierut przybył do Krakowa w związku z wydarzeniem kulturalnym, którego jako zdeklarowany wielbiciel sztuki nie mógł przegapić – w otwieranym właśnie na nowo Teatrze im. Słowackiego miała się odbyć premiera Wesela. 10 lutego 1945 roku do hotelu wszedł szczupły mężczyzna średniego wzrostu, odziany w mundur kapitana NKWD. Skrót NKWD oznaczał Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł, czyli Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, będący głównym organem bezpieczeństwa w ówczesnej Rosji. Stalin uczynił z niego bezwzględnie mu posłuszną policję polityczną używaną do walki z wrogami systemu. Z wrogami systemu, głównie z państwem podziemnym, NKWD walczyło już w „Polsce lubelskiej”, gdzie zorganizowało, samodzielnie bądź we współpracy z polskim komunistycznym Urzędem Bezpieczeństwa, sieć więzień. Potem siało terror na terytorium całej, wyzwolonej spod okupacji Polski, a polscy komuniści, organizując własną policję polityczną, sięgali po kadry wyszkolone wcześniej w KGB.
Wspomniany kapitan bez najmniejszych przeszkód wszedł na teren hotelu, nie wzbudzając podejrzeń stojących przed wejściem wartowników, którym pospiesznie machnął przed oczyma jakąś legitymacją. Można sądzić, że nawet gdyby nie okazał żadnego dokumentu, bez problemu wszedłby do środka – pilnujący wejścia funkcjonariusze woleli bowiem nie narażać się nikomu z NKWD. Ochrona Bieruta strzegąca szefa w środku hotelu również nie zareagowała – widok radzieckiego oficera idącego na spotkanie z komunistycznym przywódcą nie był w końcu niczym niezwykłym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Za: Z. Błażyński, Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii 940–1955, Warszawa 2003, s. 42. [wróć]
2. Za: Ł. Jędrzejski, Wizerunek Bolesława Bieruta na łamach Tygodnika „Przekrój”, [w:]Polityka i politycy w prasie XX i XXI wieku, red. M. Dajnowicz, A. Miodowski, Białystok 2016, s. 44.[wróć]
3.Życzenia z głębi serca, „Ilustrowany Kurier Polski” nr 93 z dnia 18 kwietnia 1952 r., s. 1. [wróć]
4. Tamże. [wróć]
5. Za: M.J. Bednarczyk, „Cały kraj serdecznie wita swego pierwszego obywatela”. Przebieg obchodów 60. rocznicy urodzin Bolesława Bieruta na łamach „Trybuny Ludu”, „Annales Universitatis Mariae Curie-Skłodowska Lublin – Polonia”, Vol. LXIX, z. 1–2, Sectio F/2014. [wróć]
6. Za: M.J. Bednarczyk, Cały kraj…, dz. cyt., s. 66. [wróć]
7. Tamże, s. 54. [wróć]
8. Za: tamże, s. 62. [wróć]
9. Za: tamże. [wróć]
10. Ł. Jędrzejski, Wizerunek…, dz. cyt., s. 60. [wróć]
11. Tamże, s. 46–47. [wróć]
12. Za: tamże, s. 47. [wróć]
13. Za: P. Wołowiec, Kult Bolesława Bieruta w prasie partyjnej w 1956 r. Część II [online], https://ohistorie.eu/2024/10/08/kult-boleslawa-bieruta-w-prasie-partyjnej-w-1956-rczescii/?print=print [wróć]
14. Za: tamże. [wróć]
15. Za: Ł. Jędrzejski, Wizerunek…, dz. cyt., s. 45. [wróć]
16. B. Rogowska, Ochrona wizerunku Bolesława Bieruta w działalności Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym w latach 1945–1954, Wrocław 2001, s. 83–84. [wróć]
17. Za: Z. Błażyński, Mówi Józef Światło…, dz. cyt., s. 42. [wróć]
18. P. Lipiński, Gomułka. Władzy nie oddamy, Wołowiec 2019, s. 116. [wróć]
19. M. Szymaniak, Polskie zamachy. Od zbrodni w Gąsawie do tragedii w Gdańsku, Kraków 2019, s. 316. [wróć]
20. Za: M. Mołczanowska, Pomysł przepłacony życiem. Akowskie plany zamachu na Bieruta i Osóbkę-Morawskiego [online], https://przystanekhistoria.pl/pa2/teksty/104040,Pomysl-przeplacony-zyciem-Akowskie-plany-zamachu-na-Bieruta-iOsobke-Morawskiego.html. [wróć]
21. Za: Z. Błażyński, Mówi Józef Światło…, dz. cyt., s. 42. [wróć]
22. Za: G. Majchrzak, Siostra Bieruta w gościnie u „bandytów”, [w:] Bombą w komunę. Czynny opór przeciw władzy, Warszawa 2017, s. 6. [wróć]
23. Za: tamże. [wróć]
24. Za: tamże. [wróć]
25. Za: Dr Pałka: Rokossowski czuł się Polakiem, ale przede wszystkim był komunistą oddanym ZSRS [online], https://dzieje.pl/artykulyhistoryczne/dr-palka-rokossowski-czul-sie-polakiemale-przede-wszystkim-byl-komunista-oddany. [wróć]
26. Za: tamże. [wróć]
27. Za: K. Nadolski, Towarzysz Bierut na celowniku [online], https://wiadomosci.onet.pl/kiosk/towarzysz-bierut-na-celowniku/l85g3. [wróć]
28. M. Szymaniak, Polskie zamachy…, dz. cyt., s. 330. [wróć]
29. Tamże, s. 331. [wróć]
30. Za: Bieruta i Jaruzelskiego podmieniono na agentów sobowtórów? Opowieści o tzw. matrioszkach potwierdzają politycy PRL [online], https://www.focus.pl/artykul/towarzysze-matrioszki-czy-bieruta-i-jaruzelskiego-podmieniono-w-zsrr-na-radzieckich-agentow-sobow#goog_rewarded. [wróć]
31. Za: M. Moneta, Matrioszki Stalina. Czy Polską Ludową rządziły sobowtóry? [online], https://ciekawostkihistoryczne.pl/2020/06/08/matrioszki-stalina-czy-polska-ludowa-rzadzily-sobowtory/. [wróć]
