Księżna Daisy - Iwona Kienzler - ebook + audiobook + książka

Księżna Daisy ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Daisy niegdysiejsza piękność i ozdoba najznamienitszych europejskich salonów zmarła w niedostatku, pozostawiając po sobie legendę.

Księżna Daisy von Pless, angielska arystokratka, która poślubiła księcia Jana Henryka XV Hochberga, pana na Książu i Pszczynie, uważana była za najpiękniejszą kobietę Europy przełomu XIX i XX wieku. Przez najbliższych nazywana Stokrotką, wydawała się być dzieckiem szczęścia: charyzmatyczna, podziwiana na salonach, wydana za bajecznie bogatego magnata. Wyprzedzała swoją epokę nowatorskim podejściem do kwestii dobroczynności, spraw socjalnych i ekologii. Słynęła z nieszablonowego zachowania, poważyła się np. ingerować w politykę, odwieczną domenę mężczyzn, angażując się w negocjacje pokojowe z darzącym ją sympatią cesarzem Wilhelmem II.

Uroda i bogactwo nie przyniosły jej niestety osobistego szczęścia. Życie nie szczędziło księżnej Daisy bolesnych i traumatycznych przeżyć: straciła dwójkę dzieci, zmagała się z nieuleczalną chorobą, rozwiodła się z niewiernym mężem, a po wojnie borykała się z problemami finansowymi.

Iwona Kienzler, autorka bestsellerowych biografii, przypomina nam tę niezwykłą postać, która urodziła się ponad 150 lat temu i nadal budzi podziw oraz zainteresowanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 15 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,3 (59 ocen)
31
18
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kazia-56

Dobrze spędzony czas

Piękne wspomnienia o Księżnej Daisy, Księżnej o gołębim sercu, wielkiej empatii i odwadze, której życie osobiste nie zostało spełnione tak jak na to zasługiwała. Kolejna niesamowita książka autorki, godna polecenia
00
JoannaKotala

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię styl Iwony Kienzler, więc mogę nie być do końca obiektywna. Mnóstwo informacji dla fanów pani na Książu. Nie czepiam się lektorkii, bardzo przyjemnie się słuchało. Polecam fanom biografii.
00
tedi_now

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała biografia.Polecam audiobooka,
00
IreneuszL

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciekawa książka.
00
kotSimba

Nie polecam

Biografia w stylu romansu,
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023

Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Roman Bąk, Ewa Popielarz

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji:

zbiory Muzeum Zamkowego w Pszczynie (obraz „Daisy von Pless z synem”,

autor: Ellis Roberts, olej na płótnie, 1902 r., nr inw. MP/S/1548),

domena publiczna, Wikimedia Commons

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

ISBN: 978-83-67654-50-0 (EPUB); 978-83-67654-51-7 (MOBI)

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Daisy to nie tylko Stokrotka,

księżna, modna dama i trzpiotka.

To postać, co w pamięć zapadła,

serca i wdzięczność wielu skradła.

Brylowała w Książu na balach,

na cesarskich tańczyła salach,

słabym i rannym pomagała,

nawet gdy uboga się stała.

Zaznała biedy i choroby,

nie ma drugiej takiej osoby,

co od siebie tak dużo dała.

Do dziś jej legenda przetrwała.

Wstęp

Zamek Książ – perła Dolnego Śląska, a zarazem trzeci pod względem wielkości kompleks zamkowy na terenie Polski – budzi zrozumiałe zainteresowanie i jest jednym z magnesów przyciągających turystów w te rejony. Majestatyczna budowla, wznosząca się nad wąwozem rzeki Pełcznicy, jest interesująca sama w sobie, ale znacznie ciekawsza okazuje się jej historia. Zamek niemal od zarania swego istnienia był widownią wielu dramatycznych wydarzeń historycznych, w tym także wojen. Władali nim Piastowie śląscy, czescy Luksemburgowie, a potem warownia przeszła kolejno w ręce króla Jerzego z Podiebradów i króla Węgier Macieja Korwina. Za panowania tego ostatniego zamkiem zarządzał Georg von Stein, który przebudował gruntownie zamek, zmieniając jego charakter z obronnego na rezydencjalny. W 1497 roku obiekt przeszedł na własność polskiego króla Kazimierza Jagiellończyka, który w 1508 roku przekazał go we władanie kanclerzowi Haugwitzowi, a ten z kolei odsprzedał go rycerzowi Konradowi von Hochberg. W ten właśnie sposób Książ stał się własnością rodu, który zamieszkiwał w nim aż do czasu, kiedy zamek skonfiskowały władze III Rzeszy. To Hochbergowie przyczynili się do największego rozkwitu posiadłości.

Dziś zamek przyciąga nie tylko pięknem architektury i ogrodami, malowniczo ulokowanymi na trzynastu tarasach okalających budowlę, ale także aurą tajemniczości. Najwięcej emocji wśród turystów i żądnych sensacji dziennikarzy, a także wszelkiego rodzaju poszukiwaczy przygód i skarbów budzą jednak najnowsze dzieje warowni, a zwłaszcza jej losy z czasu II wojny światowej. W planach nazistów Książ miał wejść w skład jednego z najbardziej zagadkowych, a zarazem największych projektów III Rzeszy – kompleksu Riese. Miał to być system kwater wojskowych i obiektów strategicznych, na którego realizację, jak współcześnie skrupulatnie obliczono, zużyto znacznie więcej betonu niż na budowę schronów przeciwlotniczych dla ludności cywilnej na terenie całej III Rzeszy. Setki więźniów obozu wzniesionego w pobliżu pracowało ponad siły w zamkowych podziemiach przy kopaniu tuneli oraz innych konstrukcji, których przeznaczenia do dziś nie udało się ustalić. Jak twierdzą znawcy tematu, współcześnie znane tunele i korytarze, o powierzchni 3 tysięcy metrów kwadratowych, są jedynie częścią podziemnych konstrukcji stworzonych tu przez hitlerowców – reszta została albo zniszczona, albo umiejętnie zamaskowana. Trudno się zatem dziwić, iż podziemia zamkowe obrosły całą masą legend, mitów i teorii spiskowych. Ponoć pod Dziedzińcem Honorowym ukryty jest ogromny dworzec, w którym znajduje się słynny Złoty Pociąg, a we wciąż nieodnalezionych skrytkach, schowkach i tajemniczych pomieszczeniach mają się mieścić archiwa z czasów II wojny światowej, a także zrabowane przez hitlerowców skarby europejskiej kultury i sztuki, w tym słynna Bursztynowa Komnata.

Ale do Książa turystów przyciąga nie tylko ponura sława kompleksu Riese i dreszczyk emocji związany z ukrytymi tam ponoć skarbami. Równie silnym magnesem jest najsłynniejsza lokatorka zamku – księżna Daisy, a właściwie Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless, bo tak brzmiało jej pełne nazwisko. Dziewczyna nie lubiła swych chrzcielnych imion i na co dzień używała przezwiska nadanego jej przez najbliższych – Daisy, czyli Stokrotka. Urodzona w angielskiej arystokratycznej rodzinie Cornwallis-West, mogącej się poszczycić królewskimi przodkami, ale niedysponującej funduszami na zapewnienie młodej pannie stosownego posagu, zawitała na Śląsk w 1892 roku, krótko po ślubie z Janem Henrykiem XV Hochbergiem, synem i potencjalnym spadkobiercą olbrzymiej fortuny swego rodu. Zawarte w grudniu poprzedniego roku małżeństwo było typową dla owych czasów „transakcją wiązaną”. Daisy wnosiła do rodziny swego męża królewskie pochodzenie, co znacznie podnosiło prestiż Jana Henryka i jego krewnych, natomiast on miał zapewnić jej życie w luksusie. I faktycznie tak było – przed Hochbergami stanęły otworem wszystkie europejskie dwory, a sama księżna wiodła beztroskie życie otoczonej zbytkami arystokratki. Przedsmak tego, co ją czeka, mogła poczuć już w dniu ślubu, jako że do ołtarza szła w podarowanej jej przez teścia koronie wysadzanej brylantami, a służba jej męża zwracała się do niej per „Wasza Wysokość”. Obsypywana przez małżonka kosztownymi prezentami, Daisy podróżowała po Europie, brylowała na salonach i dworach, budząc podziw przedstawicieli obu płci. Doskonale wpisująca się w kanony piękna obowiązujące na przełomie XIX i XX wieku, księżna była celebrytką owych czasów i gdyby żyła dzisiaj, zapewne nie schodziłaby ze szpalt tabloidów i głównych stron portali internetowych. Słynęła z dobrego gustu, pięknych strojów, na które nie szczędziła pieniędzy i które kupowała zazwyczaj w najdroższych paryskich czy londyńskich salonach mody, oraz ze wspaniałej biżuterii. Sporządzane co jakiś czas spisy posiadanych przez nią klejnotów, naszyjników, diademów czy broszek do dziś mogą przyprawić o zawrót głowy.

Czy jednak pozornie rozpieszczana przez męża księżna, której nie brakowało ptasiego mleka, była szczęśliwa? Czy dane jej było poznać smak prawdziwej miłości? Mogłoby się wydawać, że tak, a przynajmniej takie wrażenie mogli odnieść postronni, ale były to tylko pozory. Zawarte z rozsądku i wyrachowania małżeństwo nie było szczęśliwe. Wkrótce po ślubie okazało się, że jedynym, co łączy Daisy i jej męża, jest zamiłowanie do podróży i pasja do wydawania pieniędzy. Na domiar złego kobieta bardzo źle się czuła w ojczyźnie swojego małżonka i do końca życia nie nauczyła się dobrze władać językiem Goethego i Schillera. Krewnych i rodaków Jana Henryka gorszyła swoim nieszablonowym, a zdaniem wielu wręcz skandalicznym zachowaniem. Jej nader swobodny styl życia, połączony z wrodzonym poczuciem humoru i skłonnością do płatania figli, drażnił poukładanych do bólu Niemców, od dziecka przyzwyczajonych do sztywnych zasad pruskiego rygoru. Księżna nie była kobietą dającą się zamknąć w czterech ścianach bogatego domostwa ani ograniczającą swą rolę do towarzyskiej ozdoby bogatego małżonka. Podobnie jak wiele dam z wyższych sfer realizowała się w działalności charytatywnej, ale jej podejście do filantropii było rewolucyjne i wyprzedzało epokę, w której przyszło jej żyć. Co więcej, w czasach, gdy kobiety nie miały praktycznie żadnych praw, Daisy poważyła się parać dziedziną od wieków zastrzeżoną dla mężczyzn – polityką. Jako urodzona pacyfistka czynnie angażowała się w negocjacje pokojowe z darzącym ją sympatią cesarzem Wilhelmem II, naiwnie wierząc, że władca, tak samo jak zdecydowana większość Europy, pragnie pokoju. A kiedy jej wysiłki spełzły na niczym, przywdziała mundur pielęgniarski i pognała na front opiekować się rannymi żołnierzami.

Tej niebanalnej kobiecie życie nie szczędziło bolesnych razów. Daisy straciła dwójkę dzieci: pierworodną córkę i najmłodszego syna, a sama zmagała się z nieuleczalną chorobą, która w końcu skazała ją na inwalidztwo. Musiała też znosić niewierność męża (choć ostatecznie zdecydowała się na rozwód), liczne skandale gnębiące w dobie międzywojnia jej rodzinę, a także poważne problemy finansowe, bowiem na skutek poczynań Jana Henryka XV olbrzymia fortuna Hochbergów stopniała niczym śnieg w promieniach wiosennego słońca. Poznajmy zatem dzieje niezwykłej kobiety, przez bliskich zwanej Stokrotką, której przyszło żyć w epoce wielkich zmian historycznych i obyczajowych.

Patsy Cornwallis-West z dziećmi. Od prawej: Daisy, Shelagh i Georg; W&D Downey, Londyn

Rozdział 1
Dziewczyna zwana Stokrotką
Książęce zmartwienia

Książę Jan Henryk XI z troską przyglądał się poczynaniom swojego pierworodnego syna. Starał się wychować go na odpowiedzialnego, rozsądnego człowieka – zasługującego na miano głowy rodu Hochbergów, a zarazem pana na Pszczynie i Książu, który w przyszłości przejmie jedną z największych fortun w ówczesnej Europie.

Jan Henryk (niem. Hans Heinrich) XV książę von Pless z rodu Hochberg urodził się 23 kwietnia 1861 roku jako pierwszy syn Jana Henryka XI. Chłopiec odziedziczył po ojcu nadane mu na chrzcie imiona, a w przyszłości miał również odziedziczyć księstwo pszczyńskie. W rodzie Hochbergów od XVII wieku istniała dość osobliwa tradycja nadawania wszystkim męskim potomkom tego samego zestawu imion: „Jan Henryk”, przy czym, jak wyjaśnia Jerzy Polak w swojej monografii Poczet panów i książąt pszczyńskich. Od Fryderyka Erdmanna Anhalta do Jana Henryka XV Hochberga, numeracja towarzysząca owym imionom „oznaczała kolejność urodzeń synów o tym samym imieniu w rodzie”[1]. Stąd też zauważalna niekonsekwencja w numerach kolejnych hrabiów, a później książąt rodu Hochberg. I tak Jan Henryk XI był wprawdzie synem Idy von Stechow i jej męża z rodu Hochbergów, także noszącego imiona Jan Henryk, wraz z przysługującą mu cyfrą rzymską X. Ale już jego dziadek po mieczu nie był, jak wskazywałaby logika, Janem Henrykiem IX, tylko VI. Jak wyjaśnia Jerzy Polak, Jan Henryk X, ojciec Jana Henryka XI, był dopiero czwartym dzieckiem, a zarazem trzecim synem swoich rodziców. Jego „dwaj starsi bracia zmarli zaraz po urodzeniu (Jan Henryk VIII urodził się w sylwestra 1795 r. i zmarł w Nowy Rok, Jan Henryk IX w 1802 r.)”[2]. Niestety w tym całym galimatiasie zagubił się Jan Henryk VII, którego tożsamości nie udało się ustalić – być może zmarł zaraz po urodzeniu, a może po prostu urodził się martwy. Zgodnie z tradycją rodzinną trzeciemu synowi Jana Henryka VI i jego żony Idy, który notabene pochodził z bliźniaczej ciąży i miał siostrę Charlottę, nadano zwyczajowo dwa imiona i przeszedł do historii rodu jako Jan Henryk X. Na szczęście tym razem zły los nie zabrał Idzie i jej mężowi kolejnego dziecka i urodzony 18 grudnia 1806 roku chłopiec chował się cało i zdrowo, a rodzice wiązali z nim niemałe nadzieje. Trzeba przyznać, że Jan Henryk X spełnił je, i to z nawiązką, gdyż to właśnie on położył podwaliny pod przyszłą potęgę rodu i sprawił, że kolejne pokolenia rodziny znalazły się blisko tronu Prus i cesarzy niemieckich, zaś jego prawnuk cieszył się przyjaźnią samego Wilhelma II. A przecież w czasach, kiedy Jan Henryk X przejął księstwo, fortuna Hochbergów była już mocno nadszarpnięta przez targające ówczesną Europą zawirowania dziejowe: rewolucję francuską, wojny napoleońskie i Wiosnę Ludów. Jak czytamy, majątek hrabiego Jana Henryka VI pod koniec jego życia wyceniono „na ponad 430 tys. talarów. Jego długi sięgały sumy prawie 0,5 mln talarów. Praktycznie oznaczało to bankructwo. Aby ratować sytuację, część dóbr sprzedano [...]. Ostatnie lata życia hrabia Hans Henryk VI spędził bez faktycznego wpływu na majątek”[3]. Sytuacja uległa zmianie już w następnym pokoleniu, właśnie za sprawą Jana Henryka X.

Początki, dziś już nieistniejącego, Księstwa Pszczyńskiego (niem. Fürstentum Pless), ze stolicą rodową w Pszczynie, sięgają czasów średniowiecza. Początkowo była to kasztelania, którą z czasem włączono do księstwa opolskiego, a w 1517 roku tereny te stały się prywatną własnością węgierskiego rodu Turzonów, by potem jeszcze kilkakrotnie zmienić właścicieli. I tak ziemia pszczyńska przechodziła kolejno do rąk Promnitzów i rodu Anhalt-Cöthen (Anhaltowie z linii Cöthen, spotykana jest także pisownia Köthen), należącego do tak zwanej wyższej szlachty Rzeszy i dzięki małżeństwom spokrewnionego z Promnitzami. Za czasów Anhaltów król podniósł ziemię pszczyńską, wcześniej mającą status wolnego państwa stanowego, do rangi księstwa. Jego właściciele dodali wówczas do nazwiska „von Pless”, czyli „z Pszczyny”, bowiem Pless to niemiecka nazwa tego miasta. Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że w połowie XIX stulecia ród władający księstwem wygasł. Jego ostatni męski przedstawiciel, Henryk von Anhalt-Cöthen, zdając sobie sprawę z tego, iż umrze bezpotomnie, zawarł umowę sukcesyjną ze swoim siostrzeńcem, Janem Henrykiem X Hochbergiem z Książa koło Wałbrzycha. Ściśle związany ze Śląskiem ród Hochbergów, którego przedstawiciele przybyli na Śląsk w XIII stuleciu z sąsiedniej Saksonii i służyli jako rycerze na dworach piastowskich książąt, już w XIII wieku należał do najmożniejszych rodzin w księstwie świdnicko-jaworskim. Dwieście lat później Hochbergowie podzielili się na dwie linie: szlachecką z Dobrocina (niem. Güttmannsdorf koło Dzierżoniowa) i hrabiowską z Książa (Fürstenstein) koło Wałbrzycha oraz Roztoki (Rohnstock). Przez cztery stulecia, a więc od czasów, kiedy w 1509 roku rycerz Conrad von Hochberg kupił majątek Książ, siedzibą linii hrabiowskiej był zamek Książ, pierwotnie zwany Książęcą Górą, a potem – Książęcym Kamieniem. Co ciekawe, istniały trzy obowiązujące i równoprawne wersje nazwiska: Hoberg, Hohberg i Hochberg, przy czym, jak ustalili historycy, początkowo nazwisko rodu brzmiało Hoberg.

Ostatni, a przy tym bezdzietny władca Pszczyny z rodu Anhalt-Cöthen przekazał księstwo swojemu krewnemu w zamian za roczną rentę w wysokości 30 tysięcy talarów. Dla Hochberga bez wątpienia był to interes życia. W 1847 roku Jan Henryk X przejął od swego zmarłego wówczas wuja ziemie obejmujące znaczną część Śląska: miasta Bieruń, Mysłowice i Mikołów, a także kilkadziesiąt wsi. W rezultacie jego terytorium rozciągało się aż po dzisiejsze południowe dzielnice Katowic i Rudy Śląskiej. Na terenie księstwa leżały nie tylko żyzne pola uprawne oraz bujne i bogate w zwierzynę lasy, ale także dochodowe przedsiębiorstwa: działający od 1613 roku i sukcesywnie rozbudowywany browar, huta żelaza z wielkim piecem, którą na początku XVIII stulecia założył Baltazar Erdmann Promnitz, oraz huta szkła w Wesołej, skąd zresztą pochodziła część żyrandoli zainstalowanych w pszczyńskim pałacu. Tuż obok w 1789 roku powstała również huta cynku, gdzie produkowano ten metal metodą opracowaną przez Johanna Christiana Ruberga. Pszczyńscy panowie inwestowali także w górnictwo węgla kamiennego, zresztą na tym terenie istniała jedna z pierwszych działających na Śląsku kopalni – Emanuelssegen (późniejsza nazwa: Murcki). Janowi Henrykowi X po śmierci wuja dostała się zatem istna żyła złota. Już w 1848 roku otrzymał tytuł księcia Pszczyny, aczkolwiek stosowny dokument potwierdzający owo nadanie został wydany dopiero dwa lata później. W 1852 roku król powołał go do Izby Panów, czyli wyższej izby pruskiego parlamentu. Podczas inauguracyjnego posiedzenia Jan Henryk X został jej pierwszym przewodniczącym. Tytuł książęcy, Fürst von Pless, podobnie jak samo księstwo, był dziedziczny – na zasadzie majoratu[4], czyli przechodził z ojca na jego najstarszego syna. Jan Henryk X okazał się dobrym gospodarzem, ale prawdziwy rozkwit księstwa nastąpił dopiero za czasów jego najstarszego syna i spadkobiercy, Jana Henryka XI, który władzę w księstwie, oczywiście wraz z tytułem, przejął po przedwczesnej śmierci swojego ojca w 1855 roku. Pomimo że miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, okazał się wyśmienitym gospodarzem, obdarzonym smykałką do biznesu. Dzięki jego działalności majątek rodzinny jeszcze się powiększył – na przełomie XIX i XX stulecia należały do niego nie tylko rozległe, odziedziczone po przodkach posiadłości ziemskie, ale także dziewięć kopalń węgla kamiennego, dwie elektrownie, trzy gorzelnie, cukrownia, fabryka papieru, dwa kamieniołomy, wspomniany już browar w Tychach oraz trzydzieści dwa procent akcji Browaru Obywatelskiego w tym mieście. Nawiasem mówiąc, ten ostatni został wzniesiony w latach 1895–1897 z inicjatywy spółki Brieger Aktien Brauerei-Gesellschaft jako konkurencja dla należącego do księcia browaru. Jan Henryk XI dość szybko uporał się z rywalem, wykupując akcje przedsiębiorstwa. Tyskie browary były oczkiem w głowie tego przedsiębiorczego arystokraty, a on sam uważał je za swój największy życiowy sukces. Chcąc jak najlepiej poznać tajniki piwowarskiej profesji, często przychodził na teren zakładu, ale bynajmniej nie po to, by kontrolować proces produkcji, tylko by... pomagać fizycznie przy pracach! Potrafił też skutecznie sprzedać produkowany przez siebie trunek. Zadbał między innymi o to, by tyskie piwo było jednym z napojów serwowanych w trakcie uroczystego otwarcia wieży Eiffla w Paryżu. Pomimo braku ekonomicznego wykształcenia błyskawicznie reagował na zmiany na rynku – kiedy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX stulecia wybuchł kryzys w światowym hutnictwie, zlikwidował funkcjonujące na terenie jego włości huty i zamiast inwestować w przemysł ciężki, postawił na gospodarkę leśną. To właśnie dochody z tej działalności stały się jednym z filarów książęcego budżetu. Jan Henryk XI nie zaniedbywał też rolnictwa: na terenie księstwa funkcjonowały dwadzieścia cztery folwarki, na bieżąco elektryfikowane. Książę był także jednym z nielicznych magnatów niemieckich bez długów w bankach – dochody z browarnictwa, a przede wszystkim z gospodarki leśnej wystarczały nie tylko na życie w luksusie, ale i na pokrycie kosztów nowych inwestycji. Pan na Pszczynie słynął też ze swojej działalności charytatywnej: ufundował szpital joannitów w Pszczynie (dziś już nieistniejący) oraz gimnazjum (obecnie Liceum im. Bolesława Chrobrego), a 24 tysiące marek przekazał na budowę nowego kościoła katolickiego w Bojszowach, pomimo iż sam był ewangelikiem.

Ponieważ pasją księcia były polowania, dbał o to, by w należących do niego lasach nie zabrakło zwierzyny. W tym celu sprowadzał do nich daniele czy egzotyczne jelenie sika z Japonii, które – w przeciwieństwie do sprowadzonych z Berchtesgaden jeleni wapiti – szybko się zaaklimatyzowały. Zainicjował także hodowlę żubrów – w 1865 roku w zamian za dwadzieścia jeleni car Aleksander II ofiarował mu żubry z Białowieży, a konkretnie byka i cztery krowy, które stały się podwaliną pszczyńskiego stada. W efekcie, kiedy w Drugiej Rzeczpospolitej zabierano się do restytucji żubra w Białowieży, gdzie te piękne zwierzęta zostały wytrzebione, w lasach pszczyńskich bytowało stado złożone z czterdziestu dwóch osobników. Do Pszczyny chętnie zjeżdżali arystokraci i koronowane głowy z całej Europy – głównie po to, by oddać się ulubionej rozrywce wyższych sfer, czyli polowaniom. Zresztą sam książę w 1873 roku otrzymał dożywotni tytuł wielkiego łowczego królewskiego, który wiązał się z obowiązkiem organizacji królewskich polowań. Mianowano go też szefem cesarskiego urzędu łowieckiego. Nie były to zresztą wszystkie zaszczyty i godności, jakie spłynęły na Jana Henryka XI – w 1905 roku cesarz Wilhelm II nadał mu, wprawdzie tylko dożywotnio, najwyższy niemiecki tytuł książęcy: „Herzog” (wyższą rangę miał jedynie „Erzherzog” – arcyksiążę, przeznaczony wyłącznie dla członków domu Habsburgów). Odtąd pan na Pszczynie tytułował się „Herzog von Pless”.

Wprawdzie potomek Jana Henryka XI nie mógł odziedziczyć tego ostatniego tytułu, ale za to miał przejąć ziemskie włości swojego utytułowanego i wielce zasłużonego ojca. Zanim opowiemy o pierworodnym synu księcia Jana Henryka XI, wyjaśnijmy, dlaczego przy jego imionach widnieje rzymska cyfra XV, a nie – jak dyktuje logika – XII, zwłaszcza że był synem pierworodnym i nie miał starszych, przedwcześnie zmarłych braci. Otóż numery dwunasty, trzynasty i czternasty nosili trzej młodsi bracia Jana Henryka XI: urodzony w 1833 roku Jan Henryk XII, który zmarł zaledwie po czterech miesiącach od przyjścia na świat; Jan Henryk XIII Konrad, który urodził się w 1837 roku; oraz urodzony w 1843 roku Jan Henryk XIV Bolko Hochberg – dyplomata i kompozytor. Nie wiadomo, czym kierowali się członkowie rodu Hochbergów, nadając te same imiona swoim męskim potomkom, ale z całą pewnością nie brali pod uwagę problemów, jakie w przyszłości sprawi ta kwestia ich biografom.

Jan Henryk XI, mając na względzie nie tylko dobro swojego najstarszego potomka, ale także przyszłość rodu i należących do niego od pokoleń ziem, dołożył wszelkich starań, by jego następca i jedyny spadkobierca otrzymał solidne wykształcenie. Początkowo, tak jak to było w zwyczaju pruskiej arystokracji, przyszły książę pszczyński korzystał z dobrodziejstw domowej edukacji, ucząc się pod okiem starannie dobranych przez ojca guwernerów, ale z czasem trafił do ekskluzywnego Gimnazjum św. Magdaleny we Wrocławiu. Tam też jesienią 1879 roku zdał maturę. Jan Henryk wprawdzie nie błyszczał w gronie uczniów owej szacownej placówki, ale był dobrym i pojętnym uczniem. Już po maturze, również z woli ojca, rozpoczął studia uniwersyteckie w Berlinie, Genewie i Bonn, gdzie zgłębiał nauki ekonomiczne. Jan Henryk XI celowo obrał taką drogę dla swego spadkobiercy – nauka na renomowanych uczelniach miała przygotować młodego księcia do zarządzania olbrzymim majątkiem rodzinnym. Niestety młodzieńca bardziej niż opasłe tomiska omawiające zagadnienia gospodarki i ekonomii interesowało bujne życie towarzyskie i trwonienie ojcowskich pieniędzy. Przyczyn owych skłonności można upatrywać w dzieciństwie Jana Henryka, który dorastał w atmosferze luksusu, pławiąc się w dostatkach. Jego ojciec był jednym z najbogatszym ludzi nie tylko w Niemczech, ale wręcz w całej Europie – majątek pana na Pszczynie szacowano na, bagatela, 95 milionów marek. W dodatku rocznie przynosił aż 1 milion marek zysku. Jak podaje przywoływany wcześniej Jerzy Polak, bogactwo księcia plasowało go na piątym miejscu zestawienia „najbogatszych ludzi Niemiec. Na pierwszym miejscu był potentat finansowy Krupp von Bohlen, na drugim książę Henckel von Donnersmarck, a na czwartym baron Rotschild. Tym samym Jan Henryk XI był po Donnersmacku najbogatszym człowiekiem na niemieckim Śląsku”[5].

Wprawdzie Jan Henryk XV miał w przyszłości odziedziczyć wspomnianą fortunę i rodowe dobra, ale ponieważ jego ojciec był mężczyzną w sile wieku i nie zamierzał przechodzić w stan spoczynku, trzeba było znaleźć młodemu człowiekowi jakieś zajęcie. Przedsiębiorczy Jan Henryk XI postanowił, że jego syn zrobi karierę w działalności publicznej. Pierwszym etapem miała być służba wojskowa w armii cesarskiej, do której młody książę wstąpił w 1881 roku, by służyć jako tak zwany ochotnik jednoroczny w królewskim regimencie huzarów, a następnie w elitarnym regimencie huzarów gwardii, gdzie służbę odbywali wyłącznie synowie arystokracji. Wprawdzie kariera wojskowa nie była powołaniem Jana Henryka, ale do końca życia pozostał w nim pewien sentyment do armii – bardzo lubił paradować w mundurze huzarów i podtrzymywał kontakty z różnego rodzaju związkami wojskowymi oraz militarnymi. Ukończywszy w 1882 roku służbę wojskową, młodzieniec wyruszył w trwającą sześć lat podróż zagraniczną, w trakcie której odwiedził Indie oraz Amerykę Północną. Nie tylko zwiedzał, ale także romansował, uwodząc tamtejsze piękności, i trwonił majątek. Wyjątkowo spodobało mu się w Stanach Zjednoczonych; nawet zakochał się w pewnej Amerykance, z którą zapragnął się ożenić, ale ojciec nie wyraził na to zgody. Nie uchodziło, żeby syn niemieckiego księcia i jednego z najbogatszych ludzi w Europie żenił się z jakąś amerykańską przybłędą. O ile jednak stary książę, jak zaczęto wówczas nazywać Jana Henryka XI – pomimo że w 1885 roku skończył dopiero pięćdziesiąt dwa lata – nie chciał, aby jego pierworodny żenił się z Amerykanką, o tyle nie miał nic przeciwko temu, żeby objął on niemiecką placówkę dyplomatyczną w USA. Ze zrozumiałych względów młody człowiek, niemający żadnego doświadczenia w dyplomacji, nie mógł od razu przejąć posady ambasadora. Dzięki protekcji ojca i jego interwencji u samego kanclerza Bismarcka Jan Henryk XV odbył więc staż w berlińskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych (niem. Auswärtiges Amt), gdzie zetknął się z księciem Wilhelmem Hohenzollernem, późniejszym cesarzem Wilhelmem II. Jako że syn Fryderyka III Hohenzollerna był starszy od arystokraty z Pszczyny tylko o dwa lata, młodzieńców szybko połączyła przyjaźń. Przyszły cesarz z pewnością nie towarzyszył Janowi Henrykowi w jego podbojach miłosnych, bo kobiety w życiu Wilhelma odgrywały raczej marginalną rolę. Był on wręcz podejrzewany o homoseksualizm, podczas gdy dziedzic Pszczyny uchodził za typowego uwodziciela – na zabawę i kobiety wydawał krocie, zaciągając przy tym długi, które spłacał jego zamożny ojciec.

W 1886 roku, po zakończeniu stażu w ministerstwie, Jan Henryk XV objął stanowisko attaché w poselstwie niemieckim w Brukseli, a rok później – w ambasadzie w Paryżu, natomiast po zdaniu państwowego egzaminu dyplomatycznego w 1888 roku i uzyskaniu tytułu sekretarza został wysłany do ambasady niemieckiej w Londynie. Tam przepracował kolejny rok, by w sierpniu 1891 roku udać się z misją dyplomatyczną do Petersburga.

Wydawałoby się, że stary książę powinien być zadowolony z takiego rozwoju wydarzeń, wszak jego syn robił karierę w dyplomacji. Jednak pana na Pszczynie martwił hulaszczy tryb życia pierworodnego i jego beztroski stosunek do wydawania pieniędzy, czego widomym dowodem byli wierzyciele upominający się o spłatę długów zaciąganych bez umiaru przez młodego dyplomatę. Jan Henryk XI naiwnie sądził, iż małżeństwo skutecznie wyleczy jego syna z tych nagannych skłonności, dlatego rozglądał się za odpowiednią kandydatką na synową. Niestety książę nie palił się do ożenku, pomimo że ojciec próbował go zeswatać z którąś z niemieckich księżniczek. Żadna nie przypadła młodzieńcowi do gustu...

W tym czasie wśród niemieckiej arystokracji, a szczególnie w gronie jej męskich przedstawicieli, panowała istna anglomania – noszono się na angielską modłę, czytano angielską literaturę i zatrudniano angielskie guwernantki. Samych Anglików nieco to śmieszyło, czego dowodzi chociażby wzmianka zamieszczona w jednej z brytyjskich gazet: „Tenis, golf, jazda na rowerze, żeglowanie, polowania – w zasadzie każdy rodzaj aktywności na świeżym powietrzu – stały się teraz pasją nowej generacji, która w wielkim stopniu bezkrytycznie naśladuje Anglików, także w ich głupocie i wadach”[6]. Co więcej, w wielu arystokratycznych niemieckich domach na co dzień używano mowy Byrona. Wspomniana moda dotyczyła również żon, gdyż niemieccy kawalerowie właśnie na Wyspach szukali swoich przyszłych partnerek i matek swoich dzieci. Anglomania dotarła i do Pszczyny – wszyscy czterej synowie Jana Henryka XI zdradzali anglofilskie zamiłowania, co spotkało się z potępieniem ze strony samego cesarza. Stary książę wprawdzie marzył, by jego pierworodny ożenił się z jakąś panną z arystokracji niemieckiej, najlepiej księżniczką, ale kiedy dowiedział się, że najstarszemu synowi wpadła w oko pewna piękna angielska arystokratka, odetchnął z ulgą. Dziewczyna nie wywodziła się z zamożnej rodziny, ale miała oszałamiający rodowód, a to była rzecz nie do pogardzenia. „Rodzina Plessów jest jedną z najbogatszych w Prusach, lecz – choć bardzo szanowana – nie należy w Niemczech do mediatyzowanych rodów i jest niższa rangą od takich rodzin jak Hohenlohowie, Löwensteinowie lub Solmsowie, które były kiedyś rodami panującymi – wyjaśniał swoim rodakom autor artykułu zamieszczonego na łamach angielskiej gazety „The Lady’s Realm”. – Wielu członków szlachty z tytułem hrabiowskim jest przeto wyższymi rangą niż Plessowie”[7].

W 1891 roku Jan Henryk XV, wówczas na stanowisku sekretarza, wziął udział w balu otwierającym sezon, na którym jego uwagę przykuła pewna olśniewająca panna, właśnie wchodząca do towarzystwa: Maria Teresa Oliwia Cornwallis-West, zwana przez najbliższych Daisy – Stokrotką. Nie była to jednak miłość od pierwszego wejrzenia, niemiecki arystokrata nie ujrzał też w urodziwej dzierlatce materiału na żonę. Jak się przekonamy, został niejako przymuszony do oświadczyn przez sprytną matkę dziewczyny.

„Rewia Dzikiego Zachodu”, czyli dzieciństwo w świecie angielskiej socjety

Maria Teresa Oliwia Cornwallis-West urodziła się 28 czerwca 1873 roku na zamku Ruthin w hrabstwie Denbighshire w Walii, do dziś cieszącym się jak najbardziej zasłużoną opinią jednej z najpiękniejszych budowli w Walii. Ze wzgórzem wznoszącym się około stu stóp powyżej doliny Clwyd związana jest jedna z mniej znanych arturiańskich legend. Według tego podania właśnie tam król Artur miał się spotykać z jedną ze swoich kochanek. Na schadzkę udał się w przebraniu, ale został rozpoznany przez piktyjskiego wojownika Hueila mab Cawa, który poważył się na rzecz niebywałą – wydrwił króla. Obrażony władca nakazał go pojmać i skazał na śmierć. Następnie ściął go osobiście na kamieniu, który do dziś można oglądać w centrum miasta Ruthin. Tyle legenda. Zgodnie z ustaleniami historyków i archeologów początki zamku sięgają 1277 roku, kiedy został wzniesiony dla angielskiego króla Edwarda przez Dafydda, brata księcia Llewelyna ap Gruffudd, i pierwotnie był znany jako Castell Coch yn yr Gwernfot, czyli Czerwony Zamek na Wielkich Bagnach. Początkowo miał służyć jako twierdza obronna, a nawet wchodził w skład tak zwanego Żelaznego Pierścienia, czyli zespołu twierdz przeznaczonych przez Edwarda I do obrony przed Walijczykami, ale praktycznie nigdy nie wykorzystywano go do tego celu. Przez cały okres swego istnienia zamek był rezydencją mieszkalną. Budowla przechodziła z rąk do rąk, by w drugiej połowie XVII stulecia stać się własnością rodu Myddletonów, którego członkowie przekształcili zrujnowany już wówczas zamek w rezydencję rodową z prawdziwego zdarzenia. W XIX wieku Ruthin przeszedł na własność rodziny Cornwallis-Westów, z której pochodziła Daisy.

Rodzina małżonki Jana Henryka XV mogła się pochwalić nader dobrymi korzeniami, gdyż wywodziła swój rodowód od samego Henryka III Plantageneta, władającego Anglią w latach 1216–1272. Nie był to jednak jedyny zacny przodek przyszłej pani na Pszczynie i Książu. Inny, rycerz Roger de la Warr, który brał udział w bitwie pod Poitiers, osobiście pojmał króla Francji Jana II Dobrego, by przekazać go księciu Walii. Przy tej okazji oznajmił mu: „To najpiękniejszy dzień mego życia!” („C’est le plus beau jour de ma vie”). Wypowiedziane wówczas zdanie stało się z czasem zawołaniem połączonych rodów West i de la Warr. Pojmanie Jana II Dobrego nie było jedynym osiągnięciem Rogera, bitnego i dzielnego wojownika – dziesięć lat wcześniej brał udział w batalii pod Crécy i to właśnie on zdjął koronę z głowy pokonanego wówczas króla Francji Filipa VI Walezjusza. Innym znanym antenatem Daisy był baron Thomas West de la Warr, w latach 1610–1611 gubernator amerykańskiej kolonii Wirginia. To od jego nazwiska pochodzi nazwa stanu Delaware.

W czasie, gdy Daisy przyszła na świat, Cornwallis-Westowie nie zaliczali się już do zamożnych ludzi, co nie znaczy, że nie byli przyjmowani w kręgach angielskiej socjety. O „ubóstwie” rodziny świadczył chociażby fakt zarządzania posiadłościami: wspomnianym wcześniej Ruthin Castle oraz Newlands Manor w Hampshire. Z pamiętników prowadzonych przez przyszłą żonę księcia Jana Henryka XV wynika, że jej rodzice tworzyli zgodne i kochające się małżeństwo, pomimo że dzieliła ich spora różnica wieku, a pod względem usposobienia i temperamentów różnili się jak ogień i woda. Wysoki, bo mierzący sześć stóp i trzy cale, a więc niespełna dwa metry, pułkownik William Cornwallis-West był chodzącym uosobieniem angielskiej flegmy. Spokojny, oddany rodzinie, stronił od życia towarzyskiego, preferując malowanie obrazów w zaciszu domowym. „Pułkownik West był typowym staroświeckim gentlemenem, niezbyt może sprytnym, ale za to bardzo uczciwym – wspominała znajoma rodziny, pani Claude Beddington. – Większość życia spędził, służąc, jak najlepiej potrafił, swojemu hrabstwu, udzielając się w lokalnym rządzie, prowincjonalnej armii i tysiącu innych sprawach, przeważnie żmudnych, bezwdzięcznych i wymagających wiele zachodu. W życiu prywatnym był oddanym mężem i ojcem, jak również uprzejmym gospodarzem i szarmanckim przyjacielem. Przez wszystkie lata, kiedy go znałam, nie usłyszałam od niego ani jednego nieuprzejmego lub pogardliwego słowa w odniesieniu do kobiet. Jego osobowość przypominała mi zawsze cudowną postać «Pułkownika Newcome’a» z noweli Thackeraya [chodzi o postać prawego i szlachetnego pułkownika Thomasa Newcome’a, jednego z bohaterów dwutomowej powieści, a nie noweli, Williama Makepeace’a Thackeraya z 1855 roku Rodzina Newcome’ów – I.K.]”[8]. Ojciec Daisy był zauroczony Włochami, ich historią i sztuką, zwłaszcza malarstwem doby renesansu. O tę słabość obwiniał swoją nianię, rodowitą Włoszkę, która opiekowała się nim od urodzenia. A trzeba dodać, że William Cornwallis-West urodził się we Florencji w 1835 roku. W dorosłym życiu starał się jak najczęściej wyjeżdżać do Italii, skąd przywoził głównie obrazy. Z woli rodziców – podobnie jak jego starszy brat, a zarazem dziedzic rodzinnych włości, Frederick Arthur – ukończył Eton College, a potem studiował prawo i miał zostać adwokatem w Lincoln’s Inn. Nie zdecydował się jednak na adwokaturę, bowiem miłość do Włoch i tamtejszej sztuki wzięła górę nad miłością do prawa. W 1862 roku William wyjechał do Florencji, gdzie miał zamiar prowadzić życie artysty malarza. Ponieważ jednak uznał, iż musi szlifować swoje umiejętności, godzinami przesiadywał w Galerii Uffizi i kopiował dzieła starych mistrzów. Kto wie, może w końcu zaistniałby jako artysta, gdyby jego starszy brat nie umarł niespodziewanie w 1868 roku. William został wezwany przez matkę do powrotu na Wyspy, by przejąć rodzinne oraz publiczne funkcje związane z pozycją pana na Ruthin, a przede wszystkim – zarządzanie majątkiem. Nigdy jednak nie porzucił swojej malarskiej pasji, a goście jego rezydencji często widywali go z pędzlem i paletą.

William wprawdzie nie był człowiekiem wyjątkowo zamożnym, ale majątek, jakim dysponował, pozwalał na zakup cennych obrazów, zwłaszcza że ówczesny rynek sztuki był wręcz przeładowany rozmaitymi dziełami i cennymi bibelotami, co umożliwiało ich zakup po korzystnych cenach. Bez wątpienia kolekcja gromadzona przez Westa była doskonałą lokatą kapitału, a on sam niejeden raz z bólem sprzedawał jakiś cenny eksponat, aby podreperować rodzinny budżet. Wprawdzie ojciec Daisy kochał Włochy i włoską sztukę, ale nie wypierał się swoich walijskich korzeni. Nie tylko władał doskonale językiem walijskim, ale też znał i szanował tamtejszą historię, którą chronił od zapomnienia. W jego posiadłości w Ruthin organizowano między innymi Eisteddfod – tradycyjny doroczny walijski festiwal, od XII wieku promujący kulturę Walii i język walijski. Prezentowano na nim walijską poezję, teatr, tańce oraz wszelkiego rodzaju sztuki wizualne.

Tymczasem żona Williama, piękna i skoligacona z najznamienitszymi irlandzkimi rodami, Maria Adelajda Fitz-Patrick, którą poślubił w 1871 roku, była jego całkowitym przeciwieństwem. Żywiołowa, radosna, przepadała za wszelkiego rodzaju balami i życiem towarzyskim. Wprawdzie wyszła za mąż bardzo młodo, bo jako siedemnastoletnia dziewczyna, w dodatku jej małżonek był od niej starszy o dziewiętnaście lat, ale nie oznaczało to, że dała się zamknąć w czterech ścianach, zresztą nikt od niej tego nie wymagał. Jej zasadniczym zadaniem było zadbanie o ciągłość rodu, a więc urodzenie przynajmniej jednego syna – dziedzica majątku i nazwiska. Młodziutkiej Marii nie od razu udało się to osiągnąć, bowiem zanim wydała na świat chłopca, powiła córeczkę, Marię Teresę Oliwię, przyszłą księżną pszczyńską. Wprawdzie rok później, a konkretnie 14 listopada 1874 roku, urodziła dziedzica, George’a Fredericka, ale mało brakowało, a chłopiec umarłby zaraz po przyjściu na świat. I było w tym sporo winy jego matki, która już w bardzo zaawansowanej ciąży nieopatrznie oddała się płochej zabawie polegającej na uganianiu się za pałacowym ogrodnikiem, którego z bliżej nieokreślonych powodów chciała oblać wodą z gumowego węża. W efekcie doszło do przedwczesnego porodu o bardzo ciężkim przebiegu. Zajmujący się położnicą lekarze tak zaaferowali się jej stanem, że zupełnie nie zwracali uwagi na noworodka, który był niepokojąco cichy. Głośny krzyk jest oznaką zdrowia i siły noworodka – właśnie tak zachowują się dzieci, które przychodzą na świat bez komplikacji. Jeżeli jednak poród trwa długo i jest ciężki, a tak było w tym przypadku, dzieci nie krzyczą głośno, tylko cicho kwilą. Dokładnie jak mały George. Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby w pobliżu nie było jego babci, Oliwii Fitz-Patrick, która wzięła noworodka na ręce, dała mu klapsa w pośladek i podała mu kilka kropel brandy, dzięki czemu malec błyskawicznie doszedł do siebie. Nawiasem mówiąc, babka Oliwia, która mieszkała wraz z zięciem i córką, miała niemały wpływ na wychowanie trojga swoich wnucząt – bo Maria 15 lutego 1878 roku powiła jeszcze jedno dziecko, dziewczynkę Konstancję Edwinę. Ponieważ pani Fitz-Patrick była córką szambelana królowej Wiktorii, zarówno jej dzieci, jak i wnuki dorastały blisko dworu. Daisy mawiała, iż jej rodzina „odziedziczyła przyjaźń rodziny królewskiej”[9], a ona sama była z tego dumna.

Trudności finansowe sprawiły, że w 1877 roku Cornwallis-Westowie przeprowadzili się do Londynu, do dość ponurego domu przy Eaton Place 49, gdzie mieszkali przez kolejne pięć lat. Ruthin natomiast oddano w dzierżawę, z której dochód umożliwił rodzinie dostatnie życie, prowadzenie otwartego domu i bywanie na przyjęciach wydawanych przez angielską socjetę. Maria, uznawszy, że wypełniła swoje obowiązki wobec rodu, do którego weszła na skutek zawartego małżeństwa, oddała się teraz beztroskiej zabawie. Nie była wyjątkiem – w owych czasach bowiem wychowywaniem dzieci nie zajmowali się rodzice, ale wykwalifikowane nianie, opiekunki, a z czasem także guwernantki. Z punktu widzenia współczesnych może się to wydawać wręcz krzywdzące dla dzieci, ale w owych czasach nikt tego tak nie odbierał. Wręcz przeciwnie – kiedy w przyszłości Daisy będzie się upierać, aby móc więcej czasu spędzić z synami, ściągnie na siebie nie tylko potępienie ze strony członków własnej warstwy społecznej, ale także oburzenie niani. Czytając relacje z epoki, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, iż ówczesne matki traktowały często dzieci jak żywe maskotki, które na zmianę z ulubionymi pieskami można było zabierać na przejażdżki po londyńskim Hyde Parku. Obowiązywała jednak zasada, że damie mogło towarzyszyć tylko jedno dziecko, najlepiej córka, jako że pięknie odziane i ufryzowane dziewczynki prezentowały się znacznie lepiej niż ich bracia.

Z lektury pamiętników Daisy nie wynika jednak, żeby ona, jej siostra czy brat byli z tego powodu nieszczęśliwi. Wręcz przeciwnie – w swoich wspomnieniach księżna usprawiedliwia Marię, pisząc: „Moja matka [...] była piękną kobietą, dwadzieścia lat młodszą od mojego ojca, pełną takiej witalności, że nawet śmierci trudno byłoby wejść w jej ramiona. Nie mogły więc kłopotać ją małe dzieci ani ich pokoje. Chciała prowadzić swoje własne swobodne, ożywione życie. W konsekwencji w dużej mierze byłyśmy zostawione sobie samym i naszym guwernantkom”[10]. Cała trójka, a zwłaszcza córki, wielbiła zatem swoją mamę na odległość, a trzeba przyznać, że była ona dla nich wręcz wcieleniem idealnego piękna. Maria należała do tak zwanych professional beauties, czyli zawodowych piękności, kochanych i podziwianych na salonach. „Pani Maria Cornwallis West była najśliczniejszą kobietą Socjety w czasach, gdy kult piękności sięgał szczytów – można było przeczytać w artykule opublikowanym w „The Sunday Post” 25 lipca 1920 roku, a więc krótko po śmierci pani West. – Wiem, że i dzisiaj jest wiele pięknych pań w Socjecie, ale czar oblicza i maniery osądzane są teraz według innych kryteriów, niż było to za dni, kiedy Maria Cornwallis West dzierżyła berło Królowej Piękności i wraz z Panią Langtry, słynną «Lilią Jerseyu», rywalizowały o hołdy artystów i świata towarzyskiego Londynu. [...] Była niewątpliwie olśniewająco ładna, ale jej wielki sukces towarzyski nie opierał się tylko na urodzie. Dowcipna i pełna werwy, posiadała dużą umiejętność konwersacji i głęboki czar osobisty”[11]. Trudno się zatem dziwić, iż matka bohaterki naszej opowieści znalazła się w wąskim kręgu pięknych kobiet, otaczających następcę tronu księcia Walii, Edwarda, któremu zawsze towarzyszyła „flotylla białych łabędzi o wysmukłych szyjach i wytwornych, pokrytych klejnotami głowach”[12]. Na towarzyszeniu często się nie kończyło – książę słynął z niespożytego temperamentu seksualnego, który zaspokajał nie tylko w paryskim burdelu, gdzie miał nawet swój własny prywatny apartament, ale także w łożach rozmaitych aktorek, śpiewaczek oraz arystokratek, i to niezależnie od ich stanu cywilnego. A ponieważ piękną Marię często widywano w gronie otaczających go piękności, do tego sam książę bywał w londyńskim domu Westów, zastanawiano się, czy przypadkiem nie łączy go z Marią coś więcej niż przyjaźń. Pojawiła się nawet plotka, jakoby Daisy była córką Edwarda, ale jest to raczej mało prawdopodobne, choć nie niemożliwe.

Ze względu na fakt, iż w skład brytyjskiej socjety wchodzili głównie ludzie w ten czy inny sposób związani z Izbą Lordów albo z Izbą Gmin, londyński sezon towarzyski, który stanowił istotny element życia politycznego państwa, przebiegał według ustalonego harmonogramu, zależnego od kalendarza posiedzeń parlamentarnych. Już od XVIII stulecia w drugim tygodniu lutego, kiedy monarcha uroczyście otwierał sesję parlamentu, członkowie elity powracali do stolicy ze swoich wiejskich posiadłości, rozpoczynając tym samym doroczny sezon towarzyski. To wówczas odbywały się najwspanialsze bale, rauty, przyjęcia i imprezy charytatywne, których oficjalnym celem było zebranie funduszy na jakiś szczytny cel, choć tak naprawdę były doskonałą okazją do zabawy.

Prawdziwe otwarcie sezonu następowało jednak dopiero po Wielkanocy. Poprzedzające ją miesiące były tylko preludium do właściwego okresu bezustannych zabaw, tańców i przyjęć. W pierwszych miesiącach roku życie towarzyskie toczyło się znacznie spokojniejszym rytmem – organizowano zaledwie kilkanaście wieczorów tanecznych i kameralne obiady dla „tylko” około czterdziestu osób, a także tradycyjne popołudniowe przyjęcia przy herbatce. Na krótko przed świętami odbywały się premiery operowe i pierwsze audiencje na królewskim dworze, ale przyjmowano na nich jedynie nieliczne grono szlachetnie urodzonych osób; pozostali członkowie socjety spędzali czas w teatrach. W czasie Wielkanocy życie towarzyskie w stolicy imperium praktycznie zamierało. Rodzina królewska wyjeżdżała do zamku Windsor, zaś arystokraci udawali się do swoich wiejskich posiadłości, gdzie także wyprawiali bale, na których często bawiło się kilkaset zaproszonych gości. Ci, którzy nie mieli własnych rezydencji, opuszczali miasto i wyjeżdżali na krótki wypoczynek do Europy, a mniej zamożni – do Brighton. Pierwszy bal po powrocie rodziny królewskiej do Londynu odbywał się w ekskluzywnym klubie Almack’s, a potem bawiono się w rozmaitych rezydencjach prywatnych. Wszyscy wymieniali się zaproszeniami na śniadania, obiady i podwieczorki. W tym okresie miasto tętniło życiem: był to okres wystawnych przyjęć, a londyńskie parki przedpołudniami zapełniały się wytwornymi powozami z eleganckimi damami i dżentelmenami; panny z wyższych sfer uczyły się jazdy konnej, zaś popołudnia przeznaczano na pikniki i spacery. Po ogłoszeniu przerwy w posiedzeniach parlamentu członkowie socjety wyjeżdżali na wieś bądź w podróż za granicę. Do stolicy wracano pod koniec maja i właśnie wówczas zaczynał się główny londyński sezon. Otwierał go wernisaż sztuki w Royal Academy of Arts, a potem rozpoczynał się ciąg obiadów, rautów, wieczorów muzycznych, zabaw tanecznych, kurtuazyjnych wizyt i rewizyt u znajomych. Tradycyjne niedzielne przechadzki odbywające się w Hyde Parku były nie tylko formą relaksu, ale przede wszystkim okazją do zaprezentowania nowych toalet przez elegantki. W tym czasie odbywały się także targi przy Covent Garden, a do Londynu tłumnie zjeżdżali zagraniczni goście, w tym arystokracja oraz nowobogaccy Amerykanie. Z początkiem czerwca rozpoczynały się imprezy sportowe, w tym gonitwy koni Epsom Derby oraz tydzień wyścigów konnych w Ascot. O ile w pierwszej z wymienionych imprez uczestniczyli głównie przedstawiciele niższych klas społecznych, o tyle do Ascot zjeżdżała rodzina królewska i cała ówczesna śmietanka towarzyska Londynu. Z kolei lipiec to czas meczów krykieta organizowanych pomiędzy Izbą Lordów a Izbą Gmin, uniwersytetami Oxford i Cambridge oraz szkołami w Eton i Harrow. Urządzano wówczas także przyjęcia ogrodowe – garden party – z których część odbywała się w królewskich ogrodach pałacu Buckingham. Na początku sierpnia odbywały się wyścigi wioślarzy podczas Henley Royal Regatta, mecze tenisowe na kortach Wimbledonu oraz regaty żeglarskie Cowes Week. W dniu zwanym The Glorious Twelfth, to jest 12 sierpnia, Londyn praktycznie pustoszał – był to początek sezonu strzeleckiego, więc arystokraci wyjeżdżali do swoich posiadłości, by polować na dziką zwierzynę, natomiast mniej zamożni wyjeżdżali do europejskich kurortów.

Poza głównym sezonem kultywowano także tradycję tak zwanego małego sezonu towarzyskiego, który trwał od listopada do lutego, z przerwą na święta Bożego Narodzenia, i w którym brali udział głównie ci, którzy nie posiadali rezydencji wiejskich, więc siłą rzeczy zostawali na zimę w Londynie. Do tego grona zaliczali się prawnicy, politycy pełniący ważne funkcje w państwie, jak również członkowie korpusu dyplomatycznego, ale także ambitni, młodzi, mniej lub bardziej zamożni ludzie, którzy dosłownie wychodzili ze skóry, by dostać zaproszenie na salony. W trakcie takich nieformalnych przyjęć „małego sezonu”, kiedy spotykano się w niewielkich grupach, łatwiej było znaleźć przychylnego patrona z wyższych sfer, który mógłby wprowadzić chętnego w szeregi londyńskiej socjety. A tylko dzięki zaistnieniu w tym środowisku można było liczyć na zrobienie kariery.

W zasadzie trudno się dziwić Angielkom z wyższych sfer, że nie miały czasu dla swoich dzieci. Ich dni były wypełnione obowiązkami towarzyskimi praktycznie od rana do wieczora, zwłaszcza w sezonach wiosennym i letnim. Po porannym spacerze czy przejażdżce po Hyde Parku nadchodził czas na śniadanie i lekturę prasy. Każda dama i szanujący się dżentelmen zajadali się jajkami na boczku czy kiełbaskami, ale przede wszystkim przeglądali gazetę „The Morning Post”, na łamach której w osobnej rubryce publikowano dokładny harmonogram wszystkich wydarzeń towarzyskich danego dnia, co bardzo ułatwiało planowanie późniejszych wyjść. Po śniadaniu kobiety wsiadały do powozu i kazały stangretowi wieźć się na zakupy, z reguły na Piccadilly lub Covent Garden, ewentualnie wypełniały „niebywale uciążliwe” obowiązki domowe, do których należało między innymi płacenie rachunków. W godzinach porannych także odbywano wizyty, ale był to czas przeznaczony wyłącznie dla krewnych i najbliższych przyjaciół, natomiast popołudniami przyjmowano pozostałych gości, w tym petentów, przy czym zgodnie z zasadami savoir-vivre’u czas trwania tych popołudniowych wizyt nie mógł przekroczyć 30 minut. Po lunchu dżentelmeni opuszczali domowe pielesze, by udać się do parlamentu bądź prestiżowego klubu, zaś ich żony przyjmowały gości przybywających z oficjalnymi wizytami. Na tych spotkaniach obowiązywał określony dress code: w przypadku kobiet zakazane były suknie z obniżonym dekoltem i krótkimi rękawami, jak również koronki i masywna biżuteria, które zakładano na wieczór. Natomiast w przypadku panów niedopuszczalne była ubrania koktajlowe, czyli fraki i białe muchy (white tie). Obiad podawano między osiemnastą a dziewiętnastą, a po nim albo udawano się do opery lub teatru, albo podejmowano gości na spotkaniach towarzyskich, obowiązkowo przy akompaniamencie muzyki. Bale rozpoczynały się o godzinie dwudziestej drugiej i trwały do trzeciej nad ranem. Wszystkie przebiegały według ustalonego planu: rozpoczynały się spokojnymi walcami, a potem orkiestra przechodziła do energicznych kadryli.

Sama Daisy, podobnie jak jej młodsze rodzeństwo, nie uczestniczyła w bujnym życiu towarzyskim londyńskiej socjety, aczkolwiek w ich londyńskim domu bywali niezmiernie interesujący ludzie. Dzieci obserwowały ich wówczas z piątego piętra wielkiej klatki schodowej, ściszonym głosem komentując stroje dam odwiedzających rodziców. Na salony dziatwa wstępu nie miała, z wyjątkiem dni albo wieczorów, kiedy w odwiedziny do Eaton Place 49 wpadał książę Edward. Dostojny gość zawsze chciał się widzieć z dziećmi, dlatego nawet kiedy leżały już w łóżkach, nianie budziły je, przebierały i czesały, by odpowiednio ubrane, mogły się spotkać z księciem Walii. Wprawdzie nikt z rodzeństwa nie był zbytnio zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale nastrój poprawiał im sam Edward, który przynosił drobne prezenty. „Pamiętam taką sytuację – leżałyśmy, odpoczywając po lunchu, miałam wtedy dziesięć, a siostra siedem lat, kiedy książę przyszedł z wizytą i poprosił o spotkanie z dziećmi – czytamy we wspomnieniach księżnej. – Musiałyśmy więc wstać. Zeszłyśmy na dół, czując złość. Książę zadawał nam rozmaite pytania i śmiał się, gdy nie umiałyśmy odpowiedzieć, a raczej nie miałyśmy odwagi. Następnie włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej dwie małe broszki przypominające biedronki – takie małe czerwone owady z czarnymi plamkami, o których sądziło się, że przynoszą szczęście. Przyjmowałyśmy je ze strachem, ale w skrytości byłyśmy zadowolone, gdyż była to dla nas rekompensata za pospieszne wstawanie i słuchanie gderania niańki”[13].

Pomimo że piękna Maria nie była stale obecna w życiu swoich dzieci, to jednak – jak się wydaje – miała z nimi dość dobry kontakt, podobnie jak ojciec, który we wspomnieniach swojej najstarszej córki nie jest wcale „wykwintnym gatunkiem strasznego angielskiego dżentelmena, ale prawdziwym przyjacielem, kompanem zabaw swoich dzieci”[14]. W rodzinie istniał zwyczaj nadawania jej członkom rozmaitych śmiesznych przezwisk: „Mojego tatę nazywałyśmy «Poppets» («Kruszynka», «Dziecinka» lub równie zdrobniale), mamę natomiast traktowałyśmy jak siostrę i szokowałyśmy tym naszych wiktoriańskich krewnych, których miałyśmy niezliczoną ilość, nazywając ją Patsy. «Kruszynka» miał dla niej swoje własne prywatne imię – Mussie («Rozczochrana»)”[15]. Młodszego brata bohaterki naszej opowieści zwano Buzzie, czyli Buczek, a jej młodszą siostrę – Shelagh lub Biddy. Najstarszą z córek państwa West zwano natomiast Daisy – Stokrotką, bądź Dany, jak nazywała samą siebie, kiedy jeszcze nie umiała dobrze mówić. Rodzeństwo tworzyło zgraną, kochającą się paczkę, która spędzała czas na beztroskich zabawach, niemiłosiernie przy tym dokazując. Daisy miewała nader często zdarte kolana. Na owych harcach niejednokrotnie przyłapywał ich sam książę Edward, któremu takie zachowanie zupełnie nie przeszkadzało. Podobnie jak popisy ich matki, która zwykła zaskakiwać swoich gości, zjeżdżając na metalowej tacy ze schodów. Jeżeli wierzyć pani Claude Beddington, pani West kultywowała ów zwyczaj nawet jako dojrzała, przeszło pięćdziesięcioletnia dama, matka dwóch zamężnych córek i teściowa zamożnych arystokratów. „Kiedy przebywałam na zamku Ruthin w czerwcu 1907 r., Pani West musiała być co najmniej pięćdziesięcioletnią kobietą [Patsy miała wówczas pięćdziesiąt trzy lata – I.K.]. Pomimo tego wieczorem przy schodzeniu na obiad ni stąd, ni zowąd owinęła się ciasno swoją spódnicą i zjechała na dół po dębowych schodach «na samej sobie» (jak to jako dzieci delikatnie nazywaliśmy). Było to dla mnie coś zupełnie nowego, więc aż zaniemówiłam z wrażenia. Stojący obok Książę Westminsteru [zięć Patsy, mąż jej młodszej córki – I.K.] ze śmiechem stwierdził: «Niewielu ma takie teściowe!», z czym zupełnie się zgodziłam”[16].

Słynący z dość swobodnego podejścia do etykiety i wszelkiego rodzaju konwenansów książę Edward, późniejszy król, nie miał nic przeciwko tego typu igraszkom i cenił sobie poczucie humoru pani West. Pewnego dnia, gdy gościł w jej rezydencji, wracając z polowania, dostrzegł dziwny biały proporzec powiewający na jednej z wież zamku Ruthin. Ku swemu rozbawieniu wkrótce zorientował się, iż owa flaga to nic innego jak... kalesony pana domu powieszone na maszcie na rozkaz dowcipnej Patsy. Edward bardzo lubił samą panią West, ale za trójką jej dzieci wręcz przepadał. Ochrzcił je dość osobliwym mianem „Parady Dzikiego Zachodu” i tak właśnie adresował pisane do nich listy lub okolicznościowe życzenia.

Daisy kochała siostrę równie mocno jak brata, ale wydaje się, że miała wobec niej kompleksy i uważała się za znacznie od niej brzydszą. W jej oczach Shelagh była prawdziwą pięknością. „Miała piękne, duże, głębokie, ciemne oczy, kasztanowe włosy jak moja matka [...] cudowną figurę i cerę, jak wszyscy Westowie”[17] – twierdziła, przyznając jednocześnie, iż kiedy obie dorosły, to właśnie siostra przyciągała większą uwagę i zbierała znacznie więcej komplementów niż ona sama. Działo się tak za sprawą jasnych włosów, niebieskich oczu i porcelanowej cery – właśnie te cechy sprawiły, iż Shelagh postrzegano jako klasyczną angielską piękność. O dziwo, Daisy, pomimo że w przyszłości uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet Europy, jako dziecko nie była uważana za ładną. Jej własna matka ubolewała nad tym, iż córeczki nie dorównują jej urodą, a zatroskane nianie w dobrej wierze niemal znęcały się nad dziewczynką, próbując poradzić coś na jej fizyczne mankamenty. Ponieważ o medycynie estetycznej nikt wówczas jeszcze nie słyszał, sięgano po różne „sprawdzone” domowe metody: „Zarówno moja guwernantka, jak i nianie zawsze powtarzały, że jestem brzydka, mam za małe uszy, za dużą buzię i zadarty nos. By temu zaradzić, stale ciągnęły mnie za uszy, aby je powiększyć, i szczypały w nos, aby stał się orli. Wszystko to sprawiło, iż zaczęłam myśleć o pięknie jak o przekleństwie”[18]. Usprawiedliwiając te, z punktu widzenia współczesnych, barbarzyńskie praktyki, trzeba zauważyć, iż uroda dla dziewcząt niemających szans na posag, a do takich należały córki Patsy, była prawdziwym skarbem, umożliwiającym zdobycie zamożnego małżonka, który mógłby im zapewnić dostatni żywot. Brzydkie i ubogie panny praktycznie nie miały szans na zamęście. Czas pokazał, iż w stosunku do Daisy wszelkie obawy były próżne – wystarczyło poczekać, aby matka natura sama skorygowała domniemane braki urody dziewczynki, która wyrosła na bardzo ładną pannę. Choć zdaniem wielu zarówno ona, jak i jej siostra wciąż ustępowały urodą swojej matce. Tak przynajmniej uważała autorka przywołanego wcześniej artykułu: „Obydwie córki, Księżna von Pless i Księżna Westminsteru, odziedziczyły po niej urok, ale, moim zdaniem, ich matka miała go w znacznie wyższym stopniu. Pani Cornwallis West była unikalna”[19]. „Tortury” związane z niedoskonałościami urody nie ominęły nawet Buzziego, posiadacza odstających uszu, które korygowano za pomocą specjalnego aparatu. Nieszczęsny chłopiec musiał go nosić przez całą dobę, co przyniosło jednak pożądany skutek, bo kiedy dorósł, po szpecącej go wadzie nie było śladu.

Pomimo owych wątpliwej jakości „zabiegów” poprawiających urodę opiekujące się dziećmi Westów nianie pozostawiły po sobie bardzo dobre wspomnienia. Jedynie niania Haig zapisała się czarnymi zgłoskami w pamięci swoich podopiecznych. Miała sadystyczne skłonności i wychowywała małych Westów w iście drakońskiej dyscyplinie, doprowadzając do rozwinięcia u małego George’a zaawansowanej nerwicy, której widomym objawem było jąkanie się. Pozostała dwójka dzieci także źle znosiła obecność niani w ich życiu. Kto wie, do czego w końcu doprowadziłaby ta sytuacja, gdyby do akcji nie wkroczył zaprzyjaźniony z rodziną lekarz, doktor Ticket, który z niepokojem odkrył, iż jego mali pacjenci wcale się nie śmieją ani nawet nie uśmiechają. Przyjrzawszy się bliżej całej sytuacji, doszedł do wniosku, że kondycja psychiczna Daisy, jej brata i siostry jest w opłakanym stanie. Bezzwłocznie poinformował o wszystkim rodziców, którzy – zajęci bywaniem i obowiązkami towarzyskimi – nie zauważyli niczego niepokojącego w zachowaniu potomstwa. Na szczęście bardzo szybko ustalono, kto jest winny takiemu stanowi rzeczy, i wypowiedziano pani Haig posadę. Jej miejsce zajęła pani Evans, kobieta zupełnie innego formatu, ale wyrządzone przez jej poprzedniczkę szkody były trudne do naprawienia. Nieszczęsny George wyleczył się z wady wymowy dopiero w szkole średniej.

Po pięciu latach mieszkania w dość obskurnym i nielubianym przez dzieci londyńskim domu przy Eaton Place 49 stan finansowy rodziny Westów poprawił się na tyle, że mogła przeprowadzić się do Rothin. Dla Daisy to właśnie ta prastara posiadłość, podobnie jak rezydencja w Newlands, gdzie spędzała wraz z rodzeństwem wakacje, stała się prawdziwym domem rodzinnym. Co ciekawe, Westowie zawitali do Newlands dopiero po śmierci prawowitej właścicielki, matki Williama, Teresy, po której zresztą Daisy odziedziczyła imię, jak sama mawiała – „sztuczne i napuszone”. Zanim starsza pani zamknęła oczy na zawsze, rodzina jej syna miała stanowczy zakaz wstępu do Newlands, gdyż matka Williama nie znosiła swojej synowej, tej „irlandzkiej dzikuski”, którą jej syn ośmielił się poślubić wbrew woli swojej matki. Daisy szczerze pokochała Newlands, podobnie jak nielubiana przez teściową Maria, która w ogrodach okalających rezydencję mogła wreszcie dać upust swojej ogrodniczej pasji i hodować rzadkie odmiany hortensji oraz rododendronów. Przywoływana wcześniej pani Beddington twierdziła nawet, że gdyby Patsy żyła w latach dwudziestych, „zrobiłaby majątek jako projektantka ogrodów. Jej wyczucie koloru i pomysłowość co do cudownych aranżacji nawet najbardziej niedogodnych miejsc równała się geniuszowi. Upiększała wszystko, czego się dotknęła, zarówno w ogrodach w Ruthin, jak i w Newlands, i gdziekolwiek się w nich spojrzało, pejzaż wydawał się piękniejszy od poprzedniego”[20].