Zaliczenie z tragedii - Elizabeth LaBan - ebook + książka

Zaliczenie z tragedii ebook

Elizabeth LaBan

4,0

Opis

Duncan wraca po wakacjach do Szkoły Irvinga. Ma przed sobą trudne zadanie: tradycyjnie zadawany uczniom ostatniej klasy referat o tragedii. Pisząc pracę zaliczeniową, pod okiem ekscentrycznego pana Simona, Duncan przesłuchuje nagrania zostawione dla niego przez absolwenta Irvinga, Tima. Opowieść Tima odkrywa pewne tajemnice z życia uczniów i ujawnia kulisy tragedii, która zdarzyła się w ostatnim roku.

  Urzekająca, piękna opowieść o pierwszej miłości, inności, odpowiedzialności, osamotnieniu – i o tym, jak łatwo stracić to, co dla nas ważne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzewe

Dobrze spędzony czas

4,4⭐
00

Popularność




This translation published by arrangement with Random House Children’s Books, a division of Random House, Inc.

Tytuł oryginału: The Tragedy Paper

Text by Elizabeth LaBan Copyright © for the Polish translation by Akapit Press Sp. z o.o., Łódź 2014.

Okładka: Photographer / Lee Avison / Trevillion Images

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Przekład: Emilia Kiereś

Korekta: Magdalena Granosik

Wydanie I, Łódź 2014

ISBN 978-83-64379-59-8

AKAPIT PRESS Sp. z o.o.93-410 Łódź, ul. Łukowa 18 B tel./fax 42 680 93 70 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.ple-mail: [email protected]

Skład wersji elektronicznej: [email protected]

Książkę dedykuję Alice i Arthurowi.

Rozdział 1. Duncan

Wejdź i znajdź przyjaźń

Przechodząc pod kamiennym łukiem bramy prowadzącej do internatu uczniów ostatniej klasy, Duncan myślał o dwóch sprawach: o tym, jaki „skarb” mu zostawiono, oraz o swoim zaliczeniu z tragedii. No, może o trzech: martwił się też, który pokój mu przypadnie.

Gdyby nie ten drugi punkt – próbował przekonać sam siebie – byłby prawie w stu procentach szczęśliwy. Prawie. Ale to zaliczenie – odpowiednik pracy dyplomowej w Szkole Irvinga – wysysało co najmniej trzydzieści procent jego dobrego samopoczucia, co było przykre w tak ważnym dniu. Przez najbliższych dziewięć miesięcy sporą część czasu miał poświęcić próbom zdefiniowania tragedii w sensie literackim, czyli na przykład: co sprawia, że Król Lear jest tragedią. Kogo to obchodziło? Nawet w tej chwili mógł odpowiedzieć na to pytanie: tragedia jest wtedy, kiedy zdarza się coś złego. Złe rzeczy dzieją się nieustannie. Ale nauczyciel angielskiego w ostatniej klasie – pan Simon, który, tak się złożyło, został opiekunem jego rocznika – był właśnie osobą, którą to obchodziło. Obchodziło go to bardzo i uwielbiał rzucać słowami takimi jak „wzniosłość” i „pycha”. Duncan znacznie chętniej zająłby się liczbami zamiast słów, ale słyszał o rzadkich przypadkach, kiedy to uczniowie ostatniego roku z Irvinga bez zbytniego wysiłku radzili sobie z zaliczeniem. Może tak naprawdę wystarczyło zaliczyć to na tróję. Nie pozwoli, żeby ta sprawa zepsuła jego ostatni rok w szkole. Nie po zeszłorocznych błędach, które popełnił. Po namyśle uznał jednak, że może przydałaby mu się taka odskocznia; było to z pewnością lepsze niż rozpamiętywanie przeszłości.

Duncan zmusił się do przejścia przez bramę bez zatrzymywania się – pokusa, by stanąć i przeczytać wyryte w kamieniu przesłanie, była silna. Ale chodził do tej szkoły już od trzech lat – doskonale wiedział, co tam napisano. Wyglądałby głupio, gdyby się zatrzymał, więc zamiast tego szepnął do siebie: „Wejdź i znajdź przyjaźń”. Wielokrotnie już przechodził pod tą sentencją; nie miał wyboru, kiedy szedł do jadalni albo do gabinetu dyrektora. Nigdy wcześniej nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Ale teraz, cóż, miał nadzieję, że coś w tym jest, że wszyscy ci ludzie rzeczywiście byli jego prawdziwymi przyjaciółmi, cokolwiek to znaczyło. Po tym, co przeszedł, będzie potrzebował ich wsparcia bardziej niż kiedykolwiek.

Uczniowie ostatniej klasy mieszkali tuż przy dziedzińcu – było to piękne podwórze, otoczone głównymi zabudowaniami szkolnymi. Pokoje – takie jak ten, który Duncan zajmował wraz z Tadem przez ostatnie trzy lata – przedzielono na pół, by uczniowie mogli mieszkać w pojedynkę. Po raz pierwszy, odkąd chodził do szkoły, miał dostać pokój tylko dla siebie. Oczywiście, to były klitki. Ale Duncan z radością zamieszkałby nawet w szafie, gdyby tylko znajdowała się przy dziedzińcu i gdyby mógł być tam sam.

Wszedł do budynku, wdychając znajomy zapach posiłku z jadalni oraz, jak mu się zawsze zdawało, woń papieru, atramentu i intensywnie myślących mózgów, po czym ruszył w stronę schodów. Zawahał się, wiedząc, że teraz uzyska odpowiedź – lepszą lub gorszą – na pytanie, które wracało do niego przez całe lato, kiedy to z nadzieją zastanawiał się, w jakim pokoju chciałby mieszkać. Wiedział, co by go uszczęśliwiło, gdyby miał tu cokolwiek do gadania: jeden z pokojów z widokiem na dziedziniec, w połowie korytarza, obok pokoju Tada.

Ktoś dotknął ręką jego ramienia i Duncan się odwrócił.

– Dalej, człowieku, na co czekasz? – spytał Tad z szerokim uśmiechem.

Duncan pochylił się, żeby podać mu dłoń, ale Tad cofnął się w ostatniej chwili. Dał znak przyjacielowi, by go gonił, i wbiegł po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Duncan zrobił ruch, jakby chciał ruszyć za nim, ale się powstrzymał. To była właśnie ta chwila; niemalże nie chciał znać odpowiedzi. Jedynie ubiegłoroczni absolwenci wiedzieli, który pokój przypadnie któremu uczniowi. Kazano im przysiąc – dosłownie, złożyli przysięgę, za złamanie której groziła utrata kilku punktów w średniej końcowej (i powiadomienie college’u danego ucznia) – że się nie wygadają. Ostatniego dnia szkoły każdy z nich powiesił na drzwiach pokoju imię swojego następcy, pozostawiając też „skarb”, który każdy z nowych lokatorów miał znaleźć w pierwszym dniu następnego roku szkolnego. Po tym korytarze zapieczętowano aż do sierpnia. Wielu próbowało się dostać na to piętro, usiłowano nawet przekupić ekipę sprzątającą, która w tygodniu poprzedzającym rozpoczęcie roku miała oczyścić powietrze z kurzu. O ile Duncan wiedział, nikomu się nie udało.

A skarbem, który czekał na niego, mogło być wszystko.

– Hej, Dunc! – zawołał Tad z góry. – Jeśli tu nie wejdziesz, ukradnę twój skarb!

Duncan miał ochotę spytać, który pokój dostał, ale nie był w stanie. Co się z nim działo? To nie było przecież nic wielkiego. Niezależnie od tego, gdzie miał mieszkać i co dla niego zostawiono – jaką rzeczywistą zmianę mogło to spowodować w jego życiu? Tym niemniej bardzo by chciał mieć dobrą opowieść do sprzedania przy kolacji. W najgorszym razie mógłby skierować rozmowę na tory oddalone od tematu, który, jak się obawiał, wszyscy tak naprawdę chcieliby poruszyć.

W przeszłości wśród skarbów znajdowano różne rzeczy – zaczynając od prawie trzymiesięcznej zapleśniałej pizzy, na czeku na pięćset dolarów kończąc. Krążyła plotka, że niektórym szczęściarzom pozostawiono dwa bilety na mecz Jankesów, udział w jakiejś znanej spółce i bon upominkowy do jednej z najelegantszych restauracji w hrabstwie Westchester. A raz, jak głosiła legenda, wiele lat temu jednemu z uczniów zostawiono szczeniaka buldoga angielskiego (buldog był szkolną maskotką). Podobno władze szkolne chciały znaleźć dla niego nowy dom, ale w końcu pozwolono psu zostać i nazwano go Irving. W bibliotece wisiało jego zdjęcie, jednak za każdym razem, kiedy Duncan pytał któregoś z nauczycieli, czy wszystko to rzeczywiście było prawdą, odmawiano mu odpowiedzi. Krążyło też mnóstwo opowieści o kiepskich skarbach, takich jak paczki M&M’s i przypadkowe książki.

Duncan powoli wszedł po schodach. Inni uczniowie mijali go w biegu, klepiąc go po plecach. To były schody używane zarówno przez chłopców, jak i dziewczyny, ale uczennice skręcały tu w swój długi korytarz, z którego rozciągał się widok na zalesione tereny za szkołą. Duncan słyszał, jak jedna z dziewczyn piszczy, że w jej pokoju jest królik – czy to w ogóle było możliwe? Ktoś musiał się dogadać ze sprzątaczkami, a te najwyraźniej zgodziły się na wniesienie zwierzaka w ostatnich dniach; podobnie musiało być w przypadku tajemniczego buldoga. Duncan miał nadzieję, że nie dostał żadnego zwierzęcia. To było ostatnie, czego by sobie życzył.

Był już prawie na górze. Gdyby podniósł wzrok, mógłby zobaczyć, które drzwi są jeszcze zamknięte; mógłby zacząć zgadywać, które należą do niego. Ale korytarz był długi. Większość drzwi na tym końcu była otwarta, a więc ich mieszkańcy już znaleźli swoje kwatery. Duncan widział, że drzwi w drugiej połowie korytarza są zamknięte – do niektórych przyklejono taśmą papierowe konstrukcje, do innych – wycięte litery składające się w imiona. Jego własne imię nie wpadło mu w oko. Był w połowie korytarza, kiedy doznał tego przygnębiającego uczucia. Właśnie w tej chwili Tad wybiegł ze swojego pokoju.

– Dostałem zeszłoroczny pokój Hopkinsa – powiedział. – Zgadnij, co mi zostawił.

– Co? – spytał Duncan bez zainteresowania. Chciał wziąć się w garść. Tad zachowywał się dość normalnie; może nikt nawet nie myślał o tym, co się stało w zeszłym roku. W jakimkolwiek pokoju miał zamieszkać Duncan, jakikolwiek skarb mu zostawiono, wszystko to i tak odejdzie w niepamięć za dzień albo dwa. Dłużej rozmawiano jedynie o wyjątkowo wspaniałych skarbach. A co do pokoju – przyzwyczai się do wszystkiego. Tak naprawdę był tylko jeden, w którym nikt nie chciał mieszkać.

– Wejdź – powiedział Tad, sprowadzając Duncana na ziemię.

Chłopak niechętnie wszedł do pokoju Tada i rozejrzał się. Nie był tak mały, jak się tego spodziewał. Właściwie wydawał się bardzo duży. Stało tam łóżko – mniejsze niż zwykłe pojedyncze, o ile to było możliwe – i maleńkie biurko, chociaż tak naprawdę nikt nigdy nie pracował u siebie w pokoju, wszyscy szli się uczyć do Hallu. Tad otworzył drzwi szafy i wskazał jej wnętrze. Duncan zobaczył wsuniętą na tył jednej z półek butelkę z wielką złotą kokardą – wyglądało to na jakiś alkohol. Tad sięgnął po trunek.

– Bourbon – powiedział z dumą. – Dobra rzecz. Podobno z rodzinnych rezerw. Ma dwadzieścia lat!

– Ha – skwitował Duncan.

– Napijesz się?

– Nie, nie teraz. Muszę znaleźć swój pokój – odparł. Ale zaraz dodał: – Może później.

– Jeszcze go nie znalazłeś? – spytał Tad z niedowierzaniem. – To idź szukać.

Duncan wyszedł znów na korytarz. Wszyscy biegali w tę i z powrotem, z pokoju do pokoju; rzucali piłki, puszczali muzykę.

Jutro wszędzie będzie cicho, ale dzisiaj prawie wszystko było dozwolone, choć bourbon zapewne nie. Tym razem Duncan poszedł prosto na koniec korytarza. Wiedział, co go martwi: przeczuwał, że dostanie narożny pokój, ten, którego nikt nie chciał. Nie mylił się. Na kawałku białego papieru w linie nagryzmolono jego imię. Otworzył drzwi i natychmiast przypomniał sobie, dlaczego nikt nie miał ochoty tu mieszkać: światło wpadało tu tylko przez maleńkie okrągłe okienko, które świetnie wyglądało z dołu, z zewnątrz – ale nie stąd. W dodatku ten pokój był znacznie mniejszy niż pokój Tada! Duncan rzucił się na swoje niepościelone wąskie łóżko. Wszystkie jego rzeczy, odebrane i wniesione już wcześniej, ułożono schludnie w kącie. Był tak zawiedziony, że niemal zapomniał o skarbie. Kiedy tylko go zauważył, poczuł się jeszcze gorzej – o ile było to możliwe. Na małym biurku leżał stosik płyt CD. Cudownie. Muzyka – to było niemal gorsze niż spleśniała pizza, bo nie było nawet interesujące. Poza tym – kto dziś jeszcze słucha płyt? Wiedział, kto zajmował ten pokój w minionym semestrze: to był ten albinos. Duncan nie mógł uwierzyć we własnego pecha.

Pochylił się w stronę biurka – pokój był tak mały, że można było dosięgnąć wszystkiego z dowolnego miejsca, nie wstając ani nie przesuwając się. Płyty ustawiono starannie, a obok znajdował się złożony liścik. Duncan powoli rozwinął kartkę – list był napisany na maszynie i podpisany tym samym gryzmołowatym pismem:

Drogi Duncanie,

wiem, co pewnie myślisz w tej chwili. To znaczy – założę się, że myślisz o wielu sprawach, ale na samym początku tej listy jest na pewno przekonanie, że to beznadziejny pokój. Nieprawda. W szafie znajduje się tajny schowek, jakiego nie ma nikt inny; możesz w nim ukryć wszystko: trzecia półka, pchnij tylko równo listewkę, a ona się przesunie. Poza tym trudno jest zajrzeć przez okno i pod drzwiami, więc możesz mieć światło zapalone dłużej niż wszyscy. Z kolei panu Simonowi będzie przykro, że dostałeś taki kiepski pokój, więc będzie Ci przynosił dodatkowe frykasy.

Skoro już napisałem to wszystko, mógłbym teraz stwierdzić, że w sumie czas, który spędziłem w tym pokoju, był okropny, i myślę, że wiesz dlaczego, ale chciałbym Ci to wyjaśnić. Kiedy powiedziano mi, że masz tu zamieszkać, przyznam szczerze, nie mogłem w to uwierzyć. Może domyślasz się, co zaraz powiem, ale powiem to i tak. To ważne, żebyś wiedział, dlaczego i w jaki sposób wszystko tamto się zdarzyło. Ktoś musi – ktoś może być w stanie wykorzystać te informacje i nie popełnić tych samych błędów co ja. Chyba. Nie wiem. Posłuchaj mojej historii. Możesz myśleć, że płyty to głupi podarunek, ale zważywszy na to, jak zareagowałem na Ciebie w jadalni w zeszłym roku i że mogę sobie jedynie wyobrazić, jak się czujesz, mam nadzieję, że docenisz ten skarb. Bez problemu odsłuchasz płyty na swoim laptopie.

Nie wiem, jak dobrze znałeś Vanessę, ale to jedyna poza Tobą osoba na świecie, która ma kopię tych płyt, a ja nie mam sposobu, żeby się dowiedzieć, czy je przesłucha albo czy już to zrobiła. Mam nadzieję, że tak. A może nie mam. Ale pozwól, że powiem Ci jedną ważną rzecz, której – mógłbym się założyć – się nie spodziewałeś, a potem zostawię Cię u początku Twojego ostatniego roku w tej szkole: to, co usłyszysz – słowa, muzyka, mój upadek – podobnie jak Twój zauważalny czy faktyczny w nim udział – posłuży Ci lepiej, niż sobie wyobrażasz. W zasadzie – daję Ci najlepszy prezent, najlepszy skarb, o jaki mógłbyś prosić. Daję Ci materiał do Twojego zaliczenia z tragedii.

Twój oddany,

Tim

Duncan słyszał głosy wszystkich na korytarzu. Chciał być tam z nimi, ale musiał przyznać, że jest ciekaw i, jeśli miał być naprawdę szczery, czuł się trochę przestraszony. Wyjął z torby swój laptop, postawił go na biurku i wsunął pierwszą płytę. Potem włożył słuchawki i wcisnął „Play” na odtwarzaczu.

Rozdział 2. Tim

…w końcu nadeszła pora odjazdu

Po pierwsze, pozwól, że ci podziękuję, że zdecydowałeś się posłuchać. Tyle razy myślałem o naszym ostatnim spotkaniu i o tym, jak żałowałem, że nie dokonałem innego wyboru. Ostatecznie nie zmieniłoby to większości rzeczy, które się wydarzyły – tamto już się stało. Ale tobie mogło pomóc – przy założeniu, że cokolwiek z tego, do czego doszło, miało na ciebie jakikolwiek wpływ. Mogę jedynie zgadywać, że tak.

Wyobrażam sobie ciebie przy moim biurku, które teraz jest twoje; przekładasz pudełka z płytami, a myśl o tym, że słuchasz tam mojej historii, przynosi mi pocieszenie. W rzeczywistości jest to jedyna pociecha, jaką mogę znaleźć, nie mając pomysłu na to, jak się cofnąć i przeżyć wszystko jeszcze raz – co nigdy nie będzie możliwe. Więc oto i ona: moja najlepsza próba nadania wszystkiemu sensu. Spróbuję odtworzyć minione wydarzenia, ale najpierw musisz zrozumieć, co do nich doprowadziło – to też jest ważne. Rozmowy, które usłyszysz, nie różnią się znacznie od tamtych prawdziwych, ale jedno jest pewne: pamiętam każde słowo, jakie kiedykolwiek powiedziała do mnie Vanessa, i każde słowo, jakie ja kiedykolwiek powiedziałem do niej.

Spędziłem sporo czasu, próbując podjąć decyzję, w którym miejscu zacząć tę opowieść. Teraz widzę, że z wielu powodów miejsce, w którym się ona zaczyna, jest końcem wielu innych rzeczy.

W dniu, w którym wyjechałem do Irvinga, byłem ostatnią osobą, która opuściła mój dom – i nie mam na myśli jednodniowego wyjścia, ale opuszczenie go na zawsze. Moi rodzice – ojciec umarł, kiedy byłem niemowlakiem, więc odnoszę się tu do mojej matki i dość nowego ojczyma – przeprowadzili się już do Nowego Jorku. W każdym razie ich rzeczy się tam przeprowadziły; oni sami wyjechali na sześć miesięcy do Włoch, gdzie rozkręcali filię swojego biura podróży. Przez dwie noce spałem więc w domu sam. Naprawdę, nie miałem nic przeciwko temu; lubię przebywać sam. Miałem laptop i mikrofon i zająłem się nagrywaniem domowych odgłosów, bo wiedziałem, że już nigdy nie usłyszę dokładnie tych samych dźwięków. W nocy zapisałem je na płytach, żeby wziąć je z sobą. Spałem w śpiworze na podłodze mojego pokoju. A potem w końcu nadeszła pora odjazdu. Starałem się nie oglądać za siebie, kiedy zamknąłem drzwi na klucz i ruszyłem w stronę taksówki. Wyznaję: raz się obejrzałem.

*

Taksówkarz mówił niewiele, więc przez całą drogę obserwowałem, jak ciężkie, szare chmury zakrywają niebo. Podobała mi się jazda na lotnisko: czułem ulgę, że jestem poza domem, zawsze też lubiłem się gdzieś zaszywać – byle nie przebywać na widoku. Musiałem tylko jakoś przedostać się przez lotnisko do mojego miejsca w samolocie, zanim znów będę mógł się zaszyć.

Kiedy zastanawiałem się nad tym dokładniej, zgadywałem, że zaszycie się oznaczało dla mnie: zniknąć z widoku na tyle, na ile jest to możliwe. Jak wiesz, bardzo trudno mnie nie zauważyć, a kiedy ludzie widzą mnie po raz pierwszy, prawie zawsze się gapią. Przez całe lata wypróbowywałem wiele sposobów, które pomogłyby mi się wmieszać w tłum: makijaż, który sprawił tylko, że wyglądałem jak gotycki pozer; farbowanie włosów i brwi na czarno, przez co wyglądałem jak wampir. Moja matka tego nie znosiła, a mnie, zanim skończyłem piętnaście lat, też to obrzydło, więc postanowiłem więcej nie próbować.

Co pomyślałeś, kiedy zobaczyłeś mnie po raz pierwszy? Widziałeś wcześniej jakiegoś albinosa? Czy popędziłeś z powrotem do pokoju – tak jak to pewnie robią inni – żeby sprawdzić, co to albinizm, co go powoduje i czy jest zaraźliwy? Jeśli nie, pomogę ci: albinizm nie jest zaraźliwy i oznacza po prostu, że nie mam pigmentu ani w skórze, ani we włosach; dlatego moje włosy są wstrząsająco białe, a skóra jeszcze bielsza. Czasami, kiedy idę przez tłum, czuję się, jakby oświetlał mnie reflektor – myślę, że właśnie taki wyblakły się wydaję. Nawet na lotnisku, gdzie wszędzie wokół jest masa ludzi, nie można mnie nie zauważyć.

Jazda na lotnisko minęła zdecydowanie zbyt szybko. Kiedy taksówkarz spytał, którymi liniami lotniczymi podróżuję, a potem zatrzymał się przy krawężniku, nie ruszyłem się. Jeśli mam być całkiem szczery, chciałem, żeby była ze mną mama. Jako dorosły i normalny człowiek – bo udawaliśmy wszyscy, że jestem normalny; bo zapewniłem mamę i Sida, że jestem normalny – miałem właśnie przemierzyć pół kraju w drodze do szkoły, w której nie byłem nigdy dotąd. Może powinienem był zacząć opowieść w tym miejscu, żebyś od początku wiedział, dlaczego leciałem do Irvinga. Moja mama poznała Sida jakieś trzy lata temu i mogę tylko żałować, że nie spotkała go wcześniej. Przedtem wszystko układało się nieźle, ale zawsze czegoś brakowało. Miałem siedem miesięcy, kiedy umarł mój tata, więc nawet nie pamiętam, jak to było mieć go blisko – ale moja mama zawsze pamiętała. Kiedy poznała Sida, była taka szczęśliwa – od samego początku. Chciała, żeby ta znajomość rozwijała się powoli, ale oboje nie mogliśmy mu się oprzeć i – cieszę się, że mogę to powiedzieć – on nie mógł się oprzeć nam. Nie minęło wiele czasu, jak zainteresował mamę swoim biurem podróży i się wprowadził. Ja brnąłem przez liceum. Lubiłem wiele przedmiotów, ale – jak by to powiedzieć w przyjemny sposób? Ludzie w szkole po prostu za mną nie przepadali. A może ja nie przepadałem za nimi? Każdego ranka szedłem więc do szkoły, wracałem do domu i czekałem, aż to się skończy.

Często rozmawiałem na ten temat z Sidem, a on był dobrym słuchaczem. Ale myślę, że nie chciał wchodzić w nasze życie i sterować nim zanadto. Rozumiem to. On uwielbiał swoje liceum. Zgadnij, do którego chodził? Tak: do Irvinga. Więc w pewnym sensie, jak później wyznał, nie umiał stać obok i patrzeć, jak cierpię, wiedząc, że znał rozwiązanie, które mnie ucieszy. Mama całkowicie go popierała. Wiedzieli, że muszą dokonać jakiejś zmiany, kiedy przyszedłem do domu w pierwszym tygodniu mojej ostatniej klasy z narysowanym w czasie lunchu kalendarzem, który odliczał dni do końca roku szkolnego. Sid porozmawiał z panem Bowersoxem i wszystko zorganizował. W październiku, na moje urodziny, dali mi w prezencie ostatnią szansę na to, żebym cieszył się liceum – miałem spędzić drugi semestr ostatniej klasy w Szkole Irvinga. Ostatecznie miało to sens dla nas wszystkich i uwalniało Sida i mamę, którzy dzięki temu mogli przeprowadzić się wcześniej. Naprawdę nie miałem nic do stracenia. Albo tak myślałem.

Nie zrozum mnie źle, byłem podekscytowany. Ale żeby dotrzeć do Irvinga, musiałem przejść przez lotnisko, wyjść z samolotu na drugim końcu tej podróży, wziąć taksówkę – i martwiłem się, że kiedy wreszcie znajdę się w szkole, nie będzie tam zbyt wielu miejsc, w których mógłbym się zaszyć. Wysiadłem z taksówki, chwyciłem olbrzymi plecak – wszystko inne zostało wysłane do szkoły wcześniej – pochyliłem głowę jak najniżej i pozwoliłem, żeby automatyczne drzwi wpuściły mnie do środka.

Lotnisko było zatłoczone. Odprawiłem się za pomocą mobilnej karty pokładowej w telefonie i poszedłem prosto do właściwej bramki, zatrzymując się po drodze w łazience, żeby wziąć się w garść. Na szczęście, kiedy dotarłem do bramki, wpuszczali już na pokład. Za minutę znajdę się w samolocie. Może ktoś usiądzie obok mnie, ale to nieważne – chodzi o ten pierwszy szok. Nienawidzę, kiedy on się powtarza co chwila. Ale kiedy tylko ktoś się do mnie przyzwyczaja, na ogół nie jest źle.

Zobaczyłem Vanessę, zanim ona zobaczyła mnie. Wiem to na pewno; taka sytuacja nie zdarza się często. Moja pewność brała się stąd, że Vanessa miała zamknięte oczy. Kiedy wszedłem na pokład, siedziała na pierwszym miejscu po mojej lewej stronie, w pierwszej klasie. Zrobił się korek, jakiś przestój czy coś takiego, kiedy ktoś daleko z przodu usiłował wcisnąć bagaż podręczny do schowka nad siedzeniem.

Zauważyłem ją natychmiast, nie z tych wszystkich powodów, które przyszły później, ale tego jedynego: że na mnie nie patrzyła. Kto nie patrzy, jacy ludzie wsiadają z nim do samolotu? To znaczy: w dzisiejszych czasach, w naszej epoce, czyż nie nakazuje się nam wypatrywać podejrzanych zachowań? A ona miała zamknięte oczy i słuchawki od iPoda w uszach. Potem zauważyłem całą resztę. Jej długie blond włosy (piękny blond, z największą pewnością nie blond albinosa) zaplecione były w dwa warkocze, ściągnięte zielonymi gumkami. O ile mogłem dojrzeć, słuchawki też były zielone, zielony kabelek wychodził z kieszeni jej dżinsów i biegł w poprzek obcisłego żółtego swetra do jej małych uszu. Pod nogami miała wielki plecak. Płaszcz z baranka w kolorze karmelowym rozłożyła za plecami, lewą stroną na wierzch, i siedziała na nim.

Zwykle jestem ostrożny i się nie gapię. To jedna z moich życiowych zasad. Nie odwracam głowy, żeby zobaczyć, które dziecko płacze tak głośno w restauracji; nigdy nie pozwalam oczom wędrować do kogoś, kto nie ma nogi, idzie o kulach, albo do kogoś, kto nosi przepaskę na oku. Na przykład na lotnisku, dosłownie kilka minut wcześniej, szła w moją stronę jakaś kobieta z lekko zniekształconą twarzą. Czy była poparzona? Czy coś było nie tak z mięśniami jej twarzy? Widziałem – albo właściwie powinienem powiedzieć „czułem” – że wszyscy wokół mnie na nią patrzą, starając się pojąć, co tu nie gra. Ale ja nie patrzyłem. Wbiłem wzrok przed siebie i szedłem naprzód. Tak naprawdę nie miało znaczenia, w jaki sposób jej się to stało; wiedza o tym nie zmieniłaby mojego życia, a zbyt dobrze rozumiałem, jak to jest, kiedy się na ciebie gapią.

Byłem więc wstrząśnięty, kiedy Vanessa otworzyła oczy i przyłapała mnie na tym, że na nią patrzę. Lekko zacisnęła usta i otworzyła oczy szerzej, zanim z trudem przesunąłem wzrok na podłogę wysłaną cienką wykładziną. Poczułem pchnięcie od tyłu, kiedy kolejka przesunęła się naprzód, a potem znikłem jej z widoku.

Patrzyłem w dół, kiedy wślizgiwałem się na swoje miejsce z tyłu samolotu, a potem podniosłem wzrok na ciemniejące niebo. Samolot obrócił się nieco i odsunęliśmy się od rękawa.

– Dobrze się czujesz?! – Usłyszałem za sobą czyjś wrzask. Kilka głów się odwróciło, ale ja patrzyłem prosto przed siebie.

– Robert?! Robert? – krzyczał pełen paniki głos. – Nie strasz mnie!

– Czy jest tu lekarz?! – zawołał ktoś inny. – Potrzebny lekarz!

Skupiłem się na tym, żeby się nie odwracać. Nie chciałem łamać swojej zasady po raz drugi w ciągu niespełna dwudziestu minut. Ale potem wszyscy spojrzeli na tył samolotu. Z wielu względów bardziej interesujące było patrzenie na nich. Mógłbym napisać o tym opowieść, byłem całkiem pewien. Niektórzy ludzie pobledli, inni byli podnieceni. Zabawne, jak niektórzy nienawidzą krytycznych sytuacji, a inni je kochają, wychodzą im naprzeciw i starają się stanąć na wysokości zadania, jak mówią. Chociaż nie sądzę, żeby to właśnie przeszło mi przez głowę w tamtej chwili. Wtedy jeszcze nie dokonałem tego odkrycia.

Sprawy nie miały się najlepiej. Nie będę cię zanudzał makabrycznymi szczegółami, dość, że sanitariusze musieli wynieść tego mężczyznę z samolotu. Pamiętam, że w niejasny sposób było mi niedobrze, kiedy czekaliśmy, aż to nastąpi. Nigdy nie radziłem sobie z nagłymi wypadkami. Słyszałem słowa: „ból głowy”, „wyglądał dobrze”, „nieprzytomny”, ale zarazem starałem się ich nie słuchać. Mój wzrok skupił się na zasłonie, która oddzielała mój przedział od pierwszej klasy i była starannie podwiązana w oczekiwaniu na start samolotu. I właśnie wtedy zobaczyłem tę dziewczynę po raz drugi. Dotarło do mnie, że kiedy przechodziłem, była jedyną osobą siedzącą w pierwszej klasie; może czuła się samotna. Vanessa stała po swojej stronie zasłony i patrzyła rozszerzonymi oczami na tył samolotu.

W całym tym zamieszaniu poczułem się bardziej swobodny niż zwykle. To nie ja byłem widowiskiem. Za mną rozgrywały się straszliwe sceny. Samolot znów podjechał do rękawa – uświadomiłem sobie, że wcześniej odsunęliśmy się od niego zaledwie o kilka metrów, ale to pierwsze oddalenie od lotniska wydaje mi się zawsze takie potężne, jak gdyby nie było już powrotu. Najwyraźniej jednak czasami jest.

Chciałem wyjść. Mam skłonności do klaustrofobii. Tak naprawdę to zabawne, bo nie ma nic, co lubiłbym bardziej, niż przebywać w małym pomieszczeniu, ukryty przed ludzkim wzrokiem – ale musi się to odbywać na moich warunkach. Nie lubię być zakładnikiem, a tak się właśnie czułem. Pomyślałem, że zaraz znów wystartujemy, ale zaczął padać śnieg, więc poproszono nas wszystkich o opuszczenie pokładu. Powiedziano nam, że chociaż w Chicago nie jest jeszcze źle, to lotniska na Wschodnim Wybrzeżu są zamykane. Musiałem po raz kolejny wyjść z ukrycia, opuścić samolot i czekać w terminalu.

Znalazłem krzesełko w kącie, zwrócone do ściany, i zacząłem czytać komiks, który miałem wetknięty w kieszeń plecaka. Przeszło mi przez myśl, że mógłbym złapać taksówkę z powrotem do domu i spędzić tam jedną, ostatnią noc. Ale potem przypomniałem sobie o pogodzie i o tym, że od następnego ranka dom nie będzie już należał do mnie i mojej rodziny. W tej chwili uprzytomniłem sobie, że nie ma dosłownie żadnego miejsca, w którym mógłbym się zaszyć – byłem, przynajmniej w tamtej chwili, bezdomny.

*

Duncan odczekał chwilę, ale wyglądało na to, że Tim przestał mówić. Rozejrzał się wokół, niemal zaskoczony tym, gdzie się znajduje. Na korytarzu było teraz ciszej, ale Duncan postanowił przerwać słuchanie, żeby spotkać się z kolegami. Wyjął płytę i włożył ją do opakowania, rzucając okiem na następną. Powoli wsunął ją do laptopa, obiecując sobie, że posłucha tylko przez minutę.

Rozdział 3. Tim

Porządek wszechświata został zakłócony

Trudno się nie zastanawiać, co by się wydarzyło, gdyby sprawy przybrały inny obrót. Gdyby samolot wyleciał o właściwym czasie albo gdybym nie odważył się wyjść na kilka minut za bramkę. Ale zrobiłem to. Pragnąłem zniknąć z widoku. Postawiłem więc swój ogromny plecak na krzesełku i ze spuszczoną głową przeszedłem przez tłum w stronę łazienki, na drugi koniec skrajnie zatłoczonej hali. Łazienka też była bardziej zatłoczona niż zwykle i poczułem się szczęściarzem, że kabina na końcu – ta przeznaczona dla inwalidów – jest wolna. Zamknąłem drzwi i usiadłem na sedesie, oddychając równo i starając się nie myśleć o rosnącej kolejce na zewnątrz. Kiedy poczułem się lepiej, umyłem ręce i ze spuszczoną głową wypadłem przez drzwi, ruszając prosto do mojego krzesełka.

Zważywszy na to, jak często chodzę z pochyloną głową, jestem zaskoczony, że nie przytrafia mi się to częściej: przeszedłem dwa kroki przez halę, kiedy poczułem zderzenie – silne, choć drobne ciało wpadające na mój lewy bok, a zaraz potem zimny, lodowaty płyn na mojej koszulce i karku. Myślę, że ktoś uderzył mnie też w tył głowy. Rzecz w tym, że nie przeszkadzało mi, że ktoś na mnie wpadł czy też czymś mnie oblał; po prostu nie mogłem pogodzić się z myślą, że będę musiał się zatrzymać i odezwać do kogoś obcego, kto, kiedy tylko przejdzie do porządku nad tym, co się zdarzyło, spojrzy na mnie z pytaniem w oczach: „Co z tym gościem jest nie tak?”.

– Przepraszam, przepraszam, przepraszam – powiedziała ta dziewczyna. Od razu usłyszałem, że wcale nie jest jej przykro. Była rozzłoszczona. Częste spuszczanie głowy i wbijanie wzroku w ziemię zdecydowanie wyostrzyło moje pozostałe zmysły, a jedną z wielu rzeczy, jakich się nauczyłem, było to, że ton głosu mówi znacznie więcej o tym, co myśli dana osoba, niż jej słowa.

– W porządku – odparłem, wciąż obrócony w kierunku, w którym szedłem. Widziałem przed sobą moje krzesełko – przynajmniej sądziłem, że to ono – i zdawało mi się, że ktoś na nim siedzi. W życiu nie powinienem był zostawiać tam plecaka.

– Pomogę ci – powiedziała ona, obchodząc mnie i stając przede mną z pękiem zgniecionych chusteczek w dłoni. Widziałem, że wyciąga słuchawki z uszu, i mignął przede mną kolor zielony, potem warkocze, a następnie żółty sweter. To była ona.

– Nic mi nie jest, naprawdę – zapewniłem, nie patrząc jej w oczy.

– Cały jesteś pokryty dietetyczną colą – powiedziała. – Będzie się kleić.

– Czy dietetyczna cola w ogóle się klei? – spytałem. – Przecież nie ma w niej cukru.

Wyglądała na wściekłą i wcisnęła mi pęk chusteczek. Pobieżnie przetarłem kark i koszulkę jedną z nich.

– Dzięki – powiedziałem. – Muszę wracać. Chyba ktoś przeniósł mój plecak, kiedy byłem w łazience.

– Zostawiłeś go? – zdumiała się. Odwróciłem się, żeby na nią spojrzeć. Do tej pory na pewno już zauważyła, że jestem inny, więc tylko marnowałem czas, udając i starając się pozostać niezauważonym.

– Tak, był straszny tłok i nie chciałem stracić miejsca – wyjaśniłem.

– Ale to jest lotnisko – powiedziała. – Nie można tu zostawiać niepilnowanych rzeczy. Ktoś pomyśli, że to bomba.

– Och, nawet na to nie wpadłem. – Przyszło mi do głowy, żeby spytać, dlaczego przy starcie samolotu miała zamknięte oczy, skoro tak jej leży na sercu bezpieczeństwo na lotniskach, ale postanowiłem tego nie robić.

Ktoś zaczął mówić przez głośniki i oboje obróciliśmy się, w jednej chwili ruszając do bramki. Podszedłem do swojego krzesełka, które zajmował teraz jakiś starszy pan, a ona oddaliła się prosto do przejścia. Skinąłem jej głową, kiedy się rozdzieliliśmy.

– Czy kiedy pan tu siadał, był tu plecak? – spytałem. Mężczyzna miał tłuste siwe włosy i z pewnością co najmniej osiemdziesiąt lat.

– Ćśśś – powiedział, przykładając palec do ust. Drugą ręką wskazał na mój plecak oparty o ścianę, a potem na agentkę z obsługi lotniska. – Ona chce nam coś powiedzieć.

I powiedziała – że wszystkie loty zostały odwołane. Każdy z nich. Ulgę, że odnalazłem swój plecak, szybko zastąpiła panika. Noc bez jakiegokolwiek miejsca, w które mógłbym się udać – noc spędzona na ogromnej, zatłoczonej przestrzeni, gdzie nie można się schować – oto jeden z koszmarnych scenariuszy, który nawet nie przyszedł mi do głowy jako możliwy. Dlaczego sądziłem, że zdołam tego dokonać? Rzeczywistość zaczynała przekraczać moje siły. Zrobiłem to, co zrobiłby każdy. Zadzwoniłem do mamy.

Nie odebrała, więc nagrałem dla niej wiadomość; powiedziałem o pogodzie i spytałem, czy mogłaby mi załatwić pokój w hotelu przy lotnisku – który szczęśliwym trafem miał umowę z jej biurem podróży – bo wątpiłem, że sam jestem w stanie to zrobić. Wspomniałem też, że wysłałem jej obiecany komplet płyt z odgłosami domu i sąsiedztwa. Szczerze mówiąc, byłem nimi mocno podekscytowany, bo znalazł się tam głos ptaka, który doprowadzał nas do szaleństwa, i udało mi się go nagrać tego popołudnia, kiedy wyjechałem.

Szybko obliczyłem, że rodzice są siedem godzin do przodu, więc była u nich prawie północ. Mama równie dobrze mogła odebrać wiadomość dopiero rano.

Następnie zadzwoniłem do hotelu. Miałem rację: brak szczęścia, wszystko zajęte.

Rozłączyłem się i zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, spojrzałem na drugą stronę pomieszczenia i zobaczyłem tę dziewczynę. Siedziała na rozpostartym płaszczu z baranka, tak samo jak wcześniej w samolocie. Może to była jej broń przeciwko bakteriom i brudowi lotniska. Znów słuchała iPoda, ale tym razem powieki miała podniesione. Niewiele myśląc, pozwoliłem, by nasze oczy się spotkały. Uśmiechnęła się szybko – powiedziałbym, że prawie zwięźle – i przesunęła wzrok na okno. Telefon zawibrował mi w dłoni.

– Cześć, mamo – odezwałem się do słuchawki. – Czy może powinienem powiedzieć: ciao?

– Cześć, skarbie – odparła mama. Już za nią tęskniłem. – Właśnie przypadkiem sprawdzałam telefon, ostatni raz, zanim padniemy na wyrko. Wszystko masz załatwione, pokój już na ciebie czeka. Podaj im tylko nazwisko, wszystko jest opłacone. Idź się zamelduj, zamów obsługę pokojową i obejrzyj jakiś fajny film. Zadzwoń rano i daj znać, co z twoim lotem.

– Dzięki – powiedziałem, nie chcąc się jeszcze rozłączać. – Co u was?

– Tęsknimy za tobą, ale jest pięknie – odparła. – Nie możemy się doczekać, aż nas odwiedzisz w marcu. Cały czas gadamy o różnych rzeczach, które będziemy razem robić.

W tej chwili żałowałem, że nie mogłem pojechać z nimi, że nie mogłem zapomnieć o podróży na wschodnie wybrzeże i polecieć prosto do Europy.

– To brzmi obiecująco – stwierdziłem.

– Na razie, kochanie. Pamiętaj, żeby zadzwonić rano – dodała. – Ach, prawie zapomniałam. Sid chciał, żebym powiedziała: „Buldogi górą!”.

Normalnie odpowiedziałbym tak samo: „Buldogi górą!” – przerzucaliśmy się tą kwestią od października. Ale nie miałem ochoty.

– Powiedz mu, że za nim tęsknię – dorzuciłem tylko tyle.

Powoli włożyłem książkę do plecaka i ubrałem się w płaszcz. Mógłbym uniknąć przejścia obok tej dziewczyny, ale wtedy musiałbym się przecisnąć między dwoma rzędami krzesełek – to byłoby tak oczywiste. Poza tym nie miałem nic do stracenia, więc poszedłem w jej stronę i skręciłem w lewo, tuż przed jej krzesełkiem. Wydawała się jakby rozzłoszczona.

– Dokąd idziesz?! – zawołała, co mnie zaskoczyło.

Zatrzymałem się. Wciąż miała w uszach słuchawki. Nie wiedziałem, czy ściszyła muzykę, czy ją wyłączyła, a może wciąż ryczała jej w uszach.

– Do hotelu – odparłem.

– Nie fatyguj się – powiedziała. – Dzwoniłam, wszystko mają zajęte. Próbowałam też wezwać taksówkę, ale wygląda na to, że drogi są prawie nieprzejezdne. Więc chyba utknęliśmy tu na dobre.

– Mam pokój – wyjaśniłem.

– To niemożliwe – odparła. – Dzwoniłam, jeszcze zanim podali ostateczną informację o dzisiejszym locie.

– Ha! – powiedziałem. – Cóż, mam rezerwację.

– To niemożliwe – powtórzyła.

– Biuro podróży mojej mamy współpracuje z tym hotelem – usłyszałem własny głos. – Dzwoniła do nich i najwyraźniej mają przynajmniej jeden wolny pokój, bo mi go zarezerwowała. Pokój na mnie czeka. Właśnie tam teraz idę.

– Jej – westchnęła. Widziałem, że jej oczy się rozjaśniają. Nagle wydała się znacznie bardziej przyjazna. – Myślisz, że są w nim dwa łóżka?

– Może – odparłem. Z jakiegoś powodu wcale nie byłem zaskoczony tym pytaniem. Miałem wyraźne przeczucie, że porządek wszechświata został zakłócony i normalne zasady tu nie działają. Nawet mi się to podobało. – Możesz pójść ze mną i zobaczymy. A jeśli nie… – pozwoliłem, by słowa zawisły w powietrzu. Zmarszczyła brwi i wywróciła oczami, ale w odpowiedzi zebrała swoje rzeczy. Przez sekundę myślałem, że poda mi swój płaszcz, żebym go poniósł, ale nie zrobiła tego. Cieszyłem się, bo prawda była taka, że gdyby mi go podała, wcale bym nie protestował.

Rozdział 4. Tim

Poczułem się tak, jakby żadna z normalnych reguł nie działała

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 5. Tim

Jeśli dasz dziewczynie naleśnik…

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 6. Duncan

Co było, to było, co jest, to jest

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 7. Tim

O co chodzi z tą twoją koszulką?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 8. Tim

Chyba wezmę burgera z cheddarem, colę i frytki truflowe

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 9. Tim

Napisała tylko: „Dobrze”

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 10. Duncan

Cierpienia młodego Tima

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 11. Tim

Deszcz, śnieg, śnieżki

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 12. Tim

Osiemnaście godzin

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 13. Duncan

Każde drzwi pomalowano na inny kolor

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 14. Tim

Zobaczyła mnie i pomachała ręką

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 15. Duncan

Może to będzie jego kolej… jeśli przestanie wszystko partaczyć

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 16. Tim

Czy to był porządek, czy chaos?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 17. Tim

To ściśle tajne

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 18. Duncan

Pięć dni – a właściwie pełne cztery

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 19. Tim

Jak się stąd wydostanę?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 20. Tim

Wszystko się z sobą łączy

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 21. Duncan

Tym razem nie było odwrotu

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 22. Tim

I nie zapominajmy: co dzieje się w Vegas, zostaje w Vegas

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 23. Duncan

Czas zrobić pączki

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 24. Tim

Vanessa znalazła mnie później, tak jak obiecała

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 25. Tim

Czasami rzeczą trudną – a nawet niemożliwą – jest wiedzieć, jak wiele wzniosłości kryje się w danej decyzji, dopóki nie jest już po wszystkim

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 26. Tim

Dlaczego jesteś boso?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 27. Duncan

Być albo nie być? Bawić się albo się nie bawić?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 28. Tim

Pierwszy wylosowany zostaje przedstawicielem, bez pytań

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 29. Tim

Moje oczy na dobre przestały widzieć

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 30. Duncan

Musisz sobie wybaczyć

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 31. Duncan

Czy w takim razie mam kłopoty?

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 32. Duncan

„Nie przestawaj wierzyć”

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wskazówki pana Simona dotyczące tego, jak uniknąć tragicznego zakończenia pracy zaliczeniowej z tragedii

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Istnieją dwie osoby, bez których nie byłoby tej książki. Pierwszą jest mój agent Uwe Stender, który przeszedł ze mną każdy dosłownie krok tego projektu. Jest bystry, lojalny i wytrwały – ma wszystkie cechy, jakich mogłabym sobie życzyć u agenta (i przyjaciela). Chciałabym podziękować w jego imieniu Charlotte, Wendy i Saskii. Druga osoba to mój nauczyciel zaawansowanego angielskiego w Hackley pan Arthur Naething, któremu dziękuję za to, że w ostatniej klasie zadał mi napisanie pracy zaliczeniowej z tragedii, a tym samym dał mi najważniejszą ze wszystkich lekcji – dowiedziałam się, że uwielbiam pisać.

Chcę podziękować mojej cudownej wydawczyni w Knopf – Erin Clarke – za to, że zechciała opublikować tę książkę i za to, że przeprowadziła mnie przez tę długą drogę z życzliwością, entuzjazmem i nadzwyczajną dbałością o szczegóły. Dziękuję mojej redaktorce Sue Cohan i mojej próbnej czytelniczce Lisie Leventer. Obie wykonałyście fantastycznie drobiazgową robotę przy tej książce. Dziękuję też Stephanie Moss, autorce okładki. Uwielbiam tę okładkę! Jestem też wdzięczna wszystkim w Random House.

Często żartowałam, że moja nieprawdopodobnie wręcz hojna przyjaciółka Jennifer Werner mogłaby zrobić drugą karierę, wspierając mnie w pisaniu. Zawsze jest gotowa pomóc, udzielić rady i omówić punkt zwrotny albo motywy danej postaci. Przebywanie z nią to również świetna zabawa. Inni przyjaciele, którym pragnę podziękować, to: Simona Gross, Ivy Gilbert, Dawn Davenport, Charlie Phy, Doug Cooper, Nika Haase, Lisa Kozleski, Melissa Cooper, Meghan Burnett, Melissa Jensen, Angie Benson, Leah Kellar i kumple, którzy wraz ze mną wydeptali korytarze w Hackley.

Dziękuję moim mentorom, nauczycielom i redaktorom: Dianne Drummey Marino z NBC News, LynnNell Hancock i śp. Dickowi Bloodowi z Columbia Journalism School, a także Tomowi Watsonowi, Buddy’emu Steinowi i śp. Celii Stein z The Riverdale Press – jestem tu, gdzie jestem, dzięki Wam wszystkim.

S.E. Hinton zmieniła bieg mojego życia swoimi powieściami Outsiderzy oraz THAT WAS THEN, THIS IS NOW. Lektura jej książek sprawiła, że zapragnęłam zostać pisarką. Żałuję, że nie mogę podziękować jej osobiście.

Patty Rich i Terry LaBan – dziękuję za Waszą wiarę we mnie i za miłość. Moim teściom, Joyce i Myronowi LaBan – kiedy dziesięć lat temu kupiliście mi laptop, zrozumiałam, że traktujecie moje pisanie poważnie. Od tamtej pory nieustannie we mnie wierzyliście, a to znaczy dla mnie więcej, niż potrafię wyrazić.

Chciałabym, żeby mój śp. ojciec Arthur Trostler mógł być tutaj i przeczytać tę książkę. Ojciec jest zawsze ze mną, a jego motto: „Nie spuszczaj piłki z oka” stale rozbrzmiewa w mojej głowie. Mojej matce Barbarze Trostler – która nieustannie daje mi wszystko, co ma – nigdy nie będę w stanie podziękować w wystarczający sposób.

Nie zdołałabym zrobić żadnej z tych rzeczy bez mojego kochającego męża Craiga LaBan, który podtrzymuje moje siły, naprawdę dobrze mnie karmiąc, i który zawsze podtrzymywał moje marzenie, żeby zostać powieściopisarką. (Craig robi też najlepsze cappuccino, jakie zdarzyło mi się pić).

I moim dzieciom, Alice i Arthurowi: dziękuję za Wasze podskoki, kiedy powiedziałam, że (wreszcie) sprzedałam powieść. Ta jest dla Was. Niech Wasze życie będzie pełne dobrych książek i wspaniałych opowieści. Wiem, że wszyscy to mówią, ale w tym wypadku to prawda: jesteście najlepszymi dziećmi na świecie.

Rozmowa z Elizabeth LaBan

Zaliczenie z tragediito pani pierwsza powieść dla młodzieży. Skąd wzięła pani pomysł na jej napisanie?

Już gdy byłam w czwartej klasie, chciałam napisać książkę. Moja przyjaciółka Marshall Cooper przychodziła do mnie i próbowałyśmy wymyślać różne historie związane z postacią, którą nazwałyśmy Posiekana Suey. W mojej wyobraźni była to fajna miejska dziewczynka detektyw. Nigdy nie wyszłyśmy poza projekt okładki! Ale od tamtego czasu zawsze snułam w wyobraźni różne opowieści. Pomysł na Zaliczenie z tragedii przychodził etapami. Podobał mi się koncept opisania klasycznego miłosnego trójkąta. Uderzył mnie też pomysł na wykorzystanie ważnego szkolnego zadania, które miałoby wpływ na rozwój fabuły. Kiedy chodziłam do ostatniej klasy w liceum, zadano mi długoterminowy projekt, który nazywaliśmy zaliczeniem z tragedii – podobny, ale jednak nieco odmienny od tego, który piszą uczniowie w Irvingu. Moim zadaniem było zdefiniowanie tragedii, a następnie – ustalenie, czy może ona istnieć we współczesnej literaturze. Kilka lat temu znalazłam swoją pracę. Czytanie jej po wielu latach sprawiło, że zapragnęłam napisać własną tragedię. Te słowa, które wryły się w mózg Duncana, nigdy tak naprawdę nie przestały krążyć także w moich myślach. Wzniosłość, odwrócenie fortuny, hybris – zawsze kochałam te pojęcia. A potem nagle Duncan przeszedł pod tym kamiennym łukiem…

Proszę nam wyjaśnić, dlaczego postanowiła pani opowiedzieć tę historię za pomocą podwójnej narracji.

Kiedy zaczynałam pisać książkę, mój agent zaproponował mi, żebym przeczytała Cierpienia młodego Wertera Johanna Wolfganga Goethego. W Cierpieniach… Werter pisze do swojej przyjaciółki listy o swoim życiu i zmartwieniach. Wyjątkowo spodobała mi się ta konstrukcja i przez cały czas, kiedy pisałam Zaliczenie z tragedii, miałam w głowie tę opowieść Goethego. Ukłonem w stronę tej słynnej książki jest wzmianka o lipach – to gatunek drzewa, pod którym zostaje pogrzebany Werter po tym, jak popełnia samobójstwo – kiedy Tim i Vanessa rozpoczynają swój fatalny zjazd na sankach. Wiedziałam, że chcę, by Tim opowiedział swoją historię własnymi słowami, ale wiedziałam też, że musi mieć powód, żeby ją komuś opowiadać. Spodobał mi się pomysł, żeby Duncan był zwykłym chłopakiem, którego z Timem połączył przypadek. Znali się, ale zarazem – zupełnie się nie znali. Im dłużej pisałam, tym bardziej lubiłam Duncana i chciałam, żeby i on miał swoją własną historię.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.