49,99 zł
Constance wyrosła na drażliwą nastolatkę, Reynie zastanawia się nad wyborem uniwersytetu, Tyczka otrzymał propozycję kierowania najsłynniejszym laboratorium chemicznym w kraju, a Kate jest na dobrej drodze, by zostać najlepszą tajną agentką. Wtedy bracia Cyk uwalniają z więzienia trzynastu X-menów, którzy zmierzają do Stonetown, by uwolnić swojego mocodawcę Opada Kurtyna. Niebezpieczeństwo zagraża wszystkim członkom Bractwa, zwłaszcza obdarzonej wyjątkową zdolnością telepatii Constance oraz pięcioletniemu Taiowi, który dołączył do grupy. Wszyscy razem udadzą się w bardzo trudną misję: muszą rozwiązać skomplikowane zagadki, rozszyfrować schematy, zbadać groźne chemikalia, pokonać zabezpieczenia, by ocalić życie pana Benedykta, oraz nie dopuścić, by Opad Kurtyn zyskał realny wpływ na losy świata. Czy Bractwo ponownie połączy siły, a ich przyjaźń przetrwa ostateczną próbę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 362
Rok wydania: 2025
Niespodziewane wizyty i spotkania na dachu
Tak jakby historia albo natura chaosu
Jasne sygnały i ciemne miejsca
Korzyści z pustki
Tajne drzwi i nie tak tajne zatrzaski
Posępne przemyślenia i rozpaczliwe refleksje
Wstrząsające wizje i fest fantazje
Ratowanie W.S. i Cukier Puder
Znaczenie lizaków i lodów
Tysiąc ukrytych śladów
Kluczowe pytania
Przerażające przedsięwzięcia i śmiałe manewry
Place, parki i potajemne przejscia
Gdzie leży granica
Powrót na wyspę Antsiomas
W głąb Aresztu
Plan pod inną nazwą
Wilk przy drzwiach
Akurat w takim momencie
Blef, bariera i bitwa
Zagwiżdż i w gaz
W końcu antidotum
Przeciwieństwo zugzwangu
Podziękowania
Słowo od tłumaczki i słowniczek
W mieście o nazwie Stonetown, na cichej ulicy, wzdłuż której stały duże stare domy i rosły piękne stare drzewa, młodzieniec znany jako Reynie Muldoon Perumal patrzył na drzwi. Drzwi, obecnie zamknięte, znajdowały się w jego gabinecie na drugim piętrze jednego z tych domów – w tym przypadku szarego gmachu częściowo porośniętego bluszczem, z majestatycznym wiązem na dziedzińcu i starym żelaznym płotem całkowicie porośniętym różami. Reynie mógł patrzeć przez okno na to drzewo bądź te kwiaty albo podnieść wzrok na niebo, które tego pięknego wiosennego poranka miało cudną barwę kobaltu. Jednak Reynie siedział przy biurku w skupieniu, patrząc na drzwi i zastanawiając się, kto, u licha, stoi po drugiej stronie.
Wydawało się bowiem niemożliwe, żeby za drzwiami czyhał nieznajomy, zważywszy na zamknięte drzwi, kody bezpieczeństwa i zaufanego strażnika. Mimo to uszy Reyniego wyłapały nieznajomy krok. Nie miał nadzwyczajnego słuchu, właściwie jego słuch, jak prawie wszystko inne w Reyniem, był całkowicie przeciętny. Przeciętne brązowe oczy i włosy, przeciętna blada cera, przeciętna skłonność do śpiewania pod prysznicem, i tak dalej. Ale w kwestii zauważania rzeczy – zauważania, rozumienia, rozwikływania – zdecydowanie nie był „przeciętny”.
Od mniej więcej trzydziestu sekund zdawał sobie sprawę, że coś w domu się zmieniło. Ponieważ jednak zajmowały go pilne sprawy, nie poświęcał zbyt wiele uwagi znakom. Pisk i szczęk bramy na podwórzu nie wzbudziły podejrzeń, ponieważ niecałą minutę wcześniej Reynie dostrzegł, jak kapitanka Plugg, sumienna strażniczka, wychodzi przez ową bramę na obchód okolicy. Usłyszawszy te dźwięki ponownie, Reynie po prostu założył, że strażniczka czegoś zapomniała albo poczuła potrzebę pójścia do łazienki. Nagły przeciąg w pomieszczeniu, który zawsze towarzyszył otwarciu drzwi wejściowych na dole, Reynie naturalnie przypisał powrotowi kapitanki. Przelotnie zastanowił się nad brakiem jej ciężkich kroków na niższych piętrach, lecz umysł prędko podsunął mu obraz potężnie zbudowanej kobiety siadającej przy wejściu w celu wyjęcia czegoś z buta.
Zbyt prędko, zrozumiał Reynie, kiedy usłyszał ten nieznajomy krok na korytarzu. A teraz siedział przy biurku w skupieniu, patrząc na drzwi.
Rozległo się pukanie – ciche i nieśmiałe – i lęk natychmiast opuścił Reyniego. W tej chwili w Stonetown byli ludzie, którzy bardzo chcieliby go skrzywdzić, ale osoba za drzwiami z pewnością nie należała do tego grona.
– Proszę wejść? – rzucił Reynie pytająco. Nie dostał odpowiedzi. Zerknął na zegarek, potem na zegar na ścianie, a potem na krótkofalówkę leżącą milcząco na zagraconym biurku. – Proszę wejść! – zawołał z większym przekonaniem.
Klamka szczęknęła i drzwi otworzyły się na oścież, ukazując – jak Reynie zdążył już wydedukować – dziecko. Sprawy przybrały niespodziewany obrót, ale fakt pozostał faktem: nieznajomym okazał się mały chłopiec.
– Cześć – powiedział Reynie do chłopca, który uśmiechał się nieśmiało z ręką na klamce, kołysząc drzwiami. Włosy, cienkie i czarne, miał splątane w strasznym nieładzie. Jasnooliwkowa skóra była umorusana ciemną oleistą substancją, a do koszulki i spodni (wypaćkanych w równym stopniu co buzia) przylegała sierść co najmniej dwóch różnych zwierząt. Lecz duże oczy chłopca, tak ciemnobrązowe, że niemal czarne, lśniły z podekscytowania.
– Jestem Tai Li. – Zachichotał, puścił klamkę i podbiegł do biurka Reyniego. Zatrzymał się, położył ręce na krawędzi blatu i oparł podbródek na dłoniach. – I mam pięć lat – dodał, nie podnosząc podbródka, a więc z pewną trudnością.
– Ach! – zawołał Reynie i znów zerknął na zegarek. – Ja jestem…
– Reynie Muldoon! – przerwał mu chłopiec, śmiejąc się z zachwytem. – Wiem, kim jesteś! Moje drugie imię też zaczyna się na „m”. Ale nie zdradzę ci go. Musisz zgadnąć.
– Czy to nie „Muldoon”? – zapytał Reynie, szybko przesuwając krótkofalówkę. Tai ją zauważył i po nią sięgnął.
– Nie! – odparł, znów się śmiejąc.
– Powiem ci coś: pozgaduję później. I dam ci dotknąć krótkofalówki, dobrze? Ale nie teraz. Czekamy na wiadomość od przyjaciółki…
Tai się zapowietrzył.
– Od Kate Wetherall? Wielkiej Maszyny Pogodowej Kate? Z czerwonym wiadrem pełnym różnych narzędzi?
Reynie uniósł brew.
– No… teraz jest raczej Maszyną z Pasem i Tajnymi Kieszeniami Kate. – Przez jego twarz przemknął cień. Z zaciekawieniem przyjrzał się chłopcu. – Wygląda na to, że bardzo dużo o nas wiesz, Tai.
– Uratowaliście świat! – szepnął podekscytowany malec, jakby nie mógł wytrzymać i chciał zdradzić Reyniemu ten sekret, ale wiedział, że nie powinien.
– Nie powiedziałbym, że cały świat – zaoponował sceptycznie Reynie. – I zakładam, że mówisz o…
– Całej waszej czwórce! I panu Benedykcie, i Rhondzie, i Numer Dwa, i Arkadym… – Tu chłopiec zmarszczył czoło i policzył osoby na palcach. Przerwał sam sobie, żeby szybko i mocno podrapać się w ramię, po czym zaczął od nowa.
– Zaczekaj, Tai – poprosił Reynie, a potem podniósł głos: – Interkom: gabinet Tyczki.
Z głośnika przy drzwiach dobiegło piknięcie i Tai obrócił głowę. Głośnik wisiał krzywo na złuszczonej ścianie, poplamiony starą farbą. Nie wyglądał na działający. Niemniej jednak zielona kontrolka się zaświeciła i po kilku trzaskach dało się słyszeć dość głośne i obcesowe pytanie:
– Co się dzieje?
Tai podskoczył. Popatrzył na Reyniego, a potem z powrotem na głośnik.
– Na razie nic – odparł Reynie i odchrząknął. – Ale powiedz mi, George, czy wiedziałeś, że pięcioletni chłopiec o imieniu Tai Li wszedł do domu, najwyraźniej sam, i jest ze mną w gabinecie?
Chwila ciszy. Kolejny trzask. A potem odpowiedź:
– Hmm.
– Prawda? – spytał Reynie, jakby właśnie szczegółowo przedyskutowali sprawę.
– Nie jest to do końca idealny moment.
– Domyślam się, że właśnie o to chodzi.
Tai obrócił się do Reyniego z wybałuszonymi oczami.
– Czy to Tyczka Washington? – wyszeptał. – Który przeczytał wszystko i wie wszystko i nigdy niczego nie zapomina? Ale się stresu…
– Tak, to on – przerwał chłopcu Reynie. – Chociaż ostatnio woli swoje prawdziwe imię, George. A poza tym słyszy cię, nawet jeśli szepczesz.
Reynie nie sądził, że chłopiec może wybałuszyć oczy jeszcze szerzej, a jednak. Małe rączki Taia poleciały do góry i zasłoniły usta. Te rączki były bardzo brudne. Reynie stwierdził, że to nie najlepszy moment na rozmowę o higienie.
– Cześć, Tai – powiedział Tyczka z głośnika. – Nie mogę się doczekać, aż cię poznam.
Tai chciał klasnąć w dłonie, ale się rozmyślił. Podbiegł, żeby stanąć bezpośrednio pod głośnikiem.
– Cześć! – krzyknął, patrząc w górę. Stanął na palcach, próbując sięgnąć głośnika palcem.
Reynie doskoczył do chłopca.
– Głośnika też nie dotykaj, dobrze? Może spaść. Znajdę ci coś, czego możesz dotknąć, co ty na to?
Głośnik zatrzeszczał.
– Reynie, uważasz, że ta sprawa wymaga natychmiastowej uwagi czy…
– Nie, zajmę się tym. Po prostu chciałem, żebyś był na bieżąco.
– Przyjąłem. Wyłączam interkom.
– Wyłączam interkom – powtórzył Reynie i kontrolka zaświeciła się na czerwono.
– Światełko jest czerwone! – oznajmił Tai. – To znaczy, że interkom jest wyłączony!
– Właśnie tak – rzekł Reynie, szukając czegoś, co mógłby dać chłopcu.
Widząc to, Tai także się rozejrzał. Gabinet był mniej zagracony niż biurko, więc chłopiec nie miał na czym zawiesić ciekawskiego wzroku. Pod ścianami stały regały pełne książek, w rogu tapicerowany fotel, a za biurkiem zabytkowa skrzynia przykryta schludnymi stosami papierów. Reynie zaczął pospiesznie je zbierać.
Ale jeden konkretny stos – gruby plik kopert – jakby utknął w dłoni Reyniego. Koperty zostały wysłane z najbardziej prestiżowych uniwersytetów na świecie. Większość nadal była zapieczętowana, ale te kilka listów, które Reynie przeczytał, zawierało niemalże identyczną wiadomość: „Z przyjemnością informujemy… w gronie najmłodszych osób uczęszczających na ten uniwersytet w jego długiej, wspaniałej historii… oczywiście pokrywamy czesne, zakwaterowanie i wyżywienie, a także zapewniamy hojne stypendium na wydatki… niesamowicie rzadki zaszczyt… prosimy o jak najszybszą odpowiedź…”.
Na wszystkich kopertach widniały stemple pocztowe sprzed kilku miesięcy. Reynie jeszcze nie odpowiedział. Zawiesił wzrok na kopertach, jak to robił wiele razy w ostatnich tygodniach, aż w końcu odłożył je na bok.
W tym czasie – gdyż odkładanie papierów chwilę trwało – Tai się obrócił i dostrzegł mapę Stonetown i okolic wiszącą na drzwiach, przez które dopiero co wszedł. Na środku mapy, w sercu samego Stonetown, znajdowało się trzynaście pinezek. Tai policzył je na głos. Dwa razy, dla pewności.
Reynie bez patrzenia doskonale wiedział, co Tai liczy. Szukając dwóch sekretnych zatrzasków pod pokrywą zamkniętej skrzyni, przygotował się na nieuniknione pytanie. W normalnych okolicznościach nie wydawałoby się to najrozsądniejsze informować małe dziecko, że te pinezki reprezentują trzynastu największych złoczyńców na świecie, że ci złoczyńcy – jak sugerowały pinezki – przebywają teraz właśnie tu, w Stonetown, i że obecnie jedynym celem Reyniego jest rozprawienie się z nimi, co oznacza, że temu dziecku, przez samo powiązanie z Reyniem, może grozić wielkie niebezpieczeństwo.
Jednak obecność Taia w gabinecie Reyniego wyraźnie wskazywała, że to nie są normalne okoliczności. Może gdyby miał czas, wymyśliłby właściwą odpowiedź. Na razie zdecydował się na odwrócenie uwagi.
– …trzynaście – skończył liczyć Tai i obrócił się, żeby zadać pytanie.
– Wiesz, co to jest tuzin piekarski, Tai? – zapytał Reynie, zanim chłopiec zdążył ponownie otworzyć usta.
Tai ściągnął brwi. Podrapał się po piersi, a potem podniósł dłonie w bardzo dorosłym geście i oznajmił:
– No wiesz, tuzin to dwanaście. Wiem to.
Reynie nie mógł powstrzymać uśmiechu. Postukał się po nosie i wskazał na Taia.
– Tak. A jeśli dodasz do tego jeszcze jeden, niektórzy nazywają to tuzinem piekarskim.
Tai się zastanowił, znów marszcząc brwi. Wtedy zrozumiał i się zaśmiał.
– Powiedziałeś mi o tym, bo liczyłem pinezki! Bo jest ich trzynaście!
– Tak. – Reynie nie wyjaśnił, że „Tuzin Piekarski” to miłe określenie, którym razem z przyjaciółmi nazywali grupę bardzo niemiłych mężczyzn, z których jedenastu właśnie uciekło z więzienia w Brig City, z którego podobno nie da się uciec. Nie wyjaśnił również, że ucieczkę zaplanowało dwóch pozostałych mężczyzn (których nigdy nie udało się schwytać), z pomocą tajemniczej postaci o jeszcze nieznanej im tożsamości. Reynie nie powiedział żadnej z tych niepokojących rzeczy. Otworzył natomiast zabytkową skrzynię i spytał: – Widziałeś kiedyś kalejdoskop?
W odpowiedzi Tai pomknął jego w stronę, potknął się najwyraźniej o nic, odzyskał równowagę i dotarł do Reyniego z rozpromienioną twarzą i wyciągniętymi rękami.
– Mogę potrzymać? – poprosił, podskakując. – Mogę popatrzeć?
– Tylko uważaj – upomniał go Reynie, podając chłopcu duży kalejdoskop. – Jest bardzo ciężki. – Poczuł, jak małe rączki mocno zaciskają się na kalejdoskopie i dopiero wtedy puścił.
Tai nabożnie zlustrował kalejdoskop, zanim przyłożył go do oka (nie zamykając przy tym drugiego) i spojrzał na brzuch Reyniego.
– O rany – sapnął. – To było na łodzi podwodnej?
Reynie zamrugał.
– Myślisz o peryskopie. To jest kalejdoskop. Ma kolory! Spróbuj skierować go na światło.
Nie opuszczając kalejdoskopu, Tai obrócił całe ciało i wyciągnął głowę do góry.
– Jeszcze lepiej!
– Prawda? Spróbuj zamknąć drugie oko.
Tai mocno się postarał, ale nie do końca mu się udało.
– Jeszcze uczę się mrugać – przyznał, mrużąc oczy tak, że wyglądał bardzo poważnie. Cały czas patrzył przez kalejdoskop, poruszając nim i po cichu wyrażając zachwyt.
Reynie miał ochotę zmierzwić mu włosy, jednak się powstrzymał, i już chciał poklepać Taia po ramieniu, kiedy z krótkofalówki na jego biurku dobiegł bardzo głośny skrzek. Dźwięk był tak donośny i tak gwałtowny, że Tai upuścił kalejdoskop. A raczej nie tyle upuścił, co odrzucił – Reynie zdołał go złapać tylko dlatego, że rzucił się z wyciągniętymi rękami i wylądował na brzuchu. Przez chwilę został w tej pozycji, mimowolnie jęcząc z bólu i ulgi.
– Hurra! – zawołał Tai. – Złapałeś. – Opadł na podłogę obok Reyniego i położył twarz kilka centymetrów od jego twarzy. – Przepraszam, że go upuściłem – wyszeptał, a Reynie znów zauważył, że ciemne oczy chłopca błyszczą. Zauważył także, że Tai koniecznie musi umyć zęby.
– Nie szkodzi – odparł Reynie. – Wiem, że starałeś się zachować ostrożność.
Z krótkofalówki znów dobiegł skrzek. Reynie poderwał się z podłogi, Tai zrobił to samo i obaj stanęli, patrząc na urządzenie.
– Czasami to chwilkę zajmuje – oznajmił Reynie. Otworzył szufladę biurka, wyciągnął z puszki miętówkę i podał ją chłopcu. – Nie biegaj i nie skacz z tym w buzi, dobrze?
Tai radośnie pokiwał głową, wetknął miętówkę do ust i ponownie wbił wzrok w krótkofalówkę, która wynagrodziła go kolejnym skrzekiem. Po nim rozległ się głos młodej kobiety:
– Tajne hasło! Jesteś tam?
Reynie wyregulował pokrętło, wdusił przycisk i odpowiedział:
– Przyjąłem. – A Taiowi wyjaśnił: – „Tajne hasło” to nasze tajne hasło. Taki żart.
Tai zachichotał.
– Potwierdzasz zielone światło? – spytała młoda kobieta.
– Zaraz potwierdzę. – Reynie zwolnił przycisk i zadzwonił przez interkom do Tyczki. – Mamy ją! Jak częstotliwość?
– Sprawdzam. Zielone światło!
– Zielone światło – powtórzył Reynie do krótkofalówki.
– Świetnie – ucieszyła się młoda kobieta. – Co się dzieje?
– Główne i prywatne lotniska zagrożone. Czekam na wieści z Grand Central.
– Ja mam wieści z Grand Central. Też zagrożone.
– Nie, nie, nie – mruknął Reynie, a potem przypomniał sobie, że Tai słucha wszystkiego z uwagą, więc wyjaśnił: – Po prostu jestem odrobinę sfrustrowany, Tai. Wszystko będzie dobrze.
– To dobrze! – odparł wesoło Tai. Głośno ciamkał miętówkę, która chyba wypełniała mu całą buzię.
Po długiej chwili ciszy, podczas której Reynie dokonywał w głowie różnych obliczeń, krótkofalówka znów zaskrzeczała i młoda kobieta wróciła. Tym razem można było odnieść wrażenie, że próbuje przekrzyczeć wichurę.
– Czekajcie na PCP!
– To znaczy „przewidywany czas przybycia” – wytłumaczył Reynie Taiowi, który pokiwał głową, choć bez widocznych oznak zrozumienia. – Nie mamy pewności, gdzie jest, ale domyślam się, że do wieczora albo do rana… ale zaraz. Dlaczego tam tak wiało?
– Też się nad tym zastanawiałem! – zawołał Tai.
– O mamo – jęknął Reynie, a krótkofalówka odezwała się ponownie.
– PCP: za trzy minuty! – krzyknęła młoda kobieta. – Plus minus pół minuty. Wyłączam się. Dam znać niedługo. – Krótkofalówka ucichła.
– Słyszałeś wszystko, George? – rzucił Reynie, jakby w powietrze.
– Słyszałem. Myślisz, że to oznacza to, co myślę, że oznacza?
– Myślę, że nie może oznaczać nic innego.
Z głośnika dobiegło długie westchnienie.
– Przynajmniej nie będziemy musieli długo czekać, żeby się przekonać, jak to się skończy.
Tai postukał Reyniego w łokieć.
– Czemu po prostu nie zapytasz jej, co to znaczy?
– Dobre pytanie – stwierdził Reynie. – Słyszałeś, jak mówiła, że się wyłącza? Nie mógłbym się do niej dobić, nawet gdybym próbował. Musimy po prostu…
Krótkofalówka zaskrzeczała.
– Cześć, to znowu ja! – krzyknęła młoda kobieta i wyrzuciła z siebie ciąg danych: – PCP: dwie minuty. Spotkajmy się na dachu.
– Przyjąłem – odparł Reynie.
– Co to były za numery? – zapytał Tai.
– Współrzędne i wysokość – oznajmił Tyczka z interkomu i ponownie westchnął.
– Zobacz – powiedział Reynie, wyjmując soczewkę z kalejdoskopu i prowadząc Taia do okna. – Widzisz? To luneta, prawdopodobnie najlepsza na świecie. – Podał przyrząd zdumionemu chłopcu i pokazał, w co go wymierzyć.
– Przyleci z nieba? – zawołał Tai.
– Na to wygląda – mruknął Reynie. Położył rękę na ramieniu chłopca. – I to, mój przyjacielu, praktycznie podsumowuje Kate Wetherall.
Wrócił do biurka – rozbawiony, słysząc, jak chłopiec powtarza jego słowa („praktycznie podsumowuje…”), ale też zmartwiony czymś, czego do końca nie potrafił nazwać. Zaczął szybko przerzucać stosy papierów. O czym zapomniał i dlaczego to miało znaczenie?
– Wyląduje tam? – spytał Tai, bo Reynie kazał mu wymierzyć lunetę na północny wschód.
Głos z interkomu z trzaskiem wyjaśnił, że pocisk ma zarówno prędkość pionową, jak i poziomą, na co Tai odpowiedział pytaniem, czy to prawdziwe słowa.
– Będzie lecieć pod kątem – szepnął Reynie. – I to dosyć szybko.
W tym czasie Tai opuścił lunetę, która zaczęła mu ciążyć. Kiedy jego wątłe ramiona odpoczęły, uniósł ją ponownie i głośno wciągnął powietrze. Daleko w oddali na tle błękitnego nieba zobaczył spadającą postać.
– Widzę ją! – pisnął i zaczął podskakiwać.
– Dobra robota – pochwalił Reynie rozkojarzony. Zerknął przez ramię. – Hej, co mówiłem o skakaniu? I proszę, uważaj na lunetę. Należy do Kate.
Tai i tak już przestał skakać, żeby utrzymać lunetę w miejscu. Postać wyraźnie się zbliżyła i można było dostrzec więcej szczegółów: młoda kobieta w czarnym kombinezonie, spadająca pod stromym kątem, z rękami przyciśniętymi do boków. Żółte włosy szalały jak płomienie z tyłu głowy odzianej w intensywnie czerwony kask.
– Leci za nią jakaś kropka – zauważył Tai. – To ptak! Ptak leci za nią! Nurkuje tak jak ona.
– Sokolica – poprawił Tyczka z interkomu.
– Sokolica?
– To sokolica wędrowna, Jejka. PCP: minuta, Reynie. Iść tam czy nie? Myślę, że lepiej będzie nie patrzeć.
Reynie podskoczył, uświadamiając sobie, co go niepokoiło.
– Tycz… to znaczy George! – jęknął, przerzucając kartki pokaźnego terminarza. Znalazł stronę, której szukał, i wskazał palcem na wpis: „Eksperyment 37-B: Skutki obniżenia ciśnienia atmosferycznego itd.”.
– Co jest? – spytał Tyczka. – Więcej kłopotów?
– W noc ewakuacji planowałeś przeprowadzić eksperymenty chemiczne na tarasie na dachu, ale potem wszystko się posypało. Podejrzewam, że nie posprząta…
W odpowiedzi na niedokończone pytanie usłyszał trzask otwieranych drzwi i kroki na korytarzu.
Reynie podbiegł do okna. Zobaczył starszą sąsiadkę, która wyszła popracować przy grządce, i gwiżdżącego listonosza wrzucającego listy do skrzynek. Ulica nie wchodziła w grę. I tak byłaby zbyt ryzykowna.
– Hej, możesz chociaż trochę zwolnić? – spytał Kate przez krótkofalówkę.
– Trochę – odpowiedziała.
– Robiła tak. – Tai przycisnął ręce do boków, omal nie uderzając lunetą o parapet. – A teraz robi tak! – Rozłożył ręce i nogi, jakby robił pajacyki.
Reynie już wybiegał z gabinetu.
– To świetnie! Proszę, bądź ostrożny! Ja muszę lecieć na dach!
– Zaczekaj na mnie! – zawołał Tai i pospieszył za nim.
Reynie popędził korytarzem i skręcił za róg w samą porę, by zobaczyć, jak duży kwadratowy odcinek podłogi wraca na miejsce. Podbiegł, żeby na nim stanąć.
– Tyczka już tam jest – wyjaśnił Taiowi, kiedy chłopiec go dogonił. – Trzymaj się, to skrót. – Tupnął cztery razy i złapał Taia za ramiona.
Klapa w suficie się otworzyła i nagle z przerażającym grzechotem wystrzelili do góry. Podekscytowany Tai krzyknął do Reyniego coś, czego ten nie usłyszał. Wzbijali się coraz wyżej, mijając klapę, ponury strych pełen na pozór niezliczonych ustrojstw i dziwactw porozrzucanych po całym pomieszczeniu, kolejną klapę, aż w końcu wypadli na świeże powietrze.
– Jesteśmy na dachu! – pisnął Tai.
– Tak! – krzyknął Reynie i rzucił się do deski rozdzielczej. Przestawił dźwignię, żeby zabezpieczyć platformę, po czym obrócił się twarzą do Taia. – Obiecaj mi, że się stąd nie ruszysz!
Tai wyglądał na kompletnie zaskoczonego tą prośbą.
– Obiecuję! – powiedział nabożnym tonem i przycisnął lunetę do piersi.
Taras na dachu, płaska przestrzeń między dwoma szczytami domu, miał wielkość połowy kortu tenisowego. Kate miałaby niewiele miejsca na błąd nawet w idealnych okolicznościach – a te do idealnych zdecydowanie nie należały. Wiatr wiał mocno chyba z każdego kierunku, porywając skrawki papieru do tańca tak, że wyglądały jak chmara dzikich motyli. Co gorsza, zdał sobie sprawę Reynie, te skrawki były etykietami, które odpadły z niezliczonych zakorkowanych zlewek ustawionych na składanych stolikach na całym tarasie. Wiedział, że każda z tych zlewek zawiera inną substancję bądź mieszaninę substancji, a niektóre z nich są bardzo niebezpieczne.
Reynie spojrzał na niebo na północnym wschodzie. Jego oczy wykryły coś, co mogło być małym owadem wiszącym kilka centymetrów nad nim, ale miał świadomość, że tak naprawdę to oddalona od niego Kate. Nawet jeszcze nie otworzyła spadochronu. Zerknął na Taia, by upewnić się, że chłopiec stoi w miejscu. Tak, Tai wrósł w ziemię w bezpiecznej odległości od trajektorii Kate i patrzył z miną radosnego zafascynowania.
Mina ta była zdecydowanie uzasadniona, gdyż wśród stołów gorączkowo poruszał się zbierający zlewki do wiklinowego kosza George „Tyczka” Washington. Młodzieniec wyglądał dokładnie tak, jak obserwujący go chłopiec się spodziewał: był naturalnie smukły i umięśniony (co dało się łatwo stwierdzić, ponieważ Tyczka nosił podkoszulek, szorty i japonki), miał jasnobrązową skórę i kształtną, idealnie łysą głowę. Tai spodziewał się też, że Tyczka będzie nosił nowe stylowe okulary, i rzeczywiście nosił. Okulary były tak stylowe i tak pasowały do jego rysów, że w innych okolicznościach Tai uznałby go za szykownego. Jednak w obecnych okolicznościach Tyczka wyglądał nieco absurdalnie: na jego twarzy malowały się panika i poczucie winy, jego stopy szurały nieporadnie w plaskających japonkach, a jego koszyk był po brzegi wypełniony zlewkami. Tyczka przypominał zdesperowane przerośnięte dziecko na dziwacznym polowaniu na pisanki.
– Nie ma czasu, żeby zebrać je wszystkie! – zawołał Tyczka, nie przerywając pracy. – Zbieram tylko te śmiercionośne!
– Śmiercionośne?! – powtórzył Reynie. (Nawet „niebezpieczne” robiły wrażenie). Zerknął na zlewki na najbliższym stoliku. Tylko kilka wciąż miało etykiety. Dwa dni deszczu i wiatr zrobiły swoje. – Jak mogę pomóc?
– Rozstawiłem wszystko jak szachownicę! – krzyknął Tyczka, korkując zlewkę. – Osiem stolików, osiem zlewek na stolik…
– Rozumiem! – odkrzyknął Reynie, dostrzegając wzór. Każdy stolik reprezentował rząd na szachownicy, a każda zlewka pole. – Więc które?
Nie podnosząc wzroku, Tyczka podyktował instrukcje w szachowej notacji algebraicznej:
– A2, D4 i C5! Ja zajmę się resztą!
– A2, D4 i C5 – powtórzył Reynie, już rzucając się po A2, zakorkowaną zlewkę na pierwszym polu w drugim rzędzie. Zawierała płyn o niepokojącym cynobrowym kolorze, o czym Reynie starał się nie myśleć, kiedy skakał do czwartego stolika. D4 zawierała bezbarwną ciecz, która wyglądała jak woda, ale poruszała się jak szlam, gdy Reynie podniósł zlewkę. Wzdrygnął się. Na szczęście ta również była zakorkowana. Zanurkował pod stołem i przeszedł do C5, otwartej zlewki pełnej na oko nieszkodliwych czarnych kamyczków.
– Hmm, czy C5 powinna być zakorkowana?
– O tak! Wierz mi, nie chcesz, żeby te kamyczki się wysypały! Weź korek z C6, będzie dobrze! – Tyczka minął go ze swoim niebezpiecznie pełnym koszykiem. – Mamy wszystkie! – sapnął, podnosząc wzrok ku niebu. Krzyknął i przyspieszył. – Reynie! Zbliża się!
Reynie, który jeszcze wtykał korek do ostatniej zlewki, nawet nie miał czasu spojrzeć do góry, zanim usłyszał głos Kate z szokująco bliskiej odległości.
– Padnijcie, chłopcy, lecę z impetem!
Reynie ścisnął zlewki w rękach i padł na plecy.
W następnej chwili całe jego pole widzenia zajęły Kate Wetherall, spadochron, skrawek nieba i sokolica z rozpostartymi skrzydłami, a potem dach jakby eksplodował. Nogi Kate powaliły pierwsze cztery stoliki, do których zaraz dołączyły piąty i szósty. Dwa rzędy zlewek roztrzaskały się w ułamku sekundy, w powietrzu nagle zatańczyły szkło, proszek i płyn, a Kate nadal leciała, strącając siódmy i ósmy stolik, ciągnąc za sobą spadochron i zgarniając odłamki. I tak dotarła aż na skraj tarasu, gdzie minęła niską barierkę i zniknęła z oczu Reyniego. Spadochron pełen szczątków powlókł się za nią, aż zahaczył o barierkę i tam już został.
Reynie usiadł. Popatrzył na Tyczkę, który kucał z koszem w rękach i z rozdziawionymi ustami, potem na Taia, któremu oczy niemal wyszły z orbit, a potem znów na taras. Fioletowawa mgiełka kołysała się na różne strony na niezdecydowanym wietrze. Przez chwilę wszyscy trzej zszokowali tylko wpatrywali się w spadochron.
Aż zobaczyli dwie odziane w rękawiczki dłonie, które wyłoniły się zza krawędzi tarasu i ścisnęły płótno spadochronu. Potem pojawił się czerwony kask, a na koniec postać w czarnym kombinezonie. Buty zachrzęściły na potłuczonym szkle, dłonie powędrowały do góry, by zdjąć kask, i przed nimi stanęła uśmiechnięta Kate Wetherall.
– Cześć, chłopaki – powiedziała, strzepując szkło i drzazgi z szerokich ramion. Wskazała na Taia. – Co to za maluch?
Reynie i Tyczka, z których żaden jeszcze nie doszedł do siebie na tyle, żeby się odezwać, spojrzeli po sobie. Z kolei chłopczyk już się pozbierał i podskakiwał.
– Jestem Tai! – pisnął podekscytowany. – Reynie pozwolił mi potrzymać twoją lunetę!
– Widzę – odparła Kate, rzucając przyjacielowi oskarżycielskie spojrzenie, po czym wybuchnęła śmiechem i ruszyła się przywitać.
Reynie już dawno nauczył się, że powitania Kate mogą być boleśnie entuzjastyczne, więc prędko pokazał jej zlewki.
– Trzymamy niebezpieczne chemikalia, Kate – oznajmił, niepewnie gramoląc się z podłogi.
– Skąd taki pomysł? – spytała dziewczyna ze śmiechem. – Musicie być ostrożniejsi! – Ucałowała go w policzek i poleciała do Tyczki (który się wzdrygnął), by zrobić to samo.
Na widok Taia nadstawiającego policzek Kate zrobiła podejrzliwą minę.
– Najpierw kąpiel, młody człowieku. Widziałeś swoją twarz?
Zmartwiony Tai pokręcił głową.
Kate udawała zszokowaną.
– Co? Nigdy? Nigdy nie widziałeś swojej twarzy?
Na to Tai zachichotał, a Kate rzuciła:
– No dobrze, jeden dla kotka z kurzu. – I ucałowała także jego.
Kiedy Reynie i Tyczka bardzo ostrożnie odłożyli swoje koszyki z niebezpiecznym ładunkiem, troje przyjaciół stanęło, lustrując siebie nawzajem. Choć dorastali w różnym tempie, wszyscy – może tylko tymczasowo, ale wciąż ku ich rozbawieniu – byli tego samego wzrostu. Tak więc brązowe oczy Reyniego i Tyczki znajdowały się dokładnie na tym samym poziomie co niebieskie oczy Kate, ale nie dlatego przekazywały sobie tak wiele, z taką łatwością i bez słów. Tych troje razem przeszło w dzieciństwie więcej, niż większość ludzi przechodzi przez całe życie, i przyjaźniło się od lat. Zatem wszystko to, co przeszli, nie tylko przez lata, ale i przez ostatnie kilka dni, wszystko to, co jeszcze mieli przed sobą, wszystko to, co ryzykowali – wszystko to i więcej powiedzieli sobie w milczeniu.
– Rany, ale jestem głodna – przerwała ciszę Kate. Kiedy sięgnęła, by poprawić kucyk, z jej włosów wypadł niewielki odłamek. – Grozi nam bezpośrednie niebezpieczeństwo czy znajdziemy chwilę na kanapkę?
– Nie sądzimy, żeby dzisiaj wykonali jakiś ruch – odparł Reynie. – Zaszyli się w różnych częściach miasta i czekają na jakąś wiadomość, prawdopodobnie instrukcje od pana Kurtyna, choć nie wiemy, jak miałby je przekazać. Przecież nie dostanie pozwolenia na szybki telefon do swoich popleczników.
– Chyba nie. A pan Benedykt?
– W tej chwili jest bezpieczny, o ile nie będzie się wychylał.
– Super – oceniła Kate. – W takim razie może zjemy lunch i nadrobimy zaległości? Chcę wiedzieć zwłaszcza – spojrzała na Taia, który stał w środku ich małego kręgu i na nich patrzył – jak się tu znalazłeś.
– Ja też – zawtórował jej Tyczka. – Przy okazji, Tai, miło cię poznać osobiście. Jestem… hmm, George – przedstawił się z pewnym wahaniem (ponieważ, podobnie jak jego przyjaciele, Tyczka nadal myślał o sobie „Tyczka”, wbrew wcześniejszym deklaracjom). Wyciągnął dłoń, a Tai się rozpromienił i uścisnął ją tak entuzjastycznie, że niemal upuścił lunetę.
– Więc jak się tu znalazłeś? – spytała Taia Kate, przyklękając, by się z nim zrównać (i dyskretnie sięgając po lunetę).
Tai wzruszył ramionami i podrapał się po piersi.
– Powiedziała mi, jak tu trafić. Opowiedziała mi wszystko o was, wskazała mi drogę i cały czas dotrzymywała mi towarzystwa! – Ściszył głos i dodał: – Mimo że jej nie widziałem!
Kate uniosła brew.
– Mimo że…
– O rany – mruknął Tyczka.
– Zastanawiałem się – odezwał się Reynie, kiwając głową. – Znaczy: domyślałem się.
– Zgadza się! – zawołał ostry głos za ich plecami. – Ja mu powiedziałam. Ja go tu sprowadziłam. Gdyby nie ja, byłby teraz w tarapatach. Ale widzę, że wy robicie sobie wesołe spotkanie na dachu beze mnie? Nawet nie ześlecie platformy na dół, tylko każecie mi wchodzić po schodach?
Do tego czasu wszyscy zwrócili się w stronę schodów, gdzie w drzwiach stała wściekła dziewczynka z założonymi rękami i błyszczącymi oczami.
– Cześć, Constance – westchnęła Kate.
I tak oto Bractwo zebrało się ponownie.
Przybycie Constance Contraire – wspaniałej telepatki, niechętnej geniuszki i utalentowanej twórczyni niemiłej poezji – sprawiło, jak wiele rzeczy wcześniej, że Tai się zapowietrzył. W tym przypadku chłopca zdziwił wygląd Constance. Przez ostatnie dwa dni, gdy mentalnie prowadziła go do Stonetown, opowiadała mu o przygodach Bractwa. Jednak w tych opowieściach była bardzo młoda – nawet młodsza niż on – i choć wiedział, że od mrocznych dni pierwszej misji Bractwa minęły lata, widział ją w głowie tylko i wyłącznie tak, jak przedstawiała się w tych historiach: jako małą, okrągłą blondynkę o niebieskich oczach. Tak więc dziewczynka, która pojawiła się w drzwiach, w niczym nie przypominała tej, którą sobie wyobrażał. Nie miał jednak wątpliwości, że to ona – jej marudności nie dało się z niczym pomylić – więc pomknął do niej z podekscytowanym piskiem.
– Jesteś potwornie brudny – mruknęła Constance, gdy ją objął, ale go uściskała.
Obecna wersja Constance była dla Taia fascynującą mozaiką: jej jasnoniebieskie oczy się zmieniły, jak to dziecięce niebieskie oczy, i przybrały nieokreślony odcień między błękitem, zielenią a szarością. Podobnie jej rzadkie blond włosy pociemniały i teraz były jasnobrązowe, czyli w kolorze dość powszechnych, jednak Constance szybko zaczęła farbować je na niezwykle nietypowe kolory, więc teraz miała krótką czuprynę w barwach szkarłatu. Była znacznie wyższa od Taia, choć znacznie niższa od swoich przyjaciół, i ku jego wielkiej radości nosiła bardzo luźny zielony garnitur w kratę znany mu dobrze z jej opowieści.
– Masz na sobie jeden ze starych garniturów pana Benedykta! – zawołał i zaczął biegać wokół niej, by móc podziwiać strój ze wszystkich stron. – Mówiłaś, że nosił je, bo go uspokajały!
– Cóż – powiedziała, wyciągając rękę, żeby go zatrzymać, bo przyprawiał ją o zawrót głowy. – Ostatnio rozpaczliwie potrzebuję uspokojenia. Numer Dwa go dla mnie zmniejszyła, na tyle, na ile mogła.
Tai mógł sobie wyobrazić Numer Dwa, tę szorstką młodą kobietę o żółtawej cerze, z zamiłowaniem do żółtych ubrań i z włosami czerwonymi jak gumka do mazania. Wiedział, że – tak jak Constance – Numer Dwa jest jedną z adoptowanych córek pana Benedykta i że – jak wszystkie osoby wciągnięte do kręgu pana Benedykta – jest wyjątkowo utalentowana. Ale nie wiedział, że potrafi używać maszyny do szycia, i teraz na to odkrycie aż się zapowietrzył.
Constance przewróciła oczami.
– Serio?
– Czy to działa? – zapytał Tai, najwyraźniej odporny na sarkazm. – Czy garnitur cię uspokaja?
– A czy wyglądam, jakbym była spokojna?
Tai zmarszczył brwi.
– Może powinnaś dodać kapelusz?
– Może.
Podczas tej wymiany zdań troje starszych członków Bractwa patrzyło po sobie i kręciło głowami. Wyglądało na to, że wszystko na świecie dzieje się jednocześnie.
– Nie wiem, czy w ogóle mamy szansę nadrobić zaległości – stwierdziła Kate. – Tycz… przepraszam, George. Musimy posprzątać ten bałagan teraz? Czy chemikalia przeżrą się przez dach albo coś?
– Bałagan może poczekać – odparł Tyczka. – Reynie i ja zgarnęliśmy niebezpieczne zlewki. Reszta… Czemu tak na mnie patrzysz?
Kate zrobiła niewinną minę.
– Jak? Och, przepraszam, po prostu… wiem, że nie wyjechałam na tak długo, ale już zapomniałam o twoich nowych okularach. Wyglądasz tak stylowo! Szczerze mówiąc, to trochę rozpraszające.
– Proszę cię – rzucił Tyczka, krzywiąc się. – Możemy z tym skończyć? – Posłał Reyniemu ostrzegawcze spojrzenie, ale to nic nie dało.
– Kate ma rację – rzekł Reynie z powagą. Przechylił głowę to na jedną, to na drugą stronę. – Idealnie na tobie leżą. Myślę, że chodzi o symetrię. Wyglądasz jak na reklamie z gazety.
– Nic na to nie poradzę! – jęknął Tyczka, jak zwykle jednocześnie zażenowany i zadowolony. Odkąd wrócił do łysej głowy i okularów (porzucając szkła kontaktowe i różne fryzury z ostatnich lat), przyjaciele nie mogli się oprzeć i dokuczali mu, bo nagle stał się zauważalnie przystojny. Nawet teraz zerkali po sobie z rozbawieniem albo udawali specjalnie dla niego. – Widzę, co robicie.
Cała trójka wybuchnęła śmiechem. Nawet przed kryzysem ostatnich kilku dni atmosfera między przyjaciółmi była napięta i ogarniał ich niemały smutek. Wynikało to z opracowywania indywidualnych planów, które nadwerężyło ich długą, swobodną relację. Ten wspólny śmiech przyniósł im wszystkim ulgę. Przez chwilę czuli się prawię tak, jakby nic się nie zmieniło.
– Czy to nie nagły wypadek? – fuknęła Constance ze schodów, a oni prędko spoważnieli. – Mamy w ogóle jakiś plan?
– Oczywiście, że mamy! – odpowiedziała wesoło Kate. – Znajdziemy sposób, żeby powstrzymać Tuzin Piekarski od uwolnienia pana Kurtyna!
– Przy okazji nie dając sobie zrobić krzywdy – wtrącił Tyczka.
– Zdecydowanie – dodał Reynie. – To bardzo ważna część planu.
Constance na nich popatrzyła.
– I to wszystko?
– No, musimy ustalić szczegóły – przyznała Kate – co możemy zrobić podczas lunchu!
Postanowiono, że Kate pospieszy do kuchni, a Reynie i Tyczka zaniosą chemikalia do piwnicznego laboratorium (albo „plaboratorium” – jak nazywała je Kate, lecz termin jeszcze się nie przyjął). Constance niechętnie przyjęła całusa w czoło od Kate i równie niechętnie zgodziła się pomóc Taiowi w umyciu rąk.
– Po jedzeniu weźmiesz kąpiel – poinformowała Kate Taia. – Albo nawet dwie.
– Dobrze! – pisnął Tai, jakby dwie kąpiele były perspektywą najcudowniejszą na świecie. Wskazał spadochron Kate zaklinowany na połamanej barierce i trzepoczący na wietrze. – Ale czy nie musisz zabrać swoich rzeczy?
– Też zrobię to po jedzeniu. – Puściła do niego oko. – Może my ogarniemy taras, kiedy ty będziesz ogarniał siebie.
Tai zachichotał, ale zaraz spoważniał.
– Ale jeśli ktoś to zobaczy?
Kate uniosła brew i spojrzała na przyjaciółkę.
– Wie, jak zachować dyskrecję – rzuciła Constance.
– To ma wyglądać, jakby mieszkała tu kapitanka Plugg – wyjaśnił Tai. – Tak mi powiedziała Constance.
Kate ujęła go za podbródek.
– To prawda. Bardzo mądrze, że jesteś taki ostrożny. Nie martw się, nikt nie widzi tego tarasu. Zadbaliśmy o to dawno temu.
– Świetnie. – Tai rozpromienił się, słysząc komplement. – Możemy wrócić na dół tak samo, jak dostałem się na górę? To było super!
– Dla ciebie – burknęła Constance.
– Proszę, idźcie – rzekła Kate do Taia i Constance, wskazując platformę, gdzie Reynie i Tyczka już czekali ze zlewkami. – Ja pójdę schodami.
Jakieś dwie sekundy później, na drugim piętrze, Kate usłyszała stukot mechanizmów platformy. Zerknęła przez okno, by zweryfikować, czy jej sokolica Jejka usadowiła się na swojej ulubionej gałęzi wiązu, po czym zjechała po poręczy (wypolerowanej na gładko przez niezliczone poprzednie zjazdy), wylądowała i pobiegła. Nad nią platforma właśnie opadała na miejsce, a kiedy Kate znikała w długim korytarzu, usłyszała, jak Tai pyta, czy mogą to powtórzyć.
W jadalni, znajdującej się na pierwszym piętrze domu pana Benedykta, nigdy nie panował porządek. Jak we wszystkich pozostałych pomieszczeniach, pod ścianami stały regały pełne książek, a żeby usiąść przy długim stole albo na jakimkolwiek wolnym krześle, zwykle trzeba było przesunąć gazetę lub książkę. Jednak obecnie w jadalni panował taki nieład, że Kate w drodze do kuchni mimowolnie się zatrzymała i rozejrzała uważnie. Ogrom chaosu był niewątpliwie zdumiewający, ale Kate uderzyło co innego: stos brudnych naczyń na stole, zapomniane okulary na otwartej gazecie, porzucone robótki ręczne w rogu fotela – wszystko wskazywało na to, że przerwano tu nagle i niepokojąco szczęśliwy, pracowity dzień.
Biorąc pod uwagę to, co jej powiedziano, i to, co widziała teraz przed sobą, Kate bez trudu wyobraziła sobie tę scenę. Większość ich społeczności składającej się z rodziny i przyjaciół pewnie była w tym pomieszczeniu, gdy dotarły do nich wieści o ucieczce, bo choć Tyczka i jego rodzice mieszkali w domu po drugiej stronie ulicy, a rodzina Perumal (Reynie, jego mama i babcia) miała swoje własne kwatery na dole, na ogół wszyscy zbierali się tutaj, by wspólnie zjeść południowy posiłek. Mucho Musko, były siłacz cyrkowy i uwielbiany kucharz, zawsze przygotowywał coś pysznego (miał pokoje w piwnicy, podobnie jak Kate i jej ojciec Arkady), a cudowne aromaty dobiegające z kuchni zapowiadały zgiełk i śmiech pewniej niż jakikolwiek zegar. Tak było od lat.
A jednak ostatnio w powietrzu wisiała zmiana, tak wyraźna jak zapach szarlotek Mucho, choć nie tak słodka. „Słodkogorzka” – to było odpowiednie słowo. Reynie jakiś czas temu zażartował, że może powinni polubić się ze słodkogorzkim, ale nie był to smak łatwy do polubienia. Na przykład kiedy Rhonda Kazembe się wyprowadziła, wszyscy cieszyli się jej szczęściem. Wyszła za uroczego fizyka i wyglądała na zachwyconą takim obrotem sprawy. Razem przeprowadzili się do innego miasta, gdzie mieli doskonałe możliwości pracy w laboratoriach i planowali powiększenie rodziny. To były dobre wieści, a Rhonda pozostała w stałym kontakcie z bliskimi. Niemniej jednak jej wyjazd wywołał wiele łez, a oni nadal wyczuwali jej obecność.
A to był dopiero początek. Działo się o wiele więcej. Wkrótce po odejściu Rhondy Reynie zaczął otrzymywać te niesamowite zaproszenia na uniwersytety, a potem, kiedy jeszcze próbowali to ogarnąć, Tyczka dostał jeszcze bardziej niesamowitą propozycję: szansę na kierowanie – tak, miałby nie tylko pracować, ale wręcz zarządzać – najważniejszym laboratorium chemicznym w kraju. Miał zacząć jesienią. Gdyby Tyczka przyjął tę ofertę, zostałby (co nie było zaskoczeniem) najmłodszym kierownikiem laboratorium w dziejach. Przeszedłby do historii.
Tymczasem aspiracje Kate z natury nie należały do takich, które miały trafić na pierwsze strony gazet. Jej sukcesów nigdy nie dało się zmierzyć sławą, ponieważ zamierzała zostać – tak jak jej ojciec – tajną agentką. I to nie byle jaką tajną agentką, ale najlepszą agentką specjalną w agencji Arkadego. Już była na dobrej drodze.
Te nowe możliwości, które powinny napawać ich optymizmem, przyprawiały wszystkich o nerwy, gdyż każda możliwość miała swoją cenę. Nawet wyjazd jednej osoby oznaczał koniec Bractwa, jakie znali, a każdy z członków czuł przerażenie na myśl, że mógłby to zrobić jako pierwszy – i byłby odpowiedzialny za zakończenie tej przyjaźni.
Jednak wszystkie rozważania na temat tego, co może nadejść, zostały brutalnie przerwane dwa dni temu, kiedy złe wieści dotarły do tego właśnie pomieszczenia. Stało się niemożliwe. Słynni złoczyńcy znani jako X-meni (zwani tak, ponieważ mogli skrzywdzić przeciwnika na dziesięć różnych sposobów) zostali uwolnieni z Cytadeli w Brig City. Kate i Arkady, którzy wyjechali na misję wywiadowczą, dostali informację jako pierwsi: „Trzynastu X-menów, obecne miejsce pobytu nieznane, ale z pewnością zmierza do Stonetown”.
– To zły piekarski tuzin – mruknęła ponuro Kate i tak narodziła się nowa nazwa.
Od razu wiedziała, kto za tym stoi. Razem z Arkadym wyruszyli na swoją misję dlatego, że w ostatnich miesiącach kilkoro najlepszych agentów w rejonie Stonetown padło ofiarą zasadzek i trafiło do szpitala. Zasadzki zostały zastawione przez dwóch pozostałych na wolności X-menów, notorycznie nieuchwytnych braci Cyk. (Bracia mieli dar wyczuwania pułapek i unikania ich, więc dostali przezwisko Cykorzy – oczywiście od Kate). Naturalnie to Cykorzy uwolnili resztę X-menów.
Ale jak? Bracia nigdy wcześniej nie angażowali się w ryzykowne konfrontacje. Byli znani z tego, że od lat potajemnie kogoś szukają, ale kogo – tego nikt nie wiedział.
Tak więc Kate i Arkady początkowo wyjechali zbadać sprawę zasadzek. Akurat znaleźli pewną odpowiedź, kiedy dotarła do nich wieść o zadziwiająco udanej operacji Cykorów w Cytadeli. Agent, który przekazał wiadomość Arkademu, dysponował tylko jedną zwodniczą wskazówką: niektórzy strażnicy zarzekali się, że naliczyli czternaście osób uciekających z obiektu. Czternaście, nie trzynaście. (Reszta strażników była nieprzytomna i nie mogła tego potwierdzić).
– Niezależnie od tego – powiedziała Kate do Arkadego – jeśli zmierzają do Stonetown, wiemy, co planują.
– Muszę się z tobą zgodzić, Katie-Kocie – odrzekł jej ojciec. Nie musieli nawet mówić tego na głos.
X-meni bez wątpienia zamierzali zinfiltrować nowe więzienie o zaostrzonym rygorze i uwolnić jedynego obecnego więźnia – najniebezpieczniejszego geniusza w historii, ich byłego pracodawcę, Opada Kurtyna. Z panem Kurtynem na wolności zagrożenie ze strony Tuzina Piekarskiego spotęgowałoby się wielokrotnie. Ich wyjątkowy talent do krzywdzenia ludzi połączony z jego straszną błyskotliwością już kiedyś prawie zmienił świat.
Prawie. To „prawie” było zasługą Bractwa i dlatego Tuzin Piekarski prawdopodobnie planował zemstę. W końcu na Tuzin składali się X-meni, którzy raczej nie doceniali roli, jaką pan Benedykt i jego współpracownicy odegrali w ich schwytaniu.
Kate i Arkadego najbardziej martwiło jednak to, że X-meni wiedzieli o Constance. Telepatka – zwłaszcza taka, która ich nienawidziła – mogła zagrozić ich przyszłym intrygom. Tuzin na pewno uznałby za priorytet zlikwidowanie takiego zagrożenia.
Arkady skontaktował się z domem pana Benedykta.
– Stało się – powiedział do Numer Dwa. – Niecałą godziną temu. Nie traćcie czasu.
I tak posiłek dobiegł końca. Życie, jakie znali, dobiegło końca, i to, czy kiedykolwiek będzie wyglądać tak samo – albo chociaż podobnie – miało zależeć od tego, co się teraz wydarzy.
Kate ostatni raz spojrzała na bałagan i ślady ich dawnego życia. Potem przeszła do kuchni. To nie w jej stylu zostawiać brudne naczynia na stole. Ale te musiały jeszcze trochę poleżeć.
* * *
Kilka minut później zgodnie z sugestią Kate członkowie Bractwa i mały Tai Li wzięli kanapki do salonu, gdzie bałagan był bardziej typowy, a zatem mniej przygnębiający. Wręcz przeciwnie, swojskość salonu dawała pocieszenie. Pianino w rogu, zegar stojący i wielki globus, już dawno nieaktualny, stały dokładnie tam, gdzie pierwszego dnia, gdy członkowie Bractwa postawili stopę w tym pomieszczeniu, tego samego dnia, w którym się poznali. Regały uginały się pod tymi samymi książkami, na ścianach wisiały te same obrazy. Jeden przedstawiał obserwatorium, drugi chłopca nad urwiskiem, ale na obu widniało rozgwieżdżone niebo i oba, jak powiedział im pan Benedykt, były dziełami jego przyjaciela z dzieciństwa. Salon sam w sobie był pewnego rodzaju historią – historią nowych i trwałych przyjaźni.
Tai Li podziwiał wszystko. Ekscytował się pianinem, kręcił globusem, wskazywał obrazy, które na szczęście wisiały poza zasięgiem jego palców.
– Widzę Wielki Wóz! – oznajmił. – To konsultacja na niebie nad chłopcem!
– To Orion – poprawił go łagodnie Tyczka – ale masz rację, że to konstelacja, inaczej gwiazdozbiór, podczas gdy Wielki Wóz, mówiąc ściśle, to asteryzm, czyli…
– Widzę Oriona! – zawołał Tai przez ramię, żeby pochwalić się Constance.
– Dobra robota – mruknęła ze znużeniem, siadając na dywanie.
Pozostali do niej dołączyli. Wszyscy zdążyli zgłodnieć, więc przez minutę niewiele rozmawiali i dużo przeżuwali. Kanapki były napakowane rozmaitymi warzywami, serami, wędlinami i przyprawami – każda według smaku osoby, dla której Kate ją przyrządziła (w przypadku Taia z powodzeniem zaryzykowała z masłem orzechowym i dżemem) – a kiedy odnotował różne komplementy i wyrazy wdzięczności z ust pozostałych osób, Tai zdał sobie sprawę, że coś niesamowitego musiało wydarzyć się w czasie, gdy mył ręce.
– Fejf – powiedział (chciał powiedzieć „Kejt”, ale miał usta pełne masła orzechowego) – czy te kanapki były już zrobione?
– Nie, i dzięki Bogu – odparła Kate. – Kuchnia była w koszmarnym stanie. Nie zjadłabym nic, co zostało tam przygotowane, dopóki nie posprzątałam. – (Na te słowa Tai wybałuszył oczy i rozejrzał się, by zobaczyć, czy ktoś jeszcze był zdumiony, że Kate zrobiła tak dużo tak szybko. Wyglądało na to, że nie). – Jak doprowadziliście ją do takiego stanu? – naciskała Kate, również rozglądając się po pozostałych. – Wiem, że od czasu ewakuacji panuje zamieszanie, ale to nie tłumaczy tego, co właśnie tam zobaczyłam. Wiecie, że do drzwi lodówki była przyklejona łyżka?! Do drzwi!
Reynie i Tyczka zerknęli na Constance, a potem odwrócili wzrok i wzruszyli ramionami. To nie był czas na wytykanie palcami. Po prawdzie nawet nie widzieli Constance przez ostatnie dwa dni – zaszyła się w swoim pokoju, a oni byli zbyt zajęci obecnym kryzysem, żeby próbować ją wyciągnąć. Bałagan piętrzący się w kuchni, dowód jej nocnych najazdów, w rzeczywistości stanowił źródło pociechy. Tak, irytowali się na grudki dżemu w szufladzie na sztućce, puste pudełka po lodach w szafce i podłogę tak lepką, że można było zostawić na niej buty. Ale przynajmniej wiedzieli, że Constance żyje i się odżywia.
– Nieważne – stwierdziła Kate, która z łatwością mogła odgadnąć odpowiedź. – Przejdźmy do rzeczy. Mam wam dużo do opowiedzenia, ale chcę usłyszeć więcej o tym, co się wydarzyło, kiedy dostaliście wieści. No i oczywiście musimy usłyszeć o tym. – Machnęła kanapką w stronę Constance i Taia, którzy siedzieli obok siebie na podłodze. (Właściwie to wszyscy siedzieli na podłodze, bo Bractwo miało długą tradycję zaczynania poważnych dyskusji na podłodze i w kręgu).
– Chłopcy, wy zaczniecie – oznajmiła Constance. – Ja jeszcze myślę… – Wydawało się, że chce dodać coś jeszcze, ale się powstrzymała i rzuciła ostrzegawcze spojrzenie Taiowi, który mimo to wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Chciałaś powiedzieć wierszyk! – zawołał Tai. – Coś o pasztecie! Czy to właśnie pasztet jest na twojej kanapce? I… och! – Tai spojrzał na Reyniego i Tyczkę i zakrył usta dłonią. – Lepiej, żebym nie powtarzał ostatniej części.
– O nie – jęknął Tyczka. – Wredne wierszyki wróciły?
Constance wzruszyła ramionami.
– Jego zdaniem są zabawne.
Powrót wrednego rymowania Constance, nawyku, z którym na pozór zerwała dawno temu, na pozostałych podziałał zniechęcająco. Jednak w cichym porozumieniu odpuścili temat, ponieważ Constance często traktowała protesty jako zachętę.
– Wiem, że jedliście lunch, kiedy Arkady odezwał się przez krótkofalówkę – wróciła do sedna Kate. – Opowiedzcie mi, co się stało.
– To było bardzo dziwne – zaczął Tyczka. – Jak zwykle toczyły się trzy różne konwersacje. Nagle do jadalni wpadła Numer Dwa z wieściami. Krzyknęła: „Ewakuacja, plan A!” i wszyscy spojrzeli na zegar.
– Pan Benedykt miał różne plany ewakuacji w zależności od tego, ile będziemy mieć czasu – wyjaśnił Reynie Taiowi.
– Och! – Tai potaknął i ugryzł kanapkę.
– Numer Dwa zachowała większość szczegółów dotyczących ucieczki dla siebie, dopóki wszyscy nie byliśmy gotowi – ciągnął Tyczka. – I szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że zdołamy się przygotować tak szybko i tak spokojnie. Moi rodzice, rodzina Perumal, Mucho, absolutnie nikt się nie zawahał. Wszyscy odłożyli to, co mieli w rękach, uściskaliśmy się i popędziliśmy do pokoi się pakować.
Kate pokręciła głową.
– Żałuję, że tego nie widziałam. Ale dziwne! Wszystkie te lata w spokoju, aż nagle… – Pstryknęła palcami. – Wszyscy out. Właściwie to chyba się cieszę, że mnie tu nie było. Pewnie było sporo płakania.
– Poleciało kilka łez – przyznał Reynie. – Ale cichych. Nikt się nie załamał.
Tyczka otworzył usta, żeby coś wtrącić, ale zawahał się i udając, że wcale nie miał takiego zamiaru, wepchnął sobie do buzi resztkę kanapki. Żuł z imponującym skupieniem, opierając się pokusie zerknięcia na Constance, która – technicznie rzecz biorąc – nie była rozbita, za to rozbiła to i owo.
(Reynie również nie wspomniał o napadach szału Constance. Rozmowa o ewakuacji tak, by nie zdenerwować dziewczynki, już i tak miała być trudna, gdyż Constance tamtego dnia wściekła się na Reyniego i Tyczkę i prawdopodobnie nadal jej nie przeszło. Uznał więc, że najrozsądniej będzie postępować ze szczególną ostrożnością).
Kufry i walizki zostały spakowane i załadowane do taksówek. Słowa pożegnania skierowali do kapitanki Plugg, która obiecała jak najpilniej strzec ich domów. (Było jednak jasne, że jeśli na horyzoncie pojawią się X-meni, strażniczka ma rozkaz potraktować priorytetowo własne bezpieczeństwo). Ciekawscy sąsiedzi machali, gdy karawana taksówek odjeżdżała ulicą. Dziwna mała wspólnota pana Benedykta była w okolicy lubiana, ale całkowicie nierozumiana. Powszechnie założono, że ten masowy wyjazd oznacza po prostu początek jakichś osobliwych wakacji.
Taksówki prowadzone przez najbardziej zaufanych strażników Arkadego udały się bezpośrednio do portu Stonetown, gdzie ewakuowani mieli czekać na przybycie Skrótu II – najszybszego statku towarowego na świecie dowodzonego przez starych przyjaciół ekipy, kapitana Phila Nielonda i jego energicznego pierwszego oficera, Joego „Armaty” Shootera. Tak się jednak złożyło, że nie musieli na nic czekać, gdyż wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu statek już przybył i w wirze wydarzeń członkowie załogi oraz dokerzy ze wszystkim się uwinęli, a rodziny z bagażami w ciągu kilku minut znalazły się na pokładzie. Jedynie pan Benedykt nie dołączył do pozostałych, tylko udał się prosto do więzienia o zaostrzonym rygorze, gdzie przebywał pan Kurtyn.
(Ten właśnie fakt, ogłoszony przed wyruszeniem karawany, spowodował napady szału Constance).
– Jesteś pewien, że to najlepsze rozwiązanie, Nicholasie? – zapytał kapitan Nielond, gdy dwaj wieloletni przyjaciele, energiczny, szczupły, siwowłosy kapitan i rozczochrany, łagodny, białowłosy geniusz, uścisnęli sobie dłonie na nabrzeżu. – Nikt inny nie może wdrożyć tych nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa?
– Obawiam się, że nie – odparł pan Benedykt. – Ale nie martw się, Phil. Będę tam tak samo bezpieczny jak wszędzie. Dopóki ta niefortunna sytuacja nie zostanie rozwiązana, dotrzymam towarzystwa mojemu bratu.
– Czasami zapominam, że Kurtyn jest twoim bratem bliźniakiem. – Kapitan Nielond pokręcił głową. – Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej różnego od ciebie. Mam szczerą nadzieję, zdołasz dopilnować, by się nie wymknął. Obiecuję, że w tym czasie zadbam, by twoja rodzina była bezpieczna i czuła się dobrze.
– Ja też obiecuję, proszę pana! – zawołał Armata, dołączając do nich po chwili. – Przygotowałem najlepszy prowiant, i to w dużych ilościach. Jesteśmy na bieżąco z protokołem komunikacyjnym. Nie ma na świecie takiego X-mena, który znalazłby nas na środku tego wielkiego, pięknego oceanu. A nawet gdyby nas znalazł, toby nas nie złapał, ha, ha!
– Nie wątpię w to, Joe – zapewnił pan Benedykt, serdecznie ściskając jego dłoń. – Jestem waszym dłużnikiem.
– Och, Nicholasie – westchnął kapitan Nielond. – Dobrze wiesz, że jest odwrotnie.
Gdy pan Benedykt odchodził, Constance, Reynie i Tyczka obserwowali go z pokładu, a Constance cichym, zrozpaczonym głosem oznajmiła:
– Kapitan Nielond boi się, że nigdy więcej nie zobaczy Nicholasa!
Młodzieńcy od razu zrozumieli, że Constance – umyślnie albo nie – odczytała myśli kapitana Nielonda. Byłoby to wystarczająco jasne, nawet gdyby nie nazwała pana Benedykta po imieniu zamiast nazwać go tatą, jak to robiła od dnia adopcji. Mimo lat oduczania się przypadkowego czytania w myślach, czasami Constance nadal nie mogła się powstrzymać. Przyjaciele i rodzina nauczyli się strzec swoich najsekretniejszych myśli w jej obecności, ale w takich chwilach ktoś o niewytrenowanym umyśle i w ogromnych emocjach zawsze przyciągał uwagę Constance jak silny magnes.
– Może się tego obawiać – rzucił prędko Tyczka, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki – ale to nie znaczy, że tak będzie, prawda? Wiesz o tym. Wszystko będzie dobrze.