39,99 zł
Reynie, Tyczka, Kate i Constance ukrywają się w domu pana Benedykta i mają bezwzględny zakaz jego opuszczania. Wszystko z obawy, aby nie zostali porwani przez nikczemnego Opada Kurtyna, który zrobiłby wszystko, by odzyskać Szeptacza. Dla zabicia czasu grają w dylemat więźnia – strategiczną grę, w której każdy z więźniów musi wybrać: zdradzić czy milczeć, nie wiedząc, jak zachowa się towarzysz z celi. Niestety, kiedy Constance ucieka z domu, pozostali członkowie bractwa ruszają za nią. A to dopiero początek ich kłopotów… Czy uda im się uciec z prawdziwego więzienia na jednej z wysp?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 364
Rok wydania: 2024
W mieście zwanym Stonetown, na trzecim piętrze starego szarego domu, Reynie Muldoon rozważał dostępne opcje. Tkwił zamknięty w nieprzyjemnie ciepłym pokoju, a żeby znaleźć wyjście, musiał podjąć trudną decyzję. Co gorsza, zamknięta z nim – i niezbyt szczęśliwa z tego powodu – była wyjątkowo wygadana czterolatka Constance Contraire, która od początku ich niewoli recytowała kąśliwe wierszyki w celu wyrażenia swojego niezadowolenia. Reynie, choć trzy razy starszy od Constance i prawdopodobnie pięćdziesiąt razy bardziej cierpliwy, sam zaczynał się denerwować. Musiał znosić zaduch i marudną dziewczynkę, a przecież chciał się stąd wydostać równie mocno jak ona. Problem polegał na tym, jaką cenę mieliby za to zapłacić.
– Czy możemy po prostu przeanalizować dostępne opcje? – zapytał Reynie, siląc się na cierpliwość. – Wydostaniemy się szybciej, jeśli podejmiemy jakąś decyzję.
Constance leżała na plecach z rozrzuconymi rękami
– Ja już podjęłam decyzję – odparła, zwracając bladoniebieskie oczy w stronę Reyniego. – To ty masz z tym problem. – Odgarnęła kosmyk blond włosów, który przylgnął do jej wilgotnego czoła, po czym szybko znów wyrzuciła rękę w bok, żeby wyglądać na przygnębioną i nieszczęśliwą. Sapnęła dramatycznie.
– Powinniśmy być zgodni – stwierdził Reynie z beznamiętną miną. Oznaki irytacji tylko zachęcały Constance, zawsze na nie czekała. – Nie możesz po prostu powiedzieć mi, co mam wybrać, i oczekiwać, że się zgodzę.
– Ale właśnie tak zrobiłam – oznajmiła Constance. – Tobie zajmuje to całą wieczność, a ja się tu prażę!
– Mogłabyś rozważyć zdjęcie swetra. – Reynie jak zwykle zrzucił swój w momencie, kiedy weszli na górę. (Ogrzewanie w tym starym domu zupełnie nie działało. Na parterze było lodowato, a na drugim piętrze – gorąco jak w piecu). Constance się poderwała i zaczęła majstrować przy guzikach, mamrocząc pod nosem: „zdejmij sweter” i „spadaj w eter”. Rozgoryczony Reynie zdał sobie sprawę, że ona już komponuje kolejny wiersz. W ostatnim zrymowała: „Reynie” i „beznadziejni”.
Reynie się odwrócił i zaczął chodzić w kółko. Co powinien zrobić? Wiedział, że Rhonda Kazembe – inicjatorka tego nieprzyjemnego małego ćwiczenia – wkrótce wróci i zapyta, co postanowili. Najwyraźniej ich przyjaciele, Tyczka i Kate, zamknięci w pokoju na końcu korytarza, od razu podjęli decyzję, i teraz czekali tylko na Reyniego i Constance. Przynajmniej tak powiedziała Rhonda, kiedy ostatnio do nich zajrzała. Niewykluczone, że nie mówiła prawdy, może po części na tym polegało ćwiczenie.
Z pewnością nie byłaby to ich pierwsza lekcja mająca jakiś haczyk. Pod kierownictwem Rhondy dzieci uczestniczyły w wielu ciekawych zadaniach, które miały wykorzystać ich zainteresowania i niezwykłe talenty. Minęły czasy nauki w salach lekcyjnych – ze względów bezpieczeństwa dzieci nie uczęszczały do szkoły – ale każda dziwna przestrzeń w tym rozpadającym się domu mogła służyć jako klasa i rzeczywiście wiele z nich wykorzystywano w takim charakterze. Dziś jednak po raz pierwszy członkowie grupy zostali zamknięci w izolatkach i dostali zadanie, w którym ich wybory mogły mieć realne i nieprzyjemne konsekwencje.
Kłopotliwa sytuacja dzieci opierała się, jak tłumaczyła im Rhonda, na intelektualnej grze zwanej dylematem więźnia. Oczywiście Tyczka przeczytał o niej wszystko i na prośbę Rhondy wyjaśnił zasady przyjaciołom.
– Istnieją tysiące wersji – powiedział (a bez wątpienia znał je wszystkie). – Ale często wygląda to tak: dwie osoby zostają aresztowane, a policja nie ma dość dowodów, żeby je skazać, więc umieszcza więźniów w oddzielnych pomieszczeniach i proponuje każdemu taki sam układ. Jeśli jeden z więźniów zdradzi swojego przyjaciela i zezna przeciwko niemu, a drugi nie piśnie ani słowa, zdrajca wyjdzie na wolność, a jego partner dostanie karę dziesięciu lat więzienia.
– I tyle z trzymania się razem – zauważyła Kate.
– No, przecież mogą trzymać się razem, prawda? Obaj mogą milczeć. Ale jeśli się na to zdecydują, będą musieli odsiedzieć sześć miesięcy za drobne przestępstwo. Więc obaj zostaną ukarani, choć kara jest stosunkowo lekka, biorąc pod uwagę inne opcje.
– A jeśli obaj zdradzą? – zapytał Reynie.
– Wtedy jeden i drugi zostaną skazani na pięć lat. To niedobrze, ale lepiej pięć niż dziesięć. Dylemat polega więc na tym, że każdy z więźniów musi wybrać, czy zdradzić, czy milczeć, nie wiedząc, co zrobi ten drugi.
Właśnie ten ostatni aspekt tak trapił Reyniego, bo im dłużej o tym myślał – krążąc po gorącym pomieszczeniu – tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wie. Zerknął na Constance, która teraz leżała z wywalonym językiem jak przegrzany pies.
– Constance, czy twoim zdaniem Rhonda kłamała, mówiąc, że Tyczka i Kate tak szybko podjęli decyzję?
– Nie, mówiła prawdę – odparła Constance, która nawet lepiej od niego wyczuwała takie rzeczy, jeśli tylko się skupiła. Ale na to nie zawsze można było liczyć.
– To może oznaczać tylko jedno.
Constance przewróciła oczami.
– Może dla ciebie.
– Tak, dla mnie – westchnął Reynie.
Choć pod pewnymi względami wydawał się najbardziej przeciętnym spośród chłopców z przeciętnymi brązowymi włosami i oczami, przeciętną jasną karnacją i przeciętną niezdolnością wkładania koszuli w spodnie, Reynie był nieprzeciętny w kwestii rozgryzania problemów. A także rozgryzania ludzi, zwłaszcza tak bliskich przyjaciół jak Tyczka Washington i Kate Wetherall. Nikt ich nie znał tak jak on. Jeśli Tyczka i Kate podjęli decyzję tak szybko, Reynie nie miał wątpliwości, co postanowili. Miał jednak wątpliwości, co z tym zrobić.
Dalej krążył. Gdyby nie te realne konsekwencje! Ale miały być realne, nawet jeśli tak naprawdę nie wiązały się z odsiadką. Rhonda wszystko im wyjaśniła: dzieci zostaną podzielone na dwie drużyny „więźniów”. Jeżeli obie drużyny wybiorą opcję A, czyli milczenie, obie będą musiały pomagać w kuchni do końca dnia. (To nie lada zadanie, ponieważ łącznie z ich rodzinami w domu mieszkało trzynaście osób i po każdym posiłku piętrzyły się stosy naczyń). Jeżeli jednak obie drużyny wybiorą opcję B, czyli zdradę, wówczas obie będą musiały pomagać w kuchni do końca tygodnia. Oczywiście pozostawała jeszcze ostatnia możliwość, najbardziej diaboliczna ze wszystkich: jeżeli jedna drużyna wybierze milczenie, a druga zdradę, zdrajcy wyjdą bez szwanku, a lojalni będą zmywać przez cały tydzień sami.
– Okej, czyli trzy posiłki dziennie – powiedział Tyczka. – Średnio trzynaście nakryć na posiłek…
– Nie wspominając o garnkach i patelniach – zauważyła Kate.
– I przekąskach – dodał Reynie.
Tyczka wybałuszył oczy z niepokoju.
– A do końca tygodnia zostało pięć dni…
Kiedy te zniechęcające perspektywy zaczęły do nich docierać i zanim zdążyli zawrzeć jakiekolwiek pakty, Rhonda zaprowadziła ich do osobnych pomieszczeń, żeby mogli przedyskutować możliwości. Ale dyskusja z Constance nie miała sensu, ponieważ dziewczynka od początku nalegała na opcję B. To jedyne rozsądne rozwiązanie, argumentowała, ponieważ Tyczka i Kate z pewnością również wybiorą opcję B. W końcu żadna z drużyn nie chciałaby ryzykować samotnego sprzątania.
Jednak Reynie nie tylko uważał tę strategię za niestosowną (mógł sobie wyobrazić skazanie na zmywak wrogów, ale przyjaciół?), lecz także wiedział, co wybrała druga drużyna – i nie była to opcja B. Tyczka i Kate nie poświęcili czasu na zastanowienie. Gdyby to zrobili, może wzięliby pod uwagę, że Reynie w zamknięciu będzie bardziej nieszczęśliwy niż oni, że na tym świecie nie ma nikogo bardziej upartego od Constance, i na jego miejscu też kusiłoby ich, żeby jak najszybciej zakończyć tę mękę i ulec jej namowom.
Ale Tyczka i Kate podjęli decyzję bez wahania. Uznali, że jedynym przyzwoitym wyborem jest milczenie, i oczekiwali, że Reynie również pójdzie drogą przyzwoitości. Nawet jeśli Constance – co było do przewidzenia – będzie nalegać na opcję B, Reynie po prostu znajdzie sposób, przekonać ją do zmiany zdania! Reynie wiedział, że tak bardzo mu ufają. Tym mocniej bolało go rozważanie zdrady.
Mimo to nie mógł się powstrzymać od rozmyślania na ten temat. Rhonda powiedziała, że zespół musi być zgodny, a Constance nie miała zamiaru ustąpić. Jak długo mogą tu tkwić? Kolejną godzinę? Dwie? Reynie się skrzywił i przyspieszył kroku. Nie mógł znieść myśli o rozczarowaniu na twarzach przyjaciół, ale Constance właśnie odchrząknęła, szykując się do recytacji kolejnego zgryźliwego wiersza, a tego chyba też nie mógł znieść. Czy powinien zagrozić, że powie Rhondzie o sekretnym zapasie słodyczy Constance? Nie, dziewczynka nie była podatna na groźby, za to on słono by za to zapłacił. Kiedy ostatnio spróbował czegoś podobnego, nasypała mu pieprzu na szczoteczkę do zębów.
Constance wzięła głęboki wdech i zaśpiewała:
– Dosyć! – wrzasnął, łapiąc się za głowę. Może mógłby po prostu przeprosić Tyczkę i Kate, a nawet zaoferować im pomoc przy zmywaniu. Wszystko, byle nie to.
– Więc wybieramy opcję B? – rzuciła pogodnie Constance. Wyglądała na bardzo zadowoloną.
– Dlaczego, do diabła, chcesz to zrobić? – zapytał metaliczny głos znikąd.
Reynie i Constance aż podskoczyli. Myśleli, że są sami, i rzeczywiście na to wyglądało. Pokój był pusty, nie licząc kilku zawalonych regałów i wysokich stosów książek na podłodze. Miał duże łukowe okno, które zostało szczelnie zamknięte, a za szybą dało się dostrzec jedynie szare styczniowe niebo.
– Słyszałeś to? – spytała Constance z szeroko otwartymi oczami. – Czy, no wiesz… – Popukała się w głowę.
– Nie, ja też to słyszałem – zapewnił ją Reynie, szukając źródła głosu. – Gdzie jesteś, Kate?
– W przewodzie grzewczym, gamoniu – odpowiedziała Kate. – Za kratką. Przed nią jest stos książek.
Reynie znalazł kratkę za wysoką do pasa górą czasopism naukowych. Szybko odsunął je na bok i popatrzył przez kratkę, za którą ujrzał wpatrujące się w niego jasnoniebieskie oczy Kate. Dziewczyna wsunęła w jeden z otworów swój szwajcarski scyzoryk.
– Wypuścicie nas? Tyczka chyba ma klaustrofobię.
Reynie pospiesznie odnalazł śrubokręt w scyzoryku. Kratka była dość stara, ozdobna i nieco zardzewiała, więc usunięcie jej zajęło mu trochę czasu. Posługiwał się narzędziami znacznie gorzej niż Kate. Nie miał się czego wstydzić (nikt nie dorównywał Kate, jeśli chodzi o sprawność manualną), ale i tak czuł się zawstydzony, że już miał ją zdradzić w grze, i był wdzięczny za przyjacielską rozmowę, którą raczyła go, gdy walczył z kratką.
– Zastanawialiśmy się, co wam tyle zajmuje – opowiadała, jak zwykle wyrzucając z siebie słowa. – W końcu zdecydowaliśmy, że powinniśmy to sprawdzić. Myślałam, że dostałeś udaru cieplnego, ale Tyczka uznał, że na pewno męczy cię Constance. I miał rację, prawda? Wstydź się, Constance! To okropnie złośliwy wiersz. Chociaż muszę przyznać, że byłam ciekawa, z czym zrymujesz tego „mięczaka”.
– Teraz nigdy się nie dowiesz – fuknęła dziewczynka, krzyżując ręce na piersi.
W końcu Reynie oderwał kratkę od ściany, a Kate wyskoczyła z otworu z triumfalnym uśmiechem i podniosła rękę, żeby przybić mu piątkę. Reynie podniósł rękę i natychmiast tego pożałował. Nie zabolałoby bardziej, nawet gdyby trzepnął go przejeżdżający motocyklista. Tuląc dłoń do siebie, patrzył, jak Kate wyciąga Tyczkę, który mamrotał pod nosem coś o tym, że się roztopił. Musiała próbować kilka razy, bo Tyczka miał tak spocone ręce, że się wyślizgiwał, ale w końcu wzięła go pod pachy i wysunęła z przewodu jak bochenek chleba z piekarnika.
Właściwie oboje wyglądali na ugotowanych. Widocznie w przewodzie było potwornie gorąco. Kate miała zarumienione policzki, a jej blond kucyk przypominał wyżętego mopa. Tyczka chyba ucierpiał jeszcze bardziej. Jego przesiąknięte potem ubranie przylegało do chudej sylwetki niczym kombinezon nurka. Jasnobrązowa skóra przybrała odcień niezdrowej szarości, a zza przekrzywionych drucianych okularów spoglądały oszołomione, szkliste oczy. Na gładko ogolonej czaszce lśniły krople potu.
– Gorąco – jęknął niemrawo i zamrugał, próbując się skupić. – Gorąco mi.
– No co ty nie powiesz. – Kate już uchylała okno. – Dlaczego nie otworzyliście okna? Rozumiem, że się nie utrzyma, ale można podeprzeć je książką. – Sięgnęła do najbliższego regału.
– Nie, proszę – wyrzucił z siebie prędko Reynie, który bardzo dbał o książki. (Kiedy mieszkał w sierocińcu w Stonetown, często były jego jedynymi towarzyszkami). – Książka może się zniszczyć, zwłaszcza jeśli spadnie.
– W porządku, masz rację – przyznała i zlustrowała pomieszczenie. – Nic innego się nie nadaje. Czekajcie, zaraz wracam. – Wśliznęła się do przewodu grzewczego tak naturalnie jak foka do wody.
– Zostawiła wiadro w tamtym pokoju – wychrypiał Tyczka, poprawiając okulary śliskimi palcami i przy okazji je brudząc. Wyciągnął z kieszeni koszuli szmatkę do czyszczenia. Była wilgotna jak chusteczka dla niemowląt.
Constance nie mogła w to uwierzyć.
– Kate zostawiła swoje cenne wiadro?
– Szyb jest bardzo ciasny – wyjaśnił Tyczka, z rezygnacją wtykając szmatkę z powrotem do kieszeni. – Wiadro narobiłoby za dużo hałasu, a nie chcieliśmy, żeby Rhonda usłyszała.
Reynie się uśmiechnął. Przypomniał sobie ich pierwszy dzień w tym domu, prawie półtora roku temu. Wtedy Kate też przecisnęła się przez przewód. Pamiętał, jak opowiadała mu, że przywiązała sobie wiadro do stóp i ciągnęła je za sobą, i jak bardzo zdumiała go jej historia. Trudno uwierzyć, że kiedykolwiek był zdziwiony zwinnością Kate czy jej tendencją do noszenia czerwonego wiadra dosłownie wszędzie. Reynie już dawno przyzwyczaił się do tych rzeczy. Teraz uważał je za całkowicie zwyczajne.
Na przykład wcale nie zaskoczyło go, kiedy Kate wróciła ze swojej wyprawy w czasie krótszym niż większości ludzi zajęłoby zwykłe przejście korytarzem. Wyłoniła się z szybu z dużym magnesem w kształcie podkowy – jednym z kilku przydatnych przedmiotów, które przechowywała w swoim wiadrze – i w mgnieniu oka podparła nim okno.
– Powinno się utrzymać – oznajmiła z satysfakcją, gdy do pomieszczenia wpadło cudownie chłodne powietrze. – Ale na wszelki wypadek… – Wyciągnęła z kieszeni kawałek żyłki wędkarskiej i przywiązała jeden koniec do magnesu, a drugi do nadgarstka. – Dzięki temu nie będę musiała iść po magnes, jeśli się wyślizgnie.
Wszystko to zajęło jej może dwadzieścia sekund. Gdy tylko skończyła, dzieci usiadły na podłodze w kręgu. Zawsze tak robiły. Ilekroć zostawały w swoim gronie, zwoływały spotkanie. Prywatnie nazywały się Tajemnym Bractwem Pana Benedykta, a niektóre z ich licznych spotkań odbyły się w wyjątkowo tragicznych okolicznościach.
– Jak nazwaliście swój zespół? – zapytała Kate, układając nogi w kształt precla. – Tyczka i ja jesteśmy Zwycięźniami! – Kiedy jej deklaracja spotkała się ze zdziwieniem, Kate zmarszczyła brwi. – Nie rozumiecie? To gra słów. Portki, manto… Tyczka, jak się nazywa zbitka dwóch słów?
– Portmanteau – odpowiedział Tyczka.
– Właśnie! Portmanteau! Nazwaliśmy się Zwycięźniami, bo jesteśmy więźniami, ale też zwycięzcami. – Kate spojrzała na Reyniego i Constance, szukając na ich twarzach oznak zachwytu.
– Nazwaliście się? – zapytała Constance.
Tym razem to Kate się zdziwiła.
– A wy nie? Jak można mieć zespół bez nazwy?
Reynie rzucił rozbawione spojrzenie Tyczce, który tylko wzruszył ramionami. Nie było potrzeby wskazywać, kto wpadł na ten pomysł z nazwą.
– W każdym razie – podjęła Kate, spoglądając surowo na Constance – wszyscy możemy wygrać, wiecie? Po prostu musicie wybrać opcję A i my też to zrobimy.
– Dobrze, dobrze – rzuciła Constance, dramatycznie wzdychając. – Wracajcie do swojego pokoju i miejmy to już za sobą.
Tyczka zmrużył oczy.
– A ty wybierzesz opcję A?
Constance udała, że zauważyła coś za oknem.
– Tak właśnie myślałem – rzekł Tyczka. – Prawdę mówiąc, Constance, jaki to ma sens? Jeśli się uprzesz, nie będziemy mieli innego wyjścia, jak tylko wybrać opcję B. Wtedy wszyscy będziemy mieć więcej pracy.
– Dla Constance to bez różnicy – uznał Reynie. – I tak spędza większość czasu w kuchni na wymyślaniu irytujących wierszyków. Tak naprawdę nigdy nie sprząta.
Dziewczynka prychnęła z oburzeniem, głównie dlatego, że Reynie miał rację.
Kate tęsknie spojrzała na okno.
– Chciałabym, żebyśmy byli uwięzieni naprawdę. Wtedy moglibyśmy po prostu pominąć negocjacje i spróbować uciec.
– Jesteśmy uwięzieni naprawdę – zaprotestował Tyczka zmęczonym tonem, a pozostali mruknęli na znak zgody.
Wiedzieli, że Tyczce nie chodzi o ćwiczenie, lecz o ich ogólną sytuację. Od miesięcy razem z rodzinami pozostawali gośćmi pana Benedykta, człowieka, który ich połączył i do którego należał ten dom. Choć może nieco osobliwy, pan Benedykt był błyskotliwym, dobrodusznym i niesamowicie życzliwym człowiekiem, a pobyt u niego byłby przyjemny, gdyby tylko goście mieli jakiś wybór. A nie mieli.
Pan Benedykt stał na straży niezwykle potężnego wynalazku znanego jako Szeptacz – niebezpiecznej maszyny obsługiwanej przez równie niebezpiecznego wynalazcę, Opada Kurtyna. Kurtyn był bratem Benedykta, więc z uwagi na tę bliską relację dzieci były uważane za zagrożone. Dlatego władze zarządziły, że dzieci wraz z rodzinami mają pozostawać pod ścisłą ochroną. (Właściwie to pierwotnie zarządziły rozdzielenie grupy i wywiezienie członków do różnych kryjówek – ku ich wielkiemu przerażeniu – ale pan Benedykt do tego nie dopuścił. Przekonywał, że jego dom już jest dobrze strzeżony i znajdzie się w nim miejsce dla wszystkich. W końcu władze niechętnie ustąpiły. Pan Benedykt potrafił być bardzo przekonujący).
Bractwo pojmowało konieczność takich środków. Pan Kurtyn był przebiegły i okrutny. Zatrudniał bewzględnych ludzi i naturalnie uważał dzieci oraz ich rodziny za cel. Nikt nie miał wątpliwości, że bez ochrony zostaną porwane i wykorzystane jako karty przetargowe, ponieważ Kurtyn posunąłby się do wszystkiego, by odzyskać Szeptacza. (A sama myśl o tym budziła strach we wszystkich, nie tylko w dzieciach). Po wielomiesięcznym zakazie zabawy na świeżym powietrzu bez nadzoru czy wychodzenia gdziekolwiek do miasta młodzi członkowie i członkinie bractwa czuli się jednak zdecydowanie przytłoczeni.
– Gdybyśmy byli uwięzieni naprawdę, wydostałabym nas w mgnieniu oka – stwierdziła Kate.
– Przez okno? – zapytał Reynie, podążając za jej spojrzeniem. – Sznur sięgnąłby aż do ziemi?
– Odrobinę by zabrakło – przyznała, a jej przyjaciele popatrzyli po sobie z powątpiewaniem. Kate może i doskonale oceniała odległość, ale jej definicja „odrobiny” znacznie różniła się od ich własnej.
– Biorąc pod uwagę, że mógłbym się połamać, mam inną propozycję – powiedział Tyczka i wskazał drzwi. Od zewnątrz były zamknięte na zasuwę, ale ich zawiasy znajdowały się od strony pokoju. – Dałabyś radę zdjąć zawiasy, prawda? Przy odpowiednim nacisku moglibyśmy przesunąć tę część i się przecisnąć.
– Chwileczkę – odezwała się zdumiona Constance. – Czy to znaczy, że Wykonawcy mogli tak łatwo się stąd wydostać? Po prostu zdejmując zawiasy?
Miała na myśli Jacksona, Jillson i Martinę Crowe, trzy okropne osoby, które w przeszłości znęcały się nad dziećmi (jako Wykonawcy pana Kurtyna) i które z pewnością nie stały się bardziej godne zaufania, odkąd zostały schwytane. W ramach śledztwa dotyczącego pana Kurtyna kilkukrotnie sprowadzano tych troje do domu na przesłuchania. Sami w sobie nie stanowili realnego zagrożenia. W niczym nie przypominali nikczemnych X-menów pana Kurtyna, ale zawsze ostrożne władze nalegały, by w izolatkach zainstalować rygle i usunąć z nich wszystko, co mogłoby pomóc w ucieczce.
– Oni nie są tacy jak Kate – zauważył Tyczka. – Nie noszą ze sobą narzędzi. Zresztą nawet gdyby je ze sobą mieli, nie pozwolono by im ich wnieść. Poza tym nawet gdyby zdjęli zawiasy, nie daliby rady strażnikom.
– Mam nadzieję, że nie będą tu więcej przychodzić – mruknęła Constance. – Mam dość oglądania ich głupich, wrednych gęb.
Kate parsknęła.
– Nie musiałabyś ich oglądać, gdybyś trzymała się z daleka, tak jak powinnaś. Ale zawsze przypadkiem na nich wpadasz, prawda? Żeby móc pokazać im język.
– Gdyby tu nie przychodzili, toby mnie nie kusiło – odparła wyniośle Constance.
– W każdym razie – rzuciła Kate, przewracając oczami – wracając do propozycji Tyczki: moglibyśmy przejść przez drzwi, ale niezbyt cicho. Rhonda na pewno by nas usłyszała. – W zamyśleniu zabębniła palcami o wiadro. – Nie powiedziała, czy jest uzbrojona, prawda? Kiedy wyjaśniała zasady?
– Nie, ale powiedziała, że jest jedyną strażniczką – zaznaczył Tyczka. – Pamiętacie? Constance zażądała rozmowy z innym strażnikiem, kimś, kto zaproponowałby nam lepsze opcje, a Rhonda westchnęła i powiedziała, że na potrzeby tego zadania powinniśmy założyć obecność jednej strażniczki.
– To było całkowicie rozsądne żądanie – zaprotestowała Constance, a pozostali się roześmiali, przypomniawszy sobie zirytowaną minę Rhondy.
– Nie sądzę, żeby liczba strażników w tym zadaniu miała znaczenie – rzekł Reynie przez śmiech. – Przecież tak naprawdę nie dadzą nam uciec. Nie zaatakujemy Rhondy, prawda? Poza tym nie dadzą nam nawet postawić stopy poza domem bez pozwolenia.
W tej chwili Constance znieruchomiała i spojrzała przez ramię na ścianę.
– Oho! – szepnęła. – Idzie!
Wszyscy wstrzymali oddech. Kiedy Constance mówiła coś takiego, zawsze miała rację. I rzeczywiście chwilę później za drzwiami rozległy się kroki, a po nich pukanie.
– Constance? Reynie? Wszystko w porządku? Zdecydowaliście już?
– Potrzebujemy więcej czasu! – zawołał Reynie.
– Na pewno? – W stłumionym głosie Rhondy brzmiała troska. Usłyszeli szczęk zasuwy. – Potrzebujecie wody albo czegoś innego?
– Nie, dziękujemy! – odpowiedział szybko Reynie. – Jeszcze tylko kilka minut, proszę!
– Dobrze, ale pospieszcie się. – Rhonda zasunęła zasuwę od zewnątrz. – Mamy więcej lekcji do przerobienia.
– Niewiele brakowało – stwierdziła Kate, kiedy kroki Rhondy ucichły. – Myślałam, żeby schować się za drzwiami, ale mój magnes i tak by nas zdradził.
– Nie wspominając o mnie – zauważył Tyczka. – Nie mogłem nawet wstać na czas, a tym bardziej schować się za drzwiami.
– Na pewno dałbyś radę – powiedziała Kate. – Zamierzałam ci pomóc.
Tyczka spojrzał na nią zbulwersowany. Oczyma wyobraźni już widział swoje ramię wyrwane ze stawu.
– I z pomocą żyłki szarpnąć magnes do siebie – dodała swobodnie Kate (tak jakby osiągnięcie tego wszystkiego w ciągu kilku sekund nie stanowiło żadnego problemu). – Ale wtedy oczywiście okno by się zatrzasnęło, a coś takiego Rhonda z pewnością by zauważyła. Więc nie było sensu próbować.
– To wszystko i tak nie ma sensu – ocenił Tyczka, opierając podbródek na dłoniach. – Nigdy nie zmusimy Constance do zmiany zdania. Myślę, że będziemy musieli po prostu zdradzić siebie nawzajem i się z tym pogodzić.
– Chyba masz rację – zgodziła się Kate. – Mogę zmywać, jeśli wy, chłopcy, zajmiecie się wycieraniem… – Urwała, zauważywszy, że Reynie wpatruje się w okno ze zmarszczonym czołem. – Reynie, co jest grane?
Constance też marszczyła czoło, ale nie patrzyła na okno, tylko na Reyniego.
– Wpadł na jakiś pomysł! – zawołała i się rozpromieniła.
Chłopak zerknął na nią z roztargnieniem, po czym znów wbił wzrok w okno. Coraz rzadziej dawał się zaskoczyć takim przebłyskom percepcji. Podobnie jak Tyczka i Kate, którzy ze zniecierpliwieniem nachylili się w jego kierunku.
– I co? – zapytała Kate. – Co ci chodzi po głowie, Reynie?
– Opcja C – odpowiedział i posłał im szelmowski uśmiech.
* * *
Kiedy kilka minut później Rhonda Kazembe zapukała do drzwi, nie doczekała się odpowiedzi. Z pomieszczenia dotarł jednak podejrzany szmer gorączkowych ruchów. Zapukała ponownie i usłyszała stłumione: „Pospiesz się!” oraz (nawet bardziej niepokojące) „Nie patrz w dół!”. To wystarczyło, by przesunęła zasuwę, zwłaszcza że po głosie chyba rozpoznała Kate. Skąd w ogóle Kate w tym pokoju? Gdy rozprawiła się z zamkiem, dobiegł ją charakterystyczny dźwięk zatrzaskiwanego okna i z rosnącym niepokojem wtargnęła do izolatki. Szczęka jej opadła. Zastała pusty pokój.
Rhonda, pełna wdzięku młoda ciemnoskóra kobieta o lśniących włosach splecionych w warkocz, była równie inteligentna, co urocza. Natychmiast zrozumiała, co tu się wydarzyło. Zobaczyła otwarty szyb instalacji grzewczej – kratka została usunięta. To by wyjaśniało, jak Kate się tu dostała (i Tyczka niewątpliwie też).
– Niemożliwe! – zawołała, podbiegając do okna. – Niemożliwe, że to zrobili!
Z hukiem podniosła okno, przytrzymała je jedną ręką i wychyliła się, by spojrzeć w dół. Ani śladu dzieci. Spojrzała w górę, na dach – też nic.
Równie uspokojona, co zdziwiona, Rhonda zmarszczyła brwi i opuściła okno. Czyżby uciekli przez przewód grzewczy? Ale ich pospieszne szepty („Nie patrz w dół”) i trzask okna dały jej do zrozumienia, że…
Rhonda zamknęła oczy. Drzwi. Byli za drzwiami.
Jeszcze zanim się obróciła, wiedziała, co zobaczy. I rzeczywiście, byli tam – już wymknęli się z pokoju i stali na korytarzu. Reynie i Tyczka uśmiechali się i machali. Constance, niczym pucołowata i zadowolona z siebie mała księżniczka, uniosła podbródek, by zademonstrować swoją wyższość. Kate wychylała się przez otwór – jedną ręką trzymała klamkę, drugą ściskała magnes i splątaną żyłkę. Puściła oko do Rhondy, rzuciła na wpół skruszony uśmiech i pociągnęła żyłkę, zamykając drzwi. Rozległ się szczęk zasuwy.
Rhonda przez chwilę wpatrywała się w zamknięte drzwi, powoli kręcąc głową. A potem wybuchnęła śmiechem i zaczęła klaskać.
Pan Benedykt był rozbawiony. To zresztą nic nadzwyczajnego. Czasami rozbawienie pana Benedykta powodowało, że zasypiał, ponieważ cierpiał na narkolepsję, przez którą miewał napady snu w niespodziewanych momentach. Epizody te zdarzały się najczęściej, kiedy doznawał silnych emocji, zwłaszcza kiedy się śmiał. Jego asystentki (i – jak się złożyło – jednocześnie jego adoptowane córki) robiły, co mogły, by go chronić. Nie mógł postawić dwóch kroków bez Rhondy lub Numer Dwa, czujnie siedzących mu na ogonie, w razie gdyby zasnął i się przewrócił. Pan Benedykt starał się zapobiegać takim incydentom, zawsze nosząc zielony garnitur w kratę, bo już dawno temu odkrył jego działanie uspokajające.
Niemniej jednak czasami nie dało się uniknąć napadu. W związku z tym gęste białe włosy pana Benedykta były wiecznie rozczochrane, a jego twarz nierówno ogolona i poharatana od maszynki. (Niestety nie ma nic śmieszniejszego, wyjaśnił, od widoku samego siebie w lustrze, w którym jasnozielone oczy i kartoflowaty nos w połączeniu z brodą z piany przywodzą na myśl Świętego Mikołaja). Nosił również wytrzymałe okulary, żeby w razie upadku się nie rozbiły. Lecz jako że najlepszy upadek to taki, który nie doszedł do skutku, nierzadko dało się zobaczyć rozbawionego pana Benedykta skrzętnie tłumiącego śmiech. Robił to właśnie w tej chwili, siedząc przy stole w jadalni z Rhondą i dziećmi.
– Cel ćwiczenia – zaczął z drżeniem ust – był bardziej filozoficzny niż strategiczny. Miało ono przede wszystkim skłonić do zastanowienia się nad konsekwencjami i wpływem naszych działań na innych. Jestem pewien, że Tyczka mógłby wyrecytować okoliczności oryginalnego dylematu więźnia, ale Rhonda i ja pomyśleliśmy o dostosowaniu gry do naszych własnych celów. – W tym miejscu pozwolił sobie na uśmiech i dodał: – Tak jak wy.
Dzieci – do tej pory zadowolone z reakcji pana Benedykta na ich rozwiązanie – poczuły się nieswojo. Wydawało im się, że coś przeoczyły. Ich obawy spotęgowało pojawienie się Numer Dwa, która właśnie w tej chwili wpadła do jadalni. Zwykle żółtawa cera młodej kobiety pociemniała i przybrała niemal taki sam kolor co jej rdzawoczerwone włosy. Na początku miała surową minę, a potem na jej twarzy pojawiła się dezaprobata. Gdyby dzieci nie wiedziały, że Numer Dwa je kocha, mogłyby pomyśleć, że chce się ich pozbyć i skończyć z nimi na zawsze.
– Żadnej refleksji – powiedziała, wytykając ich palcem – żadnej refleksji, jak wasza sztuczka mogłaby wpłynąć na Rhondę! I co robicie? Udajecie, że wychodzicie na zewnątrz bez ochrony? Udajecie, że uciekacie przez okno na trzecim piętrze? – Przerwała, żeby wściekle wgryźć się w jabłko, i przeżuła kęs z wielką zawziętością, cały czas patrząc na nich spode łba.
Ze swojego miejsca na drugim końcu stołu Reynie słyszał chrupanie i zgrzytanie jej zębów. Żałował, że nie siedzi jeszcze dalej, najlepiej gdzieś w odległej przeszłości. Czuł, jakby dostał policzek. Numer Dwa miała rację. Był tak zadowolony ze swojego pomysłu, że nie zastanowił się, czy postępują właściwie. Rhonda nie okazała zdenerwowania, ale przez pierwsze kilka chwil pewnie się martwiła – a raczej na pewno – i z perspektywy czasu poczuł wstyd.
– Przepraszamy! – wyrzuciła z siebie Kate, która najwyraźniej czuła to samo. – Och, Rhondo, zachowaliśmy się głupio! Wtedy wydawało się to zabawne, ale…
– To było zabawne – wtrąciła Constance. – To, że jest ci przykro, nie znaczy jeszcze, że to nie było zabawne.
– Constance ma rację – przyznała Rhonda z lekkim uśmiechem. – Ale doceniam twoje przeprosiny, Kate, i widzę, że chłopcom też jest przykro. Naprawdę, wszystko w porządku.
– W porządku? – warknęła Numer Dwa. – Kiedy naszą jedyną troską jest ich bezpieczeństwo? Kiedy każda nasza myśl i wszystko, co robimy…
– Numer Dwa… – przerwał jej łagodnie pan Benedykt – całkowicie się zgadzam. Ale ponieważ mamy mało czasu, czy byłabyś tak uprzejma i przyniosła harmonogram obowiązków? Musimy go zmienić.
Numer Dwa obróciła się na pięcie i poszła do kuchni. Nawet z daleka dało się słyszeć jej zaciekłe ataki na jabłko. Każdy kęs brzmiał jak szpadel wbijany w żwir. Reynie podejrzewał, że pan Benedykt dał jej szansę na uspokojenie się.
– Nasz pierwotny plan polegał na zwolnieniu was z obowiązków kuchennych w przyszłym tygodniu, żeby zrównoważyć dodatkową pracę wykonaną w tym tygodniu w wyniku ćwiczenia – podjął pan Benedykt. – Konsekwencje miały wydawać się realne, żeby wzmocnić efekt, ale tak naprawdę nie mieliście pracować jak galernicy. Dzięki temu Rhonda mogła powiedzieć wam prawdę, choć niecałą, i być może powstrzymać Constance przed przejrzeniem podstępu. Oczywiście Constance i tak mogła się zorientować. Uznaliśmy, że to też warto zbadać. Ach, dziękuję bardzo – dodał, bo Numer Dwa, teraz nieco spokojniejsza, wróciła z grafikiem dyżurów.
– Dlaczego musimy zmieniać grafik? – zapytała Constance, dla której planowanie obowiązków było jeszcze bardziej uciążliwe niż same obowiązki. – Nie możemy po prostu zostawić tego tak, jak jest?
– Dzisiaj jest dzień załatwiania spraw – rzekła Rhonda. – Właśnie dlatego wybraliśmy go na to konkretne ćwiczenie. I tak musieliśmy zmienić harmonogram.
– Tak czułem, że coś tu zbyt spokojnie – odezwał się Tyczka. – Dzień załatwiania spraw, to wszystko wyjaśnia.
Dzień załatwiania spraw to dzień, w którym wszyscy dorośli domownicy wychodzili na zakupy i załatwiali różne sprawy. Te cenione wypady do Stonetown odbywały się raz na dwa lub trzy tygodnie, zawsze w inny dzień i zawsze bez zapowiedzi. Dorośli twierdzili, że to ze względów bezpieczeństwa, i bez wątpienia to również miało znaczenie, ale Reynie podejrzewał, że chcieli też uniknąć błagań i próśb, bo dzieciom nigdy nie pozwalano wychodzić.
Kate poderwała się na nogi.
– Proszę się nie przejmować grafikiem. Ja dziś wezmę dodatkowy dyżur. Wyjdzie mi to na dobre.
– Ja też – zawtórował jej Reynie.
– Tak, ja też – dodał Tyczka, siląc się na wesoły ton pomimo ucisku w żołądku. Dyżury w kuchni z Kate dawały w kość. Trzeba było pracować w szaleńczym tempie, żeby nadążyć, więc na ogół unikał tego jak ognia.
– Wchodzę w to! – zaszczebiotała Constance, a wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem. Wybuchnęła śmiechem, bo oczywiście tylko żartowała.
* * *
Zaletą dyżurów w kuchni w dniu załatwiania spraw była mniejsza liczba porcji obiadowych do przygotowania. Z wyjątkiem pana Benedykta, który pilnował Constance, w domu nie został żaden opiekun. Przy stole brakowało państwa Washingtonów, pani Perumal i jej matki oraz ojca Kate, Arkadego, który miał chronić pozostałych opiekunów, kiedy oni wykonywali swoje obowiązki.
Wadą dyżurów w kuchni w dniu załatwiania spraw był wyczuwalny brak wspaniałych aromatów w powietrzu, ponieważ Mucho Musko – ich przyjaciel, były cyrkowiec, a przede wszystkim wspaniały kucharz – również załatwiał swoje sprawy. Dlatego nic nie piekło się w piekarniku, a oni jedli na lunch zupę i kanapki.
– Zastanawiam się, gdzie są teraz – rzuciła Kate, podając kolejny porządnie wyszorowany talerz Tyczce, który ledwo zaczął wycierać poprzedni.
– Mam nadzieję, że nie zapomną nam czegoś przynieść! – zawołała Constance ze spiżarni, gdzie udawała zajętą. – Chciałam dać im listę.
– Mogą mieć inne priorytety – zauważył Tyczka, gorączkowo wycierając naczynia. – Moja mama musi porozmawiać z kimś o możliwości pracy z domu. Albo… no wiecie: stąd. Nie może pracować od września. – Zmarszczył brwi i spojrzał na talerz w swojej dłoni. – Przepraszam, Kate, trochę go zapociłem.
Kate radośnie wyszorowała go ponownie, podczas gdy Tyczka (nieco mniej radośnie) otarł czoło rękawem.
– Nie przejmuj się, Constance! – odkrzyknęła. – Zawsze nam coś przynoszą, prawda? Wiedzą, że to nasze jedyne pocieszenie, kiedy my jesteśmy tu uwięzieni, a oni mogą wychodzić.
Reynie ze stosem naczyń w rękach zatrzymał się w drodze do kredensu.
– Założę się, że jedzą lunch na rynku w Stonetown – westchnął tęsknie. – Pewnie czują zapach słonej wody z portu.
– I zdechłych ryb – dodała Constance. – I opary benzyny.
Reynie wzruszył ramionami.
– Zdechłe ryby i opary byłyby jakąś odmianą.
– À propos odmiany – podłapała Kate, szczerząc zęby w uśmiechu. – Jestem ciekawa, jak wyglądają.
Chłopcy parsknęli śmiechem. Wszyscy wiedzieli, że dorośli muszą nosić przebrania, kiedy wychodzą z domu. Dla tajnego agenta takiego jak Arkady kamuflaż był czymś oczywistym – dzieci często miały okazję widzieć, jak przemienia się w zupełnie inną osobę – ale wizja kochanej starszej pani Perumal albo krzepkiego, wąsatego Mucho Musko w przebraniu była po prostu komiczna.
Dzieci zdawały sobie sprawę z konieczności całej tej otoczki i zawsze wypytywały o szczegóły wypadów. Znały ich planowany przebieg na pamięć, a jako że nie mogły wychodzić, często analizowały go sobie w myślach:
Najpierw Arkady kontaktował się ze swoimi osobistymi wartownikami – grupą zaufanych agentów rozmieszczonych w całej okolicy – by upewnić się, że w pobliżu nie ma nic podejrzanego. Następnie rozdawał puste kartony i torby pozostałym dorosłym, a po krótkiej wymianie zdań ze strażnikiem dziedzińca na temat „projektu na innej posesji pana Benedykta” eskortował swoich podopiecznych do niewielkiego domu po drugiej stronie ulicy. Dom z wąskim podwórkiem i skromnym gankiem wyglądał na uporządkowany i zadbany jak każdy w okolicy, ale w rzeczywistości jego wnętrze było w opłakanym stanie. Pan Benedykt kupił go wiele lat temu nie do mieszkania, lecz do zakamuflowania wejścia do tajnego tunelu.
Arkady otwierał drzwi do piwnicy w bocznej ścianie. Drzwi były wykonane z cienkiego drewna, zamontowane pod kątem i zamykane na zwyczajną metalową zasuwkę, z rodzaju tych, które sugerowały, że za nimi nie znajduje się nic ważniejszego niż zakurzone słoiki z owocami i porzucone buty. W samej piwnicy znajdowały się jednak inne drzwi – wykonane ze stali i zamykane na zamek, którego według Arkadego nie dało się otworzyć wytrychem i do którego tylko on miał klucz. Te prowadziły do tajnego tunelu – wąskiego, wilgotnego przejścia ciągnącego się przez kilka przecznic i kończącego pod Piętrowcem, ponurym i nijakim biurowcem w centrum miasta.
W Piętrowcu dorośli wspinali się po ciemnych schodach (pan Washington pomagał pani Washington, a Mucho niósł jej wózek inwalidzki), aż docierali do ukrytego przedpokoju, gdzie zaczerpywali tchu i wkładali przebrania. Przedpokój krył tajne drzwi, które prowadziły do biura pana Benedykta, a w ścianach miał małe wizjery, które pozwalały Arkademu upewniać się, że biuro jest puste. (Nie chciał niespodziewanie natknąć się na zaskoczonego dozorcę). Kiedy już miał pewność, że droga wolna, prowadził dorosłych przez biuro, w dół rzadko używanych publicznych schodów Piętrowca, i wreszcie przez frontowe drzwi budynku.
Trudno było sobie wyobrazić, co dokładnie czuli, kiedy wychodzili na plac w samym sercu dzielnicy biznesowej Stonetown. Może uśmiechali się szeroko na myśl o dniu wolności. A może dawali się ponieść nostalgii, kiedy przypominali sobie czasy przed panem Kurtynem. A może po prostu rozglądali się ostrożnie dookoła i mieli nadzieję, że nie zwrócą na siebie uwagi. Na pewno czuli się bardzo dziwnie w swoich przebraniach.
– Martwicie się o nich? – spytał Tyczka po chwili, a Reynie i Kate odwzajemnili jego poważne spojrzenie. Słyszeli, jak Constance rozbija się po spiżarni.
– Czasami – przyznał Reynie. – Ale przypominam sobie, że służby są w stanie najwyższej gotowości, a w pobliżu Stonetown nie odnotowano obecności ludzi Kurtyna…
– A Arkady potrafi dostrzec X-mena z odległości kilometra – wtrąciła Kate. – I nie tylko dostrzec, jeśli zajdzie potrzeba.
Chłopcy przytaknęli, mimo że po ostatnim spotkaniu z ludźmi Kurtyna Arkady potrzebował kilku tygodni, żeby wyleczyć rany. Wtedy jednak okoliczności się różniły – wiedzieli, bo tam byli. Oni też wierzyli w ojca Kate.
– Masz rację – stwierdził Tyczka. – Nie mogliby mieć lepszej ochrony.
– Tak. Nic im nie jest – uznał Reynie. – Na pewno nic im nie jest.
– Oczywiście, że nie – zawtórowała mu Kate.
Jednak mówili bez przekonania, bo choć dorośli z pewnością byli na tyle bezpieczni, na ile się dało, pozostawało pytanie: ile to jest „na tyle”?
Kate wyciągnęła korek ze zlewu i przyjaciele w niespokojnej ciszy obserwowali spływające mydliny.
Constance wyłoniła się ze spiżarni z do połowy opróżnionym opakowaniem krakersów serowych i policzkami wypchanymi jak wiewiórka.
– Na fo sie gafisie? – spytała, wypluwając okruchy.
– Na nic – odpowiedzieli, a ona popatrzyła spode łba.
Wściekała się, kiedy próbowali ją chronić. Jednak oni nie mogli się powstrzymać, choć z powodów nie całkiem bezinteresownych: Constance zawsze była trudna, ale gdy ogarniał ją niepokój, stawała się po prostu nie do wytrzymania.
– Chodźmy na zewnątrz – powiedział Reynie, odwracając się, zanim Constance zdążyła zlustrować jego twarz. – Mamy jeszcze trochę czasu do popołudniowych lekcji.
* * *
Dzieci lubiły przebywać na zewnątrz, ale proces wychodzenia był męczący. Najpierw musiały uzyskać pozwolenie od dorosłego, który często musiał poprosić kogoś innego o kod, gdyż kod zmieniano prawie codziennie, a wszystkie drzwi i okna na dole zabezpieczono alarmem. (Labirynt na parterze został przerobiony na prowizoryczne mieszkania dla państwa Washingtonów i pań Perumal, a system alarmowy powiadamiał komisariat policji oraz wartowników Arkadego). Następnie musieli poczekać, aż dorosły skonsultuje się ze strażnikami na zewnątrz, i dopiero wtedy mogli wyjść na świeże powietrze.
Dzieci zwykle wolały duże podwórko za domem, gdzie miały więcej miejsca do biegania, a w przypadku Kate – do zrobienia przerzutów i salt. Wyjątek stanowiły sytuacje, kiedy służbę miał strażnik o nazwisku Bane. Był on szpakowatym, nieprzyjemnym i szorstkim mężczyzną, który uważał, że dzieci najlepiej trzymać pod kluczem, dopóki nie dorosną. Kiedy pan Bane pełnił wartę na podwórku, udawali się na dziedziniec.
Tak się złożyło, że tego dnia pan Bane miał wolne, więc gdy tylko włożyli płaszcze i czapki, a Reynie pomógł Constance naciągnąć rękawiczki (prawie się rozpłakała, próbując wetknąć kciuki w odpowiednie dziurki), wybiegli tylnymi drzwiami. Przywitała ich krępa pani Plugg, prawdziwa twardzielka, która spacerowała po oszronionej trawie, by się ogrzać.
– Dzień dobry, dzieci – powiedziała, widząc ich schodzących po schodach. Miała dziwnie dużą i prostokątną głowę przypominającą cegłę, a kiedy do nich kiwała, Reynie zawsze odnosił niepokojące wrażenie, że ta głowa zsuwa się z jej ramion. – Kate. Reynie. Constance. Tykwa? Przepraszam, zapomniałam, jak masz na imię.
– Tyczka.
– No tak! – zawołała, pstryknąwszy palcami. – Dzień dobry, Tyczko. Obiecuję, że więcej nie zapomnę. – Oddała im podwórko i zajęła pozycję na szczycie schodów. Tyczka niestety usłyszał, jak mamrocze pod nosem: – Tyczka… Tyczka. Wiecznie dotyka tych swoich okularów… Tykacz! Dobra, Tykacz. Zapamiętam.
Oddalił się z nieprzyjemnym uczuciem w żołądku. Był tak przyzwyczajony do przebywania z przyjaciółmi, że poczuł się wytrącony z równowagi i bardzo zażenowany, słysząc uwagi nieznajomej na swój temat. Wziął głęboki wdech, wypuścił powietrze, które zamieniło się w kłąb pary, i podjął spontaniczną, osobistą decyzję.
Tymczasem Kate już miała postawić wiadro na ziemi, ale Reynie złapał ją za ramię.
– Jeszcze nie zaczynaj akrobacji – szepnął. Spojrzał na Tyczkę i Constance i rzucił: – Przejdźmy się chwilę.
Jego wyraz twarzy nie umknął uwadze pozostałych. Tyczka i Constance ukradkiem zerknęli za siebie, a Kate zmrużyła oczy. Ponownie przypięła wiadro do biodra i otworzyła klapkę, by mieć łatwiejszy dostęp do jego zawartości. Wszyscy podążyli za Reyniem, który ruszył na obchód podwórka.
Milczeli, towarzyszył im jedynie chrzęst kroków na zamarzniętej trawie. Podwórko było otoczone kłującym żywopłotem, za którym stało wysokie żelazne ogrodzenie z ostrymi szpikulcami. Gdy dotarli na tyły, Reynie stanął na palcach, by wyjrzeć na cichą uliczkę. Ewidentnie coś go wystraszyło.
– Wiecie co – mruknął. – Ostatnio w dzień załatwiania spraw też nie było pana Bane’a. Pamiętacie? Najpierw kręciliśmy się po dziedzińcu, a potem przyszliśmy tutaj pograć w kickballa.
Constance wzruszyła ramionami.
– No i co? Pana Bane’a nigdy nie ma w dniu załatwiania spraw.
Kate zapowietrzyła się z niedowierzaniem.
– I nie uznałaś za stosowne o tym wspomnieć?
– Nigdy o tym nie pomyślałam! – podniosła głos Constance. – Nigdy nawet…
– Ćśś! – przerwał im Reynie, nerwowo zerkając w stronę pani Plugg. – W porządku, Constance. Wszyscy mamy dużo na głowie, ale jeśli to, co mówisz, jest prawdą…
– Jest prawdą, tak – odezwał się Tyczka, już sięgając po ściereczkę do polerowania. W porę się powstrzymał i tylko podrapał w tors, po czym skrzyżował ramiona. – Powinienem był sam to zauważyć. Pan Bane nigdy nie miał warty w dniu załatwiana spraw.
– Tak jak powiedziałam! – zirytowała się Constance. – Ale co z tego?
– To z tego, że to nie może być przypadek – wyjaśnił Reynie. – Strażnicy pracują według zmiennego harmonogramu, zawsze w inne dni. To mało prawdopodobne, żeby dzień załatwiania spraw zawsze omijał pana Bane’a.
– Wręcz wysoce nieprawdopodobne – doprecyzował Tyczka, przeliczając szanse w głowie. – Właściwie to…
– Chłopcy chcą przez to powiedzieć – wtrąciła Kate, zanim Tyczka zaczął tłumaczyć swoje obliczenia – że coś jest na rzeczy. Co sądzisz, Reynie? Pan Benedykt nie ufa panu Bane’owi? Nie chce, żeby dowiedział się o dniu załatwiania spraw?
– I tak już ukrywa ten dzień przed strażnikami domowymi – zauważył Tyczka. – Po co zachowywałby szczególną ostrożność względem pana Bane’a?
– Może dlatego, że pan Bane jest wyjątkowo wścibski – zasugerowała Constance.
– Może – zgodził się Reynie. – Ale powinniśmy też rozważyć możliwość, że pan Bane o nich wie. A co, jeśli dowiaduje się, kiedy będzie dzień załatwiania spraw, a potem układa grafik dyżurów tak, żeby mieć wolne?
– Jak miałby się tego dowiedzieć? – zapytała Constance. – I po co by to robił?
Reynie pokręcił głową.
– Nie wiem. Ale strasznie mnie to niepokoi.
Niepokoiło to ich wszystkich i przez chwilę stali w milczeniu, zastanawiając się, co kombinuje pan Bane. Nigdy go nie lubili, ale do tej pory nikt nie podejrzewał go o bycie zdrajcą, głównie dlatego, że pan Benedykt jest zbyt bystry, by pozwolić komuś niegodnemu zaufania pilnować posiadłości.
– Wiecie co? – Kate się rozpromieniła. – Jeśli my to zauważyliśmy, to można się założyć, że pan Benedykt też. Możliwe, że on sam za tym stoi. Więc zapytajmy go później i przestańmy się tym martwić. Marnujemy czas na świeżym powietrzu!
Pozostali nie podzielali tej beztroski, ale musieli przyznać, że Kate ma rację. Zgodzili się więc zakończyć temat i po kilku minutach kopania piłki również porzucili obawy. Zdołali nawet udać entuzjazm, kiedy Kate zagwizdała na Jejkę, a ta sfrunęła z okapu i domagała się głaskania.
Jejka(której pełne imię brzmiało Jej Królewska Mość) była utalentowaną ptaszką, bardzo przywiązaną do Kate i znacznie mądrzejszą niż większość sokołów wędrownych, co zdaniem Kate powinno zapewnić jej sympatię innych. Chłopcy zwrócili uwagę – najdelikatniej jak potrafili – że przez okrutnie ostry dziób i chłodne, bezwzględne spojrzenie drapieżniczka niekoniecznie jawi się ludziom jako milusińska, więc można im chyba wybaczyć trzymanie dystansu. Mimo to Kate zdawała się urażona, dlatego ze względu na nią chłopcy starali się udawać sympatię do Jejki (Constance – może nie chcąc zostać pominięta – robiła to samo).
Dziś wszyscy troje niepewnie pogłaskali pióra Jejki i rzucili parę nieszczerych komplementów, po czym wrócili na schody, gdzie poczuli się o wiele lepiej, gdyż nic tak jak strach przed rozszarpaniem nie odrywa myśli od innych problemów. Kiedy obserwowali Kate i Jejkę, ich nastroje jeszcze bardziej się poprawiły – oglądanie ćwiczeń było cudowną rozrywką.
Kate dmuchała w gwizdek, wydając różne sekwencje wysokich dźwięków, a Jejka albo siadała na jej pięści (teraz chronionej przez grubą skórzaną rękawicę), albo krążyła nad podwórkiem, „polując” na kawałki mięsa, które Kate wyciągała z zapinanej torebki w wiadrze i wyrzucała w powietrze. Jejka nurkowała po smakołyki z tak zadziwiającą szybkością i precyzją, że młodzi widzowie nie mogli powstrzymać się od okrzyków zachwytu i oklasków (kilka razy pani Plugg też nie zdołała się powstrzymać, a Kate uśmiechała się promiennie i składała komiczne, przesadne ukłony, udając, że nie pęka z dumy.
Kiedy Reynie siedział na najniższym stopniu i słońce przebijało się przez chmury, a jego przyjaciele – nawet Constance – uśmiechali się i gawędzili, nagle uderzyła go myśl, że to ich dziwne uwięzienie, jakkolwiek by na nie narzekali, może okazać się najlepszym czasem w ich życiu. Bo któż mógł przewidzieć, co się stanie, kiedy to wszystko dobiegnie końca? Czy nie było możliwe, a nawet prawdopodobne, że ich rodziny wrócą do dawnego życia?
Reynie poczuł stary, znajomy ból. Natychmiast zidentyfikował go jako samotność – w tym przypadku przewidywaną – i nie po raz pierwszy ubolewał nad swoją aż nadto żywą wyobraźnią. Zbyt łatwo wyobraził sobie ukłucie, które przeszyje go pierwsze sto razy, gdy będzie jadł śniadanie bez przyjaciół. Bez Kate trajkoczącej nazbyt energicznie jak na tę porę, bez Tyczki poprawiającego okulary i tłumaczącego coś z francuskiego, bez Constance próbującej podkraść coś z talerza. Zbyt łatwo wyobraził sobie życie w otoczeniu obcych i próby nawiązania nowych przyjaźni w innym miejscu.
– Wszystko w porządku? – zapytał Tyczka. – Martwisz się sam wiesz czym?
Reynie zdał sobie sprawę, że odpłynął. Pokręcił głową.
– Nie, tylko… zadumałem się. Nic mi nie jest, dzięki. – Posłał mu uśmiech, by to udowodnić, i zaśmiał się z siebie, że tak sposępniał. Czy nie był tu teraz ze swoimi przyjaciółmi? Co mu przyjdzie z zamartwiania się? W tej chwili Tyczka siedział obok niego i opowiadał o badaniach na temat „potencjalnie zbawiennego wpływu zadumy na zdrowie psychiczne”, pod nimi Constance próbowała zawiązać but w rękawiczkach, a Kate na podwórku kręciła się z rozpostartymi rękami i obserwowała Jejkę krążącą po niebie.
Reynie zrobił w głowie zdjęcie i zapisał je na zawsze.
* * *
Pani Plugg obserwowała ich w ciszy ze szczytu schodów z (podobną jak u Reyniego) dziwną mieszanką emocji. Była zachwycona, oczarowana i zaniepokojona jednocześnie. Przez dwa miesiące pracy nigdy nie miała warty na podwórku, kiedy Kate ćwiczyła z Jejką. Jak wszyscy strażnicy wiedziała o istnieniu sokoła gniazdującego wysoko na okapie dachu i „należącego” do jednego z dzieci, ale nie miała pojęcia o umiejętnościach ptaka – i dziewczyny, skoro już o tym mowa – ani o ewidentnie silnej przyjaźni między nimi. A teraz z najniższego stopnia dochodziły ją słowa chłopca w okularach (jak on się nazywał? A, tak Tykacz – Tyczka), który niczym naukowiec opowiadał o jakichś badaniach, zaś jego przyjaciel Reynie naprawdę słuchał z zaciekawieniem i ze zrozumieniem, wiążąc sznurówki zrzędliwej dziewczynce.
Ten widok zauroczył ją do tego stopnia, że z trudem mogła się skupić, co bardzo ją martwiło, ponieważ pani Plugg była sumienną strażniczką i do jej obowiązków – jak rozumiała – należało zwracanie uwagi na nieznajomych (zwłaszcza dobrze ubranych mężczyzn z teczkami) oraz na wszelkie działania, które można by uznać za podejrzane. Do jej obowiązków nie należało gapienie się na dziewczynę z kucykiem trenującą drapieżnego ptaka ani podsłuchiwanie inteligentnej rozmowy tych dwóch chłopców. Wszystko to z pewnością można uznać za aktywności nietypowe, ale żadna z nich nie wzbudzała podejrzeń.
Pani Plugg była przyzwyczajona do niezwykłości. Ten dom był niezwykły. Ta praca była niezwykła. Nie powiedziano jej prawie nic o mieszkańcach. Ich zawody i historie pozostawały dla niej tajemnicą, podobnie jak dla większości, jeśli nie wszystkich, pozostałych strażników. Przełożeni zabronili im zadawać pytania – pytania to strata czasu, bo większość odpowiedzi jest ściśle tajna i po prostu nie padnie. Poinformowano ich jedynie, że mieszkańcy domu są ważni, a ich znaczenie bezpośrednio wiąże się z czymś ukrytym w piwnicy.
Wedle wiedzy strażników w piwnicy kryła się baza komputerowa. Duże komputery szumiały niemal niepostrzeżenie, dzień i noc, tydzień po tygodniu, kontynuując swoją tajemniczą aktywność. Nieustanną, szybką, niezwykle złożoną aktywność. Chociaż strażnicy (to znaczy większość z nich) nie mogli tego wiedzieć, komputery należały do najpotężniejszych i najbardziej skomplikowanych maszyn, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Innymi słowy, były niezwykłe, a pilnowanie ich było częścią niezwykłej pracy pani Plugg.
Do klimatyzowanej piwnicy z komputerami nie dało się dotrzeć inaczej niż ukrytymi schodami. Od czasu do czasu strażnicy znajdowali powód, by na chwilę tam zejść, ale mieli wyraźny zakaz dotykania komputerów (a nawet zbyt uważnego przyglądania się). Taki zakaz nie był jednak konieczny. Gdyby w tym słabo oświetlonym pomieszczeniu spał ogromny potwór, istota o wiele potężniejsza i bardziej inteligentna niż którykolwiek ze strażników, za nic w świecie nie zaryzykowaliby obudzenia go, a instynkt podpowiadał im to samo w kwestii komputerów. Dotykał ich jedynie Benedykt, którego pani Plugg ze swojej strony uważała za kogoś w rodzaju sympatycznego i być może lekko nierozsądnego poskramiacza lwów wchodzącego do przerażającej klatki.
Strażnicy nie orientowali się, jak działają i do jakich tajnych celów wykorzystywane są te komputery. Wiedzieli jedynie, że służą jeszcze jednej maszynie, która o mało nie przyczyniła się do wywołania straszliwego spustoszenia na świecie, a w rękach niewłaściwej osoby mogłaby zrobić to ponownie.
Nie mieli pojęcia, jak wygląda ta druga maszyna ani co robi, ale większość z nich (w tym pani Plugg) wyobrażało ją sobie jako coś ogromnego, pajęczego i złowrogiego, z błyszczącymi oczami i niezliczonymi wirującymi ostrzami, co jazgocze jak piła przytknięta do metalu. Właściwie podejrzewali, że wygląda jeszcze gorzej i ich wyobraźnia nie jest w stanie przywołać prawdziwego obrazu tego plugastwa. Wiedzieli tylko, że te komputery są jej sercem i mózgiem (które z jakiejś niezbadanej przyczyny muszą być chronione i zabezpieczone) oraz że w zamkniętym i strzeżonym pomieszczeniu na trzecim piętrze, za ozdobnym parawanem, stoi ciekawy fotel i ten fotel również ma jakiś związek z tą przerażająca maszyną.
A przynajmniej wydawało im się, że wiedzą.
Tak naprawdę fotel był tą maszyną. Wyobraźnia strażników skręciła w złym kierunku, co dało się zrozumieć, bo nigdy nie mieli z czymś podobnym do czynienia. Fotel po prostu tam stał, cichy i nieruchomy, za dekoracyjnym parawanem w tym przytulnym pomieszczeniu. Nic nie robił. Nikomu nie zagrażał. Z osobliwym czerwonym kaskiem przymocowanym do oparcia przypominał staromodną suszarkę do włosów. Był to z pewnością ekscentryczny mebel, ale nie stanowił zagrożenia.
To był Szeptacz.
I na razie, w rękach pana Benedykta, był nieszkodliwy. W rzeczy samej, pod opieką pana Benedykta Szeptacz sprawiał wrażenie całkowicie nieszkodliwego. Udało się nawet wykorzystać go do zrobienia czegoś dobrego.
Niestety mimo najlepszych starań i intencji pana Benedykta Szeptacz wkrótce miał przejść w inne ręce i po raz kolejny zasiać chaos w życiu wielu ludzi. A do pierwszych – i najważniejszych – osób, których to dotknie, należały dzieci, które w tej chwili spędzały czas na świeżym powietrzu pod czujnym okiem pani Plugg.