Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
W Chacie pod Wierchami w końcu zapanował spokój. Odkąd szczeniaki trafiły do nowych domów, a Daktyl został psem lawinowym, życie POPR-ańcow płynie leniwie… Nie wierzycie? Macie rację. Kogo my chcemy oszukać?
Emilka i Michał wybierają się w odwiedziny do Meli, ale przecież nie sami. Gambit i Daktyl oraz bezzębny pasażer na gapę z zaskoczeniem odkrywają, że suczka szybko odnalazła się w nowym miejscu, a na dodatek przestała się jąkać. Poznają również Alicję, która ma magiczne zdolności. To jednak nie koniec zaskoczeń, a czekająca na bohaterów przygoda przyniesie szaloną akcję ratowniczą oraz zaskakującą znajomość, która nie wszystkim przypadnie do gustu.
Razem czy osobno, najodważniejsza i najbardziej szalona ekipa spod samiuśkich Tater znów narozrabia, ale na szczęście… mają w tym dużą wprawę!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 68
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 2 godz. 1 min
Rok wydania: 2025
Lektor: Ewa AbartLeszek FilipowiczAnna RyźlakAleksander Orsztynowicz-CzyżMatylda Zamilska
Anna Sakowicz
POPR-ańcy
Trzy życzenia
– Jak tam, cłowieckowie kochani? Nadązacie za psygodami salonej ekipy spod samiuśkich Tatel? Jezeli nie, to nic się nie maltwcie. Od cego macie mnie, Scula?
– I mnie! Pepcia!
– Nie pchaj się!
– Miau! Też chcę! Miau!
– Jak tu placować w takich walunkach? Sio! Spiesę wam wsystko psypomnieć. Jak wiecie, kazdy ze sceniaków znalazł swój dom. W Chacie pod Wielchami został tylko jeden POPL-aniec, Daktyl. Gambit, mój najlepsy psyjaciel, alystoklata wślód psiej alystoklacji, ze stlachu… yh, yh, yh… (nie powtazajcie mu tego, mam nadzieję, ze to się nie nagla)…
– No to będzie pasztet ze szczura! Miau!
– Cicho! A więc… ze stlachu… ze jego miejsce u boku Michała zajmie pewna psia łymen, ze zacytuję mojego kumpla Aglesta, za któlym się stęskniłem, bo nie widziałem ziomka całą zimę…
– Miau! Gambit nie cierpi Lorda, a suczka miała być z jego rodu. Miau!
– Pepcio, a kys! Gambit wymyślił, zebyśmy wyskolili psiaka. Tludno go juz nazwać sceniakiem, bo ma lok, a locny pies to ho-ho młodzieniec. No ale wlacając do tematu… W skład ekipy skolącej wsedłem ocywiście tez ja, byłem osobistym tlenelem pelsonalnym Daktyla, w dodatku poświęciłem się jako pozolant. W skoleniu wzięła udział nawet Oda, któla zastąpiła helikoptel. I jak się domyślacie, jaki helikoptel, takie tleningi z latania.
– I ja! Miau! Zajmowałem się kondycją psiaka, bo wiadomo, że koty są niezniszczalne, mają dziewięć żyć i biegają jak błyskawice. Jak im się chce, oczywiście. Miau.
– W tlakcie tleningów zdazył się mały wypadek, zatsasnęliśmy się z Daktylem w bagazniku samochodu Michała i pojechaliśmy z nim na lotnisko. Na scęście psyjaciel nas nie zostawił, wsystko skońcyło się dobze, a na koniec tej histolii Daktyl złozył psysięgę jako pies lawinowy. Ech… dolósł nam malusek. Jest jesce coś, o cym powinienem wam powiedzieć, ale lozglądam się, cy Gambit tego nie słysy, bo… bo… nadstawcie usu, musę ścisyć głos… bo… nam się stalusek zakochał na stale lata w pewnej wilcycy, ale o tym cicho sa, nie wiecie tego ode mnie.
– Ani ode mnie. Miau.
– No, nadązacie? To gitala gla, kalawana idzie dalej, cy jakoś tak cłowiekowie gadają… Telaz niech opowiada najmądzejsy cłonek nasego stada, Gambit.
Rozdział 1
Jedziemy na wycieczkę, bierzemy Scula w teczkę
W Chacie pod Wierchami panowało zamieszanie. W głębi domu słychać było tupot stóp, szuranie walizki po podłodze, a do tego w tle cicho pobrzękiwała góralska muzyka. Babcia Honorata siedziała w kuchni przy stole, spoglądała na piekarnik, w którym piekła się szarlotka, i podśpiewywała pod nosem piosenkę o zbójniku. Koło niej na specjalnym ptasim drzewku siedziała papuga.
– Honooorrrata, Honorrrata… i arrra rrrazem… rrrobota wrrre – komentowała Oda.
– Bedzie szarlotka spod samiuśkich Tater, niech cepry popróbują – zaśmiała się babcia i pogłaskała swoją ulubienicę po głowie, nie zwracając uwagi na zamęt w chacie. Ciasto musiało swoje odsiedzieć w piecu, tak powtarzała, a więc nikt nie wtrącał się do wypieków seniorki.
W innej części domu hałas mieszał się z ekscytacją i niedowierzaniem, bo szykowaliśmy się do podróży. Mieliśmy odwiedzić Melę. Nie widzieliśmy jej od wielu miesięcy, każdy z nas stęsknił się za suczką. Nawet kuc Piegus rżał na wybiegu, bo miał mnóstwo mądrości do przekazania naszej kluseczce, i kiedy poszedłem do niego, od razu się odezwał:
– Drogi Gambicie, uprzejmie cię proszę, abyś przekazał Meli pozdrowienia od wszystkich kopytnych. Bardzo za nią tęsknimy, ale też jesteśmy ciekawi, jak radzi sobie w domu swojego człowieka. Zawsze wiedziałem, że to wyjątkowa suczka, pilna uczennica, a przy tym bardzo wrażliwa osóbka. Z rozrzewnieniem wspominam dzień, kiedy przyszła do mnie z prośbą, abym nauczył ją poprawnej zwierzęczyzny, bo mało kto docenia piękną mowę. Słyszałem raz tego waszego Agresta i na wielkiego mustanga, jak on mówi! Toż to profanacja języka!
– Co? Żyzny? Jaki żyzny? – złościł się osioł Dasza. Porykiwał, strzygł uszami i machał ogonem, bo nic nie rozumiał. W ostatnim czasie chyba słuch mu się jeszcze bardziej pogorszył. Podejrzewałem też, że tęsknota za ukraińską rodziną nie sprzyjała jego zdrowiu.
– Żyzny na mielizny, tfu! – podsumowała Fifi i spróbowała jak zawsze trafić we mnie śliną. Opanowała plucie do celu niemal do perfekcji, więc teraz pozbywałem się mokrego gluta z ogona. Wtedy koło moich łap skoczył Scul, o mało go nie nadepnąłem.
– O lany, ta dziewcyna chyba nigdy się nie opamięta.
– Piegusie, bądź spokojny, na pewno wszystko przekażę Meli – odparłem, bo jak najszybciej musiałem się stamtąd ewakuować, ponieważ przed wyjazdem miałem do załatwienia ważną sprawę. Popędziliśmy ze szczurkiem do domu. Nie zatrzymały nas nawet krzyki Koko.
– Ko-gam-ko-bit! Ko! Ko!
Nie miałem czasu na pogaduszki. Musiałem przypilnować, żeby Emilka wszystko spakowała i nie zapomniała o mojej piszczącej śwince. W końcu mieliśmy spędzić u Meli dwa dni, bez zabawek więc się nie obejdzie.
– Co, piesku? – Opiekunka pogłaskała mnie po karku, a potem podrapała za uszami. – Kiedy Michał z Daktylem wrócą ze służby i trochę odpoczną, ruszymy w drogę.
Zaszczekałem, machnąłem ogonem, bo wiedziałem, że moi ludzie lubią, kiedy okazuję radość po tym, jak o czymś mnie powiadomili.
– Nie ma się z czego cieszyć – miauknął Pepe. Siedział zgarbiony na parapecie i przyglądał się zamieszaniu panującemu w Chacie pod Wierchami. Jako jedyny nie czuł ekscytacji, bo w podróż wybierała się tylko część stada. Koty, papuga, Honorata i dzieci zostawały w domu, a sytuacja Scula nie była jednoznaczna. Trudno się było dziwić, że kocur pogrążył się w smutku, bo do tej pory brał udział we wszystkim i lubił być w centrum każdego zamieszania. Teraz miał go ominąć wyjazd i być może także nowa przygoda.
– Niech nikt z was nawet nie pomyśli o tym, by się próbować przemycić do samochodu! – odezwała się nagle Emilka. Chyba się jej przypomniało, jak Daktyl z gryzoniem zamknęli się w bagażniku i pojechali z Michałem na lotnisko. Od razu podeszła do Pepcia i z czułością go przytuliła. Moim zdaniem była to niekonsekwencja i brak spójności między komunikatem a zachowaniem, ale pewnie nikt by nie posłuchał uwagi byłego psa lawinowego z rodowodem do czterech pokoleń wstecz.
– Oj tam, oj tam. Błędy zdazają się najlepsym, kto by o tym pamiętał! Nawet geniuse casami lobią coś salonego… – zachichotał szczurek, a potem w kółko zaczął nucić: – Jestem saaalooony, mówię ci… jestem saaalooony… nie jestem aniołem, mówię ci…1
– A ciebie zabierają? – spytałem, przerywając szczurzy koncert, bo chyba wszyscy zapomnieli o najmniejszym członku naszego stada i nikt kategorycznie mu nie zabronił wyjazdu.
– Sam się zabielam. Jestem saaalooony, mówię ci…
– Żeby ci to szaleństwo nie wyszło bokiem. No… dobra… to w takim razie szykuj się, a ja… pójdę za potrzebą. – Zawahałem się. Musiałem jeszcze na chwilę wyjść z domu, skoczyć na Butorowy Wierch do lasu, by załatwić… ech… pewną sprawę, ale chciałem to zrobić dyskretnie, bez udziału zwierząt trzecich.
Rozejrzałem się po domu. Zakodowałem w głowie obraz Pepcia siedzącego na parapecie, niedaleko Ody i Honoraty, Ośka leżała na fotelu, a gryzoń wciskał się właśnie do kieszeni torby, nucąc pod nosem już co innego:
– Jedziemy na wycieckę, biezemy Scula w teckę…
Dobra nasza, wszyscy są zajęci, pomyślałem, i czmychnąłem przez uchylone drzwi na podwórze. Michała i Daktyla jeszcze nie było w domu, więc miałem czas. Przebiegłem przez podwórze, wypadłem na drogę i popędziłem szlakiem w umówione miejsce. Serce waliło mi jak oszalałe. Przyspieszyłem, kiedy znalazłem się na wąskiej ścieżce, prowadzącej pod górę, pomiędzy świerkami. Z oddali czułem znajomy zapach! Aż mrowiło mnie w łapach!
Nieoczekiwanie jednak usłyszałem łamanie gałązek i głośne sapanie. Zatrzymałem się i znieruchomiałem. Tylko mój nos wciąż się poruszał, próbując wyłapać woń zbliżającego się zwierzęcia.
– Agrest? – szepnąłem, a wtedy zza krzaków wychylił się wielki pysk niedźwiedzia. Uśmiechał się od ucha do ucha.
– Borżul, boomer! – zawołał i wyciągnął łapę w moim kierunku. Jęknąłem, kiedy poczułem na karku jego ciężkie klepnięcie.
– Agrest? Już się obudziłeś? Nie za szybko?
– Wiosna, brachu, na całego, szkoda czasu na leżenie! Gdzie reszta ekipy? – Rozejrzał się, a wtedy nagle z krzaków wystrzeliły dwa pociski. Jeden większy, drugi mniejszy, ale oba wpadły w objęcia miśka. Usiadłem z wrażenia. Bo jak to możliwe?
– Pepe i Scul? Skąd wy tu…? – jęknąłem.
– Nic bez nas! – zawołał kocur.
– Jestem salony, mówiłem ci…
– No ale… – bąknąłem pod nosem i zawiesiłem głos, bo nie miało to sensu. Moja samotna wyprawa skończyła się fiaskiem.
– Aglest, psyjacielu! Myślałem, ze zaspałeś, a ty swendas się po okolicy jak samotny wilk.
Albo mi się wydawało, albo szczurek zaakcentował ostatnie słowo. Podniosłem nos wyżej, w powietrzu unosił się znajomy zapach, ale nie mogłem się ruszyć, bo nagle na środku pustego szlaku zrobiło się tłoczno. W tle trzasnęły gałązki.
– À propos, brachu… – Agrest również zaczął niuchać, co zainteresowało także Scula i Pepcia. Kocur wygiął się w łuk i zjeżył sierść.
– O co kaman2