Zabójcza Wigilia - Michał Larek - ebook

Zabójcza Wigilia ebook

Michał Larek

3,9

Opis

Czy dobrzy ludzie popełniają zbrodnie? Jest wigilijne popołudnie. Porucznik Adam Kruger ma za sobą męczące przesłuchanie. Kiedy szykuje się już do wyjścia do domu, na komendę przychodzi informacja o znalezieniu zmasakrowanych zwłok mężczyzny w Budziszynku. Zirytowany jedzie na miejsce wraz z ekipą. Sprawa wydaje się prosta, ale im bardziej milicjanci się w nią zagłębiają, tym więcej budzi w nich wątpliwości. Zabójcze Opowieści to cykl kryminalnych opowieści i podcastów o makabrycznych zabójstwach i innych poruszających przestępstwach, które zainspirowały autora do zadania pytań o naturę ludzką. Michał Larek – pisarz i autor podcastów. Autor „Chirurga” i serii kryminalnej Dekada oraz współautor „Martwych ciał” i „Mężczyzny w białych butach” (wraz z Waldemarem Ciszakiem). Prowadzi warsztaty ze storytellingu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 89

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (38 ocen)
14
11
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

– To nie ja!

Porucznik Adam Kruger spojrzał na przesłuchiwanego, który zaczął nerwowo potrząsać głową.

– Ja tego nie zrobiłem!

Był to niepozorny mężczyzna, niezbyt dobrze ubrany, o szczupłej bladej twarzy ozdobionej skromnym wąsikiem. Miał jakieś trzydzieści parę lat, ale wyglądem przypominał maturzystę.

Nazywał się Feliksiak i był podejrzany o zabójstwo. W tym momencie sprawiał wrażenie kogoś, kto jest na granicy wytrzymałości.

– Naprawdę nie ja – powiedział nieco ciszej, jakby tracąc rezon.

Wbił wzrok w znoszone kozaki, mruknął, że „to musiał być ktoś zupełnie inny”, i zamilkł.

„Ile to już razy słyszałem takie zaklęcia” – westchnął w myślach porucznik i omiótł wzrokiem swoje służbowe biurko, przy którym często przesłuchiwał takie „króliczki”, jak ten. Przez chwilę przyglądał się Feliksiakowi i wsłuchiwał się przy tym w tykanie zegara wiszącego nad regałem.

– Muszę przyznać, że jestem zaskoczony twoją postawą – odezwał się nagle. – W negatywnym sensie, oczywiście.

Jego spojrzenie było czujne, badawcze, ale mimo wszystko naznaczone empatią. Wraz z upływem czasu coraz łatwiej było mu się wczuć w sytuację przestępców, szczególnie tych, którzy stawali się nimi przez przypadek. Tak zwanych króliczków, ofiar losu. Bardzo szybko zorientował się, że ludzie popełniają czasem przestępstwa nie dlatego, że są źli, ale dlatego, że okoliczności bywają złe. Niby banalne, ale postronni komentatorzy o tym zapominają.

– Zachowujesz się jak rasowy bandzior, recydywista... – powiedział, próbując wziąć Feliksiaka na wyrzuty sumienia.

Ten drgnął.

Porucznik wychwycił to z niemałym zadowoleniem.

– To prawdziwi bandyci idą w zaparte. A normalni uczciwi ludzie... tacy jak ty... – wyciągnął z szuflady paczkę klubowych – ...mówią, jak było. Wiedzą przecież, że prawda się obroni. My wszyscy tutaj rozumiemy, że czasami pech dopada człowieka i sprawia, że wydarza się coś, co… nie powinno mieć miejsca. Coś złego. Tak już ten nasz świat jest skonstruowany. My to rozumiemy. I staramy się, żeby prokurator, a potem sędzia też to zrozumieli. Że dobrzy ludzie niekiedy popełniają przestępstwa.

Mężczyzna spojrzał na oficera, który pokiwał głową życzliwie.

– Wiem, że się boisz – mruknął Kruger. – O siebie, o swoją żonę, o dzieciaki… O to, co się z nimi stanie…Wiem to. Rozumiem.

Oczy Feliksiaka zaszkliły się.

– Jeśli się przyznasz, wszyscy to docenią i postarają się ci pomóc. Naprawdę. Zrobimy, co w naszej mocy, żeby wszystko zakończyło się możliwe najlepiej. Nie chcemy skrzywdzić twojej rodziny.

Mężczyzna przetarł oczy, z których poleciało parę łez.

– Zapalisz? – Kruger podsunął w jego kierunku biało-czerwone pudełko.

Gdy Feliksiak zaciągnął się mocno i wypuścił dym, porucznik zagadnął:

– To jak to było? Opowiedz jak na spowiedzi.

I Feliksiak opowiedział swoim cichym głosem, raz po raz milknąc i z trudem powstrzymując się od szlochu.

Wraz z kilkoma innymi mężczyznami pracował przy stawianiu linii wysokiego napięcia. Po robocie poszli do nyski szefa, który wręczył im wypłatę. Gdy podpisali odpowiednie papiery, wszyscy w świetnych humorach udali się do baru. Postanowili opić świeżo zarobioną forsę.

– To był dobry pieniądz – opowiadał Feliksiak. – Nie mogłem dostać lepszego prezentu na święta. Kiedy piłem piwo z chłopakami, zastanawiałem się, na co wydamy z żoną wypłatę. Chłopakowi chciałem kupić porządną kurtkę na zimę, córce piękną sukienkę, a żonie jakiś naszyjnik. Z Anulą mieliśmy iść na sylwestra do sąsiadów – oznajmił żałośnie. – Pierwszy raz od wielu lat – westchnął. – Po dziesiątej towarzystwo zaczęło się rozchodzić. Dopiłem drugie piwo i też wyszedłem. Pożegnałem się z kolegą i ruszyłem w stronę swojej wsi. Nagle usłyszałem wołanie. Przystanąłem i obróciłem się. To był właśnie on. Pietraszak.

Kruger spojrzał na zdjęcie martwego mężczyzny, które leżało przed nim na biurku.

– Zawsze się go bałem. Od dzieciaka. Tych jego zimnych pustych oczu. Tego jego nieprzyjemnego uśmieszku. Chodziły plotki, że zamordował kiedyś taksówkarza. – Feliksiak zadrżał. Po chwili jednak wrócił do opowiadania. – Zapytał mnie zaczepnie: „Gdzie się tak spieszysz?”. No to mu odpowiedziałem, że do domu, do rodziny. Prychnął i zrobił krok w moim kierunku. „Dawaj pieniądze, cielaku”. Chciałem uciec, ale coś mnie sparaliżowało. Pokręciłem tylko głową.

Feliksiak przymknął na moment oczy.

Porucznik chwycił długopis i zaczął coś zapisywać w notesie.

– Pietraszak splunął i warknął: „Dawaj je, bo ci tak wpierdolę, że te zasrane święta spędzisz w szpitalu!”. Zagotowało się we mnie. Nie mogłem stracić tych pieniędzy! Nie mogłem ich nikomu oddać! Bez nich święta znowu byłyby smutne i beznadziejne jak w zeszłym roku. Kiedy więc zbliżył się do mnie i podniósł pięść, sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem scyzoryk i wysunąłem największe ostrze. Powiedziałem, żeby zostawił mnie w spokoju, bo nie oddam mu tych pieniędzy, one były na święta. On się wtedy tylko zaśmiał: „Schowaj tego pisiorka”. A potem… – Feliksiak spojrzał na porucznika. – A potem wszystko wydarzyło się błyskawicznie – powiedział, jakby nie dowierzając własnym słowom. – Pamiętam to jak przez mgłę. On się na mnie rzucił. Potem upadł. A potem ja biegłem przez pole. Nie pamiętam momentu, kiedy wbiłem w niego nóż. Naprawdę. To było jak we śnie. Jak w hipnozie. To się stało i skończyło… nagle. W mgnieniu oka.

Kruger podkreślił w notesie słowo „potem”. Zerknął na przesłuchiwanego, który schował twarz w dłoniach i zaczął szlochać.

Zrobiło mu się go żal. Ale gdy spojrzał na zegarek i zorientował się, że właśnie minęła jedenasta, myślami przeniósł się do swojego mieszkania, w którym czekała na niego Basia, jego ukochana kobieta, od paru miesięcy oficjalna narzeczona. Za kilka godzin powinien być w domu, przedzierzgnąć się w cywila, w narzeczonego i przyłączyć się do świątecznych przygotowań. To miała być ich pierwsza wspólna Wigilia w ich nowym wspólnym gniazdku.

Przeniósł wzrok na zdjęcie trupa.

Na jego zmasakrowany nożem brzuch.

Dotknął oprawek okularów i wypuścił powoli powietrze.

– W pana wyjaśnieniach brakuje pewnego elementu – powiedział do mężczyzny i podsunął mu zdjęcie martwego Pietraszaka. – Po ciosie w samoobronie musiał pan… – urwał na moment, przyglądając mu się uważnie – …zadać jeszcze kilkanaście ciosów.

Feliksiak odwrócił głowę od zdjęcia. Z oczu płynęły mu łzy.

– Według nas po tym pierwszym ciosie Pietraszak upadł na plecy, a pan ukucnął obok niego i zaczął go… dźgać w brzuch. Zdaje się, że coś w panu pękło, wręcz eksplodowało. Bezsilność, wściekłość… Pamięta pan to?

Feliksiak zaczął szlochać.

Kruger odczekał chwilę.

– Czy pan to pamięta?

– Jak przez mgłę.

– Ale pamięta pan, że zaczął go uderzać w brzuch jakby w przypływie... szału?

Mężczyzna o twarzy maturzysty skinął głową.

– Proszę to wyraźnie powiedzieć.

– Tak, pamiętam.

– Zrobił pan to?

– Tak, zrobiłem. Nie wiem dlaczego. Coś we mnie wstąpiło. Pamiętam, że nagle się ocknąłem i zobaczyłem, że biegnę do domu. To było jak hipnoza. Zapomniałem, że tak go… potraktowałem.

Urwał i pociągnął głośno nosem.

Zapadła cisza.

Porucznik sięgnął po fotografię i schował ją w teczce.

– Dziękuję. – Wstał, poklepał Feliksiaka po ramieniu i wyjrzał na korytarz.

Zza zakrętu wyłonił się jego szef, naczelnik dochodzeniówki. Szedł w jego kierunku pospiesznym krokiem.

– Feliksiak się przyznał – zameldował Kruger, przyglądając się surowej minie przełożonego.

– To dobrze – odparł major. – Zaraz kogoś do niego przyślę, a ty zapierdzielaj na parking, tam czeka na ciebie samochód.

Kruger otworzył szeroko oczy.

– Że co?

– Jedziesz na trupa, ot co!

– Ale przecież…

– Żadne „ale”, to rozkaz.

Porucznik zacisnął szczęki, czując, że wzbiera w nim wściekłość. Z trudem powstrzymał się przed przekleństwem.

– Gdzie?

– Okolice Koła.

– Ale co nam do tego? To przecież powinna wziąć wojewódzka!

– Mówiłem, żadnego „ale”. Rozkaz przyszedł z góry. Masz jechać na zdarzenie z kolegą z wojewódzkiej. Dupa w troki i na parking! Samochód już na ciebie czeka.

Major spojrzał na porucznika surowo, machnął ręką jak na uczniaka, wszedł do pokoju Krugera i zatrzasnął za sobą drzwi.

Kruger zaś westchnął, wbił ręce w kieszenie i ruszył do oficera dyżurnego, żeby podpytać o szczegóły sprawy.

Na myśl, że będzie musiał poinformować Basię o tym, że nie będzie go na Wigilii, oblał go zimny pot.

„Zabije mnie” – jęknął w duchu, przypominając sobie dziką awanturę, która wybuchła w domu z powodu jego pilnego wyjazdu służbowego w czasie Wielkanocy. – „Rozszarpie na kawałki”.

II

Okazało się, że w szarym polonezie czekał na niego Kriszo, kolega z wydziału kryminalnego komendy wojewódzkiej, który swój pseudonim zawdzięczał fizycznemu podobieństwu do Louisa de Funésa. Nazywał się Wiesław Prokosz i miał stopień sierżanta. Był to całkiem pracowity, choć podobno umiarkowanie lotny operacyjniak.

Najpierw pojechali na Osiedle Piastowskie, gdzie mieszkał porucznik. Z duszą na ramieniu poinformował narzeczoną, że musi pilnie pojechać na zdarzenie. Użył właśnie neutralnej formuły „na zdarzenie”, zamiast „na trupa”, żeby jej dodatkowo nie denerwować. Przyjęła to całkiem spokojnie, choć zmierzyła go nieprzyjemnym spojrzeniem.

– Rozumiem, że przyjedziesz wieczorem na kolację wigilijną? – zapytała w sposób, który zakładał, że możliwa jest tylko jedna odpowiedź, oczywiście twierdząca. Przytaknął posłusznie, pocałował Basię i wrócił do auta.

Potem wstąpili na Łazarz po medyka sądowego, doktora Alojzego Sajkowskiego, i wkrótce opuścili Poznań.

Na miejscu, czyli w Budziszynku, wiosce położonej nieopodal Koła, byli parę minut przed piętnastą.

Kierując się dokładnymi wskazówkami dyżurnego, bez problemu trafili do posiadłości, na której terenie znaleziono zwłoki trzydziestoparoletniego mężczyzny.

W sprawę wprowadził ich sierżant Michał Waniewski, pseudonim Wania, który wyszedł im na spotkanie. Był to postawny, szczupły mężczyzna przed trzydziestką, całkiem przystojny, ubrany w czarny skórzany płaszcz. Zrobił dobre wrażenie na Krugerze. Wyglądał na fachowca, skromnego, ale znającego swoją wartość. Przywitawszy się z przybyłymi, zaprowadził ich na tyły nieotynkowanego domu, gdzie odnaleziono zwłoki mężczyzny.

Na miejscu była już ekipa z Koła, jakiś młody dziennikarz radiowy, którego Kruger nie kojarzył, i jeszcze kilka innych osób. W oddali można było dostrzec grupki gapiów, pewnie sąsiedzi.

Na widok tego całego zbiegowiska poznaniacy skrzywili się.

– Ale dyskoteka – mruknął Kriszo.

– Pogonić to tałatajstwo – jęknął Sajkiewicz, łapiąc się za głowę. – Wszystko zadepczą!

– Gdzie prorok? – zapytał Kruger.

Wania poinformował ich, że prokurator miał dojechać, ale póki co – nikt go jeszcze dzisiaj nie widział. Podobno zeszłego wieczoru był na służbowej wigilii, na której nie wylewał za kołnierz.

– Pewnie dochodzi do siebie – mruknął porozumiewawczo Wania i dodał, ściszając głos: – Heńkowi w ostatnich miesiącach często to się zdarza.

Sierżant rzeczowo zaznajomił poznańskich kolegów ze sprawą.

– Zamordowany to trzydziestopięcioletni Ludwik Kopaczewski, taksówkarz, właściciel posesji, na której się teraz znajdowali. Znalazła go jego siostra, Agnieszka, mieszkanka pobliskiego Kramska, dzisiaj o dziesiątej rano. Przyjechała do niego z ciastem, żeby złożyć mu świąteczne życzenia. Weszła do domu, w którym zastała podejrzany bałagan. Za duży jak na zwyczajową libację. Pootwierane szafki i szuflady, trochę rzeczy wyrzuconych na podłogę. Jakby ktoś tu czegoś szukał. Brata nigdzie nie było, więc postanowiła rozejrzeć się na zewnątrz. Radio było włączone, pomyślała więc, że może kręci się gdzieś na podwórku. Ku swojemu przerażeniu znalazła go z tyłu domu. Leżał na brzuchu w kałuży krwi. Martwy. Sprawdziła, jest pielęgniarką. Mniej więcej wtedy zaczął prószyć śnieg – wtrącił Wania i mówił dalej: – Gdy siostra doszła jako tako do siebie, wsiadła do samochodu i pomknęła do sołtysa do pobliskiej wsi, który ma telefon. Ten zaś powiadomił nas. Pierwszy samochód był jakieś pół godziny później.

Miejscowy lekarz potwierdził zgon i powiedział, że jego przyczyną są najprawdopodobniej rany kłute na wysokości brzucha.

Gdy stanęli nad zwłokami mężczyzny, leżącymi przy krzakach porzeczek, władzę nad miejscem zdarzenia przejął doktor Sajkowski.

– Odsunąć się i dać mi w spokoju popracować – warknął groźnie i wszyscy posłusznie odsunęli się lekko do tyłu, nie spuszczając jednak z oczu trupa.

A ten miał na sobie czarny płaszcz z kołnierzem z lisa, dżinsy i oficerki.

Prawa dłoń leżąca przy głowie była zakrwawiona.

Na plecy opadał mu śnieg.

– Według nas mieszkanie zostało splądrowane – kontynuował Wania. – Klient trzymał w mieszkaniu dużo forsy, większość zniknęła. Tak nam powiedziała siostra.

– Czyli zabójstwo na tle rabunkowym? – odezwał się Kriszo, drapiąc się po głowie.

– Na razie na to wygląda – odparł Wania. – Podobno facet obnosił się z forsą, dużo ludzi wiedziało, że ją tutaj trzyma. W ciągu paru ostatnich miesięcy mieliśmy w okolicy kilka napadów na zamożniejszych mieszkańców. Sprawcy do dzisiaj nie zostali ujęci. Może to jest ta sama sprawa?

– Jakieś ofiary śmiertelne? – zapytał Kruger.

– Nie. Jedno stare małżeństwo zostało tylko związane i mocno wystraszone.

– Kogoś wytypowaliście?

– Tak. Ale mają mocne alibi. Może to ktoś obcy?

Kruger przez chwilę przyglądał się czynnościom Sajkowskiego.

– Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, stoi dom. Rozmawialiście z mieszkańcami? – zapytał.

Wania skinął głową.

– Tam mieszka stary kawaler, niejaki Grzebielucha. To kumpel Kopaczewskiego. Często pili razem wódkę. Ale teraz go nie ma.

– Jak to „go nie ma”?

– Próbujemy go namierzyć. Pewnie wyjechał do rodziny.

– Albo uciekł. – Kriszo zamachał energicznie palcem, podniecony tym sensacyjnym podejrzeniem.

– W mieszkaniu zamordowanego zabezpieczyliśmy dwie półlitrówki wódki i dwa kieliszki. Miał więc towarzystwo. Może właśnie Grzebieluchy?

– Hm… – mruknął Wania, po czym zmienił temat: – Zorganizowaliśmy sztab w szkole podstawowej, na końcu wsi.

Zapadła cisza.

Śnieg zaczął padać coraz intensywniej.

– Gdy w grudniu śnieg pada, drugi rok taki sam zapowiada – wypalił nagle Kriszo.

Kruger i Sasza spojrzeli na niego pytająco.

– No takie cóś wyczytałem dzisiaj w swoim zdzieranym kalendarzu – wyjaśnił i wyciągnął z kieszeni kurtki zawiniątko z bułką. Po chwili rozległo się jego głośne mlaskanie.

– Jakieś ciekawe ślady wokół? – zapytał porucznik, rozglądając się po posiadłości. Obok domu stały garaż, niewielka szopa oraz mała ziemianka.

– Nie bardzo. Grunt jest twardy, nic konkretnego nie udało się znaleźć. Ani jednego odlewu.

Kruger skinął głową, po czym zaczął krążyć wokół, przyglądając się uważnie zbitej zmrożonej ziemi, na którą padał coraz intensywniejszy śnieg.

Zbliżał się do bramy, gdy nagle przystanął.

Przymrużył oczy i wbił wzrok w nierówne płyty, które stanowiły pozostałości starego chodnika. Ukucnął i sięgnął po jakiś czarny przedmiot, który tkwił w szczelinie. Przyjrzał mu się dokładnie. Był to obcas kobiecego kozaka. Powoli podszedł do bramy, wyszedł na zewnątrz, omiótł wzrokiem okolicę i wrócił do kolegów.

– Znalazłeś coś? – zapytał sierżant.

– Nic poza tym. – Porucznik pokazał pozostałym swoje znalezisko.

– Kobiecy obcas. – Sasza wyszczerzył zęby. – Podobno Kopaczewski był niezłym dupcynglem. Dużo bab go odwiedzało. To pewnie należy do jednej z jego przyjaciółek. Zgubiła swój pantofelek, kiedy uciekała z potajemnej schadzki.

– Czemu potajemnej? – zapytał Kriszo.

– Podobno facet miał wzięcie u mężatek.

– Może jakaś baba go załatwiła?

– Kto wie, kto wie... – Wania wzruszył ramionami.

Kruger zerknął na nich karcąco, jak nauczyciel na uczniów opowiadających farmazony na lekcji.

– Zaniosę go technikom – oznajmił i oddalił się na chwilę.

Robiło się coraz ciemniej i zimniej, a śnieg nie przestawał padać.

W oddali słychać było szczekanie psów, które w pewnym momencie zostało zagłuszone przez sygnał pędzącej straży pożarnej.

Parę minut później Kruger i Kriszo wsiedli do samochodu. Zapalili po papierosie, żeby się trochę ogrzać. Mróz dawał się im porządnie we znaki.

Rozmowę o niczym przerwał im Wania, który ni stąd, ni zowąd władował się na tyle siedzenie.

– Nasi uzyskali informację, że Kopaczewski wieczór spędził w barze „U Marlenki”.

Kruger wypuścił dym i spojrzał na niego zainteresowany.

– Co to za bar?

– Taki tam wodopój.

– Będzie teraz otwarty?

Porucznik spojrzał na zegarek. Zbliżała się szesnasta.

– Nie zdziwiłbym się – powiedział Wania. – Jest tu paru takich, którzy muszą ostro zatankować przed wigilijną wieczerzą. Jak prawdziwi katolicy.

– To pojedźmy tam.

Kriszo przekręcił kluczyk w stacyjce i po chwili polonez ruszył z piskiem opon.

– Mistrz kierownicy ucieka – zarechotał Wania.

III

Rzeczywiście, bar „U Marlenki” był jeszcze otwarty.

W drzwiach minęli się z wąsatym mężczyzną w kufajce, który bełkocząc, podśpiewywał jakąś rzewną melodię.

Kruger rozejrzał się po sali. Był lekko zaskoczony. Spodziewał się straszliwej mordowni, a zobaczył całkiem przyzwoite miejsce. Czerwone krzesła, żółte obrusy, na ścianach obrazy przedstawiające leśną scenerię.

Klientów było niewielu, grupka mężczyzn, która flegmatycznie popijała piwo z wielkich kufli. Najwyraźniej nikomu z nich nie spieszyło się na Wigilię.

Z radia płynęła jakaś muzyka. Kobiecy głos śpiewał o sukni z welonem i cyganach czekających z muzyką.

Przy kontuarze stała kobieta, całkiem ładna. W zamyśleniu paliła papierosa. Zobaczywszy milicjantów, zmarszczyła brwi. Była szczupłą zadbaną kobietą o jasnych włosach spiętych w kitkę.

Kruger, który podszedł do niej i przedstawił się, oszacował jej wiek na mniej więcej czterdzieści lat. Przypominała mu pewną polską aktorkę, ale nie mógł skojarzyć którą. Przed oczami majaczyła mu atrakcyjna, ale zamazana twarz.

W paru słowach wyjaśnił, po co tu przyszli.

– Chcieliśmy zasięgnąć języka – powiedział. – Może ktoś coś widział, słyszał? Może ktoś coś wie?