Zabójcy, wampirzyce, nierządnice - Kienzler  Iwona - ebook + audiobook + książka

Zabójcy, wampirzyce, nierządnice ebook i audiobook

Kienzler Iwona

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Kim była mordercza „wampirzyca”?

 

Jak skończyła dzieciobójczyni z Antoniówki?

 

Dlaczego w wileńskim gimnazjum doszło do strzelaniny?

 

Czym trudniły się posiadaczki „czarnych książeczek”?

 

Odkryjmy mroczne oblicze przedwojennej Polski: świat zbrodni i afer. Spotkamy się tu oko w oko z okrutnymi morderczyniami i groźnymi zabójcami, pobłądzimy wśród zaułków miast w ich najgorszych dzielnicach, zaglądając przy okazji do domów rozpusty. Zetkniemy się też z ciemną stroną polityki, a nawet zadamy pytanie, czy marszałek Piłsudski miał krew na rękach. Iwona Kienzler w swojej najnowszej książce nie boi się sięgać do spraw mrocznych i krwawych, którymi żyły przedwojenne brukowce. Pasjonująco opowiada o przestępstwach i aferach, które wstrząsały ówczesną opinią publiczną.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 51 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,0 (42 oceny)
16
16
4
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
irwin242

Nie polecam

Bardzo męcząca proza. Historie ciekawe ale napisane w sposób odrzucający i nudny.
00
Bona73

Nie oderwiesz się od lektury

Interesujące i „burzliwe” historie z dwudziestolecia miedzywojennego.
00
GrazynaMikosz

Nie oderwiesz się od lektury

Nawet książki polegające na omówieniu spraw omawianych wcześniej nieskończoną ilość razy można wysłuchać. Przyjemność może to mizerna ale dla zabicia czasu, czemu nie?
00
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Ciekawe historie z życia wzięte. Polecam. Do przeczytania w jeden dzień.
00
sanset

Całkiem niezła

Książka ciekawa, aczkolwiek po ostatnim rozdziale brakuje mi jakiegoś posłowie, takiego domknięcia. zamiast tego od razu mamy bibliografie co dla mnie było takim zaskoczeniem że ale jak to już koniec.
00

Popularność




Konsultacja: Sylwia Łapka-Gołębiowska

Redakcja: Alicja Berman

Korekta: Marek Kowalik

Skład: Igor Nowaczyk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: Narodowe Archiwum Cyfrowe,

Wikimedia Commons, „Tajny Detektyw”, „Tygodnik Ilustrowany”

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcie autorki: © Maciej Zienkiewicz Photography

Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-66730-14-4 (EPUB); 978-83-66730-15-1 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Zabójstwa i skandale sprzed wojny

poznacie, gdy pilnie przeczytacie

opowieści o złej Gorgonowej

i o prostytucji zarazie morowej.

Dowiecie się o Sadowskiej niby-morderczyni,

Co tak naprawdę zła nie czyni.

O dzieciobójczyni z Antoniówki

i o morderstwie marszałka bojówki.

Jakby tego było jeszcze mało,

to o księżnej Woronieckiej będzie się podobało

– historie o morderstwie tej damy

Łzy czytelnikom wyciskały.

A morderstwo Hałasa Leona

to historia smutnie zakończona,

gdy odkryto pod ulicą szkielet,

co przeczekał tam lat wiele.

Wstęp

Zbrodnia morderstwa zawsze budziła i nadal budzi wyjątkową odrazę w oczach społeczeństwa, ale jednocześnie wywołuje jakąś niezdrową ciekawość, o czym doskonale wiedzą wszelkiej maści twórcy kryminałów, zarówno powieściowych, jak i filmowych. W końcu sama mistrzyni powieści kryminalnej, Agatha Christie, powiedziała kiedyś, że nic tak nie ożywia akcji jak trup, dlatego akcja zdecydowanej większości najbardziej poczytnych i najchętniej oglądanych kryminałów osnuta jest wokół morderstwa. Czytelnicy i widzowie z zapartym tchem śledzą zmagania detektywów policyjnych w rodzaju Kurta Wallandera, Harry’ego Holle’a czy też detektywów prywatnych, takich jak wielki oryginał stworzony przez wspomnianą Agathę Christie Hercules Poirot lub niebywale sympatyczna panna Marple, postać powstała także w wyobraźni tej angielskiej pisarki. Znacznie większe zainteresowanie opinii publicznej budzą jednak zbrodnie prawdziwe, z czego dość szybko zdała sobie sprawę prasa, starając się wykorzystać to dla swoich celów. Już w 1903 roku dziennikarz Ludwik Szczepański z Krakowa wprowadził na tamtejszy rynek prasowy brukowiec „Nowiny dla Wszystkich”, schlebiający najniższym gustom czytelników w Galicji. Pod koniec września 1905 roku, kiedy miastem wstrząsnęła sprawa morderstwa niespełna dziesięcioletniej Marysi Kolasówny, to właśnie „Nowiny” poświęciły najwięcej miejsca tej bulwersującej zbrodni, odpowiadając popytowi na tego rodzaju krwawe historie. Już sam mord niewinnego dziecka budził niezdrową ciekawość, podsycaną, co podkreślali redaktorzy gazety, faktem, iż został popełniony na tle seksualnym. Twórca pierwszej krakowskiej bulwarówki niewątpliwie wzorował się na tego typu pismach, istniejących od przełomu XVIII i XIX stulecia w innych krajach, przyciągających rzesze czytelników dramatycznymi nagłówkami, żywiołowymi reportażami, niestroniących od publikowania drastycznych treści i zdjęć.

Tradycję zapoczątkowaną przez „Nowiny dla Wszystkich” godnie podtrzymywały wszelkiego rodzaju brukowce ukazujące się w Polsce międzywojennej, jednak w tematyce sensacyjno-kryminalnej zdecydowany prym wiódł „Tajny Detektyw. Ilustrowany Tygodnik Kryminalno-Sądowy”, wydawany w latach 1931–1933 przez ówczesnego potentata prasowego Mariana Dąbrowskiego i cieszący się niemałą popularnością wśród czytelników. Na łamach pisma zamieszczano przynajmniej kilka reportaży dotyczących najciekawszych spraw kryminalnych pozostających w obszarze zainteresowania polskiego wymiaru sprawiedliwości lub organów ścigania, przy czym najwięcej miejsca poświęcano krwawym zbrodniom i zabójstwom, nie uciekając przy tym od zamieszczania drastycznych fotografii. Prezentowano nie tylko wizerunki samych przestępców, a także osób jedynie o przestępstwa podejrzanych, ale również zdjęcia ciał ofiar, a nawet zwłok w stanie zaawansowanego rozkładu. W opisach nie szczędzono czytelnikom drastycznych szczegółów zbrodni. Inne bulwarówki też goniły za sensacją i starały się przyciągnąć uwagę krzykliwymi tytułami, które śmiało można określić epitetem „krwawe”. Dziś ani żadna gazeta, ani portal internetowy nie odważyłyby się zamieścić takiego nagłówka, przed wojną jednak nikt, może poza zagorzałymi moralistami czy duchownymi w rodzaju Stefana Wyszyńskiego, nie widział w tym nic złego. A było o czym pisać – jak wynika z danych opublikowanych przez roczniki statystyczne, w samym tylko 1929 roku zanotowano w Polsce 1456 zabójstw, co oznacza, że ginęły średnio trzy osoby dziennie. Najwięcej morderstw popełniono w województwach lwowskim – 233, krakowskim – 144 i stanisławowskim – 121, a najmniej – w województwach pomorskim – 24, śląskim – 32 i wileńskim – 47. Nie wszystkie tego typu przestępstwa warte były tego, by opisywać je w gazecie, dlatego redaktorzy wybierali najbardziej krwawe lub drastyczne przypadki.

Największe zainteresowanie i wręcz niezdrową ciekawość budziły zbrodnie popełniane przez kobiety, dlatego przez ówczesnych redaktorów informacje o wszelkiego rodzaju przestępczyniach traktowane były jako newsy napędzające nakład, przy czym im owe zbrodnie były okrutniejsze, tym lepiej. Warto zauważyć, iż w tym przypadku polskie bulwarówki wzorowały się na swoich amerykańskich odpowiednikach, gdyż w dobie dwudziestolecia prasa za oceanem nader chętnie rozpisywała się o przestępstwach, a zwłaszcza o morderstwach popełnianych przez kobiety. Trawestując przywołaną wcześniej Agathę Christie, śmiało można powiedzieć, iż faktycznie nic nie budzi takich emocji jak zabójstwo, zwłaszcza jeżeli popełniła je przedstawicielka płci pięknej. Wciąż bowiem wierzono, iż kobieta – dawczyni życia i strażniczka domowego ogniska – ze swej natury nie jest zdolna do popełnienia zbrodni. Poza tym, pomimo postępującej od czasów I wojny światowej emancypacji, większość mężczyzn w przedstawicielkach słabej płci widziała istoty niższego rzędu. Nawet Brzechwa pisał, w pozornie niewinnym wierszyku dla dzieci, iż „Pchła, podobnie jak kobiety rzadko zajrzy do gazety”. Z tego względu sądzono, iż panie, z natury nie dorównujące inteligencją mężczyznom, nie potrafią zaplanować ani dokonać zbrodni z zimną krwią. Zapewne właśnie dlatego wszelkie informacje o kobietach popełniających przestępstwa, przede wszystkim morderstwa, cieszyły się szczególnym zainteresowaniem. Opinia publiczna chciała wiedzieć, dlaczego ktoś tak piękny jak Rita Gorgonowa, bohaterka najsłynniejszej przedwojennej historii kryminalnej, dopuścił się zabójstwa na nastoletniej córce swojego ówczesnego partnera. I chociaż kwestia jej winy do tej pory budzi wątpliwości, społeczeństwo wydało wyrok już pierwszego dnia procesu, uznając ją za zwyrodniałego potwora i domagając się dla niej kary śmierci.

Co ciekawe, współczesne badania opinii publicznej wykazują, że niewiele się w tej kwestii zmieniło i zbrodnie popełniane przez kobiety nadal znacznie bardziej bulwersują, a nawet dziwią społeczeństwo niż przestępstwa popełniane przez przedstawicieli płci brzydkiej. Co więcej, taki sam pogląd wyrażają dzisiejsze środki przekazu. Jak słusznie zauważa w jednej ze swoich książek amerykańska psycholog ewolucyjna Anne Campbell: „Mimo ogromnych zmian pod względem roli kobiety w społeczeństwie media wciąż sugerują, że powinniśmy być zbulwersowani, gdy ręce, które piastują dzieci, potrafią kraść, rabować i bić, jak gdyby kobiecość miała być szczepionką przeciwko przestępczości. Ze względu na to, że kobiety w porównaniu z mężczyznami tak rzadko wzbudzają uczucia odrazy i dezaprobaty, przestępczynie traktuje się jako pewnego rodzaju fenomen”[1].

Kwestią przestępczości wśród kobiet nauka zajęła się już na początku XIX wieku, kiedy zaobserwowano wzrost tego zjawiska. Prekursorem badań w tej dziedzinie był niewątpliwie włoski lekarz więzienny i psychiatra Cesare Lombroso, który, obserwując przez lata kryminalistów odsiadujących wyroki, odrzucił wcześniej obowiązującą teorię, jakoby skłonność do zła była nieodłączną częścią ludzkiej natury. Sądził, iż skłonność do przestępczości jest cechą dziedziczną, a urodzonego przestępcę można poznać po cechach fizycznych, które wskazują na jego „atawizm”. Naukowiec zainteresował się też kobietami wkraczającymi na drogę konfliktu z prawem, a swoje spostrzeżenia opublikował w książce wydanej wspólnie z Williamem Ferrerem pt. Kobieta jako zbrodniarka i prostytutka. Lombroso uznał, że kobiety popełniające przestępstwa są do tego genetycznie predysponowane, a nawet nakreślił obraz takiej „urodzonej zbrodniarki”. Jego zdaniem przedstawicielka płci pięknej o zbrodniczych skłonnościach za wszelką cenę, zachowując się wulgarnie i niestosownie, stara się upodobnić do mężczyzn, stając się tym samym czymś, co naukowiec określił mianem „półmężczyzny”. Jest z natury mściwa, zazdrosna, przebiegła i kłamliwa, ma też skłonność do okrucieństwa, rozpusty, jak również życia tułaczego, i gustuje w rozrywkach i sportach typowych dla mężczyzn. Stosując te kryteria, należałoby uznać, iż wszystkie zapalone podróżniczki, w dodatku jeżdżące na rowerze, a sport rowerowy w początkach jego istnienia uznawany był za typowo męski, mają zadatki na kryminalistki. Mało tego, Lombroso pokusił się nawet o wysunięcie tezy, że u urodzonych zbrodniarek występują tzw. stygmaty zwyrodnienia fizycznego, co świadczy o ich przestępczych skłonnościach. Na podstawie badań prowadzonych przez lata we włoskich więzieniach dla kobiet oraz pomiarów antropometrycznych do owych stygmatów zaliczył specyficzną budowę czaszki i miednicy, a także masywną żuchwę, wydatne policzki, cienkie wargi oraz meszek na twarzy. Do tego ogródka swój kamyczek dorzucił także Freud, upatrując przyczynę wszelkiego rodzaju zbrodni popełnianych przez przedstawicielki płci pięknej we frustracji wynikającej, ni mniej ni więcej, jak tylko z zazdrości o... penisa. Ojciec psychoanalizy uważał, że kobieta zatrzymała się na niższym stopniu ewolucji niż mężczyzna i jest po prostu kastratem. Poza tym płeć piękną charakteryzują takie cechy jak narcyzm, masochizm, pasywność, niskie poczucie moralności i sprawiedliwości, obce przedstawicielom płci brzydkiej. W dodatku poglądy kobiet kształtowane są przez emocje, nie zaś przez logiczne rozumowanie, co skutecznie utrudnia im wstąpienie na drogę przestępstwa – zaplanowanie zbrodni, a później zatarcie śladów wymaga wszak nie lada inteligencji i trzeźwego spojrzenia na świat.

Współczesnym czytelnikom przedstawione wyżej teorie mogą się wydać niedorzeczne, skoro w świetle najnowszych badań należy uznać, iż przyczyn przestępczości wśród kobiet jest wiele i należy ich szukać nie tyle w genach, ile w czynnikach biologicznych, społecznych czy socjologicznych. Sformułowane w XIX wieku koncepcje obu badaczy obowiązywały jednak w kryminologii bardzo długo, bo aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. W dobie międzywojnia wszelkiego rodzaju przestępczynie, a zwłaszcza morderczynie, wciąż budziły zdziwienie, a co za tym idzie niezdrowe zainteresowanie, skutecznie podsycane przez brukową prasę. Nic zatem dziwnego, że żądny krwi motłoch domagał się surowego wyroku dla takich potworów w żeńskiej skórze, nawet jeżeli proces, tak jak w przypadku wspomnianej Rity Gorgonowej, miał charakter poszlakowy, a oskarżona nie przyznawała się do winy. Sądy jednak kierowały się literą prawa i nie mogły brać pod uwagę zdania społeczeństwa, dlatego na żadnej z kobiet, które popełniły morderstwo, nie wykonano kary śmierci. Nawet jeśli taki wyrok wydał sąd pierwszej instancji, zmieniano go w przypadku apelacji na dożywocie lub długoletnie więzienie.

Jak się przekonamy, czasem nawet domniemanie zbrodni wystarczyło, by zniszczyć człowieka i skutecznie zrujnować jego karierę zawodową, czego dowodzi przykład doktor Sadowskiej, znakomitej polskiej lekarki. Pogłoska o urządzanych w jej mieszkaniu orgiach i rzekomym morderstwie była kamyczkiem, który wywołał prawdziwą lawinę niefortunnych zdarzeń.

O ile jednak kobiety wkraczające na drogę przestępstwa, stanąwszy przed sądem, mogły mieć nadzieję na sprawiedliwy wyrok, o tyle te, które były ofiarami przestępstw, już nie bardzo, zwłaszcza gdy były to przestępstwa na tle seksualnym. Statystyki w tej kwestii są nieubłagane. Jak się okazuje, nowelizacja prawa sprawiła, że zmieniono podejście do tego typu przestępstw, na czym ucierpiały ofiary. Na skutek owej liberalizacji policjanci niejako z definicji ignorowali właściwie wszelkiego rodzaju doniesienia o gwałtach, nawet jeśli poszkodowaną była osoba nieletnia. Według policyjnych danych w drugiej połowie lat dwudziestych wykrywalność tego rodzaju przestępstw nie przekraczała zwykle tysiąca przypadków rocznie, a sprawców sądy traktowały wyjątkowo łagodnie, wręcz pobłażliwie, orzekając wyjątkowo niskie kary. Nawet w najbardziej brutalnych sprawach, nawet kiedy oskarżeni dopuścili się czynów lubieżnych czy wręcz gwałtów na nieletnich, nie orzekano kar wyższych niż półtora roku pozbawienia wolności, mimo że zgodnie z obowiązującym prawem stosunek z osobą poniżej czternastego roku życia był zagrożony karą dziesięcioletniego więzienia. Także stręczyciele, zmuszający kobiety do prostytucji, a sytuacji kobiet uprawiających najstarszy zawód świata poświęcony jest jeden z rozdziałów niniejszej publikacji, bardzo często unikali sprawiedliwości. W tym przypadku jednak same kobiety niejednokrotnie godziły się na taki los, często czując się emocjonalnie związane ze swoim „opiekunem”, poza tym taka „opieka” oznaczała wprawdzie konieczność dzielenia się, często nader skromnym, zarobkiem z alfonsem, ale zarazem zapewniała ochronę przed agresywnymi klientami, jak również pewność, że mężczyzna po skorzystaniu z usługi zapłaci wcześniej uzgodnioną kwotę.

Jak wynika z badań kryminologów, kobiety także i dzisiaj najczęściej dokonują zbrodni w gronie rodzinnym, a ich ofiarami są najbliżsi krewni, często mężowie, ale także rodzeństwo oraz dzieci. Wprawdzie z rozmaitych przyczyn dzieciobójstwo było istną plagą przedwojennej Polski i nikogo nie bulwersowały doniesienia o zwłokach niemowląt czy noworodków znalezionych w szambie czy zbiornikach wodnych, jednak wieści o „odchowanych” zdrowych dzieciach ginących z rąk własnych matek budziły niekłamane oburzenie opinii publicznej. Nic zatem dziwnego, że jedną z najgłośniejszych spraw doby międzywojnia była sprawa Marii Zajdlowej, która z zimną krwią zamordowała nastoletnią córkę, stanowiącą, przynajmniej w jej mniemaniu, przeszkodę w jej związku z kochankiem. W ogóle zbrodnie dokonywane w łonie rodziny, których sprawcami byli najbliżsi krewni ofiary, budziły wyjątkowe zainteresowanie opinii publicznej, przecież rodzina powinna być oazą spokoju i szczęścia, bezpiecznym schronieniem dla wszystkich jej członków, a krewni powinni się kochać i szanować, a nie wzajemnie mordować. Tymczasem współczesne badania pokazują wyraźnie, że to właśnie rodzina jest wyjątkowo konfliktogennym środowiskiem, w którym dochodzi do zbrodni, nierzadko na tle finansowym. Tak było i przed wojną chociażby w przypadku Julii Kucharskiej, oskarżonej o zabójstwo swojego brata i uznanej przez sąd za winną zarzucanym jej czynom, choć dziś wydaje się, że jej wina nie jest tak oczywista, jakby się z pozoru wydawało. Winny okazał się natomiast inny morderca, który dopuścił się zabójstwa swojego przyszłego szwagra, wyłącznie z pobudek finansowych – Leon Hałas. Jedynie nieoczekiwany splot wydarzeń sprawił, że stanął przed sądem. W tym wypadku można uznać, iż była to wręcz zemsta zza grobu.

Równie wielkie zainteresowanie budziły wszelkiego rodzaju afery czy przestępstwa z udziałem ludzi należących do kręgów ówczesnej władzy, zwłaszcza jeżeli chodziło o morderstwo, a głównym podejrzanym był nie kto inny jak sam... Józef Piłsudski.

Zapraszam wszystkich Czytelników w podróż do czasów przedwojennej Polski. Spotkamy się tu oko w oko z najsłynniejszymi morderczyniami, pobłądzimy wśród zaułków miast w ich najgorszych dzielnicach, zaglądając przy okazji do domów rozpusty, których działalność oficjalnie była przecież zakazana przez prawo, i zastanowimy się, czy niezmiernie popularny, otaczany przez wielu wręcz bałwochwalczą czcią Dziadek miał krew na rękach.

Artykuł dotyczący sprawy Zofii Zyty Korybut-Woronieckiej, „Tajny Detektyw” 1932, nr 20

ROZDZIAŁ 1.
Mordercza „wampirzyca”– sprawa księżnej Woronieckiej

Nieszczęśliwa miłość, podobnie jak zazdrość, nawet ta zupełnie bezpodstawna, mogą zmusić niejednego człowieka do zbrodni. Dowody potwierdzające prawdziwość owej tezy można znaleźć chociażby w przedwojennej prasie, gdyż szpalty ówczesnych gazet pełne były doniesień o zbrodniach popełnionych z namiętności. W 1931 roku łódzki „Express” donosił o tragedii pewnego młodego, zaledwie dwudziestosiedmioletniego mężczyzny, Stefana Semeriaka, zatrudnionego na stanowisku woźnego, który ożenił się z młodszą o dwa lata kobietą. Najwyraźniej jednak okres narzeczeństwa był zbyt krótki, ponieważ przyszły mąż nie zorientował się, że jego narzeczona jest zazdrośnicą. I to patologiczną. Niestety, przekonał się o tym zaraz po ślubie. Jego połowica niemal codziennie urządzała mu wręcz karczemne awantury o wyimaginowane kochanki, podczas gdy on był jej wierny. Początkowo go to bawiło, a nawet mile łechtało jego męską próżność, lecz w końcu zaczęło męczyć, zwłaszcza że jego małżonka w trakcie owych awantur nierzadko posuwała się do rękoczynów. Poza tym kłótnie wybuchające niemal codziennie w jego mieszkaniu skutecznie utrudniały życie innym mieszkańcom kamienicy, którzy niejednokrotnie musieli prosić policję o interwencję. W końcu udręczony mężczyzna postanowił wyprowadzić się z domu i to bynajmniej nie do innej kobiety, lecz do wynajętej wcześniej kawalerki, jego żona sprawiła bowiem, iż damskiego towarzystwa miał po dziurki w nosie. Pech chciał, że tego dnia, gdy swoją decyzję obwieścił małżonce, ta właśnie gościła u siebie swoje trzy najlepsze przyjaciółki, a ponieważ nie zamierzała dopuścić do rozpadu swojego małżeństwa, pozostałe kobiety solidarnie postanowiły jej pomóc. Urażona Semeriakowa uzbroiła je w młotki, rondle i żelazne garnki i razem z nimi rzuciła się na pakującego swoje manatki małżonka. Wszystkie cztery dziarsko okładały Stefana, jednak mężczyzna w końcu zdołał uciec. Ponieważ w mieszkaniu pozostawił swoje rzeczy, po kilku godzinach wrócił do kamienicy, lecz goszczące w jego domu panie za nic nie chciały go wpuścić do środka. Kiedy wreszcie udało mu się tam wedrzeć, wdał się z nimi w regularną bójkę. Hałasy zaalarmowały sąsiadów, którzy wezwali policję. Po przyjeździe funkcjonariuszy okazało się, że w czasie bijatyki zazdrosna żona Semeriaka została najbardziej poszkodowana i trzeba było ją nawet hospitalizować. Nie było przy tym wiadomo, czy pobił ją mąż, czy też może solidaryzujące się z nią przyjaciółki. Wcześniej w mieszkaniu została zbita lampa i wszystkie zaangażowane w konflikt osoby okładały się dosłownie na oślep.

Bohater wspomnianej wyżej historii mógł się przynajmniej bronić i to, jak widać, skutecznie. Inny mężczyzna, niejaki Jan Pitak, dręczony przez chorobliwie zazdrosną żonę, był zdany na jej łaskę i niełaskę, był bowiem inwalidą wojennym pozbawionym rąk. Najwyraźniej jednak wszystkie inne części ciała miał jak najbardziej sprawne, skoro jego połowica uważała, że zdradza ją na prawo i lewo. „Jan Pitak z Hłuboczka Wielkiego, koło Tarnopola, pozbawiony obu rąk w czasie wojny polsko-bolszewickiej, nie był szczęśliwy ze swoją 31 letnią żoną Julją – donosił „Dziennik Lubelski” z 5 czerwca 1932 roku. – Pitakowa była bowiem zazdrosna i często odgrażała się, że zabije męża”[2]. Jak planowała, tak zrobiła. Pewnego wieczora owa perfidna i chora z zazdrości kobieta „pozamykawszy drzwi i okna, uderzyła znienacka męża dwukrotnie siekierą w głowę, a gdy ten, zalany krwią, chcąc uniknąć dalszych ciosów, schronił się pod łóżko, zadała mu jeszcze dwa ciosy w plecy, poczem udała się na posterunek policji, gdzie zeznała, że zabiła męża”[3]. Czekało ją jednak rozczarowanie, gdyż jej rzekomo wiarołomny małżonek został tylko ogłuszony i w szpitalu odzyskał przytomność, a przy okazji także i spokój, gdyż krewka Julja znalazła się w więzieniu.

Z kolei w 1934 roku łódzka prasa pisała o konflikcie pomiędzy niejakim Leonem Hoffmanem a jego ówczesną dziewczyną, Ireną Głowacką, z którą żył tzw. kocią łapę. Z czasem kobiecie taki układ przestał odpowiadać i zaczęła się domagać, aby mężczyzna wziął z nią ślub, do czego jej partner zbytnio się nie palił. Ona jednak nie odpuszczała, grożąc, że jeżeli nie stanie z Leonem na ślubnym kobiercu, odbierze sobie życie. Gdy to nie podziałało, poprosiła o interwencję jego matkę. Równie bezskutecznie. Ostatecznie para podjęła obopólną decyzję o rozstaniu, lecz zaledwie kilka dni później Irena zastąpiła swojemu byłemu partnerowi drogę, wyjęła z torebki rewolwer i oddała w jego kierunku trzy strzały. Na szczęście niezbyt celne. Hoffman otrzymał kulę w brzuch i biodro, natomiast trzecia kula przeszyła rękaw jego płaszcza. Policjant, który przypadkiem znalazł się na miejscu zdarzenia, bezzwłocznie zapakował rannego mężczyznę do dorożki, która zawiozła go do szpitala, gdzie udzielono mu niezbędnej pomocy. Zawiedziona w miłości Irena trafiła oczywiście za kratki.

Bywało gorzej, zwłaszcza kiedy porzucona bądź tylko zazdrosna kobieta sięgała po kwas siarczany, wyjątkowo niebezpieczny i chyba gorszy środek niż broń palna, z której roztrzęsiona kobieca rączka mogła po prostu nie trafić do celu. „Użycie kwasu, choć miewało skutek śmiertelny, podyktowane było przede wszystkim chęcią oszpecenia lub oślepienia kochanka czy rywalki – dlatego można go uznać, o zgrozo, za narzędzie zbrodni najbardziej romantyczne”[4] – zauważają Agnieszka Haska i Jerzy Stachowicz, autorzy publikacji Bezlitosne. Najokrutniejsze kobiety dwudziestolecia międzywojennego. Kwas był środkiem, którego użyła pewna dwudziestotrzyletnia służąca z Łodzi, Helena Domagalska, zakochana w synu jednego z lokatorów kamienicy, w której pracowała, Mieczysławie Kulczyckim. Ponieważ była ładna, bez najmniejszego trudu uwiodła niedoświadczonego, bo zaledwie osiemnastoletniego mężczyznę, lecz kiedy inni lokatorzy domu zaczęli ich traktować jako parę, młodzieniec uznał, iż sprawy zaszły stanowczo za daleko i zerwał z Heleną. Ponieważ jednak zdążył zasmakować w uciechach alkowy, znalazł sobie kolejną kochankę, a tego zazdrosna i wciąż kochająca go kobieta nie mogła puścić płazem. Żądna zemsty, zaczaiła się na niego na schodach 24 marca 1931 roku, a gdy jej były partner wracał do domu, znienacka wylała na niego zawartość trzymanej w rękach butelki z kwasem – żrący płyn dosłownie wypalił mu twarz. Kiedy nieszczęśnik upadł na podłogę, wijąc się z bólu, dziewczyna popełniła samobójstwo, wypijając resztę płynu znajdującego się w butelce.

W owych czasach kobiety dopuszczały się gwałtownych czynów, godzących w nietykalność cielesną mężczyzn, nie tylko z powodu utraconej miłości. Urażone ego sprawiało czasem, że dosłownie traciły panowanie nad sobą. Doświadczył tego aptekarz imieniem Teodor, który zapewne zgodziłby się z malarzem Wojciechem Kossakiem, gustującym w eterycznych, jasnowłosych przedstawicielkach płci pięknej i powtarzającego słowa pewnego francuskiego pisarza, że „kobieta blondynka jest podwójnie kobietą”[5]. Podobnie jak słynny przedstawiciel świata sztuki Teodor wybierał na swoje partnerki wyłącznie jasnowłose damy, lecz pewnego pięknego dnia padł ofiarą oszustki. Doszło do tego, gdy progi apteki, w której pracował, przekroczyła piękna młoda dama. Spod jej kapelusza wymykały się piękne loki w kolorze blond. Mężczyzna dosłownie oniemiał z zachwytu. Najwidoczniej on sam także zrobił świetne wrażenie na klientce, skoro para umówiła się na wieczór, i to w kawalerskim gniazdku aptekarza, na skromnej kolacji, na którą składały się: „butelka wódki, sucha kiełbasa, cukier lodowaty i ślazowe cukierki”[6]. Najwidoczniej jednak Teodor był na tyle atrakcyjnym kawalerem, że ubogie menu nie zniechęciło do niego panny Anny Mazikówny, jak nazywała się blondwłosa Wenus, i zgodziła się zostać na noc. Jakież było jego zdziwienie, kiedy rano u swego boku ujrzał krótkowłosą brunetkę, a na stoliku nocnym perukę w kolorze blond. Młodzieniec poczuł się oszukany i urządził kobiecie karczemną awanturę, mówiąc m.in., iż ma „głowę czarną jak u Rzepichy”, i nazywając ją „karogniadą kozą”. Tego było stanowczo za wiele. „Tu dopiero nieszczęsny p. Teodor poznał co to jest temperament brunetki. Dostał przez głowę wazonikiem, popielniczką w oko, obcasem w zęby, butelką w nos, widelcem po udzie i musiał w negliżu podać sromotnie tył, salwując się ucieczką na schody”[7]. Tymczasem jego partnerka, działając wciąż w stanie wzburzenia, dosłownie zdemolowała mu mieszkanie, a dokonawszy dzieła zniszczenia, wypiła resztę wódki pozostałą po kolacji z poprzedniego dnia i położyła się spać. Natomiast „P. Teodor musiał zdobywać mieszkanie przy udziale ślusarza i policjanta”[8]. Po tym niefortunnym incydencie pechowy aptekarz zapewne utwierdził się w swoim przekonaniu o wyższości blondynek nad brunetkami.

Niewątpliwie najsłynniejszą zbrodnią z miłości doby międzywojnia było zabójstwo dokonane przez Zofię Zytę Toepferową, która w listopadzie 1931 roku zabiła swojego narzeczonego, a w zasadzie kochanka, Brunona Boya, pakując w niego aż siedem kul. „W najbliższych dniach stanie przed sądem okręgowym w Warszawie Zofja Zyta Toepferowa z domu ks. Korybut-Woroniecka, oskarżona o zabójstwo swojego narzeczonego-kochanka ś.p. Brunona Boy’a. Oskarżenie jest wstrząsające w swojej prostocie – zabiła! Mówi ono wymowniej od całych tomów akt sądowych, w których we formie protokołów zeznań świadków i oględzin sądowych kryje się obok historji zbrodni także historja życia ś.p. Boy’a, ofiary zbrodni, i dzieje Zofji Toepferowej, ofiary życia, oraz własnej egzaltowanej natury”[9] – informował swoich czytelników w 1932 roku „Tajny Detektyw”.

Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że, jak wspomniano w przywołanym artykule, zabójczyni wywodziła się z kręgów arystokratycznych, a konkretnie z litewskiego rodu książąt Woronieckich herbu Korybut. Jej rodzice, książę Władysław Korybut-Woroniecki i Zofia z Gostomskich, byli właścicielami majątku Wężowiec. To właśnie tam urodziła się i spędziła pierwszy okres dzieciństwa bohaterka naszej opowieści, czwarte dziecko z pięciorga potomstwa książęcej pary. Poza nią państwo Woronieccy byli dumnymi rodzicami dwóch synów i dwóch córek, słynących z wyjątkowej urody. Urody, której matka natura poskąpiła niestety Zycie. Nie obdarowała jej też wyjątkową inteligencją, dlatego zapewne nigdy nie była ulubienicą ojca, księcia Woronieckiego. Za to matka kochała ją najbardziej ze wszystkich dzieci, widząc w tej nieładnej, nieśmiałej i niezbyt lotnej dziewczynce osobę o wyjątkowej osobowości. Kiedy Zofia dorosła do wieku szkolnego, księżna wybrała dla niej renomowane szkoły z internatem, najpierw posyłając ją do szkoły gospodarczej dla dziewcząt prowadzonej przy klasztorze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa w Zbylitowskiej Górze pod Tarnowem. Wbrew pozorom była to bardzo ekskluzywna placówka, do której uczęszczały panienki z najznamienitszych rodów, Chłapowskich, Czetwertyńskich i Czartoryskich, i w której, obok normalnej edukacji, uczennice poznawały również tajniki prowadzenia gospodarstwa. Zakonnice miały bowiem rozległy sad, ogrody i szklarnie, a otrzymane z nich plony sprzedawały z niemałym zyskiem na miejscowym rynku. Kolejnym etapem edukacji panny Woronieckiej była szkoła z internatem prowadzona przez siostry niepokalanki w Liège. Biografowie Zyty zwracają uwagę, że program owej, renomowanej przecież placówki edukacyjnej skupiał się głównie na wychowaniu młodych dziewcząt na posłuszne żony i dobre matki, starano się wykształcić w uczennicach cnotę i posłuszeństwo, nie uwzględniając zmian społecznych, a przede wszystkim obyczajowych, jakie przyniosły ze sobą Wielka Wojna oraz czas, który nastał po niej. Miłe przerywniki w monotonii życia w przyklasztornym internacie stanowiły wyjazdy na lekcje gry na fortepianie do Paryża, tym bardziej że młodziutka księżna wykazywała ponoć niemały talent muzyczny.

Kiedy w 1928 roku dorosła już Woroniecka wróciła do rodzinnego domu i kraju, który był jej ojczyzną, a którego tak naprawdę zupełnie nie znała, czuła się bardzo zagubiona i wyobcowana. Z rodzeństwem, z którym nie widziała się przecież całe lata, nie mogła znaleźć wspólnego języka, ojciec zaś w dalszym ciągu jej nie akceptował, a matka, wierząca w wyjątkowość córki, nadal ją rozpieszczała. Dorastająca dziewczyna chciała jednak czegoś więcej – marzyła jej się romantyczna miłość, tymczasem, podczas gdy jej obie urodziwe siostry, Anna i Maria, nie mogły opędzić się od adoratorów, marzących, by stanąć z nimi na ślubnym kobiercu, Zytą nikt się nie interesował. Poza tym jej rodzice, bodaj po raz pierwszy w swoim arystokratycznym, wystawnym życiu, na skutek powojennej zapaści musieli stawić czoła problemom finansowym i to dość poważnym.

Jesienią 1929 roku księżniczka wyjechała na wypoczynek do Krynicy, gdzie poznała przystojnego inżyniera, Jana Karola Toepfera, w którym zakochała się bez pamięci. Problem polegał jednak na tym, iż jej wybranek nie miał arystokratycznego pochodzenia – był zwykłym inżynierem zatrudnionym jako leśniczy w majątku Korzenica, nie przypadł więc do gustu rodzicom Zofii. Ale panna Woroniecka była zdeterminowana i święcie wierzyła, że trafiła jej się miłość, o jakiej można przeczytać na kartach romantycznych powieści, łamiąca wszelkie normy i konwenanse. Pewna swoich uczuć i szczerości zamiarów ukochanego, wbrew woli rodziców przyjęła oświadczyny przystojnego leśniczego i w 1930 roku wyszła za niego za mąż. Podobno jej matka pogodziła się z tym faktem i nawet chciała wysłać córce skrzynie ze srebrami i kosztownościami, wchodzące w skład posagu Zyty, lecz książę Władysław kategorycznie jej tego zabronił.

Kiedy małżonek Zyty zorientował się, że nie otrzyma posagu i że będzie musiał utrzymywać siebie i żonę z własnej pracy, objawił swe prawdziwe oblicze, a małżeńskie szczęście młodej księżnej prysło jak bańka mydlana. Okazało się bowiem, iż Toepfer poślubił Zytę jedynie ze względu na jej majątek, z którego teraz miał nie zobaczyć złamanego grosza. Kobieta wystąpiła o separację, spakowała manatki i jak niepyszna wróciła do rodzinnego domu w Wężowcu, gdzie nikt nie czekał na nią z otwartymi ramionami. Jej rodzice mieli jej za złe, że ich nie posłuchała i poszła za głosem serca. Poza tym był to czas, kiedy majątek Woronieckich topniał niczym połacie śniegu w słońcu. A wszystkiemu winny był wielki kryzys, szalejący w Europie i w naszej ojczyźnie, który dotkliwie uderzył w polskie ziemiaństwo. Jak szacują współcześni historycy, w latach 1930–1935 stan posiadania tej warstwy został uszczuplony o około 21%.

Ponieważ przebywająca w separacji i oczekująca na kościelne unieważnienie małżeństwa Zyta nie miała najmniejszych szans, by dobrze wyjść za mąż i podreperować mocno nadszarpnięte finanse rodziny, postanowiła iść do pracy. Dała w gazecie ogłoszenie i bardzo szybko dostała odpowiedź, dlatego też niezwłocznie wyjechała do Warszawy. Po drodze, w pociągu, na swoje nieszczęście, poznała niejakiego Dudzińskiego, z zawodu buchaltera. Wbrew temu, co można by przypuszczać, to nie on stał się kolejnym obiektem westchnień księżniczki, wcale mu zresztą na tym nie zależało. Mężczyzna zainteresował się nieładną, milczącą, ale elegancką kobietą, sprawiającą wrażenie nieco zagubionej, wyłącznie ze względu na swojego chlebodawcę, Brunona Boya. Dostrzegł w niej wręcz idealną kandydatkę na żonę swojego szefa. Boy, podobnie jak wielu ówczesnych przedsiębiorców, borykał się z kłopotami finansowymi i na gwałt poszukiwał gotówki. Lub kobiety z dużym posagiem, którą mógłby pojąć za żonę. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, kiedy skorzystał z takiej okazji. Jedenaście lat wcześniej stanął przed ołtarzem z niejaką Eugenią Bokslajtnerówną, córką łódzkiego przemysłowca, wiedziony nie tyle miłością do niej samej, ile do pieniędzy i szerokich koneksji przyszłego teścia, który wprowadził go w świat biznesu. Zawarte na tak kruchej podstawie małżeństwo nie przetrwało długo, zwłaszcza że krótko po ślubie doszła do głosu, jak się wtedy mówiło, „romansowa” natura Boya, który zaczął zdradzać swoją żonę. Na tle niewierności Brunona dochodziło nader często do spięć i awantur, trudno byłoby więc uznać to małżeństwo za zgodne i szczęśliwe. Mimo to para doczekała się dwóch córek. Ostatecznie Boyowie się rozstali, przy czym starsza z dziewczynek została przy ojcu, w Warszawie, natomiast młodsza zamieszkała w Łodzi z matką. Rozstanie z żoną oznaczało także rozstanie z pieniędzmi jej bogatego ojca, a to już bardzo skomplikowało życie Boya, który zdołał już rozkręcić swój własny interes i został przedstawicielem szwedzkiej firmy Tretorn, renomowanego producenta artykułów z gumy. A zakres produktów opuszczających fabrykę gumy w Helsingborgu był bardzo szeroki: od opon samochodowych, przez buty, po piłeczki tenisowe. Na nieszczęście dla Boya, który w czasach prosperity odnosił niemałe sukcesy, nie były to produkty pierwszej potrzeby, niezbędne nawet cierpiącym na niedostatek w dobie kryzysu obywatelom Rzeczypospolitej, dlatego zaczęło mu się wieść coraz gorzej. W chwili zaś, gdy na jego drodze, a dokładniej na drodze jego zaufanego pracownika Dudzińskiego, los postawił księżnę Woroniecką, prowadzona przez Boya firma dosłownie tonęła w długach. Na domiar złego on sam nie zmienił ani na jotę swojego hulaszczego trybu życia, wydawał krocie na kochanki i drogie trunki, szybko zyskując w gronie stołecznych kupców i ludzi interesu opinię utracjusza i awanturnika. Również jego pracownice nie miały powodów do radości – nie dość, że z powodu trudności finansowych wypłacał im wynagrodzenie z opóźnieniem, o ile w ogóle je wypłacał, to jeszcze co atrakcyjniejszym z nich składał niemoralne propozycje, a kiedy spotykał się z odmową, wszczynał karczemne awantury. Wówczas do akcji wkraczał Dudziński. „Jak pan Boy był zdenerwowany i nieraz krzyczał, to Dudziński mówił: «Panie szefie, chodźmy na jednego». I zaraz był spokój”[10] – twierdziła jedna z zatrudnionych w firmie kobiet, składając zeznania na procesie Woronieckiej.

Buchalter, na zlecenie swojego szefa, miał wyszukać odpowiednią kandydatkę na jego żonę, natomiast Boy miał ją w sobie rozkochać. Trzeba przyznać, że Dudziński wywiązał się ze swego zadania znakomicie, a przynajmniej tak się obu panom wydawało. Wbrew pozorom księżna Zofia nie mogła zaoferować swojemu przyszłego mężowi niczego poza szczerym uczuciem i przywiązaniem, z majątku jej rodziny zostały bowiem marne resztki, chociaż ani ona sama, ani jej ojciec za nic by się do tego nie przyznali. Przeciwnie – zarówno sama księżna, jak i jej rodzina, starali się trzymać fason i wieść życie na poziomie, do jakiego wcześniej byli przyzwyczajeni. Poza tym wszystkim ówczesnym warszawiakom nazwisko Woronieckich automatycznie kojarzyło się z wielkim majątkiem, wysoką pozycją towarzyszką i niemałymi wpływami. Wszak do Woronieckich należała przepiękna kamienica i klasycystyczny pałacyk w Alejach Ujazdowskich... Ich właściciele byli jednak przedstawicielami zupełnie innej gałęzi rodu, dość daleko spokrewnionej z bohaterką naszej opowieści.

Ponieważ Dudziński przedstawił Woronieckiej wyidealizowany obraz swojego szefa, młoda księżna zapragnęła go bliżej poznać, a jej nowy znajomy z pociągu obiecał spełnić jej pragnienie. Na pierwsze spotkanie w Warszawie Zofia przyszła odziana bardzo elegancko i wywarła na Boyu bardzo dobre wrażenie. Sama była także zauroczona przystojnym dżentelmenem, ubranym w doskonale skrojony garnitur i rozsiewającym wokół zapach drogiej wody kolońskiej. Spragniona miłości dziewczyna łatwo dała się omamić i zakochała się w kolejnym łowcy posagów. Szczwany lis, jakim był Boy, odgrywał przed nią swoją komedię: zaprosił ją do siebie, aby przedstawić matce i córce, z którymi mieszkał, a następnie zaprowadził do swojego sklepu. Zatrudnione tam kobiety, uprzedzone wcześniej przez Dudzińskiego, roztaczającego przed nimi miraże poprawy interesów ich szefa po poślubieniu zamożnej kobiety, perfekcyjnie zagrały role zadowolonych i świetnie zarabiających pracownic doskonale prosperującego przedsiębiorstwa w wyreżyserowanym przez właściciela firmy spektaklu. A naiwna Zofia łykała wszystko jak przysłowiowa gęś kluski.

Księżna była przekonana, że tym razem trafił się jej mężczyzna idealny, prawdziwa bratnia dusza, człowiek, z którym doczeka się dzieci i spędzi resztę życia. I to w dostatku. Doskonale jednak zdawała sobie sprawę, że tym razem także czeka ją przeprawa z niezadowolonymi z jej wyboru rodzicami, przecież Boy nie był arystokratą. Postanowiła jednak ich do niego przekonać. Ku swojemu zdziwieniu nie miała z tym żadnych problemów, gdyż zarówno jej ojciec, jak i matka także dali się zwieść nie tyle samemu Boyowi, ile jego domniemanej zamożności, bowiem przemysłowiec zachowywał się przy nich jak krezus, sypiąc groszem na prawo i lewo, kupując drogie upominki i prezentując iście wielkopańskie maniery. Sami Woronieccy, nie chcąc wystraszyć bogatego kandydata na zięcia, który, na co skrycie liczyli, w przyszłości podreperuje ich upadające finanse, też udawali beztroskich i bogatych arystokratów, zgodnie z zasadą „zastaw się, a postaw się”. I to bardzo skutecznie. Obie strony myślały, że złapały Pana Boga za nogi, tymczasem prawda była zupełnie inna. Zofia jednak szalała ze szczęścia...

Ponieważ jej rodzice wspomnieli swojemu przyszłemu zięciowi, że ich córka „dla poprawy humoru” szuka właśnie pracy, Boy zaproponował jej zatrudnienie w swojej firmie, sugerując jednocześnie, by zamieszkała u niego, razem z jego matką i córką. Dziewczyna zgodziła się. Przez kilka tygodni rzeczywiście czuła się u boku ukochanego jak w niebie. Dobrze się jej też pracowało i bardzo szybko znalazła wspólny język z zatrudnionymi w firmie kobietami, z których żadna nie puściła pary z ust ani na temat tragicznej sytuacji przedsiębiorstwa, ani prawdziwego charakteru ich szefa, mimo że polubiły Zofię i chętnie spotykały się z nią na kawie, chadzały do teatru czy na ploteczki. Przedstawienie trwało w najlepsze. Księżna poznała nawet swoją poprzedniczkę u boku Brunona, jego pierwszą żonę, która również nie powiedziała nic na temat tragicznej sytuacji prowadzonego przez byłego męża przedsiębiorstwa, a o nim samym wyrażała się w samych superlatywach. Przyczyna była oczywista: kobieta bała się, że kiedy powie cokolwiek innego, niż wymagał od niej jej były mąż, skończy się to zakazem widywania się ze starszą córką, a do tego nie chciała dopuścić.