Za Nim - KS. WOJCIECH REBETA - ebook

Za Nim ebook

KS. WOJCIECH REBETA

4,0

Opis

Treścią publikacji są świadectwa kapłanów i sióstr zakonnych dotyczące powołania.Książka zawiera trzydzieści tekstów podzielonych na dwie części. Pierwsza obejmuje świadectwa kapłanów, druga – świadectwa sióstr zakonnych. Historie powołań to kategoria najpiękniejszych świadectw działania Boga. Książka wyrasta z pragnienia dzielenia się żywą wiarą i budzenia jej w przekonaniu, że Chrystus stale przechadza się między ludźmi i pociąga ich ku sobie. Szczególnym adresatem tych opowiadań są ci, którzy zastanawiają się nad swoją przyszłością i szukają swego miejsca w świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 214

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ks. Wojciech Rebeta

Podziękowania

Wydawnictwo Archidiecezji Lubelskiej „Gaudium” dziękuje księdzu Wojciechowi Rebecie, redaktorowi książki Za Nim, najpierw za inicjatywę powstania publikacji o takim charakterze, a następnie za pełen zaangażowania wkład pracy w jej przygotowanie. Należy zaznaczyć, że została ona całkowicie przez Niego wymyślona. Dziękujemy jednocześnie wszystkim Autorom świadectw, którzy spisane refleksje o drogach powołania powierzyli księdzu Wojciechowi i naszemu Wydawnictwu. Mówienie czy pisanie o powołaniu w tych wymagających dla Kościoła czasach – w naszym przekonaniu – ma ogromne znaczenie. Bo oto wydaje się, że zainteresowanie taką formą życia i posługi w Kościele powszechnie słabnie. Dlatego głos zebranych wypowiedzi jawi się jak promień jasnego światła, który rozświetla cienie codzienności życia kapłanów i sióstr zakonnych w drodze za Nim – za Jezusem, przypominając im o pierwszej miłości. A tym, którzy chcieliby tą drogą podążać, dodaje po prostu odwagi.

Wymowny staje się również fakt, że pomysł na tę konkretną książkę rodził się w czasie, gdy papież Franciszek zamykał XV Zgromadzenie Ogólne Synodu Biskupów o młodzieży, które miało miejsce w Rzymie w dniach 3-28 października 2018 roku, a jej publikacja przypadła na dni 22-27 stycznia 2019 roku, gdy w Panamie świętowano XXXIV Światowe Dni Młodzieży z udziałem Ojca Świętego.

Wyrażamy nadzieję, i dzielimy się nią ze wszystkimi Czytelnikami, że nasza wspólna książka (Autorów świadectw, Księdza Redaktora, kolegium wydawniczego) przysłuży się do jeszcze większej Waszej radości w drodze za Nim.

ks. dr Marek Szymański

Dyrektor Wydawnictwa „Gaudium”

Lublin, 25 stycznia 2019 roku

święto Nawrócenia św. Pawła Apostoła

ks. Wojciech Rebeta

Wstęp. Dlaczego taka książka?

Za Nim. Za Chrystusem. Za Tym, który od dwu tysięcy lat mówi: „Pójdź za Mną!”. Kiedyś te słowa usłyszał Mateusz, który od razu „poszedł za Nim” (Mt 9,9). Tak Pan powołał na swojego ucznia celnika, który stał się świętym apostołem i autorem Ewangelii. Mateusz zapisał w niej, jak Jezus wzywał pierwszych swych naśladowców: Szymona i Andrzeja, Jakuba i Jana, którzy natychmiast „poszli za Nim” (por. Mt 4,18-22).

Takie były początki historii powołań do służby w Kościele, historii trwającej przez wieki aż do dzisiaj. Zmartwychwstały Pan zapewnił, że jest z nami „przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20). Nie ustaje Jego misja, nierozerwalnie związana z powoływaniem do bycia z Nim w szczególnie bliskiej i wyjątkowej relacji. Dotyczy ona chłopców i dziewcząt, mężczyzn i kobiet, którzy dzięki Bogu odnajdują swe życie w kapłaństwie i we wspólnocie zakonnej.

Książka zrodziła się z potrzeby serca. Jakież piękno ujawnia historia każdego powołanego i każdej powołanej! To piękno pochodzi od Boga i Jego miłości do człowieka, z którym chce dzielić swoje życie. Jego blask odbija się w ludzkim sercu i budzi zdumienie. Tak jak bezcennym darem jest powołanie, tak wspaniałym darem jest także ukazanie go. Oczywiście, można to czynić tylko fragmentarycznie, bo nawet dla osoby odkrywającej w sobie powołanie doświadczenie to stanowi wielkie misterium. Trudno je zrozumieć i jeszcze trudniej opisać. Podjęcie próby tego zadania ma jednak głęboki sens, bo pomaga w szukaniu i odnajdywaniu Boga w świecie. Ktoś, kto wyraża przekonanie, że w jakimś wydarzeniu, słowie lub drugiej osobie dotknął go Pan, zasługuje na uwagę. Staje się on świadkiem wiary, gdy podejmuje czyny zgodne z wolą Bożą ze względu na to, co usłyszał w sercu. Historie powołań należą do kategorii najpiękniejszych świadectw działania Boga. Ta książka wyrasta z pragnienia dzielenia się żywą wiarą i budzenia jej w przekonaniu, że Chrystus stale przechadza się między ludźmi i pociąga ich ku sobie.

Treścią publikacji są świadectwa kapłanów i sióstr zakonnych dotyczące powołania. Obejmują zasadniczo okres od momentu, gdy zaczęło się ono rodzić, aż do czasu, gdy ukształtowała się decyzja o wstąpieniu do seminarium czy do zgromadzenia zakonnego. Niekiedy zdarza się, że refleksja wybiega poza tak określone ramy, gdyż ktoś tego potrzebował dla lepszego nakreślenia swojej historii. Konieczne było spojrzenie wstecz na wydarzenia sprzed wielu lat. Mowa tu o wydarzeniach nie tylko zewnętrznych, lecz także wewnętrznych, a może przede wszystkim o tych drugich, rozumianych jako poruszenia serca. Najpierw pojawiała się myśl o pójściu za Chrystusem, za Nim, która później przekładała się na podejmowane decyzje i dokonywane w życiu zmiany, zanim ktoś stał się księdzem czy siostrą zakonną. Istotne było ukazanie tego, jak dana osoba rozpoznawała w sobie głos Powołującego i co z tym dalej zrobiła; jak to przeżywała, z czym musiała się zmierzyć, co jej przeszkadzało, a co pomagało.

Książka zawiera trzydzieści tekstów podzielonych na dwie części. Pierwsza obejmuje świadectwa kapłanów, druga – świadectwa sióstr zakonnych. Wśród osób duchownych są zarówno księża diecezjalni, jak i ojcowie ze zgromadzeń zakonnych. Autorzy i Autorki należą do różnych diecezji i wspólnot życia konsekrowanego, choć przynależność kanoniczna niektórych z nich jest ta sama. Ich zaproszeniu do podzielenia się swoim doświadczeniem przyświecało założenie, aby – w miarę możliwości – pochodzili z różnych środowisk i rejonów Polski, a nawet spoza jej granic.

Wybór takich, a nie innych osób jest jednocześnie bardzo subiektywny. Zaprosiłem do tworzenia tego zbioru tych, których znam osobiście, jak i poleconych przez kogoś, albo wręcz spotkanych – po ludzku rzecz biorąc – przypadkowo. Kierowałem się zasadą, że każde świadectwo osoby powołanej, która przyjęła sakrament święceń kapłańskich i ślubowała Bogu wyłączność, ma wyjątkową wartość, bo opowiada historię zwycięstwa Łaski na ludzkiej drodze naznaczonej małością i grzechem.

Przed tą wielką tajemnicą spotkania Boga i człowieka należy się pokornie zatrzymać i uszanować jej intymny charakter. Każdy, kto zamieścił tu swoje wyznanie w tak delikatnej materii, dopuszcza Czytelnika bardzo blisko siebie. Uczynił to z drżeniem serca i nie bez pewnej dozy ryzyka, ale w przekonaniu, że to odsłonięcie się może pomagać innym w dostrzeganiu żyjącego i działającego Chrystusa. Szczególnymi adresatami tych opowiadań są ci, którzy zastanawiają się nad swoją przyszłością i szukają swego miejsca w świecie. Może już przeczuwają, że Pan ma dla nich specjalną misję.

Z całego serca dziękuję wszystkim Czcigodnym Kapłanom i Siostrom zakonnym, którzy napisali swoje świadectwa. Razem też chcemy trwać w dziękczynieniu Bogu za dar powołania, mając pragnienie, aby Pan był stale hojny w tym względzie dla swego Kościoła. Podziękowania kieruję w stronę Wydawnictwa „Gaudium”, ks. prof. Marka Tatara, zamieszczającego swoje posłowie, i bliskich mi Osób, dzięki którym książka mogła się ukazać i nabrać ostatecznego kształtu. Drogim Czytelnikom życzę dobrej lektury oraz serca pełnego wiary, radosnej nadziei i płomiennej miłości.

ks. Wojciech Rebeta

Część I. Świadectwa księży

ks. Artur Adamczak

1. Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść (Jr 20,7)

Wychowanie katolickie otrzymałem w domu rodzinnym. Rodzice nauczyli mnie modlić się, uczestniczyć w coniedzielnej Mszy Świętej. Nigdy nie byłem ministrantem, ale od małego chodziłem z bratem i kolegami na roraty, drogę krzyżową. Po zakończeniu szkoły podstawowej pierwszy raz wyruszyłem na pieszą pielgrzymkę z Głogowa (skąd pochodzę) na Jasną Górę. Doświadczenia te jednak nie wskazywały na moją przyszłą drogę. Wybierając szkołę średnią, nie myślałem o kapłaństwie. Lubiłem przyrodę, las, zwierzęta, dlatego zdecydowałem się pójść do Technikum Leśnego w Starościnie koło Rzepina.

Właśnie tu, w technikum, w klasie maturalnej, Bóg objawił mi swoją miłość jak nigdy dotąd. Podczas szkolnych rekolekcji wielkopostnych, które chyba po raz pierwszy odbyły się w szkole, a nie w kościele, Bóg mnie uwiódł. Rekolekcje prowadzili ksiądz i dwóch studentów. Jeden był klerykiem w naszym seminarium, a drugi studiował matematykę w Poznaniu. Dzielili się z nami swoim doświadczeniem Boga. Opowiadali o Bogu żywym, który bardzo konkretnie zmienił ich życie i dalej jest w nim obecny. Były to wyjątkowe dla nas rekolekcje. Prowadzący je mieszkali razem z nami w internacie i byli do naszej dyspozycji przez cały czas. Ich świadectwa dotykały mego serca. Zapragnąłem poznać Boga, jak oni Go poznali, i również doświadczyć Jego działania w swoim życiu. Bóg z pewnością działał w nim od początku. Chciałem to jednak zobaczyć wyraźniej. Chciałem poznać Boga, który jest żywy, który mówi do mnie i odpowiada konkretnie na moje modlitwy. Dokonało się to pod koniec rekolekcji. Możliwe, że była to Eucharystia i czas po Komunii Świętej, kiedy pierwszy raz poczułem miłość Boga.

Czułem się kochany i zakochałem się w Bogu. Miałem wówczas dwadzieścia lat. Uczucie to trwało ponad rok. Przez ten czas starałem się poznawać Boga w Jego Słowie. Zacząłem więc czytać Biblię, którą pożyczyłem od koleżanki, Świadka Jehowy, bo własnej niestety nie miałem w internacie. Po rekolekcjach wielu z nas pragnęło dalej trwać w tym doświadczeniu rekolekcyjnym, bo Bóg poruszył wiele serc. Spotykaliśmy się na wspólnym śpiewie, modlitwach i dzieleniu się przeżyciami z rekolekcji. Było to zaskoczeniem dla wielu w tej szkole. Około sześćdziesięciu osób gromadziło się dobrowolnie, z własnej inicjatywy na sali gimnastycznej, aby raz na tydzień modlić się razem. Pragnąłem Boga jeszcze bardziej i to sprawiło, że zacząłem myśleć o kapłaństwie. Uważałem, że w ten sposób mogę najlepiej zrealizować swoje życie z Bogiem. Nawet na balu maturalnym dyskutowałem o tym z kolegami. Wystarczyła jednak rozmowa ze starszym kolegą z bloku, gdzie mieszkałem, aby wyperswadować mi kapłaństwo. To pokazuje, jak chwiejny byłem wówczas w swoich decyzjach. Rozmowa ta nie wpłynęła na moje pragnienie poznawania Boga.

Gdy ukończyłem szkołę średnią, Bóg postawił na mojej drodze innego człowieka, którego znałem z pielgrzymek na Jasną Górę. Zaprosił mnie on na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym w moim rodzinnym mieście. To był drugi etap mego wzrastania w wierze i w miłości do Boga. Nadal przeżywałem czas zakochania w Panu, ciągle odczuwałem Jego bliskość. Te doświadczenia sprawiły, że podjąłem studia teologiczne dla świeckich, aby móc jeszcze lepiej poznać Boga. Tam dalej szukałem osób, z którymi mógłbym się modlić i dzielić swoją wiarą. Byłem głodny takich spotkań w klimacie wiary. Różni ludzie w tym czasie pytali mnie, czy nie chciałbym zostać księdzem. Odpowiadałem, że jestem otwarty na kapłaństwo, ale nie czuję, aby Bóg mnie do niego wzywał.

W drugim semestrze studiów, podczas Diecezjalnych Dni Młodych usłyszałem słowa, dzięki którym przemogłem swoje opory przed kapłaństwem. Bóg posłużył się biskupem, który mówił do nas, młodych, o tym, że w życiu pragniemy różnych rzeczy. Nieraz boimy się jednak podążać za tymi pragnieniami. Powiedział, iż po latach możemy żałować, że nie staraliśmy się pójść za młodzieńczymi pragnieniami. Wówczas stwierdziłem, że co mi szkodzi spróbować. Zawsze mogę zrezygnować, jeśli to nie będzie moje miejsce.

Po tym spotkaniu, gdy wyszliśmy z kościoła, już wiedziałem, że idę do seminarium. Mógłbym w tym miejscu zakończyć swoje świadectwo powołania, ale chciałbym dodać jeszcze jeden bardzo ważny wątek. Po zakończeniu szkoły średniej rozmawiałem z jednym księdzem ze swojej parafii o doświadczeniu miłości Boga i jej odczuwaniu. Powiedział mi, że to odczuwanie kiedyś się skończy, ale nie potrafiłem tego wówczas zrozumieć. Niewiele wiedziałem o życiu duchowym i wydawało mi się, że ten stan będzie trwał przez całe moje życie. Skoro Bóg mnie kocha i czuję się przez to szczęśliwy, to dlaczego miałoby się to skończyć. Bóg jednak pragnął oczyścić moją więź z Nim i uczynić ją dojrzalszą. Znając mnie i pragnąc mego kapłaństwa, wybrał najlepszy moment. Gdy złożyłem z kolegami z parafii dokumenty w seminarium (pięciu z jednej parafii), Pan Bóg sprawił, że jeszcze podczas wakacji przestałem odczuwać Jego bliskość. Wtedy zaczął się mój kryzys, który trwał przez cztery lata seminarium. Nie potrafiłem tego właściwie zrozumieć. Próbowałem przywrócić ten poprzedni stan przez intensywne praktyki religijne, ale nic z tego nie wyszło. Nie wyobrażałem sobie życia kapłańskiego bez odczuwania miłości Boga. To był bardzo trudny i bolesny dla mnie czas. Znikąd nie przychodziła pomoc.

Na początku czwartego roku studiów zdecydowałem się na roczny urlop, aby rozeznać: kapłaństwo czy małżeństwo. Od listopada rozpocząłem staż w Lasach Państwowych. Za radą pewnego księdza starałem się codziennie rozważać Słowo Boże i parę razy w tygodniu uczestniczyć we Mszy Świętej. Po trzech, czterech miesiącach Bóg dał mi wolność od presji, że muszę być księdzem. Dopiero pod koniec urlopu, gdy skłaniałem się do odejścia z seminarium, Bóg przemówił. Dwa dni wcześniej na modlitwie poprosiłem Go, aby przemówił i aby w końcu to do mnie dotarło. Chciałem iść za wolą Bożą, a nie za własną. I stało się. Bóg przemówił przez swoje Słowo z Ewangelii z danego dnia. Gdy je rozważałem, towarzyszył mi pokój, którego dawno nie miałem – jasność mojej sytuacji duchowej i wewnętrzne przekonanie, że Bóg pragnie mego kapłaństwa. Tego przekonania nic mi już nie odebrało. Bóg pokazał mi jeszcze, że mam nauczyć się walczyć z trudnościami, a nie od nich uciekać. Bez tego nigdzie nie będę szczęśliwy. To doświadczenie pozwoliło mi w pokoju wrócić do seminarium. Od tej pory już wiedziałem, że Bóg pragnie mego kapłaństwa i że ja także tego chcę.

o. Sławomir Badyna OSB

2. Boża układanka

Jak każdy nastolatek pod koniec szkoły średniej, zadawałem sobie pytanie o swoją przyszłość, o to, jak odkryć swoje powołanie, rolę i miejsce w świecie. Pamiętam, że towarzyszyły mi wtedy różne odczucia, pragnienia i marzenia. Jedno z nich – i to bardzo silne – dotyczyło tego, by robić w życiu coś naprawdę wielkiego, wspaniałego. Nie wiedziałem jednak, co to miałoby być. Widząc pilotów, chciałem latać tak ja oni, widząc podróżników, marzyłem o poznawaniu świata, widząc marynarzy, pragnąłem pływać po bezkresnych morzach... i tak w odniesieniu do każdego ciekawszego zawodu. Męczyłem się i szukałem jakichś podpowiedzi.

Na pieszej pielgrzymce do Częstochowy spotkałem pozytywnie szalonego księdza, swojego imiennika. Opowiadał, jak on, nie chcąc marnować czasu na szukanie swej drogi życia, modlił się do Boga o szybkie odkrycie powołania. Zacząłem robić tak samo. Z czasem pojawiły się myśli o benedyktynach, dominikanach i pijarach. Wtedy mój przyjaciel opowiedział mi o pewnym benedyktynie – ojcu Ludwiku. Zachęcając mnie do spotkania z nim, posłużył się określeniem, które tak naprawdę zniechęciło mnie do tego zakonnika. Mówił, że gdy ojciec Ludwik na mnie spojrzy, będzie wiedział o mnie wszystko. Wtedy sobie obiecałem, że nigdy mnie nie zobaczy. I rzeczywiście, gdy ojciec Ludwik przyjechał do naszej parafii, obserwowałem przez dziurkę od klucza, jak odprawia Mszę Świętą.

Następny element układanki to wizyta w benedyktyńskim klasztorze w Tyńcu na niedzielnej Mszy Świętej. Coś popchnęło mnie do spowiedzi, zwyczajnej jak każda inna, ale efekt był niezwyczajny. Od tego momentu stało się tak, że będąc na Eucharystii w Tyńcu, czułem, że muszę iść do Komunii. W innym zaś kościele nie miałem takiego wewnętrznego przymusu: jeśli byłem w stanie łaski, to przyjmowałem Komunię, jeśli nie byłem, to nie przyjmowałem. Po pewnym czasie ten sam przyjaciel, o którym pisałem, poprosił mnie, abym oprowadził go wraz ze znajomymi po Krakowie z Tyńcem włącznie. Wieczorem udałem się do spowiedzi. Zależało mi tylko na rozgrzeszeniu, więc nie wdawałem się w rozmowę z kapłanem zadającym mi różne pytania. Chyba nawet byłem trochę niemiły, gdyż się żachnął: „To po coś tu przyszedł?”. Chcąc nie chcąc, opowiedziałem mu o jutrzejszej wizycie w Tyńcu i o konieczności przystąpienia do Komunii Świętej. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie jestem prorokiem, ale być może jest to znak, że twoje miejsce jest tam”. Teraz to ja chciałem rozmawiać z tym kapłanem. Z czasem postanowiłem sobie, że powiem o tym pierwszemu napotkanemu benedyktynowi. Był nim, o ironio losu, właśnie ojciec Ludwik, który – jak później poznałem, zgodnie z sugestiami Reguły św. Benedykta – niespecjalnie się mną przejął, a nawet studził moje powołaniowe odczucia. A co najważniejsze, powiedział mi, że powołanie benedyktyńskie to dopiero kolejny krok. Pierwszym jest rozbudzenie w sobie głębokiego życia chrześcijańskiego. Co to w konkrecie oznaczało, zobaczyłem na Mariapoli, czyli rekolekcjach Ruchu Focolari. Tu między innymi zrozumiałem, że najważniejsza jest konkretna miłość do Jezusa, dostrzeganego w braciach i siostrach. Stało się też samoczynnie, że zacząłem z wielką łatwością codziennie chodzić na Mszę Świętą i czytać Pismo Święte.

Sięgnąłem też po Regułę św. Benedykta, której jedną lekturę do dziś pamiętam. Był późny wieczór, mój brat pochrapywał obok, zegar głośno cykał, a ja z rumieńcami na twarzy pochylony nad Regułą. Nic z treści szczególnie mnie nie uderzyło, ale zachwycił mnie jej całokształt i to tak mocno, że niemal krzyknąłem: „Ja chcę tak żyć!”. Pewnie dlatego, że odpowiadała na moje drugie silne pragnienie prostoty życia. Czułem się przez nią mocno pociągnięty, więc się zdecydowałem. Z tym że nie na Tyniec, gdzie było wielu mnichów, ale na nowy klasztor, który w tamtym czasie ojciec Ludwik zakładał na Śląsku Opolskim.

Ważną chwilą było pożegnanie z rodzicami, którzy uszanowali moją decyzję i przyjęli ją ze spokojem. Pamiętam, jak powiedzieli, że ich szczęściem jest szczęście dziecka. Rozstanie jednak było dla mnie wewnętrznie dramatyczne. Wychodząc bowiem z domu na pociąg, zaświtało mi w głowie ewangeliczne zdanie, że „ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogłada, nie nadaje się do królestwa Bożego” (Łk 9,62). Tak więc z bólem serca, idąc, machałem do rodziców na pożegnanie ręką znad plecaka, ani razu nie oglądając się za siebie. W sumie wyglądało to tak, jakbym machał do kogoś przed sobą, a nie za sobą. Nawet kiedyś mama zapytała mnie, dlaczego wtedy nawet się nie obejrzałem. Odpowiedziałem: „Kiedyś to zrozumiesz”.

Dziś z perspektywy czasu widzę, że Bóg rzeczywiście spełnia pragnienia człowieka, choć dla siebie rezerwuje to, kiedy, jak i gdzie.

ks. Maciej Będziński

3. Gdy w zwyczajności rodzi się niezwykłe

Moja historia nie należy do nadzwyczajnych. Nie jest tematem na scenariusz filmu z cyklu Ocaleni. Dzięki niej zrozumiałem i mam pewność, że Bóg jest obecny zawsze i wszędzie. Odkrywanie powołania przypomina trochę składanie rozsypanych puzzli. Bóg zna ich piękno i kształt, wie, jak piękny obraz przedstawiają. Ja natomiast mam czas, aby poukładać swoimi rękoma to, co On już zna. Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że każdy człowiek spotkany na drodze życia był mi dany.

Rodzina – bezpieczeństwo i normalność, ale nic nadzwyczajnego. Rodzice i dwóch starszych braci. Takie bezpieczne relacje – najbliżsi motywowali mnie do uczenia się, bycia dobrym człowiekiem, regularnego chodzenia na Mszę Świętą. Nie mogłem się doczekać, kiedy zostanę ministrantem i będę mógł iść z braćmi. Mama zawsze pilnowała, żeby każdy z nas się pomodlił i żebyśmy nikogo nie skrzywdzili. Zawsze bardzo to przeżywała. Starsi bracia umieli zresztą podnosić ciśnienie, dlatego tata chodził do szkoły na wywiadówki.

Zawsze chciałem więcej i bardziej. Pamiętam czas siódmej, ósmej klasy, kiedy chodziłem do kościoła na dyżur ministrancki. Wtedy zaczęło się pojawiać pytanie: „A jak by to było, gdybym był po tamtej stronie ołtarza?”. Nigdy nie rozmawiałem o tym w rodzinie, ale czułem, że oni wiedzą. Na pewno sporo myśleli o tym najbliżsi, mając perspektywę: pierwszy brat – mechanik samochodowy, drugi – budowlaniec, a ja jako najmłodszy – liceum i marzenia o humanistyce.

Kiedy w tym czasie pojawiła się fascynacja życiem mniszym, jeździłem na rekolekcje powołaniowe. Rodzice nie akceptowali tego, bo nie rozumieli. Wiem, że popełniłem błąd, nie opowiadając im o swojej fascynacji. Decyzję o wstąpieniu do seminarium duchownego przyjęli jednak pozytywnie. To normalne, pochodzę z wioski, gdzie jest kapłan diecezjalny, a zakonników znali jedynie z Jasnej Góry lub z misji parafialnych.

Rodzinę postrzegam jako bezpieczną wodę płodową dla rozwoju mojego powołania. Zawsze lubię wracać do tego sielankowego okresu, chętnie wspominam najdłuższe wakacje po maturze. Wtedy po raz pierwszy we wrześniu nie szedłem do szkoły, ale mogłem poświęcić ten czas na spacery i czytanie poważnych książek, które co rusz podbierałem z biblioteczki proboszcza. Idealne? Słodkie? Nieprzekonujące? Nie musi takie być. Ważne, że moje.

Nie wiem dlaczego, ale w tym czasie zacząłem pisać do szuflady krótkie wiersze. Nadwrażliwość? Z jednej strony może tak, a z drugiej – po podjęciu decyzji o wstąpieniu do seminarium spadł mi z serca kamień pytania: Co dalej? Poczułem się tak wolny, tak przenikany przez Boga, że wylewało się ze mnie Boże życie. Nie chciałem wzbudzać nadmiernego zainteresowania najbliższych, dlatego wolałem pozostawić swoją rodzącą się duchowość w ukryciu. Nie myślałem, jak to będzie w seminarium, tylko cieszyłem się z podjętej decyzji i to wybrzmiewało w mojej modlitwie, w adoracji. Nie miałem wątpliwości, że się pomyliłem. Po podjętej decyzji był pokój, istne zatrzymanie jak flauta na morzu.

Parafia to moja wspólnota wiary. Jak ją scharakteryzować? Dla mnie parafia to Ksiądz Proboszcz. Był tam przez pół swojego życia i całe moje życie. Widziałem go zawsze w drodze pomiędzy plebanią i kościołem. W ogrodzie rosły pyszne czereśnie i on wiedział, że jako ministranci raczej przychodziliśmy na słodkie owoce niż po klucze do świątyni. Był bardzo wiernym księdzem i to mi imponowało. Zawsze miał właściwe rozeznanie. Nieraz się zastanawiałem, jak to jest, że on już wie. Z jednej strony czułem ogromny dystans do niego, a z drugiej – pociągał swoją serdecznością. Był naszym księdzem. Miał proste rozwiązania. Do dziś pamiętam jego zalecenia ze spowiedzi. Z perspektywy czasu wiem, że kiedy zauważył moje zainteresowanie Kościołem, stopniowo otwierał drzwi szerzej – pielgrzymka ministrantów, oaza, bycie lektorem, prezesem Liturgicznej Służby Ołtarza. Znałem jego stanowczość, wymagał, aby wszystko było zrobione dobrze, i ryzykował, powierzając kolejne zadania. Powoli uczył mnie kochać to, co będę czynił przez całe życie. Zawsze był jak odskocznia na pokazie gimnastycznym. Można było odbić się od barków przykładu tego kapłana, by iść dalej. Zawsze mówił: „Nawet uśnij nad brewiarzem, ale go skończ. Z Maryją będzie łatwiej. Plebania jest domem dla każdego księdza”.

To była pierwsza dobra szkoła ojcostwa duchowego. Dzięki przyjaciołom proboszcza, którzy go odwiedzali, nauczyłem się miłości do misji. Kiedy przyjechał ktoś z kraju misyjnego, żyliśmy tym wszyscy. To było święto w parafii. Czy nie chodzi o to, żeby mała parafia na Mazowszu żyła sprawami Kościoła?

W Ruchu Światło-Życie – za pożyczone pieniądze, w pożyczonym śpiworze i plecaku – zaczęła się przygoda, w czasie której na sto procent byłem przekonany o swoim powołaniu do kapłaństwa. To było opatrznościowe, że na początku liceum wszedłem w środowisko oazowe. Poznałem fantastycznych ludzi, z którymi trzymam się do tej pory. Wtedy odkryłem w sobie pragnienia: mówienia do Boga, modlitwy medytacyjnej i dawania świadectwa. Pamiętam swoich pierwszych animatorów, młodych studentów, tak oddanych, troskliwych i wolnych w Bogu. Powiedziałem krótko: „Jezu, chcę podobnie!”. Wszedłem w oazę, jakby to był ruch stworzony specjalnie dla mnie. Nawet po powrocie do parafii nie doświadczyłem jakiegoś zderzenia idea kontra rzeczywistość. Nawet po dwóch latach, gdy dostałem grupę dziewczynek do prowadzenia; byłem bardzo przestraszny, bo nie wiedziałem, jak ja, chłopak, który nie ma sióstr, powinien mówić do takich młodych osób.

To był owocny czas uczenia się otwartości i wiem, że wtedy jako młody chłopak nie zaniedbywałem modlitwy i kontaktu z rówieśnikami. Odczuwałem ogromną dumę wynikającą z odpowiedzialności. Miałem salkę spotkań, klucze i obowiązek przygotowywania się do cotygodniowych spotkań. Nie wiem, czy dziś kręcą kogoś obowiązki. W tamtym czasie umacniało się we mnie powołanie i nabierało kształtu – raczej koloratka niż krawat. Pamiętam, że bardzo często stawiałem się w roli męża i ojca, gdyż brałem przykład z braci. Oni wtedy mieli żony, może już dzieci, w linii prostej wszystko by się zgadzało w moim domu. Ale ja zaraz wracałem do swego przekonania: „Chcę się uczyć, udzielać sakramentów, chcę być ojcem dla wielu ludzi”. Pamiętam, że w czasie rekolekcji dla maturzystów rozmawiałem o tym z pewnym paulinem. Spowiedź przeszła płynnie w rozmowę, on ściskał w dłoni różaniec, miał czas, traktował mnie bardzo poważnie i rozstrzygał moje pytania i wątpliwości. Co jakiś czas kwitował: „Droga kapłańska przed Tobą”.

Z mojego ogólniaka, w dodatku z klasy biologiczno-chemicznej, na studia teologiczne trafiło pięć osób: dwóch nas do seminarium diecezjalnego, dwóch do zakonnego i koleżanka, która jest czynną katechetką. Bóg tak to poukładał, że w bardzo zróżnicowanej mentalnie i religijnie klasie mogłem zachować swoją tożsamość. Jako humanista z zamiłowania, a z przymusu wyżu demograficznego uczeń klasy biologiczno-chemicznej, mogłem tam być naprawdę sobą. Koledzy, których świat kręcił się wokół koncertów, tanich win i czasem nauki, pytali mnie, dlaczego jestem abstynentem. To było pierwsze poważne świadectwo i sprawdzian. Moi katecheci wiedzieli o wyborze drogi i mimo swojej zakonnej ordynacji wspierali mój wybór.

Szkoła średnia była czasem zadawania pytania, kim jestem. Z nim się budziłem i szedłem spać. Czułem ogromne napięcie spowodowane przymusem podjęcia decyzji. Etap egzaminu maturalnego uważałem za jakąś linię dokonania wyboru na całe życie. Nie brałem pod uwagę możliwości zmiany tej decyzji w tak zwanym trakcie. Liceum było z jednej strony okresem intensywnej pracy edukacyjnej, mierzeniem się ze sobą (dojazdy z wioski do miasta, obowiązki w domu i parafii), a z drugiej – czasem poznawania siebie i ugruntowywania przekonania, kim chcę być. Pan Bóg postawił na mojej drodze dobrych katechetów, którzy zaszczepili we mnie wyjazdy na spotkania młodych w Lednicy. Miałem wymagających nauczycieli; jedna nauczycielka modliła się za nas, o czym się dowiedzieliśmy. To nie było tylko przygotowanie do matury – byliśmy w liceum, a to zobowiązuje.

Chcę też wspomnieć o pierwszej przyjaźni z kapłanem, która trwa do dziś. Ten człowiek stał się też przyjacielem rodziny. Pierwszy raz poznałem wikariusza, bo w mojej parafii nie było takiej funkcji. Widziałem jego podejście do pracy, do młodych, wady i ogromne zalety. Znowu myślałem: „Jezu, chcę podobnie”. Dostrzegałem też konflikt personalny, niepowodzenia tego księdza, ale to nie rzucało nawet cienia wątpliwości na mój wybór kapłaństwa. Wiedziałem, jakiemu Kościołowi oddam życie.

Wysławiam, Ciebie, Boże, za to, że mnie stworzyłeś. Uwielbiam Twoje Święte Imię. Nigdy nie zasłużyłem na to, byś mnie powołał, więc tym bardziej pokazuje to wolną Miłość. Zbaw mnie od grzechu w tym, co święte. Nie pozwól, by Twoje Słowo doznało we mnie wzgardy. Uwielbiam Twoją nieskończoność w dłoniach małych, wolnych i w Tobie wiecznie żyjących.

ks. Robert Hetzyg

4. Nienormalny ksiądz

Jeśli czytasz tę książkę, to znaczy, że temat powołania kapłańskiego lub zakonnego z jakiegoś powodu jest dla Ciebie ważny albo przynajmniej interesujący. Być może także moja historia rzuci odrobinę światła na tę niesamowitą rzeczywistość.

Wychowałem się w religijnej rodzinie. Oczywiście, nie jest to równoznaczne z tym, że od dziecka byłem świadomym chrześcijaninem. Tradycyjna religijność z cotygodniowymi praktykami w pewnym momencie stała się dla mnie męcząca. Pewnie przestałbym uczęszczać do kościoła, gdybym nie obawiał się rodzinnych restrykcji, więc chodziłem, chociaż w ogóle mnie to nie interesowało. Aż kiedyś – pamiętam dokładnie datę: 18 września 1982 roku – po Mszy ku czci św. Stanisława Kostki, na której znalazłem się najprawdopodobniej z powodu usilnej zachęty księdza katechety, poszedłem z ciekawości na spotkanie oazowe. Bodźcem wyzwalającym moje zainteresowanie był najprawdopodobniej młodzieżowy zespół, który nieco ożywił zwykłą Mszę. Kiedy wszedłem do salki, gdzie odbywało się spotkanie, moi rówieśnicy i kilkoro starszych animatorów przyjęli mnie zupełnie naturalnie – jak swojego. To było pierwsze zaskoczenie. Czemu mnie to zdziwiło? Od urodzenia byłem niewidomy. Wtedy miałem jeszcze jakieś nikłe resztki wzroku – trochę więcej niż poczucie światła i kolory z bliska. Z powodu tego ograniczenia spotykałem się czasem z dość niewybrednymi żartami, a w skrajnych przypadkach nawet z agresją. Miałem jakieś grono znajomych, ale nie oczekiwałem, że grupa w sumie obcych mi osób przyjmie mnie tak zwyczajnie i serdecznie.

Zacząłem uczęszczać na spotkania oazowe i poznawać nie tylko ludzi ze wspólnoty, lecz także Tego, wokół którego toczyło się ich życie, czyli Jezusa. Nie miałem jeszcze wówczas Pisma Świętego w brajlu, dlatego chętnie korzystałem z pomocy animatorki, która raz w tygodniu odwiedzała mnie, żeby czytać mi Ewangelię św. Łukasza. Tak się złożyło, że w tym czasie nasz katecheta zadał nam tę lekturę.

Potem były rekolekcje oazowe pierwszego stopnia. Ku mojemu zaskoczeniu stały się one punktem zwrotnym w moim życiu. Kto zna program formacyjny Ruchu Światło-Życie, ten wie, że pierwszy stopień to doświadczenie podstawowych prawd wiary, zwanych kerygmatem. Dziś wcale mnie to nie dziwi, bo kerygmat po prostu działa, ale wtedy, kiedy miałem piętnaście lat, był to przełom – dałem się porwać Bożej miłości. Poczułem się kochany i szczęśliwy. Myślę, że nie były to same emocje, lecz raczej duchowy impuls, który wzywał mnie do udzielenia Bogu jakiejś odpowiedzi. Ale jak można odpowiedzieć na miłość? Jak przekuć wszechogarniające poczucie wdzięczności i szczęścia w życiowy konkret? Bo właśnie coś takiego zrodziło się we mnie podczas tych rekolekcji. Słowo Boże, które czytaliśmy, i doświadczenie przyjaźni z chłopakami i dziewczynami, którzy razem ze mną otwierali się na Bożą miłość, uznawali swoją grzeszność i przyjmowali dar zbawienia – wszystko to stawiało na głowie moje dotychczasowe myślenie o sobie i o Panu Bogu. Przez kilka miesięcy od pierwszego spotkania oazowego do wyjazdu na rekolekcje oswajałem się wprawdzie z Jezusem jako kimś bliskim i obecnym w moim życiu, ale dopiero duchowe doświadczenie, o którym Ci opowiedziałem, naprawdę zmieniło moje życie. Co więc z tą odpowiedzią? Zadawałem sobie pytanie: „Co mogę dać Jezusowi w zamian?”. Absurdalność tak postawionej sprawy dotarła do mnie bardzo szybko, bo niby czym miałbym się odwdzięczyć Jezusowi za Jego miłość, większą od mojego grzechu. Powoli zacząłem rozumieć, że skoro nie mam niczego, co miałoby się jakkolwiek do tak ogromnego daru, to mogę Bogu oddać tylko to, co mam, a właściwie wszystko, co mam. I dopiero to wydało mi się w porządku. Wiedziałem, że chcę Mu oddać całe życie, ale nie wiedziałem, czy On tego chce i czy przypadkiem nie jest to poryw moich uczuć, rodzaj jakiegoś rekolekcyjnego zrywu. A jeśli oddać Bogu życie, to jak?

Mieszkałem w parafii prowadzonej przez księży diecezjalnych, więc naturalną koleją rzeczy zacząłem myśleć o kapłaństwie. Pamiętam, że modląc się, zapytałem Jezusa, jakim mam być księdzem – takim, jakich znam z parafii, czy takim, o jakich piszą w książkach. Krótko mówiąc, już wtedy stanęła przede mną kwestia, której sam do końca nie rozumiałem, a którą można by pewnie streścić w słowach: Mam być normalny czy wariat? Nie od razu dostałem odpowiedź na swoje pytanie. Właściwie to ciągle ona do mnie dociera. Już wiem, że nie ma czegoś takiego jak normalne życie dla Jezusa, bo jeśli się żyje dla Niego, to albo na maksa, albo lepiej dać sobie spokój. Ciekawostką jest odkrycie, że nie ma takiej granicy, która byłaby punktem dojścia na drodze przekraczania samego siebie i swoich ograniczeń, a motywacją i siłą do stawiania kolejnych kroków może być tylko miłość.

Piszę tak kategorycznie, bo tego właśnie doświadczyłem. W żaden sposób nie odnoszę się do doświadczeń innych osób i ich nie oceniam, ale z mojego życia wszystko to wyłania się dość ewidentnie. Myślę, że zrozumiesz to, czytając dalej tę opowieść.

Po rekolekcjach oazowych pierwszego stopnia postanowiłem więc, że wstąpię do seminarium po maturze. Uznałem, że jest to sposób na oddanie życia Bogu i na to, aby dzielić się z innymi doświadczeniem spotkania Jezusa, które zmieniło moje życie. Powierzyłem Panu Bogu kwestię matury i ewentualnego przyjęcia do seminarium, bo miałem świadomość, że zwłaszcza ta ostatnia sprawa wymaga cudu. Z mojej ówczesnej wiedzy wynikało, że osoby niewidome nie są dopuszczane do święceń kapłańskich. Wkrótce się okazało, że miałem rację i zarazem jej nie miałem.

Nie wiedząc wprawdzie, czy ostatecznie będę mógł być księdzem, czy nie, postanowiłem żyć zgodnie ze swoją decyzją, to znaczy nie angażować się w jakieś głębsze relacje męsko-damskie. Nie wydaje mi się to niczym nadzwyczajnym, bo trudno myśleć o kapłaństwie i jednocześnie pozostawać w związku z dziewczyną.

W ciągu trzech lat – od chwili rozpoznania w sobie pragnienia oddania życia Bogu do momentu przekroczenia progów seminarium – towarzyszyli mi mój spowiednik oraz ksiądz katecheta. Obaj wspierali mnie w rozeznawaniu powołania. Wyobrażam sobie, że mogli mieć wątpliwości co do moich szans na zostanie księdzem, ale nigdy nie dali mi ich odczuć.

Wreszcie 7 czerwca 1986 roku pojechałem do Gniezna – jak to się mówi – z papierami. Przyjął mnie Ksiądz Rektor. Oczywiście, pojawiły się pytania o to, jak sobie wyobrażam swoją posługę kapłańską. Byłem bardzo elokwentny, a że dysponowałem przy tym wyobraźnią, roztoczyłem przed swoim rozmówcą wizję dla mnie realistyczną, a dla niego – no cóż... – pewnie nieco fantastyczną. Później dowiedziałem się, że władze seminaryjne wcale się nie paliły, aby powiedzieć mi: „Tak”. Zdecydowało jednak zdanie ówczesnego prymasa Polski, naszego ordynariusza, kardynała Józefa Glempa, który postanowił przyjąć mnie do seminarium.

Na czwartym roku studiów, podczas wykładów z prawa kanonicznego, dowiedziałem się, że przepisy uniemożliwiające przyjęcie niewidomego kandydata do seminarium zostały uchylone wraz z promulgowaniem nowego Kodeksu prawa kanonicznego w 1983 roku. Jeżeli dotąd zadawałem Bogu pytanie o prawdziwość swojego powołania, to teraz usłyszałem odpowiedź: Ten, który jest Panem historii, wpisał w nią swój cudowny plan na moje życie. W tym samym czasie, kiedy we mnie budziło się pragnienie oddania życia Bogu, a z nim także chęć wstąpienia do seminarium, w Kościele dokonywały się zmiany, które sprawiły, że stało się to możliwe.

Gdybyś zapytał mnie o moje powołanie kapłańskie, pewnie nie potrafiłbym wiele powiedzieć. To, co zdecydowało o moim wstąpieniu do seminarium, było bardziej pragnieniem oddania życia Jezusowi niż chęcią zostania księdzem. Bycie kapłanem w tym moim doświadczeniu nie jest celem. Moja posługa kapłańska wynika raczej z pragnienia dzielenia się tym, co zmieniło moje życie, a najważniejsza w tym wszystkim jest przynależność do Jezusa i życie tylko dla Niego. Dlatego tym bardziej jestem wdzięczny Kościołowi, że zachował kapłański celibat, który zamiast być jedynie prawnym wymogiem przyjęcia święceń, może się stać narzędziem oczyszczenia powołaniowych motywacji i nadać głęboki sens naszej chęci bycia księżmi.

W grudniu 1992 roku, wraz z grupą przyjaciół, powołaliśmy do życia wspólnotę ewangelizacyjną w Bydgoszczy, pobłogosławioną przez ówczesnego arcybiskupa gnieźnieńskiego Henryka Muszyńskiego. Pierwszym dużym zadaniem, które przed nami stanęło, było Szkolenie Nowej Ewangelizacji, zorganizowane przez nas latem 1993 roku. Wzięło w nim udział około pięciuset pięćdziesięciu osób. Składało się z dwóch części. Pierwszą stanowił znany dziś w całym Kościele Kurs Filip, a drugą – praktyczne zajęcia z ewangelizacji, także ulicznej. Ekipa prowadząca była międzynarodowa – od braci z Koinonii Jan Chrzciciel z Włoch, którzy poprowadzili Kurs Filip, po przedstawicieli wspólnoty ICPE (International Catholic Program of Evangelisation) z Aller Heligen w Niemczech. To właśnie Kurs Filip określił na nowo moje kapłaństwo, a także zdecydował o przyszłości naszej wspólnoty ewangelizacyjnej. Słowo Boże, które głosiła ekipa prowadząca kurs, domagało się od nas odpowiedzi: Bóg mówi – ja odpowiadam. Ten sposób przepowiadania otworzył mi oczy na to, jak powinienem głosić i jak chcę prowadzić swoją wspólnotę. Zaczęliśmy więc współpracować z Koinonią Jan Chrzciciel, a rok później podczas Międzynarodowej Szkoły Ewangelizacji we Włoszech zrodziło się moje powołanie do życia w tej wspólnocie. Od 25 października 1997 roku żyję we wspólnocie z braćmi i siostrami celibatariuszami Koi-nonii. W 2004 roku złożyłem zobowiązania wieczyste. Bracia i siostry konsekrowani w Koinonii Jan Chrzciciel podejmują zobowiązania do życia według rad ewangelicznych. Mówimy o zobowiązaniach, a nie o ślubach, ponieważ jesteśmy stowarzyszeniem wiernych, a nie zgromadzeniem zakonnym.

Tak moja przynależność do Jezusa przyjęła bardzo konkretną formę życia wśród braci i sióstr, którym służę swoim kapłaństwem i wszystkim tym, czym potrafię i w czym mogę być użyteczny. Wśród nich doświadczam miłości Jezusa i dowiaduję się, jak Jezus widzi moje powołaniei – zgodnie z pytaniem, które zadałem Mu przed laty – jakim mam być księdzem. Normalnym na pewno nie!

o. Rafał Jereczek OP

5. Akcent na Miłość

Pierwsze, zupełnie jeszcze mało świadome, wspomnienie swojego powołania wiążę z zadaniem lekcyjnym wykonywanym w drugiej lub trzeciej klasie szkoły podstawowej. Każdy z uczniów miał wypełnić luki w tekście, który dotyczył marzeń, tego, kim chcę być lub będę w przyszłości. Inne najbardziej pociągające zawody, takie jak: strażak, żołnierz czy kierowca autobusu były już mocno wyeksploatowane, dlatego napisałem, że będę księdzem. Nie pamiętałbym tego, gdyby nie reakcja otoczenia. W aurze delikatnego skandalu doniesiono o tym mojej mamie (nauczycielce). Ona, po powrocie ze szkoły, przy obiedzie, wróciła do tego tematu. Przez to, że nie robiła wielkiego hałasu, sprawa naturalnie ucichła. Sam nie wiem, skąd taki pomysł zakiełkował w głowie kilkuletniego dziecka.

Chodzenie do kościoła, szczególnie na niedzielne Msze Święte, było czymś zupełnie oczywistym. Postępowali tak niemal wszyscy mieszkańcy mojej około tysięcznej kaszubskiej wioski. Nikogo to nie dziwiło. Coś jednak powodowało mój dziecięcy zachwyt nad pierwszeństwem miłości w życiu, pracy, codzienności. Zwracałem na to uwagę zarówno wtedy, gdy byłem bardzo małym chłopcem i siedziałem w swoim kościele parafialnym, słuchając opowieści i kazań księdza wikarego Andrzeja, jak i wtedy, gdy już jako nastolatek chłonąłem to, co głosił ojciec Michał Zioło, dominikanin w Duszpasterstwie Akademickim w Gdańsku. Były to słowa wskazujące w całym otaczającym świecie na Kogoś kochającego i zapraszającego do miłości. Do żywej, czułej, mocnej relacji, której też poszukiwałem. Ta opowieść o Bogu i Jego bezwarunkowej miłości ludzi, o wybraniu człowieka (każdego, więc także mnie) głęboko poruszała. I ten akcent na Miłość w moim odkrywaniu powołania i w odniesieniu do Boga był znaczący od początku i towarzyszy mi do dziś.

Jeśli miałbym powiedzieć, gdzie we mnie to wszystko się działo i objawiało, to miałbym ogromny kłopot. W tym procesie trudno mi oddzielić zmysły i uczucia od umysłu i racjonalności. Wiem jedno, choć nigdy nie usłyszałem głosu Bożego fizycznie, to jednak nie mogę powiedzieć, że Go nie usłyszałem.

Zacząłem od wsłuchiwania się w kazania w kościele. W dzieciństwie były one moją ulubioną częścią Mszy – regularnie je przesypiałem, uspokojony brakiem ruchu, treścią i monotonią słów. Pomimo to jako dziecko musiałem być zafascynowany Mszą Świętą, bo w ostatnim pokoju naszego mieszkania odprawiałem Msze Święte. Ornat był z obrusa, za kielich służył szklany kielich na słodycze. Zamiast chleba, bo skąd wziąć opłatek poza czasem Bożego Narodzenia, były cukierki z nadzieniem (pamiętam, bo były trudne do złamania i podzielenia), a zamiast wina – sok malinowy. Pewnym ograniczeniem, na które napotykałem, była nieumiejętność czytania, więc tylko wertowałem rozpadającą się księgę Nowego Testamentu, mrucząc coś pod nosem. Najlepiej wychodził na tym mój kuzyn, ponieważ był ministrantem i przystępował do komunii udzielanej, oczywiście, pod dwiema postaciami.

Pod koniec szkoły podstawowej średnio interesowały mnie nabożeństwa paraliturgiczne w parafii. Różaniec, litanie itp. traktowałem jako sprytne upychanie dodatkowych modlitw przed błogosławieństwem końcowym, aby ludzie nie uciekli, i raczej je omijałem lub po prostu się nudziłem. Nigdy też nie czułem się zmuszany przez rodziców do chodzenia na nie. Wolność, jaką mi dawali, była dla mnie niezwykle ważna. Potwierdzała, że Bóg i wiara istnieją naprawdę i są w stanie same przyciągnąć do siebie mocą swojej autentyczności i prawdy.

Jako dziecko pamiętam poruszające lektury Wiernych przyjaciół, ilustrowanych historii Starego i Nowego Testamentu, oraz Ewangelii w formie komiksu. Tę ostatnią lekturę przypłaciłem niespokojnym snem i płaczem nad ukrzyżowaniem Pana Jezusa. Ze snu obudziła mnie mama. Sam dobrze tego nie pamiętam, ale pamiętam jej dylemat, bo z jednej strony komiks opisywał historię Zbawiciela, ale z drugiej – widać – mocno pobudził uczucia dziecka, które inaczej odbiera i przeżywa.

Po szkole podstawowej poszedłem do technikum elektronicznego z powodu fascynacji matematyką i fizyką. To były ciekawe czasy. Na auli świeckiej zupełnie szkoły podczas długiej przerwy między lekcjami gromadziło się z własnej woli kilkunastu uczniów, aby wspólnie przeczytać Ewangelię z dnia i odmówić modlitwę Anioł Pański. To proste i odważne przyznawanie się do wiary imponowało mi w starszych kolegach.

Obok księży w parafii, ważnymi dla mnie osobami w tym czasie byli franciszkanie, a wśród nich szczególnie brat Bononiusz. Wszyscy oni dawali wolność wyboru i akcentowali, że sam jestem odpowiedzialny za rozpoznanie Bożego wołania. Pamiętam, że zniechęcali do swojego zakonu, pobudzając w ten sposób zainteresowanie tym, jak żyją i do czego tak zniechęcają.

Istotne w tym okresie było dla mnie zadawanie pytań oraz poszukiwanie racjonalnych odpowiedzi. Wynikało to z przekonania, że wiara i to, co o Bogu słyszymy czy wiemy lub próbujemy powiedzieć, musi mieć sens i być dobre dla człowieka. A jeśli ma sens, to da się też zrozumieć. Takie podejście znalazłem w opowieściach i kazaniach ojca Michała oraz w wykładach ojca Józefa w dominikańskim Duszpasterstwie Akademickim w Gdańsku. Pamiętam chwile, kiedy pragnąłem poznawać tego Boga, o którym tak plastycznie i żywo opowiadał ojciec Michał. To były najintensywniejsze i najważniejsze doświadczenia na mojej drodze odkrywania powołania. Tak przeżywałem poszukiwanie żywego Boga i tęsknotę za Nim.

To wszystko nie było jednak oddzielone od trudniejszych aspektów mojego życia. Jestem przekonany, że w moim powołaniu głos Boży dochodził również przez bolesne przeżycia w domu rodzinnym. Odkryłem to długo po święceniach. Okolicznościami, które dodawały sił, by spojrzeć w kierunku powołania i podjąć drogę zakonną, były różne deficyty w najbliższej rodzinie. Dotkliwie przeżywałem brak obecności ojca, głód jego uwagi oraz małą stabilność w naszej rodzinie. Takimi ułomnościami i niedoborami Bóg posłużył się w mojej drodze. Tego, czego nie miałem i nie spodziewałem się otrzymać w rodzinie, a co było moim ogromnym pragnieniem – zacząłem szukać w innych formach i sposobach życia. Te braki spowodowały z jednej strony zachowania ucieczkowe, na przykład bardzo dobre oceny w szkole, mało kłopotów wychowawczych, z drugiej – dały impuls do poszukiwania Bożego zaproszenia dla mnie, drogi, która umożliwi wypełnienie pragnień.

Z tymi myślami zmagałem się, rozeznając swoje powołanie. Dzielę się tym, ponieważ złożoną i niedoskonałą motywacją mogłem się przestraszyć lub zniechęcić, a przecież jest to coś zupełnie normalnego – mieszanka powodów, które pchały mnie do bycia w zakonie. Odsiewanie ich, przyglądanie się im oraz modlitwa o łaskę rozeznania to coś, co następowało potem. Już dzięki przełożonym w zakonie odkryłem, jak wieloma różnymi językami Pan Bóg wzywa do siebie.

Niedawno zadawałem sobie pytania: Czy nie wziąłem sobie powołania ze strachu przed relacją ludzką, której wzorce były nieatrakcyjne lub niewystarczające dla mnie jako dziecka? Czy nie poszedłem wziąć miłości Osoby Boga przez kapłaństwo, w którym będę miał ją zapewnioną przez święcenia? – bardzo bolesne myśli i pytania. Ich dopuszczenie do siebie uważam za potrzebne, bo tylko tak mogę świadomie stawać w prawdzie przed Bogiem i samym sobą. Światłem w poszukiwaniach odpowiedzi jest dla mnie obraz Jakuba walczącego z Bogiem i mówiącego: „Nie puszczę Cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!” (Rdz 32,27). Jestem przekonany, że przez te i tym podobne zewnętrzne niedoskonałości Bóg swobodnie mówi do mnie.

Z perspektywy widzę, jak bardzo poważnie wziąłem do serca słowa, które wielokrotnie słyszałem od mamy: „To normalne, że wyjdziecie z domu (mam jeszcze starszego brata) i będziecie sami decydować o swoim życiu”. Ta prawda mocno we mnie zapadła. Zupełnie zapomniałem o tym, że warto powiedzieć o swoich planach szczególnie najbliższym – rodzicom i bratu. Dziś wiem, jak mało im mówiłem o swoich poszukiwaniach, wątpliwościach i decyzjach. Działając, byłem przekonany, że mnie rozumieją. Jeździłem do franciszkanów, aby przegadać sprawę powołania. Pamiętam wizytę w Osiecznej, podczas której brat Chryzostom z wahaniem podpowiedział, abym wypisał argumenty za wstąpieniem do zakonu i przeciw wstąpieniu. Nigdy tego nie zrobiłem. Uznałem to za dość dziwaczny pomysł w momencie, gdy czuję, że chcę wstąpić do zakonu. Innymi sposobami rozeznawania powołania były rekolekcje powołaniowe. Pojechałem na drugi kraniec Polski do katowickich Panewnik. To wszystko, oczywiście, za zgodą mamy. Jak się później zresztą okazało, przeczuwała, co się dzieje. Traktowałem te podróże jako informowanie najbliższego otoczenia o rozeznawaniu swojej drogi z Bogiem. Zasadniczo nikomu nie polecam takiego bezsłownego komunikowania rodzinie o swoich zamiarach. Nadzieja, że się domyślą, jest płonna. Znacznie lepiej jest mówić. Twierdzę tak, mając w pamięci często bardzo wielkie zdziwienie na twarzach znajomych i przyjaciół. Co ciekawe, takiego zdziwienia nie widziałem w oczach najbliższych, bardziej przejęcie mamy i słowa: „Trochę się spodziewałam, ale nic nie mówiłeś”.

Gdy pytam siebie, czy decyzja o wstąpieniu do zakonu dominikańskiego była łatwa, czy trudna, bez cienia wątpliwości powiem, że bardzo łatwa. Miałem silne przekonanie, że chcę służyć Panu Bogu, a przede wszystkim szukać Go i kochać w zakonie dominikańskim. Jednym z powodów był przykład ludzi, ojców Michała i Józefa. Myślałem, że jeśli oni znaleźli Boga w tym zakonie, to i ja chcę spróbować. Ta decyzja była na tyle silna, że moja pierwsza rozmowa z ojcem Michałem o powołaniu i rozeznawaniu była krótka. Ograniczyła się niemalże do wskazania, jak skontaktować się z powołaniowcem w Poznaniu, co też zrobiłem. Moje telefonicznie zadane pytanie, jak można się zapisać (!) do dominikanów, wywołało po drugiej stronie słuchawki salwę śmiechu i uszczypliwość, tak charakterystyczną dla naszego zakonu. Ojciec Tomasz zachęcił mnie do przyjazdu na obserwację oraz rzeczowo poinformował o dokumentach, które należy przygotować. W Poznaniu zjawiłem się w 1994 roku, aby rozpocząć nowicjat. A po tym, jak zostałem przyjęty, otworzył się nowy rozdział mojego życia – odkrywanie tej niesamowitej Miłości we wspólnocie braci.

ks. Tomasz Kazański SAC

6. Szczęściarz!