Z zimną krwią - Truman Capote - ebook + audiobook

Z zimną krwią ebook i audiobook

Truman Capote

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Starcie dobra ze złem – odwieczny problem ludzkości...

Z zimną krwią to pionierska próba nowego pisarstwa, dokument zbrodni popełnionej przez dwóch recydywistów na czteroosobowej rodzinie farmera z Kansas. Wydarzenie to zostało szczegółowo opisane, podobnie jak śledztwo, pościg za mordercami, proces i zachowanie przestępców w sądzie i więzieniu aż po egzekucję. Capote po mistrzowsku przedstawia godny Ajschylosa motyw zbrodni i kary, zmuszając czytelnika do refleksji na temat źródeł zła.

Z zimną krwią to arcydzieło, obok którego nie można przejść obojętnie.

Truman Capote (właśc. Truman Streckfus Person, 1924-1984) wybitny prozaik amerykański. Debiutował zbiorem Zatrzaśnij otwarte drzwi, po którym opublikował jeszcze kilka tomów opowiadań. Uznanie zdobył dzięki dwóm powieściom: Inne głosy, inne ściany (1948) i Harfa traw (1951). W 1958 roku ukazało się słynne Śniadanie u Tiffany'ego. Wydana w 1966 roku dokumentalna Z zimną krwią odniosła międzynarodowy sukces, podobnie jak jej ekranizacja z 1967 roku, w reżyserii Richarda Brooksa, która doczekała się czterech nominacji do Oscara.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 8 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
4,3 (153 oceny)
81
45
22
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
LukaszPypno

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka.
10
Metcalf

Całkiem niezła

Widziałem film i czytałem książkę. Dawno temu. Ciekawe, jak będzie po latach?...
00
kociozaur

Nie polecam

Ogromne rozczarowanie! Książka polecana w tak wielu miejscach okazała się tak nudna, że po połowie się poddałam. Bardzo, bardzo ciężko się to czyta.
00
PannaZu

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, którą czyta się po latach w niezwykle interesujący sposób. Różni się od współczesnych narracji true crime o wiele większym wyczuciem stosowności (brak tu epatowania wątkami związanymi z seksem, bardzo dużo uwagi poświęcono przedstawicielom wymiaru sprawiedliwości). Ton narracji jest raczej chłodny, a autor stroni od sądów.
00
Ajeczka

Nie oderwiesz się od lektury

True crime w najlepszym wydaniu. Opis nastrojów i przemyśleń związanych z bezsensowną zbrodnią.
00

Popularność




Dla Jacka Dun­phy’ego i Har­per Lee

Z wyra­zami miło­ści i wdzięcz­no­ści

PODZIĘKOWANIA

Wszyst­kie mate­riały zawarte w tej książce, któ­rych nie czer­pa­łem z wła­snych obser­wa­cji, pocho­dzą ze źró­deł ofi­cjal­nych bądź też sta­no­wią owoc roz­mów z oso­bami bez­po­śred­nio zaan­ga­żo­wa­nymi, nie­jed­no­krot­nie wielu bar­dzo dłu­gich roz­mów. Ci „współ­pra­cow­nicy” są wymie­nieni z nazwi­ska w tek­ście, nie będę ich więc tutaj wyli­czał. Chciał­bym jed­nak wyra­zić im gorącą wdzięcz­ność, gdyż bez ich pomocy zada­nie, któ­rego się pod­ją­łem, byłoby nie­moż­liwe do wyko­na­nia. Nie będę rów­nież przed­sta­wiał całej dłu­giej listy miesz­kań­ców okręgu Fin­ney, któ­rzy – choć ich nazwi­ska nie poja­wiają się na tych kar­tach – zaofia­ro­wali mi gościnę i przy­jaźń, za którą mogę jedy­nie być wdzięczny, lecz któ­rej nie mogę odpła­cić.

Jed­nakże pra­gnę tu podzię­ko­wać pew­nym oso­bom, które szcze­gól­nie przy­czy­niły się do powsta­nia tej książki, czyli dok­to­rowi Jame­sowi McCa­inowi, rek­to­rowi Kan­sa­skiego Uni­wer­sy­tetu Sta­no­wego, panu Loga­nowi San­for­dowi i per­so­ne­lowi Kan­sa­skiego Biura Śled­czego, panu Char­le­sowi McA­tee, dyrek­to­rowi Insty­tu­cji Kar­nych Stanu Kan­sas i panu Clif­for­dowi R. Hope’owi, który zaofia­ro­wał mi bez­cenną wręcz pomoc w kwe­stiach praw­nych. Wresz­cie, a może raczej przede wszyst­kim, słowa wdzięcz­no­ści kie­ruję do pana Wil­liama Shawna z cza­so­pi­sma „The New Yor­ker”, który zachę­cił mnie do napi­sa­nia tej książki i z któ­rego zda­niem cały czas bar­dzo się liczy­łem.

T. C.

Frères huma­ins qui après nous vivez,

N’ayez les cuers con­tre nous endo­ur­cis,

Car, se pitié de nous povres avez,

Dieu en aura plus tost de vous mer­cis.

François Vil­lon

Bal­lade des pen­dus

I

OSTATNI, KTÓRZY WIDZIELI ICH ŻYWYCH

Na psze­nicz­nych rów­ni­nach zachod­niego Kan­sas, „gdzieś tam” – jak mówią miesz­kańcy innych czę­ści tego stanu – w odlud­nych rejo­nach, leży mia­steczko Hol­comb. Mniej wię­cej na wschód od gra­nicy z Kolo­rado, gdzie niebo jest jaskra­wo­błę­kitne, a powie­trze czy­ste jak na pustyni, oko­lica bar­dziej przy­po­mina Daleki ani­żeli Środ­kowy Zachód. Miej­scowi mówią z cięż­kim akcen­tem, prze­cią­ga­jąc nosowo wszyst­kie samo­gło­ski, a więk­szość męż­czyzn para­duje w wąskich skó­rza­nych spodniach, stet­so­nach i kow­boj­kach – wyso­kich butach na obca­sach z ostrymi czub­kami. Teren jest pła­ski, a widocz­ność wręcz nie­praw­do­po­dobna: konie, stada bydła i kom­pleks bia­łych ele­wa­to­rów wzno­szą­cych się wdzięcz­nie niczym grec­kie świą­ty­nie dosko­nale widać nawet z bar­dzo dużej odle­gło­ści.

Podob­nie też rzecz się ma z mia­stecz­kiem Hol­comb, choć nie ma tam wiele do oglą­da­nia prócz bez­ład­nej zbie­ra­niny budyn­ków roz­cię­tych głów­nymi torami kolei Santa Fe. Tę przy­pad­kowo powstałą osadę zamyka od połu­dnia brą­zowa smuga rzeki Arkan­sas, od pół­nocy szosa numer 50, a od wschodu i zachodu pre­ria i pola psze­nicy. Gdy spad­nie deszcz albo stop­nieją śniegi, masy pyłu zale­ga­ją­cego na pozba­wio­nych nazw, cie­nia i bruku uli­cach zmie­niają się w naj­ohyd­niej­sze błoto. Na jed­nym końcu mia­steczka wznosi się ponura, stara, stiu­kowa budowla, któ­rej dach wień­czy neon z napi­sem TANIEC, choć od dawna nikt tam nie tań­czy, a neon nie jest uży­wany od kilku lat. W pobliżu stoi inny budy­nek, gdzie złote, łusz­czące się litery na brud­nych szy­bach two­rzą nazwę BANK HOL­COMB. Insty­tu­cję tę zamknięto w roku 1933, a z jej biur zro­biono miesz­ka­nia, two­rząc jedną z dwóch miej­skich „kamie­nic”. Drugą sta­nowi roz­sy­pu­jąca się rezy­den­cja, która funk­cjo­nuje pod nazwą Nauczy­cie­lówki, ponie­waż zamiesz­kuje ją znaczna część ciała peda­go­gicz­nego miej­sco­wej szkoły. Jed­nak więk­szość domów w Hol­comb to zwy­kłe, par­te­rowe budynki z bia­łymi gan­kami od frontu.

Nieco dalej, przy sta­cji kole­jo­wej, stoi roz­sy­pu­jąca się poczta, gdzie urzę­duje poczmi­strzyni, wychu­dzona kobieta w skó­rza­nej kurtce, dre­li­cho­wych spodniach i kow­boj­skich butach. Rów­nie melan­cho­lij­nie pre­zen­tuje się sam budy­nek sta­cyjny, z któ­rego ścian odłażą całe płaty żół­tej farby; słynne eks­presy o nazwach „Chief”, „Super Chief” i „El Capi­tan” prze­jeż­dżają tędy co dnia, ni­gdy się nie zatrzy­mu­jąc, podob­nie zresztą jak inne pociągi pasa­żer­skie – tutej­szą sta­cję zaszczy­cają tylko od czasu do czasu pociągi towa­rowe. Przy szo­sie stoją dwie sta­cje ben­zy­nowe, z któ­rych jedna dodat­kowo pełni funk­cję skle­piku spo­żyw­czego (o dość ubo­gim asor­ty­men­cie), pod­czas gdy druga jest rów­nież kafejką – Hart­man’s Café – gdzie pani Hart­man, wła­ści­cielka, sprze­daje kanapki, kawę, napoje oraz 3,2-pro­cen­towe piwo. (Podob­nie jak reszta stanu Kan­sas, Hol­comb jest „suche”.)

I, prawdę mówiąc, to już wszystko. Oczy­wi­ście jeśli wyłą­czymy z tego szkołę w Hol­comb, solidny budy­nek, świad­czący o czymś, czego trudno by się było domy­ślić, sądząc po wyglą­dzie mia­steczka: otóż rodzice, któ­rzy wysy­łają swoje pocie­chy do tej nowo­cze­snej i dosko­nale obsa­dzo­nej „zbior­czej” szkoły – kształ­cą­cej zwy­kle około trzy­stu sześć­dzie­się­ciorga dzieci od przed­szkola aż do końca szkoły śred­niej, dowo­żo­nych tutaj przez sznury auto­bu­sów z odle­gło­ści nawet szes­na­stu mil – są ludźmi zamoż­nymi. Ci far­me­rzy, spę­dza­jący więk­szość życia na otwar­tym powie­trzu, sta­no­wią wie­lo­barwną mie­szankę Niem­ców, Irland­czy­ków, Nor­we­gów, Mek­sy­ka­nów i Japoń­czy­ków. Hodują bydło i owce, upra­wiają psze­nicę, sorgo, nasiona traw i buraki cukrowe. Uprawa jest ryzy­kiem bez względu na sze­ro­kość geo­gra­ficzną, lecz ci, któ­rzy zaj­mują się nią w zachod­nim Kan­sas, uwa­żają się za „uro­dzo­nych hazar­dzi­stów”, ponie­waż toczą zma­ga­nia z nie­wia­ry­god­nie ską­pymi opa­dami (śred­nio czter­dzie­ści pięć cen­ty­me­trów rocz­nie) i stają twa­rzą w twarz z bole­snym pro­ble­mem iry­ga­cji. Jed­nak ostat­nie sie­dem lat było okre­sem bez­su­szo­wego dobro­stanu. Dla ran­cze­rów z okręgu Fin­ney, do któ­rego należy Hol­comb, były to lata tłu­ste, a pie­nią­dze, które zaro­bili, pocho­dziły – oprócz rol­nic­twa – także z wyko­rzy­sta­nia obfi­tych zaso­bów gazu ziem­nego. Za dowód ich siły nabyw­czej słu­żyć mogła nowa szkoła, wygod­nie urzą­dzone wnę­trza far­mer­skich domów i pęka­jące w szwach ele­wa­tory zbo­żowe.

Wystar­czył tylko jeden listo­pa­dowy pora­nek 1959 roku, by Ame­ry­ka­nie, a także wielu miesz­kań­ców stanu Kan­sas, dowie­dzieli się o ist­nie­niu mia­steczka Hol­comb. Podob­nie jak nurty pły­ną­cej rzeki, jak pędzący szosą kie­rowcy i jak żółte pociągi mknące po torach kolei Santa Fe, tak i dra­mat – w postaci nie­zwy­kłych wyda­rzeń – ni­gdy tam nie zawi­tał. Miesz­kań­ców, w licz­bie dwu­stu sie­dem­dzie­się­ciu, cał­ko­wi­cie zado­wa­lał ten stan rze­czy i cie­szyli się, że mogą żyć tak po pro­stu – pra­cu­jąc, polu­jąc, oglą­da­jąc tele­wi­zję, cho­dząc na szkolne uro­czy­sto­ści, próby chóru i spo­tka­nia klubu GSRZ. Lecz wła­śnie wów­czas, owego nie­dziel­nego, listo­pa­do­wego poranka, w znaną wszyst­kim sym­fo­nię mia­stecz­ko­wych odgło­sów – histe­ryczne wycie kojo­tów, suchy chro­bot sucho­ro­śli szar­pa­nych przez wiatr i cich­nący gwizd loko­mo­tywy – wdarły się jakieś obce dźwięki. Aku­rat wtedy całe mia­steczko Hol­comb pogrą­żone było w głę­bo­kim śnie, dla­tego nikt nie usły­szał czte­rech strza­łów kara­bi­no­wych, które – jak mówią – poło­żyły kres sze­ściu ludz­kim żywo­tom. Jed­nak po tym wyda­rze­niu miesz­kańcy, dotych­czas nie czu­jący lęku przed sobą i nie zada­jący sobie nawet trudu, by zamy­kać drzwi swo­ich domów, cią­gle odtwa­rzali w myślach te ponure wystrzały, które roz­nie­ciły wśród nich ogień nie­uf­no­ści. W jego bla­sku sta­rzy sąsie­dzi nie­jed­no­krot­nie spo­glą­dali na sie­bie dziw­nie i obco.

Wła­ści­ciel farmy River Val­ley, Her­bert Wil­liam Clut­ter, miał czter­dzie­ści osiem lat i po nie­daw­nych bada­niach lekar­skich, któ­rym musiał się pod­dać w związku z ubez­pie­cze­niem, wie­dział, że stan jego zdro­wia nie budzi naj­mniej­szych zastrze­żeń. Mimo śred­niego wzro­stu – nie­ca­łych stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów – i oku­la­rów impo­no­wał męską posturą. Miał sze­ro­kie ramiona, włosy bez śladu siwi­zny i mocno zary­so­waną, kwa­dra­tową szczękę. Z jego mło­dzień­czej twa­rzy biła pew­ność sie­bie, a każdy uśmiech odsła­niał gar­ni­tur zdro­wych, moc­nych zębów, zdol­nych chyba nawet do miaż­dże­nia orze­chów. Ważył sie­dem­dzie­siąt kilo­gra­mów – tyle samo co w dniu ukoń­cze­nia stu­diów rol­ni­czych na Kan­sa­skim Uni­wer­sy­te­cie Sta­no­wym. Nie mógł się wpraw­dzie rów­nać pod wzglę­dem zamoż­no­ści ze swoim sąsia­dem, panem Tay­lo­rem Jone­sem, naj­bo­gat­szym miesz­kań­cem Hol­comb, lecz był naj­bar­dziej zna­nym człon­kiem swo­jej spo­łecz­no­ści. Udzie­lał się zarówno lokal­nie, jak i w Gar­den City, sto­licy okręgu, gdzie stał kie­dyś na czele Komi­tetu Budowy Pierw­szego Kościoła Meto­dy­stów, odda­nego nie­dawno do użytku wier­nych. Obec­nie prze­wod­ni­czył Kan­sa­skiej Kon­fe­ren­cji Orga­ni­za­cji Far­mer­skich, a jego nazwi­sko było wymie­niane z sza­cun­kiem przez wszyst­kich rol­ni­ków ze Środ­ko­wego Zachodu. Podobną estymą cie­szył się w nie­któ­rych urzę­dach w Waszyng­to­nie, gdzie za pre­zy­den­tury Eisen­ho­wera zasia­dał w zarzą­dzie Fede­ral­nych Kre­dy­tów Rol­nych.

Pan Clut­ter miał wyraź­nie spre­cy­zo­wane ocze­ki­wa­nia wobec życia i zazwy­czaj otrzy­my­wał to, czego chciał. Na kiku­cie palca lewej ręki, zmiaż­dżo­nego kie­dyś przez maszynę, nosił pro­stą, złotą obrączkę – sym­bol dwu­dzie­stu pię­ciu lat mał­żeń­stwa z osobą, którą bar­dzo pra­gnął poślu­bić – Bon­nie Fox, sio­strą kolegi z klasy, dziew­czyną pobożną, cichą, deli­katną i młod­szą od niego o trzy lata. Uro­dziła mu czworo dzieci – trzy córki, a na koniec syna. Naj­star­sza z córek, Eve­anna, mężatka i matka dzie­się­cio­mie­sięcz­nej dziew­czynki, miesz­kała w pół­noc­nym Illi­nois, lecz czę­sto odwie­dzała Hol­comb. Nawia­sem mówiąc, spo­dzie­wano się jej wraz z rodziną za dwa tygo­dnie, gdyż jej rodzice pla­no­wali uczcić Święto Dzięk­czy­nie­nia wal­nym zlo­tem klanu Clut­terów (pocho­dzą­cego z Nie­miec; pierw­szy imi­grant nazwi­skiem Clut­ter – lub Klot­ter, jak to się wtedy pisało – przy­był tutaj w roku 1880). Zapro­szono ponad pięć­dzie­siąt osób, nie­które z bar­dzo daleka (na przy­kład z miej­sco­wo­ści Palatka na Flo­ry­dzie). Następna córka po Eve­an­nie, Beverly, rów­nież nie miesz­kała już na far­mie River Val­ley; uczyła się w szkole pie­lę­gniar­skiej w Kan­sas City. Beverly była zarę­czona z mło­dym stu­den­tem bio­lo­gii, otrzy­maw­szy ojcow­skie bło­go­sła­wień­stwo; zapro­sze­nia na ślub – pla­no­wany na Boże Naro­dze­nie – były już wydru­ko­wane. Pozo­stała dwójka wciąż miesz­kała z rodzi­cami: Kenyon, który mając pięt­na­ście lat, zdą­żył już prze­ro­snąć ojca, oraz ulu­bie­nica mia­steczka, szes­na­sto­let­nia Nancy.

Ogól­nie rzecz bio­rąc, jedyny powód zmar­twień pana Clut­tera – jeśli cho­dzi o rodzinę – sta­no­wiło szwan­ku­jące zdro­wie jego żony. Była „ner­wowa”, mie­wała swoje „złe dni” – tak oględ­nych okre­śleń uży­wali jej bli­scy, choć prawda doty­cząca „przy­pa­dło­ści bied­nej Bon­nie” była powszech­nie znana. Otóż tajem­nicą poli­szy­nela był fakt, że od dobrych sze­ściu lat była okre­sową pacjentką szpi­tali psy­chia­trycz­nych. Jed­nakże nawet i wśród tych mro­ków zabły­snął nie­dawno pro­myk nadziei. Otóż w ubie­głą środę, po powro­cie z dwu­ty­go­dnio­wego lecze­nia w Wesley Medi­cal Cen­ter w Wichita, gdzie zazwy­czaj jeź­dziła, pani Clut­ter przy­wio­zła wręcz nie­wia­ry­godne wie­ści. Z nie­skry­waną rado­ścią poin­for­mo­wała męża, że według opi­nii leka­rzy jej dotych­cza­sowe nie­szczę­ścia nie mają pod­łoża psy­chicz­nego, lecz fizyczne, a dokład­niej mówiąc, spo­wo­do­wane są prze­su­nię­ciem krę­gów. Jest rze­czą oczy­wi­stą, że musi pod­dać się ope­ra­cji, ale potem – no cóż – znów będzie „dawną Bon­nie”. Czy to moż­liwe, by wszyst­kie te okresy napię­cia, odda­le­nia, zdu­szone łka­nia w poduszkę za zamknię­tymi drzwiami wywo­łane były przez jakiś feler w krę­go­słu­pie? Jeśli to prawda, to pod­czas uro­czy­stej kola­cji z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia pan Clut­ter, prze­peł­niony wdzięcz­no­ścią, będzie mógł odmó­wić modli­twę dzięk­czynną.

Dzień pana Clut­tera zaczy­nał się o szó­stej trzy­dzie­ści; zazwy­czaj budził go brzęk baniek na mleko i ciche poga­wędki noszą­cych je chłop­ców, synów Vica Irsika, który u niego pra­co­wał. Dziś jed­nak nie śpie­szył się ze wsta­wa­niem i odcze­kał, aż chłopcy zro­bią swoje i pójdą; poprzedni dzień, pią­tek trzy­na­stego, był męczący, a zara­zem rado­sny. Bon­nie prze­szła meta­mor­fozę, sta­jąc się znowu taką osobą, jaką była daw­niej, i jakby chcąc zasy­gna­li­zo­wać powrót do nor­mal­no­ści, poka­zać ową ener­gię, która nie­ba­wem miała jej wró­cić, poma­lo­wała usta szminką, ucze­sała włosy i wło­żyw­szy nową sukienkę, udała się razem z mężem, by okla­ski­wać szkolne przed­sta­wie­nie Przy­gód Tomka Sawy­era, w któ­rym Nancy grała Becky That­cher. Pan Clut­ter patrzył z rado­ścią na Bon­nie, która tutaj, w miej­scu publicz­nym, nieco zde­ner­wo­wana, ale mimo to uśmiech­nięta, nor­mal­nie roz­ma­wiała z ludźmi. Oboje byli bar­dzo dumni z Nancy – wypa­dła dosko­nale, rolę pamię­tała bez­błęd­nie i wyglą­dała cudow­nie, co zresztą usły­szała od ojca, gdy gra­tu­lo­wał jej za kuli­sami: „Ślicz­nie, skar­bie – praw­dziwa połu­dniowa pięk­ność”. Nancy zare­ago­wała, jak przy­stało na pięk­ność: dygnęła w swo­jej kry­no­li­no­wej spód­niczce i spy­tała, czy będzie mogła poje­chać do Gar­den City. Otóż o dwu­dzie­stej trze­ciej trzy­dzie­ści w teatrze sta­no­wym miał się odbyć spe­cjalny „Seans z duchami” (był to pią­tek trzy­na­stego), na który wybie­rali się wszy­scy jej kole­dzy i kole­żanki. W innych oko­licz­no­ściach pan Clut­ter nie­wąt­pli­wie by się sprze­ci­wił. Usta­lone przez niego zasady były nie­zmienne: w zwy­kłe dni Nancy, tak samo jak Kenyon, muszą być w domu przed dwu­dzie­stą drugą, a w soboty przed pół­nocą. Jed­nak atmos­fera wie­czoru spra­wiła, że był bar­dziej skłonny do ustępstw. A Nancy wró­ciła do domu dopiero o dru­giej w nocy. Sły­szał, jak wcho­dzi, i zawo­łał ją do sie­bie, bo choć nie był czło­wie­kiem, który pod­nosi głos, miał jed­nak kilka spraw do omó­wie­nia, spraw doty­czą­cych nie tyle jej spóź­nie­nia, ile raczej osoby mło­dzieńca, który odwiózł ją pod dom – szkol­nej gwiazdy koszy­kówki, Bobby’ego Ruppa.

Pan Clut­ter lubił Bobby’ego i był zda­nia, że jak na chłopca w jego wieku – to jest sie­dem­na­sto­let­niego – jest dobrze uło­żony i godny zaufa­nia. Gdy jed­nak po trzech latach „ran­dek” oka­zało się, że mimo swo­jej popu­lar­no­ści i atrak­cyj­no­ści Nancy nie spo­tyka się z nikim innym, i gdy pan Clut­ter zro­zu­miał, że wśród mło­dych panuje obec­nie zwy­czaj two­rze­nia „sta­łych par” i nosze­nia „pier­ścion­ków zarę­czy­no­wych”, wyra­ził swój sprze­ciw, zwłasz­cza że cał­kiem nie­dawno zasko­czył córkę i Ruppa w trak­cie poca­łunku. Zasu­ge­ro­wał, by Nancy prze­stała „tak czę­sto widy­wać się z Bob­bym”, tłu­ma­cząc zara­zem, że stop­niowe odda­la­nie się od niego będzie z pew­no­ścią znacz­nie mniej bole­sne niż nagłe zerwa­nie, które – jak przy­po­mniał – prę­dzej czy póź­niej sta­nie się nie­unik­nione. Trzeba bowiem wie­dzieć, że Rup­po­wie byli kato­li­kami, a Clut­terowie – meto­dy­stami, co samo z sie­bie sta­no­wiło wystar­cza­jący powód, by wybić sobie z głowy jakie­kol­wiek mrzonki o przy­szłym zamąż­pój­ściu. Nancy oka­zała się roz­sądna – a w każ­dym razie nie pró­bo­wała się kłó­cić – i teraz, przed pój­ściem spać, przy­rze­kła ojcu, że zacznie powoli zry­wać z Bob­bym.

Po tym wszyst­kim zro­biło się nie­wia­ry­god­nie późno – zwłasz­cza dla pana Clut­tera, który z reguły już o jede­na­stej uda­wał się na spo­czy­nek. Nic więc dziw­nego, że w sobotę 14 listo­pada 1959 roku obu­dził się póź­niej niż zwy­kle. Jego żona, zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem, mak­sy­mal­nie prze­dłu­żała pobyt w łóżku. Ponie­waż nie musiał się oba­wiać, że zakłóci jej sen (nie sypiali razem), ze spo­ko­jem zaczął się golić, wziął prysz­nic, po czym wło­żył prąż­ko­wane weł­niane spodnie, skó­rzaną far­mer­ską kurtkę i mięk­kie buty do kon­nej jazdy. Już od kilku lat zaj­mo­wał dużą sypial­nię na par­te­rze pię­tro­wego domu, w któ­rym znaj­do­wało się czter­na­ście pomiesz­czeń. Choć pani Clut­ter prze­cho­wy­wała część rze­czy w sza­fach w tym wła­śnie pokoju, a w przy­le­ga­ją­cej do niego łazience – wyło­żo­nej błę­kit­nymi i szkla­nymi kafel­kami – usta­wiła swoją skąpą kolek­cję kosme­ty­ków i przy­tła­cza­jącą liczbę prze­róż­nych leków, w spo­sób nie­bu­dzący wąt­pli­wo­ści zaanek­to­wała dawną sypial­nię Eve­anny, która – podob­nie jak pokoje Nancy i Keny­ona – znaj­do­wała się na pię­trze.

Dom ten – zapro­jek­to­wany w głów­nej mie­rze przez pana Clut­tera, który tym samym udo­wod­nił, że jest roz­sąd­nym i spo­koj­nym, choć może nie­spe­cjal­nie pomy­sło­wym archi­tek­tem – został wybu­do­wany w roku 1948 za sumę czter­dzie­stu tysięcy dola­rów. (Teraz jego war­tość ryn­kowa wyno­siła sześć­dzie­siąt tysięcy). Ten piękny biały budy­nek, oto­czony ogrom­nym, rów­niutko przy­strzy­żo­nym traw­ni­kiem i poło­żony na końcu dłu­giej, wąskiej alejki ocie­nio­nej dwoma sze­re­gami chiń­skich wią­zów, robił duże wra­że­nie na miesz­kań­cach Hol­comb; był to temat wielu roz­mów. W środku nato­miast można było dostrzec wiel­kie, gąb­cza­ste dywany o kolo­rze wątro­bia­nym, zasła­nia­jące raz po raz lśniące lakie­ro­wane pod­łogi, na któ­rych kroki domow­ni­ków odbi­jały się gło­śnym echem, mon­stru­alną moder­ni­styczną kanapę w salo­nie, pokrytą supeł­ko­watą tka­niną prze­pla­taną lśnią­cymi kawał­kami srebr­nego metalu oraz wnękę śnia­da­niową, któ­rej główny ele­ment sta­no­wiła ława obita nie­bie­sko-bia­łym pla­sti­kiem. Pań­stwu Clut­te­rom podo­bały się wła­śnie tego typu meble, tak samo zresztą jak i więk­szo­ści ich zna­jo­mych, któ­rych domo­stwa urzą­dzone były w podob­nym guście.

Ponie­waż Clut­te­ro­wie zatrud­niali jedy­nie gospo­dy­nię, która przy­cho­dziła tylko w dni powsze­dnie, pan Clut­ter – w związku z cho­robą żony i wypro­wadzką dwóch star­szych córek – musiał nauczyć się goto­wać. Posiłki przy­go­to­wy­wał więc on sam albo Nancy, lecz naj­czę­ściej robiła to Nancy. Pan Clut­ter nawet zdo­łał to polu­bić, a wyniki miał rewe­la­cyjne – żadna gospo­dyni w Kan­sas nie była w sta­nie upiec rów­nie sma­ko­wi­tego solo­nego chleba, a jego słynne cia­steczka koko­sowe roz­cho­dziły się na aukcjach cha­ry­ta­tyw­nych w bły­ska­wicz­nym tem­pie. Jed­nakże sam ich twórca nie nale­żał do ama­to­rów jedze­nia i w prze­ci­wień­stwie do swo­ich kole­gów ran­cze­rów jadał dość spar­tań­skie posiłki. Tego ranka zado­wo­lił się jedy­nie jabł­kiem i szklanką mleka, a ponie­waż nie pijał kawy ani her­baty, zwykł roz­po­czy­nać dzień od cze­goś zim­nego. Prawda bowiem jest taka, że był wro­giem wszel­kich – nawet naj­ła­god­niej­szych – środ­ków pobu­dza­ją­cych. Nie palił papie­ro­sów i, rzecz jasna, nie pił alko­holu, ba, ni­gdy w życiu nie wziął go do ust i raczej uni­kał ludzi piją­cych, co, wbrew nie­któ­rym przy­pusz­cze­niom, wcale aż tak bar­dzo nie wpły­wało na zmniej­sze­nie kręgu jego zna­jo­mych – w głów­nej mie­rze człon­ków Pierw­szego Kościoła Meto­dy­stów w Gar­den City, bli­sko sied­miu­se­to­so­bo­wej kon­gre­ga­cji, któ­rej więk­szość sta­no­wili abs­ty­nenci w rodzaju pana Clut­tera. Choć sta­rał się nie narzu­cać nikomu ze swo­imi poglą­dami i robił wszystko, by w kon­tak­tach ze świa­tem zewnętrz­nym robić wra­że­nie osoby tole­ran­cyj­nej, u sie­bie – zarówno wśród rodziny, jak i pra­cow­ni­ków farmy River Val­ley – był bar­dzo wyma­ga­jący. „Zaglą­dasz do kie­liszka?” – takie pyta­nie zada­wał każ­demu, kto sta­rał się u niego o pracę, a nawet jeśli ktoś taki odpo­wia­dał prze­cząco, i tak był zmu­szony zaak­cep­to­wać zawartą w kontr­ak­cie klau­zulę, wedle któ­rej już samo posia­da­nie alko­holu powo­duje auto­ma­tyczne roz­wią­za­nie umowy. Jego przy­ja­ciel, pan Lynn Rus­sell – jeden z pierw­szych ran­cze­rów w tych stro­nach – powie­dział kie­dyś: „Jak Boga kocham, Herb, ty masz chyba serce z kamie­nia; przy­ła­pu­jesz czło­wieka na piciu i od razu wyrzu­casz go z pracy. Nawet nie obcho­dzi cię to, czy ma za co wyży­wić rodzinę”. Była to chyba jedyna uwaga kry­tyczna pod adre­sem pana Clut­tera jako chle­bo­dawcy. Poza tym sły­nął ze swej spra­wie­dli­wo­ści, dobroci oraz tego, że płaci uczci­wie, a czę­sto nawet z nad­wyżką. Ludzie przez niego zatrud­nieni – a nie­rzadko była ich osiem­nastka – naprawdę nie mieli się na co uskar­żać.

Pan Clut­ter opróż­nił kubek mleka, nało­żył miękką czapkę i wziąw­szy jabłko, wyszedł przed dom, by rozej­rzeć się po oto­cze­niu. Pogoda była wręcz ide­alna na jedze­nie jabłek – z błę­kit­nego nieba lało się jaskra­wo­białe świa­tło słońca, a wschodni wiatr deli­kat­nie sze­le­ścił ostat­nimi liśćmi chiń­skich wią­zów. Jesień zwy­kle z nawiązką wyna­gra­dza miesz­kań­com stanu Kan­sas wszyst­kie te okrop­no­ści, które muszą zno­sić przez cały rok – sma­ga­jące zimowe wia­try znad Kolo­rado i nie­mal metrowe, zabój­cze dla owiec zaspy śniegu, wio­senną breję pod nogami i dziwne, niskie mgły, let­nie skwary, kiedy nawet kruki roz­pacz­li­wie szu­kają naj­mniej­szego choćby skrawka cie­nia, oraz płową nie­skoń­czo­ność sko­szo­nych, roz­pa­lo­nych od słońca pól, jeżą­cych się ostrą szcze­ciną rży­ska. Pogoda zmie­nia się dopiero od paź­dzier­nika, ustę­pu­jąc babiemu latu, które cza­sami trwa aż do Bożego Naro­dze­nia. Do pana Clut­tera, roz­ko­szu­ją­cego się sma­kiem pro­duktu tej wła­śnie pory roku, przy­łą­czył się kun­del – mie­sza­niec z owczar­kiem szkoc­kim – i razem ruszyli nie­śpiesz­nie w kie­runku zagrody dla zwie­rząt, przy­le­ga­ją­cej do jed­nej z trzech wiel­kich sto­dół.

Funk­cję jed­nej ze sto­dół peł­nił gigan­tyczny han­gar kryty pół­ko­li­stym dachem z bla­chy fali­stej, aż po brzeg wypeł­niony ziar­nem – nowo­ze­landz­kim sorgo. Ściany dru­giej sto­doły kryły ciemną, czu­batą górę ziarna milo, wartą sporo pie­nię­dzy – około stu tysięcy dola­rów. Już sama ta suma prze­wyż­szała o cztery tysiące pro­cent roczny dochód pana Clut­tera z roku 1934 – kiedy to oże­nił się z Bon­nie Fox i wypro­wa­dził się z nią z Rozel w sta­nie Kan­sas do Gar­den City, gdzie objął funk­cję zastępcy peł­no­moc­nika do spraw rol­nych okręgu Fin­ney. Wystar­czyło mu sie­dem mie­sięcy, by awan­so­wać w hie­rar­chii, czyli osią­gnąć sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze. Młody Herb Clut­ter spra­wo­wał urząd peł­no­moc­nika w latach 1935–1939, czyli naj­such­szym i naj­cięż­szym okre­sie w histo­rii tego regionu od momentu przy­by­cia bia­łych osad­ni­ków, a że mózg jego pełen był wszel­kich nowi­nek rol­ni­czych, dosko­nale nada­wał się na pośred­nika mię­dzy rzą­dem i znie­chę­co­nymi ran­cze­rami. Tym ostat­nim przy­pa­dły do gustu zarówno wska­zówki, jak i opty­mizm tego sym­pa­tycz­nego, mło­dego czło­wieka, który naj­wy­raź­niej wie­dział, o czym mówi. Mimo wszystko jed­nak nie czer­pał zbyt wiel­kiej satys­fak­cji z tego zaję­cia, gdyż jako nie­odrodny syn far­mera od samego początku pra­gnął gospo­da­ro­wać na wła­snej ziemi. Dla­tego też po czte­rech latach takiej pracy zre­zy­gno­wał ze sta­no­wi­ska peł­no­moc­nika i zacią­gnąw­szy pożyczkę, wydzier­ża­wił zie­mię, na któ­rej stwo­rzył zalą­żek farmy River Val­ley (uza­sad­nie­nie dla tej nazwy sta­no­wiło kręte koryto rzeki Arkan­sas, gdyż nie było tam nawet śladu żad­nej doliny). Część kon­ser­wa­tyw­nych miesz­kań­ców okręgu Fin­ney przy­jęła tę decy­zję z nie­skry­wa­nym roz­ba­wie­niem – byli to sta­rzy wyja­da­cze, któ­rzy z lubo­ścią wykpi­wali książ­kową wie­dzę mło­dego urzęd­nika. „Świet­nie, Herb – mawiali. – Jak przy­cho­dzi do gospo­da­ro­wa­nia na cudzym, to zawsze wiesz, co jest naj­lep­sze. Tu zasadź, tam prze­kop. Ale jakby to było twoje, to ina­czej byś śpie­wał”. Jed­nak byli w błę­dzie; eks­pe­ry­ment tego żół­to­dzioba zakoń­czył się pomyśl­nie – być może po czę­ści dla­tego, że począt­kowo pra­co­wał po osiem­na­ście godzin na dobę. Choć zda­rzały się rów­nież nie­po­wo­dze­nia – dwu­krot­nie nie udały się plony psze­nicy, a pew­nej zimy burza śnie­gowa zabiła mu kil­ka­set owiec – po upły­wie dzie­się­ciu lat posia­dłość pana Clut­tera obej­mo­wała ponad osiem­set akrów będą­cych jego wła­sno­ścią oraz kolejne trzy tysiące wzię­tych w dzier­żawę, co w opi­nii innych far­me­rów sta­no­wiło „spory szmat ziemi”. Psze­nica, sorgo, nasiona trawy szla­chet­nej – dzięki temu gospo­dar­stwo dosko­nale pro­spe­ro­wało. Dużą rolę odgry­wały także zwie­rzęta – owce, a przede wszyst­kim bydło. Każde zwie­rzę z liczą­cego sobie kil­ka­set sztuk stada here­for­dów miało wypa­lone piętno Clut­terów, choć trudno było sobie wyobra­zić, że jest ich tak wiele, sądząc po skrom­nej licz­bie stwo­rzeń spa­ce­ru­ją­cych w zagro­dzie, prze­zna­czo­nej przede wszyst­kim dla cho­rych wołów, kilku mlecz­nych krów, kotów Nancy i Babe, ulu­bie­nicy całej rodziny – sta­rej, gru­bej kla­czy robo­czej, która bez pro­te­stów woziła na swoim sze­ro­kim grzbie­cie trójkę lub czwórkę dzieci.

Pan Clut­ter nakar­mił Babe ogryz­kiem jabłka i przy­wi­tał z daleka męż­czy­znę gra­bią­cego w zagro­dzie jakieś resztki, Alfreda Sto­ec­kle­ina, który jako jedyny miał stałą pracę na far­mie. Sto­ec­kle­ino­wie wraz z trójką dzieci miesz­kali w domu sto­ją­cym w odle­gło­ści nie­spełna stu metrów od domo­stwa Clut­terów, któ­rzy w pro­mie­niu ośmiu­set metrów nie mieli żad­nych innych sąsia­dów. Sto­ec­klein, czło­wiek o dłu­giej twa­rzy i dłu­gich, brą­zo­wych zębach, spy­tał: „Ma pan dla mnie tera jaką robotę? Bo mała się nam pocho­ro­wała. Dzi­siej tośmy z żoną oka nie zmru­żyli przez całą noc i tak żem se myślał, że zawiozę ją do dok­tora”. Pan Clut­ter, pełen współ­czu­cia, powie­dział, że jak naj­bar­dziej da mu wolny ranek i że jeśli będą mieć jakieś kło­poty, to on i żona chęt­nie mu pomogą. Potem ruszył, z psem bie­gną­cym przy nodze, w kie­runku spło­wia­łych pól, jaśnie­ją­cych zło­tym rży­skiem.

Wkrótce doszedł do rzeki, przy któ­rej brzegu rósł nie­wielki gaj owo­cowy – brzo­skwi­nie, gru­sze, wiśnie i jabło­nie. Jeśli wie­rzyć opo­wie­ściom miej­sco­wych, jesz­cze pięć­dzie­siąt lat temu wystar­czy­łoby dzie­sięć minut, by wyciąć wszyst­kie drzewa pora­sta­jące zachod­nią część Kan­sas. Nawet dzi­siaj naj­czę­ściej nie sadzi się tu niczego oprócz topól i chiń­skich wią­zów, cha­rak­te­ry­zu­ją­cych się kak­tu­sową wręcz obo­jęt­no­ścią na brak wody. „Tro­chę wię­cej desz­czu i ten kraj byłby Ede­nem – praw­dzi­wym rajem na ziemi” – powta­rzał czę­sto pan Clut­ter. Ta kępka drzew owo­cowych rosną­cych nie­da­leko brzegu rzeki świad­czyła o pró­bie stwo­rze­nia – pomimo braku desz­czu – namiastki raju, roz­ta­cza­ją­cego woń jabłek Edenu, który widział oczami duszy. Jego żona powie­działa kie­dyś: „Mojemu mężowi bar­dziej zależy na tych drze­wach niż na wła­snych dzie­ciach”, a miesz­kańcy Hol­comb dosko­nale pamię­tali ten dzień, kiedy jakiś mały, uszko­dzony samo­lot roz­bił się wśród drzew brzo­skwi­nio­wych. „Herb wpadł w dziką furię. Jesz­cze nawet śmi­gło nie zdą­żyło się dobrze zatrzy­mać, a on już podał pilota do sądu”.

Minąw­szy sad, pan Clut­ter ruszył wzdłuż koryta rzeki – płyt­kiej w tym miej­scu i upstrzo­nej licz­nymi wysep­kami. Dawno temu, gdy Bon­nie „była jesz­cze w for­mie”, w upalne nie­dzielne popo­łu­dnia na te wła­śnie śród­rzeczne łachy mięk­kiego pia­sku przy­no­sili pik­ni­kowe kosze i cała rodzina leniu­cho­wała, wpa­tru­jąc się w spła­wik, tkwiący nie­ru­chomo na powierzchni wody.

Do ziem pana Clut­tera, poło­żo­nych dwa i pół kilo­me­tra od szosy, pro­wa­dziły jedy­nie wąskie, mało znane drogi, w związku z czym mało kto tra­fiał tu przez przy­pa­dek. Teraz, zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, wyło­niła się grupa ludzi, a pies Teddy ruszył na nich z gło­śnym uja­da­niem. Teddy – dobry, czujny straż­nik, potra­fiący naro­bić okrop­nego hałasu – miał tylko jedną wadę: panicz­nie bał się widoku broni. Ponie­waż zaś tym razem intruzi byli uzbro­jeni, momen­tal­nie spu­ścił łeb i pod­ku­lił ogon. Nikt nie wie­dział, skąd się bie­rze to zacho­wa­nie, gdyż Teddy był znajdą przy­gar­nię­tym kilka lat wcze­śniej przez Keny­ona. Tym­cza­sem oka­zało się, że owi nie­po­żą­dani goście to piątka myśli­wych z Okla­homy, polu­ją­cych na bażanty. Sezon polo­wań na bażanty, przy­pa­da­jący na listo­pad, zwa­bia do Kan­sas tłumy łow­ców z sąsied­nich sta­nów, w związku z czym przez cały poprzedni tydzień liczne grupy męż­czyzn w kra­cia­stych czap­kach prze­mie­rzały te jesienne rów­niny, strą­ca­jąc desz­czem śrutu wypło­szone z kry­jó­wek stada mie­dzia­no­czer­wo­nych, utu­czo­nych ziar­nem pta­ków. Oby­czaj naka­zuje, by myśliwi – z wyjąt­kiem zapro­szo­nych gości – pła­cili wła­ści­cie­lowi ziemi za przy­jem­ność polo­wa­nia na jego tery­to­rium, lecz gdy przy­by­sze z Okla­homy się­gnęli do port­feli, pan Clut­ter tylko się roze­śmiał. „Nie jestem aż takim bie­da­kiem, na jakiego wyglą­dam. Pro­szę bar­dzo, poluj­cie sobie do woli”, powie­dział. Potem zaś, dotknąw­szy daszka swej czapki, ruszył do domu i do swo­jej pracy, nie wie­dząc, że robi to po raz ostatni.

Podob­nie jak pan Clut­ter, młody męż­czy­zna, jedzący śnia­da­nie w kafejce Lit­tle Jewel, ni­gdy nie pijał kawy. Wolał nato­miast piwo korzenne. Pod poję­ciem odpo­wied­niej „wyżerki” naj­wy­raź­niej rozu­miał trzy aspi­ryny, zimne piwo korzenne i serię pall malli odpa­la­nych jeden od dru­giego. Sącząc piwo i zacią­ga­jąc się papie­ro­sem, stu­dio­wał roz­ło­żoną przed sobą na kon­tu­arze mapę – mapę Mek­syku Phil­lips 66 – lecz sku­pie­nie przy­cho­dziło mu z nie­ja­kim tru­dem, ponie­waż był umó­wiony z kolegą, a kolega się spóź­niał. Wyj­rzał przez okno na spo­kojną mało­mia­stecz­kową ulicę, z któ­rej ist­nie­nia jesz­cze wczo­raj nie zda­wał sobie sprawy. Ani śladu Dicka. Ale na pewno się zjawi – koniec koń­ców wła­śnie po to mieli się spo­tkać, żeby omó­wić pewien pomysł Dicka, jego „skok”. A po jego wyko­na­niu – kie­ru­nek Mek­syk. Mapa miała postrzę­pione brzegi i tak czę­sto wodzono po niej pal­cem, że fak­turą przy­po­mi­nała irchę. Za rogiem ulicy, w jego pokoju hote­lo­wym leżały setki podob­nych map – sta­rych map wszyst­kich sta­nów, wszyst­kich pro­win­cji kana­dyj­skich, każ­dego kraju Ame­ryki Połu­dnio­wej – gdyż ów młody czło­wiek nie­ustan­nie odby­wał w marze­niach dale­kie podróże, z któ­rych część naprawdę miała miej­sce: na Ala­skę, Hawaje, do Hong­kongu. Teraz, po otrzy­ma­niu listu, będą­cego zapro­sze­niem do „skoku”, zja­wił się tutaj, przy­wo­żąc na miej­sce cały docze­sny doby­tek: tek­tu­rową walizkę, gitarę, dwa wiel­kie pudła pełne ksią­żek, map, nut, wier­szy i sta­rych listów, ważą­cych chyba około ćwierć tony. (Dick, zoba­czyw­szy te pudła, onie­miał! „Boże święty, Perry, po co tar­gasz ze sobą te śmieci?” A Perry na to: „Jakie śmieci? Za jedną z tych ksią­żek wybu­li­łem trzy­dzie­ści dolców”). Tak się wła­śnie tu zna­lazł, w Ola­the w sta­nie Kan­sas. Śmie­chu warte, gdy się o tym pomy­śli; bo prze­cież znowu jest w Kan­sas, choć zale­d­wie cztery mie­siące wcze­śniej przy­siągł – naj­pierw Komi­sji Sta­no­wej do spraw Zwol­nień Warun­ko­wych, a potem samemu sobie – że ni­gdy wię­cej nie zjawi się w tym sta­nie. No cóż, i tak długo tu nie zabawi.

Mnó­stwo nazw na mapie ota­czały atra­men­towe obwódki. COZU­MEL, wysepka poło­żona nie­da­leko wybrzeży Juka­tanu, gdzie, jak wyczy­tał w jakimś męskim cza­so­pi­śmie, można „pozbyć się ciu­chów, wyszcze­rzyć zęby w uśmie­chu, żyć jak radża i zmie­niać dziew­czynki jak ręka­wiczki – a wszystko za pięć­dzie­siąt dola­rów mie­sięcz­nie!” Rów­nie mocno wryły się mu w pamięć dwa inne zda­nia z tego nie­zwy­kłego arty­kułu: „Cozu­mel jest twier­dzą, gdzie można się schro­nić przed wszel­kimi naci­skami spo­łecz­nymi, eko­no­micz­nymi i poli­tycz­nymi. Na tej wyspie żaden urzęd­nik nie wtyka nosa w niczyje pry­watne sprawy” oraz: „Co roku przy­la­tują z kon­ty­nentu wiel­kie stada papug, by tu wła­śnie skła­dać jaja”. Z nazwą ACA­PULCO koja­rzyły mu się połowy ryb na otwar­tym morzu, kasyna i nie­na­sy­cone, bogate kobiety; SIERRA MADRE to było złoto i Skarb Sierra Madre, czyli film, który oglą­dał już osiem razy. (To był naj­lep­szy film Bogarta, cho­ciaż ten stary facet, co grał poszu­ki­wa­cza złota i przy­po­mi­nał Perry’emu wła­snego ojca, też był świetny. Wal­ter Huston. Tak, i to, co powie­dział Dic­kowi, było prawdą: Naprawdę wie­dział, jak szu­kać złota, bo jego ojciec, zawo­dowy poszu­ki­wacz, nauczył go wszyst­kich sztu­czek. Więc dla­czego nie mie­liby kupić pary jucz­nych koni i popró­bo­wać szczę­ścia w Sierra Madre? Ale Dick, ten prak­tyczny Dick, powie­dział wtedy: „Wol­nego, złotko, wol­nego! Znam tę bajeczkę. Na końcu wszy­scy świ­rują od gorączki, pija­wek i pod­łych warun­ków. A potem, pamię­tasz, jak już mieli złoto, przy­szedł wielki wiatr i wszystko zdmuch­nął?”) Perry zło­żył mapę. Zapła­cił za piwo i pod­niósł się z krze­sła. Gdy sie­dział, można było pomy­śleć, że jest wiel­kim, sil­nym męż­czy­zną, z sze­ro­kimi barami, potęż­nymi ramio­nami i roz­ro­śnię­tym tor­sem kul­tu­ry­sty – bo i rze­czy­wi­ście pod­no­sze­nie cię­ża­rów było jego hobby. Jed­nak pewne czę­ści jego ciała były nie­pro­por­cjo­nalne do reszty. Jego maleń­kie stópki, ukryte obec­nie w krót­kich, czar­nych butach z meta­lo­wymi klam­rami, bez trudu zmie­ści­łyby się w deli­kat­nych dam­skich pan­to­fel­kach, a gdy wstał, oka­zało się, że jest wzro­stu dwu­na­sto­let­niego chłopca. Kro­cząc na tych swo­ich kar­ło­wa­tych nogach, wręcz gro­te­sko­wych w porów­na­niu z potęż­nym kor­pu­sem, nie przy­po­mi­nał już atle­tycz­nego kie­rowcy cię­ża­rówki, lecz raczej eme­ry­to­wa­nego, prze­kwi­tłego dżo­keja o nad­mier­nie roz­ro­śnię­tej musku­la­tu­rze.

Wyszedł­szy na ulicę, Perry przy­sta­nął w słońcu. Była za kwa­drans dzie­wiąta, a Dick powi­nien tu być już pół godziny temu. I pew­nie zupeł­nie by go to nie obe­szło, gdyby nie fakt, że to Dick wbi­jał mu w głowę, jak ważna będzie każda minuta tej doby. Zwy­kle czas mu się nie dłu­żył, gdyż wie­dział, czym go wypeł­nić – na przy­kład patrze­niem w lustro. Dick powie­dział kie­dyś: „Jak tylko widzisz lustro, zaraz wpa­dasz w trans, zupeł­nie jak­byś widział tam jakąś nie­ziem­ską dupę. Naprawdę ni­gdy ci się to nie nudzi?” Ani tro­chę – ba, wpa­dał w zachwyt, widząc swoją twarz. Wystar­czyło, że nie­znacz­nie tylko odchy­lił głowę, a zaraz dostrze­gał w niej coś nowego; była to twarz odmieńca. Pro­wa­dzone przed lustrem eks­pe­ry­menty nauczyły go peł­nego pano­wa­nia nad mimiką – jak zro­bić zło­wrogą minę, to znów szel­mow­ską albo roz­ma­rzoną; wystar­czyło nieco prze­chy­lić głowę albo skrzy­wić wargi, a zepsuty Cygan prze­kształ­cał się w łagod­nego roman­tyka. Jego matka była czy­stej krwi Indianką z ple­mie­nia Czi­ro­ke­zów i to wła­śnie po niej odzie­dzi­czył tę fio­le­to­wawą kar­na­cję, ciemne, wil­gotne oczy i czarne włosy, w które zawsze wcie­rał bry­lan­tynę i które były tak bujne, że zapew­niały mu dodat­kowo boko­brody i lśniącą grzywkę. Tak więc geny matki widoczne były na pierw­szy rzut oka, czego nie dało się powie­dzieć o genach ojca – pie­go­wa­tego, rudo­wło­sego Irland­czyka. Tu indiań­ska krew naj­wy­raź­niej wyru­go­wała więk­szość ele­men­tów cel­tyc­kich, zosta­wia­jąc jed­nak różowe wargi i lekko zadarty nos. Gdy śpie­wał, akom­pa­niu­jąc sobie na gita­rze, łobu­zer­skość i nadęty irlandzki ego­tyzm oży­wiały jego indiań­ską maskę, bio­rąc nad nią górę. Śpiew, jak rów­nież wizja tego, że robi to przed publicz­no­ścią, to był dla niego kolejny hip­no­ty­zu­jący spo­sób spę­dza­nia czasu. Wszystko odby­wało się nie­odmien­nie w tej samej sce­ne­rii – nocny klub w Las Vegas, jego rodzin­nym mie­ście. Wytworna sala, szczel­nie wypeł­niona roz­ma­itymi oso­bi­sto­ściami, przy­słu­chu­ją­cymi się z pod­nie­ce­niem nowej gwieź­dzie, która wyko­nuje z towa­rzy­sze­niem skrzy­piec swoją słynną wer­sję pio­senki I’ll Be Seeing You, a na bis śpiewa wła­sną naj­now­szą bal­ladę:

Stada papug w każdy kwie­cień

Lecą w górze hen sta­dami

Barwne stada nad gło­wami.

Czyś ty sły­szał, boży świe­cie,

Śpiew, co wznosi się nad nami?

(Dick, gdy usły­szał tę pio­senkę po raz pierw­szy, powie­dział: „Prze­cież papugi nie śpie­wają. Raczej mówią. Albo wrzesz­czą. Ale na mur beton nie śpie­wają”. Oczy­wi­ście Dick był bar­dzo, ale to bar­dzo pro­za­iczny – nie miał ani odro­biny zro­zu­mie­nia dla muzyki i poezji – lecz gdyby tak przyj­rzeć się temu wszyst­kiemu uważ­nie, to oka­za­łoby się, że wła­śnie ta pro­za­icz­ność Dicka i jego prag­ma­tyczne podej­ście do życia były naj­bar­dziej pocią­ga­jące dla Perry’ego, gdyż – w porów­na­niu z nim – Dick robił wra­że­nie praw­dzi­wego, nie­wzru­szo­nego twar­dziela, „faceta z krwi i kości”.)

Jed­nak te mrzonki o Las Vegas – choć nie­wąt­pli­wie przy­jemne – bla­dły w obli­czu innych wizji. Od dzie­ciń­stwa, a przy­naj­mniej przez więk­szą część swo­ich trzy­dzie­stu jeden lat, zama­wiał sobie książki („FOR­TUNA DZIĘKI NUR­KO­WA­NIU! Tre­nuj w domu w wol­nych chwi­lach. Szybko zaro­bisz mnó­stwo pie­nię­dzy, nur­ku­jąc bez ska­fan­dra. BEZ­PŁATNE BRO­SZURY…”), odpo­wia­dał na ogło­sze­nia („ZATO­PIONY SKARB! Pięć­dzie­siąt praw­dzi­wych map! Nie­sa­mo­wita oferta…”), które roz­bu­dzały w nim chęć prze­ży­cia w rze­czy­wi­sto­ści tego, co nie­ustan­nie prze­ży­wał w wyobraźni: snu o tym, że powoli opada, coraz niżej i niżej, w głąb jakichś dziw­nych wód, że zapada się w mor­ski mrok, prze­śli­zgu­jąc się obok pokry­tych łuskami straż­ni­ków o dzi­kim spoj­rze­niu, pil­nu­ją­cych maja­czą­cego w pobliżu wraku okrętu – hisz­pań­skiego gale­onu, kry­ją­cego w sobie dia­menty, perły i skrzy­nie pełne złota.

Dźwięk klak­sonu. To Dick – naresz­cie.

– Na Boga, Kenyon! Prze­cież sły­szę.

Jak zwy­kle, w Keny­ona jakby wstą­pił dia­beł. Z dołu docho­dziły jego krzyki: „Nancy! Tele­fon!”

Nancy, ubrana w piżamę, zbie­gła boso po scho­dach. W domu były dwa tele­fony – jeden w pokoju, któ­rego ojciec uży­wał jako swo­jego biura, a drugi w kuchni. Ode­brała ten drugi.

– Halo! Ach, dzień dobry, pani Katz.

A pani Cla­rence Katz, żona far­mera miesz­ka­ją­cego przy szo­sie, powie­działa:

– Prze­cież mówi­łam two­jemu tatu­siowi, żeby cię nie budził. Powie­dzia­łam, że Nancy na pewno jest zmę­czona po tym cudow­nym przed­sta­wie­niu. Byłaś naprawdę wspa­niała, kocha­nie. A te białe wstążki w two­ich wło­sach! Albo ten moment, kiedy myśla­łaś, że Tomek Sawyer nie żyje – prze­cież mia­łaś w oczach praw­dziwe łzy! Cał­kiem jak w tele­wi­zji. Ale twój tatuś powie­dział, że czas, byś wstała; no cóż, już pra­wie dzie­wiąta. Ale do rze­czy, kocha­nie – otóż moja mała, moja mała Jolene, strasz­nie chce upiec pla­cek z wiśniami. Wiem, że jesteś mistrzy­nią w pie­cze­niu placka z wiśniami i zawsze zdo­by­wasz nagrody, więc zasta­na­wia­łam się, czy bar­dzo byś się pognie­wała, gdy­bym przy­słała ją do cie­bie dziś rano na krót­kie prze­szko­le­nie.

W zwy­kłej sytu­acji Nancy bez pro­blemu nauczy­łaby Jolene, jak przy­rzą­dzić cały obiad z indy­kiem, ponie­waż uwa­żała, że powinna pomóc, gdy młod­sze dziew­częta mają kło­poty z goto­wa­niem, szy­ciem, lek­cjami muzyki albo po pro­stu – co się czę­sto zda­rzało – chcą się pozwie­rzać. Jak znaj­do­wała czas, by „kie­ro­wać prak­tycz­nie całym, wiel­kim domem”, a jed­no­cze­śnie być piąt­kową uczen­nicą, sta­ro­ściną klasy, stać na czele pro­gramu GSRZ, dosko­nale jeź­dzić konno, cudow­nie grać na for­te­pia­nie i klar­ne­cie, zdo­by­wać rok­rocz­nie nagrody na okrę­go­wych kier­ma­szach (cia­sta, prze­twory, haft, ukła­da­nie kwia­tów) – w jaki spo­sób dziew­czyna nie­spełna sie­dem­na­sto­let­nia potra­fiła wziąć tak dużo na swoje barki i – nie popa­da­jąc w zaro­zu­mia­łość – robić to wszystko ocho­czo i rado­śnie, było zagadką, nad którą łamała sobie głowę cała spo­łecz­ność mia­steczka, znaj­du­jąc na koniec jedyne wytłu­ma­cze­nie: „Ta dziew­czyna ma cha­rak­ter. Po ojcu”. Bez wąt­pie­nia bowiem naj­bar­dziej wyra­zi­stą cechą jej cha­rak­teru – sta­no­wiącą pod­stawę całej reszty – był ide­al­nie wyostrzony zmysł orga­ni­za­cyjny, który odzie­dzi­czyła po ojcu. Każdy dzień był dro­bia­zgowo zapla­no­wany; wie­działa, co o któ­rej godzi­nie zacznie robić i jak dużo czasu jej to zaj­mie. I na tym wła­śnie pole­gał pro­blem tego ranka: cały dzień był aż zbyt dokład­nie zapla­no­wany. Zgo­dziła się już wcze­śniej, że dziecku innej sąsiadki, Roxie Lee Smith, pomoże poćwi­czyć solo na trąbkę, które Roxie Lee zamie­rzała zagrać pod­czas szkol­nego kon­certu, obie­cała matce, że zała­twi trzy dość skom­pli­ko­wane sprawy, a ponadto usta­liła z ojcem, że poje­dzie razem z nim do Gar­den City na spo­tka­nie GSRZ. Potem miała przy­go­to­wać obiad, a po obie­dzie dokoń­czyć sukienki dru­hen na ślub Beverly, które zapro­jek­to­wała i sama pod­jęła się uszyć. W takiej sytu­acji trudno było gdzieś upchnąć Jolene z jej lek­cją pie­cze­nia placka z wiśniami. Chyba że uda­łoby się jej coś odwo­łać.

– Pani Katz? Czy mogłaby pani chwi­leczkę pocze­kać?

Prze­szła przez cały dom do ojcow­skiego biura. Owo biuro, mające osobne wej­ście dla inte­re­san­tów, oddzie­lone było od salonu prze­su­wa­nymi drzwiami. Cho­ciaż pan Clut­ter od czasu do czasu dzie­lił je z Geral­dem Van Vle­etem, mło­dym czło­wie­kiem, który poma­gał mu w zarzą­dza­niu farmą, było ono zasad­ni­czo jego azy­lem – upo­rząd­ko­wa­nym schro­nie­niem, oazą wyło­żoną orze­cho­wym for­ni­rem – gdzie mając przy sobie baro­me­try, wykresy ilu­stru­jące krzywą opa­dów oraz lor­netkę, zasia­dał niczym kapi­tan w swo­jej kabi­nie, niczym nawi­ga­tor pro­wa­dzący farmę River Val­ley przez mie­li­zny zmie­nia­ją­cych się pór roku.

– Żaden pro­blem – zawy­ro­ko­wał, wysłu­chaw­szy Nancy. – Odpuść sobie spo­tka­nie GSRZ, a ja pojadę z Keny­onem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: In Cold Blood

Copy­ri­ght © 1965 by Tru­man Capote

This trans­la­tion publi­shed by arran­ge­ment with Ran­dom House, an imprint and divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Elż­bieta Ban­del

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fia na okładce

© Super­Stock / 4X5 Col­lec­tion/Deva­ney Col­lec­tion/BEW

Wyda­nie III e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Z zimną krwią, wyd. III, dodruk, Poznań 2024)

ISBN 978-83-7818-345-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer