Z krwi i ognia. Saga pierwsza: Rozkład i rozkosz - Henryk Tur - ebook + audiobook

Z krwi i ognia. Saga pierwsza: Rozkład i rozkosz ebook i audiobook

Tur Henryk

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Klemens Kleiler jest łowcą nagród, a motywacją do większości jego współczesnych działań są dramatyczne wydarzenia z przeszłości. Żyje w niespokojnym, pełnym wojen i konfliktów świecie Talamud. Na drodze bohatera staje wielu przeciwników - od pospolitych przestępców po czarnoksiężników. Kleiler trafia ostatecznie w sam środek sporu pomiędzy czcicielami dwóch zwaśnionych ze sobą kultów: pani Rozkładu i boga Rozkoszy.

Klemens Kleiler to zwykły człowiek, który jest uczestnikiem niezwykłych wydarzeń. Żyje w bezwzględnym świecie Talamud, cudem uchodzi cało z rzezi, ale traci cały dobytek. Bohater postanawia zostać łowcą nagród, co w chaotycznej, targanej konfliktami wewnętrznymi rzeczywistości jest zajęciem tyleż intratnym, co niebezpiecznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 448

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 39 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,1 (8 ocen)
2
1
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiszczu

Nie polecam

Grafomania. Zamiast opisu "udałem się do barona" mamy wyliczone że najpierw był wychodek, potem owsianka. Tu następuje opis geopolityczny gdzie w krainie jakie owsianki produkują. Może to nie jest w książce ale takie na się odczucia. Nie dałem rady skończyć.
01

Popularność




Henryk T

Z krwi i ognia. Saga pierwsza: Rozkład i rozkosz

Saga

Z krwi i ognia. Saga pierwsza: Rozkład i rozkosz

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2015, 2022 Henryk Tur i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728177679

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Prolog

Ogień huczał potężnie niczym demon, który wyrwał się spod kontroli czarnoksiężnika i grasuje, niszcząc wszystko wokół z nienawistną furią. Może tej nocy to nie był zwykły ogień, a rzeczywiście przyzwany skądś demon? Kto mógłby powiedzieć z ręką na sercu, że jest pewien, z kim byli w sojuszu ci, którzy pewnej letniej nocy najechali wieś Drakdirf, obracając ją w perzynę?

Dwanaście ciemnych sylwetek na koniach, grasujących wśród ognistego, rozżarzonego piekła, dobijało jeszcze tych nielicznych, którzy mieli siłę, aby ruszać się po otrzymaniu potężnych cięć olbrzymimi mieczami i toporzyskami. W swych rogatych hełmach i nabijanych kolcami pancerzach przypominali demoniczne istoty przybyłe z mrocznych otchłani, aby zniszczyć wszystko, co żywe...

Kolejny dach płonącej chaty runął hałaśliwie do wnętrza, wzbijając w niebo potężny słup ognia, iskier i dymu. Najeźdźcy zawyli zwycięsko, wciąż objeżdżając wieś w wypatrywaniu jeszcze żywych ludzi.

Pozostał tylko jeden, o którym nie wiedzieli...

Siedział w krzakach, tuż przy granicy lasu, kilkanaście metrów od płonącej chaty Grossa, która stała się grobem właściciela i jego trzyosobowej rodziny. Bezmierny strach sparaliżował mu wszystkie członki, nie był w stanie nawet płakać, chociaż każdy inny jedenastoletni chłopiec na jego miejscu na pewno by to zrobił. Mały Klemens jednak patrzył jak zahipnotyzowany w ogień, którego żar bezlitośnie parzył mu twarz i w którym płonęło wszystko to, co znał i kochał. Całe jego dotychczasowe życie...

Konny zatrzymał się parę metrów od niego, trącając włócznią martwe ciało leżące przed zmienioną w ścianę ognia chatą. Hannes, syn Grossa, był jedyną we wsi osobą, która rzuciła się do desperackiej, z góry skazanej na niepowodzenie obrony. I jako jedyny posiadał wykonany z pośledniejszego gatunku stali miecz, który pozostał mu na pamiątkę odbytej w Thalamudzie służby w wojskach cesarza. Miecz ten leżał niedaleko ciała, upadłszy tam, gdzie wyleciał z ręki zabijanego.

Klemens widział stalowe, nabijane kolcami bransolety nad kopytami konia, dalej - długie, masywne nogi jeźdźca w strzemionach, potem jego opancerzone plecy i hełm z dwoma rogami po bokach. Na tle ognistego żywiołu jeździec i wierzchowiec stapiali się w jedną, fantastyczną sylwetkę, przypominającą hybrydę jeża i konia.

Rycerz w jednej ręce trzymał wielki okrwawiony topór o dwóch ostrzach, w drugiej - włócznię, na której grot nabijał właśnie odciętą głowę Hannesa Grossa.

Klemens przełknął głośno ślinę - to właśnie ten wojownik zabił jego rodziców! Zacisnął piąstki w gniewie, lecz cóż mógł zrobić? Zamarudził przy zbieraniu jagód i już z daleka spostrzegł łunę, zaś do jego uszu dobiegły przerażone krzyki kobiet i dzieci przemieszane z wrzaskami napastników. Dobiegł do skraju lasu w momencie, gdy ten zbrojny ciskał pochodnią w strzechę ich domku, na którego progu leżało okrwawione ciało.

Ciało ojca...

Musiał dostać cios w głowę, gdy wybiegał na zewnątrz.

Strach ścisnął serce Klemensa, gdy wojownik na koniu obrócił zakrytą hełmem twarz w jego kierunku, jakby węsząc obecność żywej istoty. Popatrzył chwilę, lecz na powrót zwrócił głowę w kierunku trupa i uniósł ozdobioną głową włócznię w górę, wydając przy tym zwycięski okrzyk. Zza licznych zasłon płomieni odpowiedziały mu inne.

Klemens jak zahipnotyzowany zapatrzył się w okrwawioną głowę, której twarz zastygła w grymasie krzyku. Przypomniał sobie, jak razem z Hansem i małym Gerardem zakradali się pod stajnię, aby słuchać o tym, jak Johannes opowiada innym gospodarzom o Thalamudzie, Kandarze i wielkim świecie...

Potem spojrzał w ogień, w miejsce, gdzie powinien być jego dom... Tam, gdzie leżał jego siennik, a w małej drewnianej skrzynce spoczywał jego skarb - trzej rycerze Morandora Mściciela, wyrzeźbieni z drewna przez przyjaciela ojca Halsa Zimmena. Tam, gdzie siadał przy dębowym stole, a matka kładła mu do miski kaszę z parującego garnka...

Mama...

Łzy rozpaczy napłynęły mu do oczu, usuwając z głowy dominujące uczucie strachu...

Zrozumiał, że już nigdy nic nie będzie takie jak dotąd.

Zrozumiał, że jego życie zakończy się tej nocy.

Zrozumiał, że powinien odejść godnie, mszcząc się za wszystko. Tylko jak? Co może zrobić mały chłopczyk naprzeciw uzbrojonej po zęby dzikiej watahy?!

Jeździec siedział na koniu, odwrócony do Klemensa plecami. Jego towarzysze także zaprzestali krążenia wokół wsi i z wysokości wierzchowców obserwowali pożogę, tworząc teraz jakby wielki krąg, którego centrum stanowiły płonące chaty. Ich zwycięskie krzyki umilkły.

Coś błysnęło na ziemi... Miecz!

Leżał jakieś dwa metry za rycerzem.

Klemens poczuł, jak serce bije mu niczym młot kowalski. Ale wiedział już, co chce zrobić..

Nieraz słuchał opowieści o bohaterach walczących samotnie z hordami wyznawców złych bogów. Nieraz rozmarzonym wzrokiem patrzył w gwiazdy, wyobrażając sob. że jest jednym z nich i wyrusza na wojnę, aby nieść wysoko sztandar Morandora, ojca rasy ludzkiej i wszystkich ziem Królestwa Talamudu. Nieraz z Hansem i Gerardem bawili się w łowców nagród. Kultystami złych bóstw były zające i jelonki, które gonili z krzykiem po lesie, z małymi gałązkami w zastępstwie mieczy.

Teraz leżał przed nim prawdziwy miecz.

I był prawdziwy wróg.

I była prawdziwa śmierć.

Rozejrzał się trwożliwie na boki - najbliższy zbrojny siedział kilkanaście metrów dalej w lewo. Drgnął, gdy „jego” zbrojny zeskoczył zwinnie z konia i wbił włócznię z upiorną ozdobą w ziemię przy ciele. Teraz Klemens widział jego szerokie, chronione przez naplecznik plecy.

Delikatnie zrobił krok do przodu, przecierając ręką zapocone od żaru i strachu czoło, a potem zapłakane oczka. Ostrożnie odsunął gałązki - najeźdźca ani drgnął.

Drugi krok, trzeci... Metr, dwa, trzy... Obejrzał się - tamten rycerz także zsiadł z konia i stał jak ten, wpatrzony w huczący żywioł.

Wiatr na moment zmienił kierunek, niosąc w stronę Klemensa deszcz iskier, a za nimi gryzący dym. Chłopiec nabrał powietrza w płuca i zamknął na moment oczy. Poczuł, jak ciepła, gryząca fala przetacza się przez niego, a gdy przeszła, otworzył powieki i odetchnął po cichu, lecz z ulgą...

Nic się nie zmieniło - zbrojni stali wciąż tak jak wcześniej. Do czułych uszu Klemensa dobiegł głos z hełmu, mówiący z szacunkiem coś w dziwnym języku. Modlili się...? Chyba...

Już!

Pochylił się ostrożnie, starając się być jak najciszej i podniósł miecz. Jedną ręką nie dałby rady, choć miecz nie był zbyt wielki. Ujął go oburącz, zaciskając zęby z wysiłku.

TERAZ!!!

Skoczył do przodu, niezdarnie celując szpicem w niewielki fragment zbroi wojownika, pomiędzy naplecznikiem a skórzanymi spodniami. Wróg zareagował błyskawicznie - odwrócił się, jednocześnie przesuwając lekko w bok. Ostrze ześlizgnęło się po pancerzu, a Klemens siłą rozpędu poleciał głową w przód, wywracając się na ciało bezgłowego Hannesa i wiedząc jedno, jeszcze pewniej niż do tej pory - jego życie za parę sekund się skończy...

Chyba zemdlał, gdyż potem nastąpiła długa chwila ciemności, krzyki, huk ognia, żar... Coś dźwignęło go z wielką siłą za podartą koszulinę do góry, a potem rzuciło na plecy, na ziemię.

Otworzył oczy, słysząc ochrypłe, złe głosy...

Stali nad nim kręgiem. Widział oczy błyskające na niego złowrogo z wnętrz rogatych, pełnych hełmów, czuł szpic długiego miecza spoczywający na gardle. Trzymał go jedyny z wojowników, który nie osłonił głowy hełmem. Miał długie, jasne włosy, spięte w koński ogon. Także był w inkrustowanym czaszkami napierśniku, także i jego ostrze splamione było krwią. Okrutna twarz uśmiechała się złośliwie, patrząc Klemensowi prosto w oczy. Koło jego lewego oka biegły dwie pionowe szramy, kończące się w połowie policzka.

- Żywcem go w ogień! - warknął jasnowłosy, przekrzykując huk wciąż szalejących płomieni. Nacisk ostrza przybrał na sile. Klemens przestał oddychać, bojąc się, że najmniejszy ruch sprowokuje wojownika do zabójczego pchnięcia. Strach sparaliżował go na nowo. Nie był nawet w stanie myśleć. Stał się bezwolnym obserwatorem, niczym kukła, z którą można zrobić to, co się żywnie podoba.

- Nie - tubalny, nieznoszący sprzeciwu głos wydobył się z wnętrza pełnego hełmu wojownika, na którego nieudolnie rzucił się chłopiec.

- Ubić! - warknął jeszcze raz jasnowłosy.

- Cofnij miecz, Goragh! - rozkazał tubalny głos. Jasnowłosy skrzywił się z niechęcią, lecz posłuchał i uniósł miecz wyżej. Klemens odważył się odetchnąć. - Jego krew nie nasyciłaby nawet umierającego komara. Nie jest on dla Pana Wojny godną ofiarą!

Pochylił się i złapał Klemensa za koszulę na piersiach. Podniósł go lekko w górę. Klemens zaczął szybko oddychać. Z wnętrza hełmu zdobionego małymi trupimi czaszkami wpatrywały się w niego purpurowe, nienawistne, przesiąknięte wyrafinowanym szaleństwem oczy. Wisiał w uchwycie opancerzonej ręki rycerza, przebierając bezsilnie nogami sporo nad ziemią. Żar i dym wciąż uderzały falami od tego, co niegdyś było wsią Drakdirf. Oczy miał pełne łez ze strachu i od gryzącego dymu.

- Gdy urośniesz - rycerz zwrócił się wprost do Klemensa - ja, Idimmu, przyjdę po twą krew i po twą duszę...

Cisnął Klemensa w krzaki, z których chłopiec przedtem obserwował zagładę. Klemens z krzykiem przeleciał kilka metrów, łamiąc je siłą rozpędu. Uderzył o ziemię jak worek kamieni i znieruchomiał.

Rycerze Wurthora, Boga Pożogi Wojennej, nie zadawszy sobie nawet trudu sprawdzenia, czy chłopiec przeżył, wsiedli na konie i ruszyli w dalszą drogę, zostawiając za sobą płonące zgliszcza...

CHMURNE NOCE

Rozdział I

Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz...

Ciemność zalegała miasteczko Wargendur, większość z niecałych pięciu setek mieszkańców już dawno spała. Przez brukowany plac rynku rzadko kiedy przemknął jakiś spóźniony przechodzień. Spali karczmarze, spali kupcy, spali w wynajętych izbach gospód podróżni. Większość z nich wstać miała skoro świt i udać się w dalszą drogę. Rzadko kiedy ktoś zatrzymywał się w Wargendurze na dłuższy czas. Ludzie albo podróżowali do położonego dzień jazdy na północ wielkiego miasta Voliv, albo wracali z niego, traktując niewielkie miasteczko jako pierwszy przystanek na drodze do ojczystych stron.

Nad ich bezpieczeństwem czuwała straż miejska, której czteroosobowy patrol wszedł właśnie w jedną z mniejszych uliczek, przyświecając sobie w drodze latarniami na długich kijach. Wargendur był spokojnym miejscem, choć leżącym niebezpiecznie blisko dzikiego, owianego ponurą sławą lasu Mor Alde na wschodzie. Większość wejść do domostw i kamienic skierowana była ku zachodowi, w stronę Wielkiego Traktu, spinającego ze sobą Voliv i dwudziestotysięczny Maldir. Konny pokonywał dystans między tymi miastami w pięć dni. Po drodze mógł skręcić trzeciego dnia w miasteczku Nurdur na wschód, wjeżdżając na Trakt Królewski prowadzący do stolicy Królestwa Talamudu, starożytnego, liczącego sobie niemal pół miliona mieszkańców miasta Thalamud. Las Mor Alde biegł wzdłuż obu traktów. Po południowej stronie Królewskiego znajdował się już Ler Alde.

Powróćmy do śpiącego Wargenduru...

Gdy strażnicy przemierzali uliczkę, południowe rogatki miasta opuściły cztery inne postacie; każda odziana w czarną pelerynę ze szczelnie nasuniętym na twarz kapturem. Szły w milczeniu, trzymając się na uboczu małej drogi prowadzącej do kilku okazałych budynków tuż za Wargendurem. Należały one do barona Wernera Nekke, tytularnego władcy miasta, szlachcica z dziada pradziada. Baron zasiadał w radzie miasta, mając do dyspozycji aż trzy głosy, co czyniło go zdolnym do zastopowania każdej niepodobającej się mu inicjatywy radnych. Lecz był on człowiekiem uczonym, przyczyniającym się w znacznej mierze do rozwoju Wargenduru, dlatego też niewielu miał wrogów w okolicy, zaś przyjaciół wielu.

Cztery postacie z pewnością nie należały do tych ostatnich. Gdy księżyc na moment wyłonił się zza chmur, oświetlił ich skryte dotąd w cieniach kapturów twarze. Byli to mężczyźni w różnym wieku. Pierwszy, na oko liczący sobie dwadzieścia parę lat, idący na czele milczącego pochodu, był miejscowym. Każdy mieszkaniec Wargenduru bez wahania wskazałby na niego jako na Hermana, syna bogatego kupca i wiceburmistrza zarazem - Vilfira Altera. Drugi i trzeci z uczestników tego tajemniczego marszu pozostaliby nierozpoznani. Starsi już, z pewnością ponad lat czterdzieści, przybyli do miasteczka przedwczoraj i zatrzymali się w jednej z gościnnych izb gospody Złamane Koło. Ostatni szedł Karl, trzydziestoletni syn miejscowego złotnika. Co chwila oglądał się nerwowo przez ramię. Tej nocy miał być czujką.

Do rezydencji barona doszli bez problemu, czując, jak serca biją im coraz szybciej z podniecenia - mieli dokonać śmiałego czynu zabicia Nekkego!

Autorem planu był Herman, który starannie przemyślał go wiele razy, nim zdecydował wprowadzić w życie. Baron był na razie bezdzietny, więc jego głosy przypadłyby Alterowi, co dałoby rodzinie kilka znacznych przywilejów i zwiększyło jej bogactwo. Herman błogosławił w duchu ten dzień, w którym przystąpił do czcicieli bogini Atirii. Kult ten był zakazany, a wszystko co zabronione, pociągało go szczególnie mocno. Motto wyznawców Bogini brzmiało: „Spiskuj, intryguj, rozsiewaj fałszywe informacje - czyń chaos, a on w zamian pomoże ci osiągnąć cel”.

Tak też zamierzał czynić Herman Alter. Przez zabicie barona chciał uzyskać korzyść dla ojca, a ponieważ wkrótce miał przejąć po nim interes i zaszczyty, obróciłyby się one na jego własny zysk.

Kult, choć działający w ukryciu i zbierający się w piwnicach volivskich domów, działał prężnie. Istniał w Talamudzie od wieków i od wieków siał zamęt, przez lata zbierając doświadczenie w jego wywoływaniu. Miał swoich zabójców, włamywaczy, podpalaczy, zbójników i piratów rzecznych. Atirię wyznawały zarówno ladacznice i złodzieje, jak i przedstawiciele ogólnie szanowanych zawodów.

Przysłani do Voliv zabójcy zwali się Ernst i Reihold. Nie zadawali zbyt wielu pytań. Przez pierwszy dzień zbadali teren operacji, drugiego mieli już gotowy plan akcji. Herman i Karl mieli iść z nimi, aby zobaczyć na własne oczy początek chaosu, jaki wybuchnie na kilka dni po zabójstwie. Mieli bowiem zamiar podrzucić jakąś charakterystyczną ozdobę z domu barona do rezydencji kupca Iltmana, największego rywala Altera w Wargendurze, a następnie Ernst i Reihold mieli zeznać straży miejskiej, że widzieli, jak w nocy ktoś szybko wracał do domu Iltmana. Plan był opracowany perfekcyjnie. Okna gospody Złamane Koło wychodziły wprost na dziedziniec domu kupca. A bezsenne noce zdarzają się każdemu...

Rezydencja barona otoczona była wysokim płotem z żelaznych prętów. Po sforsowaniu go wystarczyło przebiec spory trawnik, żeby znaleźć się już przy schodach do wielkiej sieni. Stojące na trawniku szerokie, kamienne klomby idealnie nadawały się do tego, aby skryć się za nimi w razie nadejścia straży barona. Jednak nie zamierzali wchodzić od frontu. Planowali wejść przez uchylone na parterze okno do wnętrza budynku i tam znaleźć drogę do komnat pana na Wargendurze.

Herman uniósł rękę. Stanęli przy płocie, próbując cokolwiek wypatrzyć w zgęstniałej zasłonie ciemności.

- Psów nie spuścili - rozległ się głośny szept Reiholda. - A i strażników nie widać. Dziwne to nieco...

- Pewnie obchód robią albo śpią w stróżówce - stwierdził lekceważąco Ernest. - Idziemy. Karl, ty zostajesz tutaj. Jakby co, zahukasz trzy razy jak sowa. Miej baczenie na wszystko, bo dobrze mi z moją głową i nie mam zamiaru oddawać jej pod topór kata.

Syn złotnika skinął głową. Następnie złączył ze sobą dłonie i zacisnął zęby, gdy Reihold oparł na nich ciężki but. Szybki, zręczny ruch i zabójca bezszelestnie przesadził nad ostrymi zakończeniami prętów, lądując cicho na trawie. Przykucnął i nasłuchiwał chwilę.

- Pusto, za mną!

Za chwilę obok niego znalazł się Herman, a po nim płot pokonał Ernst. Dla pewności odczekali jeszcze chwilę.

Trzej mężczyźni ruszyli powoli, delikatnie stawiając kroki, aby ich obecności nie zdradziła jakaś gałązka albo zapomniane przez ogrodnika narzędzia. Przesuwali się wolno między klombami i już niemal pokonali trawnik, gdy nagle coś głośno trzasnęło. Równocześnie drzwi sieni otwarły się z hukiem i wybiegli przez nie strażnicy z jasno płonącymi pochodniami w dłoniach.

- Poddajcie się! Jesteście otoczeni!

Błyskawicznie zza klombów wyłonili się kusznicy. Naciągnięte bełty mierzyły prosto w zamarłą trójkę zakapturzonych postaci. Herman wydał jęk przerażenia. Ktoś musiał ich zdradzić! Ale kto?!

- Podnieście ręce! - zakomenderował krótko ostrzyżony, rudowłosy kapitan straży, zbliżający się wraz ze swymi ludźmi do spiskowców. W dłoniach żołnierzy lśniły obnażone miecze. - Kto będzie stawiał opór, zostanie zabity! Aresztuję was w imieniu prawa!

Prawo!

Reihold nienawidził tego słowa!

Krzyknął dziko i rzucił się w tył, próbując beznadziejnej ucieczki. Przesadził jeden klomb, przebiegł po drugim, po drodze częstując jednego z kuszników kopniakiem w twarz. Strzelec wydał zduszony okrzyk i padł na plecy, krwawiąc obficie ze złamanego nosa, cięciwa kuszy jęknęła, bełt poleciał w ciemne niebo.

Wciąż nie mogący otrząsnąć się z zaskoczenia Ernst i Herman zostali na miejscu..

- Nie strzelać! - krzyknęła mocnym głosem jakaś postać. Mężczyzna ten nie był dotąd widoczny, gdyż szedł za strażnikami. - Żywy więcej wart! W świetle rzucanym przez pochodnie ukazał się człowiek w wieku około dwudziestu pięciu lat. Ubrany był na czarno, poza zasięgiem światła pewnie nikt by go nie wypatrzył tej pochmurnej nocy. Rysy twarzy miał ostre, ciemnobrązowe pukle włosów opadały mu na ramiona.

Błyskawicznie puścił się za Reiholdem, który dobiegł już do płotu.

- Uciekaj! - krzyknął zabójca do czujki, równocześnie wyjmując spod peleryny krótki miecz. - Uciekaj, sły...

Księżyc na moment wyłonił się zza chmur i Reihold ujrzał, że Karl stoi z założonymi rękoma i uśmiecha się złośliwie. To on zdradził!

- Parszywcu! - Ręka Reiholda błyskawicznie znalazła drogę pomiędzy prętami ogrodzenia, brudne ostrze skoczyło jak żądło osy ku sercu Karla. Syn złotnika wykazał się jednak refleksem - odskoczył w tył, poza zasięg broni. Kultysta splunął za nim i obrócił się do nadbiegającego mężczyzny. Tamten też miał miecz w dłoni.

- Chaos! - zakrzyknął Reihold i ciął, lecz jego wróg był o wiele szybszy. Potężnym ciosem wybił czcicielowi Atirii broń z dłoni, a nim mieczyk z cichym brzęknięciem odbił się od prętów i upadł na trawę, szpic broni odzianego na czarno człowieka dotknął już gardła Reiholda.

- Pod... poddaję się - wyszeptał zabójca, czując nacisk stali na grdykę.

- I dobrze - syknął obcy. - Podnieś ręce.

Reihold posłusznie wypełnił rozkaz.

- Żyw? - dobiegł do nich zdyszany kapitan.

- Żyw, ale zaraz w portki narobi - uśmiechnął się złośliwie obcy. - Bierzcie go do więzienia, bo zapaskudzi trawnik baronowi.

Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz...

Ciemność zalegała całe miasteczko Wargendur, większość z niecałych pięciu setek mieszkańców już dawno spała. Spali też snem wiecznym zmarli na położonym nieco na wschód od miasta cmentarzu. Nocne wiatry kołysały łagodnie źdźbłami traw na ich grobach, szepcząc wieści z dalekich krain, które odwiedziły za dnia.

Ludzie w Talamudzie wierzyli, że po śmierci dusza udaje się na sąd do Pani Sadii, która ocenia czyny dokonane za życia przez zmarłego. Surowa Pani szczególnie patrzyła na dwa aspekty - przestrzeganie ustanowionych przez jej boskiego kuzyna Morandora praw oraz miłosierdzia, którego nauczał Leomund, jego brat. Ta Trójca czczona była w Talamudzie od wieków i nikt nie wyobrażał sobie, aby mogło być inaczej.

Jeśli Pani Sadia uznała duszę za prawą i miłosierną, zezwalała jej na wejście do Królestwa Światła. Tam żyć miała wraz z innymi pozytywnie osądzonymi w wiecznym pokoju i szczęściu, co dzień stykając się z obydwoma bogami. Sadia cały czas była zajęta - każdego dnia umierali ludzie, każdego dnia trzeba było dokonywać nad nimi sądu. Dopiero w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości, u kresu dziejów, zabraknie dusz do sądzenia. Znaczyć to będzie, że świat się skończył. Sadia jako ostatnia wejdzie do królestwa, zamykając za sobą jego bramy. Tak nauczali jej kapłani, zwani Żałobnikami, którzy zajmowali się wszelkimi ceremoniami pogrzebowymi w Talamudzie i mieli pod swą opieką wszystkie cmentarze na jego rozległym terytorium.

Która zaś dusza nie przejdzie pomyślnie sądu, zostanie uznana za niegodną Światła i zepchnięta zostanie do Otchłani Lodowych Czeluści, gdzie błąkać się będzie jako bezrozumny, wiecznie głodny i zmarznięty cień, pokutując przez całą wieczność.

Cóż jednak z ludźmi, którzy wyrażali wątpliwość w istnienie sądu? Albo, co gorsza, odwracali się od Trójcy i serce swe oddawali demonom, które czcili jako bogów?

Te dusze nie podlegały jurysdykcji Sadii, bowiem przy przystępowaniu do zakazanych, mrocznych kultów wyrzekały się specjalną przysięgą prawa do Królestwa Światła. Każdy kult miał swoje wyobrażenia życia po śmierci.

Wyznawcy Wurthora, bożka wojny i boju, wierzyli w Hargaraz, do którego trafiać miały dusze najlepszych wojowników, aby tam szykować się na Czas Ostatecznej Bitwy. Nadto wojowniczy kultyści twierdzili, że dnia pewnego świat zadrży, a w wielu jego miejscach otwarte zostaną bramy do Hargarazu, poprzez które na świat spadną najlepsze oddziały Wurthora. Wybrańcy jego stanowić będą dowodzone przez potężne demony armie, których wodzem naczelnym będzie sam przeklęty bóg. Zacznie się wtedy bitwa, która zmieni świat w morze krwi i ognia, a pośród ruin wybrani przez Wurthora zadawać będą śmierć wszystkiemu, co żywe.

Dusze czcicieli Arina Lubieżnika, bożka rozkoszy, trafiać miały do Pałacu Żądz, gdzie mogły dowolnie przebierać w ciałach, decydując, w których chcą się ucieleśniać. Następnie w jego salach (których ponoć jest nieskończenie wiele) kopulować mogły i zaspokajać swe żądze po wsze czasy.

Przykłady można by mnożyć, gdyż kultów było wiele. Byli jednak ludzie, którzy nie mieli żadnych wyobrażeń o życiu po śmierci. Mówiąc dokładniej - nie wierzyli w żadne przedstawiane zarówno przez zakazane kulty, jak i oficjalną religię królestwa. Starali się dociec, co naprawdę dzieje się z duszą po śmierci, a równocześnie badali też, czy z jej zimnych objęć można powrócić do ciepła życia?

Ludzi tych zwano nekromantami. Uprawiali oni specjalny rodzaj magii, polegający na próbach wskrzeszania zmarłych za pomocą Mocy. Wywoływali też duchy i upiory, ponoć potrafili rozmawiać z widmami i cieniami. Próbowali dowiedzieć się od nich, jak można uniknąć wiecznego snu śmierci, a swą wiedzę spisywali w księgach, które uważane były za najcenniejsze skarby. Celem nekromancji było przezwyciężenie śmierci i osiągnięcie nieśmiertelności. Jednak im bardziej śmiałe były eksperymenty i większa wiedza nekromanty, tym mniej przypominał on człowieka. Igraszki ze śmiercią wyciskały piętno na jego ciele i umyśle.

Nekromanci mieli swą hierarchię. Najniżej stali Panowie Cieni - początkujący w magicznej sztuce uczniowie. Potrafili jedynie przyzywać duchy i na krótkie chwile wskrzeszać szkielety. Stopień wyżej od nich stali Animatorzy. Ci zdolni już byli wskrzeszać ciała i kości na dłuższy czas. Sterowali nimi za pomocą umysłu, wykorzystując nieraz ożywieńców jako służących bądź eskortę w niebezpiecznych eskapadach. Wiedza na tym poziomie była już zaawansowana. Kto ukończył ten etap edukacji, stawał się Wskrzesicielem. Niewielu osiągało ten poziom bez popadnięcia w jakiś rodzaj szaleństwa. Wyżej od nich stali tylko Panowie Dusz. Był jeszcze jeden, najwyższy stopień wtajemniczenia, lecz owiany legendą i tajemnicą. Nekromantów takich zwano Liczami. Być może, sami byli już podobni zgniłym trupom i przez to łatwiej im było zgłębiać mroczną sztukę. I podobno nie imała ich się broń. Według legend żyć mieli tysiące lat, ukryci w porośniętych trawą kurhanach, gdzie trwali na granicy życia i śmierci.

Oczywiście wszystkie eksperymenty z magią nekromantyczną były zakazane i karane śmiercią. Kapłani Morandora i Leomunda wiedzieli, że przywoływanie dusz zmarłych zaburza wiarę w pośmiertny sąd Sadii, dlatego też tępili je za pomocą wszystkich dostępnych środków.

Młoda kobieta, która w chmurną noc wybrała się na wargendurski cmentarz, wiedziała o tym. Lecz miała to za nic.

Ciemność skrywała jej postać, niemożliwe byłoby tej nocy zobaczenie jej twarzy. Za dnia jednak ujrzeć by można, że ma dwadzieścia parę lat, dumne rysy i ostrzyżone równo przy ramionach ciemne włosy. Z wyglądu nie różniła się niczym od dziesiątek podobnych kobiet. Jednak jej umysł poznał już, co potrafi Moc, a jej usta próbowały wymawiać skomplikowane, zakazane zaklęcia. Nauczył ją ich mentor i kochanek zarazem, który sam był Wskrzesicielem.

Ona dopiero rok temu zaczęła swą przygodę z nekromancją. Na złość swej rodzinie i całemu światu. Nie dopuszczała do siebie myśli, iż może zostać schwytana. Któż by zresztą mógł ją tej nocy zauważyć?

Ubrana była po męsku, w spodnie, bluzę i wysokie buty. Na co dzień nosiła suknie w niebieskich kolorach, do których to barw czuła słabość. Okryła się peleryną, pod którą dzierżyła małą łopatkę. Oprócz niej ekwipunkiem początkującej nekromantki były skórzany woreczek i ostry nóż. Po chwili błądzenia znalazła świeżo usypany grób. Zmarłego chłopa chowano tu dzisiaj, ziemia była jeszcze mokra i miękka. Z lubością wciągnęła do płuc jej aromat. Potem pochyliła się i zaczęła kopać. Praca szła jej szybko, obok grobu rósł coraz większy kopczyk ziemi. Potrzeba było ledwie kilku minut, aby dębowa trumna została odsłonięta. Kobieta spociła się solidnie podczas pracy. Otarła wierzchem dłoni pot z czoła, a potem uniosła wieko.

Zmarły był starym człowiekiem, liczył sobie zapewne ponad sześćdziesiąt lat. Mógł w związku z tym mieć wiele do powiedzenia. Nawet po śmierci. Nie liczyła na jakieś rewelacyjne informacje, wezwanie jego ducha miało być dla niej jedynie praktycznym ćwiczeniem.

Twarz w momencie śmierci zastygła z zaciśniętymi ustami. Musiała użyć siły, aby rozewrzeć szczękę. Wprawnym ruchem uchwyciła obrzmiały język zmarłego i odcięła go nożem. Schowała organ do woreczka. Rozejrzała się czujnie, ale na cmentarzu było nadal cicho i spokojnie. Wiatr wzmógł się, zaszumiały drzewa.

Po chwili kobieta znikła z cmentarza. Nie zatroszczyła się o zamknięcie otwartej trumny i przysypanie jej ziemią. Jeszcze tej nocy chciała dokonać eksperymentu.

Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz...

Czekali na nią cały dzień, bezpiecznie oddaleni od celu swej wyprawy w takiej odległości, aby nie wyczuły ich węchem wioskowe psy. Północna część Mor Alde porośnięta była gęsto drzewami o szerokich pniach, pomiędzy którymi rozciągało się imperium wysokich zarośli. Idealne miejsce na kryjówkę. Wiedzieli o tym zaczajeni, wiedzieli i ci we wsi.

Żyli tu już od dwudziestu lat. Nikt o nich nie widział. Wędrowali czasem do Voliv, pokonując niebezpieczną knieję, szli czasem w góry Dehedor, widoczne z wierzchołków wysokich drzew. W wielkim mieście kupowali żywność i narzędzia, góry zapewniały im mięso, choć niosły ze sobą spore ryzyko. Żyło tam wiele dzikich bestii, chodzących zarówno na czterech, jak i na dwóch nogach. Oprócz nich czaili się tam zbójnicy i pospolici przestępcy. W dolinach były także wsie podległe władcom niezależnych zameczków. Byli nimi przeważnie zubożali szlachcice, utrzymujący w ryzach swych poddanych za pomocą niewielkich garnizonów wojsk najemnych. W Mor Alde nie było lepiej. Ukryte przed oczyma świata kwitły w najlepsze osady napadających podróżnych na traktach banitów. Gdzieniegdzie czciciele zakazanych bóstw zbierali się na swoje ceremonie. Grasowały tu drapieżne wilki i dziki.

Sześciu ludzi, którzy wreszcie doczekali się nocy, pochodziło z różnych stron świata. Trzej z nich urodzili się w Talamudzie. Dwaj w krainach południa, niezależnych miastach-państwach. Ostatni wywodził się z krain północy, leżących za górami Dehedror. Wszystkich połączył jeden człowiek, wybraniec Pani Rozkładu. Nazywali go Ojcem, choć początkowo on sam kazał mówić na siebie po prostu Dagar. Jednak stworzył ich na nowo, objawił prawdę tkwiącą w zgniliźnie i rozkładzie. Nauczył wierzyć w zwycięstwo zepsucia nad życiem, traktować wszelkie formy witalności jako niewarte uwagi, przemijające niczym deszcz. Dagar wyuczył ich modlitw i pieśni ku czci Madiar, Pani, Która Czeka. Dzięki niemu zaczęli nowe życie. Po jakimś czasie przyzwyczaił się do tytułu Ojca, zaakceptował go i zaczął zwać ich „synami”.

Teraz dotarli do celu swej świętej misji, do wsi, która miała zostać zniszczona, a jej mieszkańcy wybici do nogi. Szczególnie zależało im na jednym chłopcu w wieku lat jedenastu. Jego śmierć miała być ukoronowaniem wyprawy. Dlatego też dzieci miały umrzeć pierwsze. Było to zresztą łatwe do wykonania.

Jak co dzień od dwudziestu lat wszyscy dorośli zbierali się w okrągłej, niskiej świątyni stojącej pośrodku wsi. Tam na igraszkach miłosnych schodził im czas do rana. Na zewnątrz zostawali jedynie dwaj lub trzej strażnicy. Glimmar niecierpliwie podrzucał obusieczne toporzysko, inni także nie mogli doczekać się sygnału do ataku. Wszyscy zakuci byli w pancerze - ciężkie napierśniki, szerokie naramienniki i nagolenniki oraz mocne, skórzane buty, na które naszyto metalowe blaszki. Pełne, rogate hełmy osłaniały ich głowy, świat widzieli przez wąskie na szerokość palca szpary. Dłonie okrywały im rękawice wykonane z dziesiątków splecionych ze sobą stalowych kółek. Pod zbroją nosili przegniłe spodnie i bluzy bez rękawów. Nie zdejmowali ich nigdy, lęgły się w nich wszy i pasożyty, smród bijący od niemytych miesiącami ciał zwabiał za dnia roje much. Wojownicy Rozkładu, jak zwali ich inni czciciele Madiar. Byli zbrojnym ramieniem kultu.

Przywędrowali tutaj z zachodu. Maszerowali kilkanaście długich dni, zatrzymując się na wypoczynek dopiero o północy, a wyruszając skoro świt. Ojciec przez pierwsze dni szedł wraz z nimi. Jednak starcza słabość dawała mu się we znaki. Został o kilka dni drogi stąd, czekając na triumfalny powrót swych „synów”.

Nie mieli zamiaru go zawieść!

Glimmar podniósł dłoń do góry i ruszył szybkim krokiem. Następni za nim. Przy każdym ruchu ocierające się o siebie elementy pancerzy wydawały metaliczny chrzęst, ale teraz już nie musieli się kryć.

Dwaj pierwsi wpadli pomiędzy chaty i kopniakami wywalali drzwi, dwaj inni wpadali do środka, aby zabić każdą napotkaną osobę. Rozległ się przerażony krzyk jakiejś dziewczynki. Urwał się nagle, gdy ostrze topora rozpołowiło z wielką siłą jej czaszkę. Trysnął mózg, pierwsza ofiara, pierwsza krew.

Glimmar z Edgarem rzucili się na strażników. Zaskoczeni mężczyźni nie zdążyli wszcząć alarmu – padli w momencie bez głów, na nic zdały się okrywające ich ciała kolczugi. Psy uciekły, czując zapach Wojowników Rozkładu. Ci zaś pobiegli do świątyni. Zza drewnianych ścian dochodziły ich uszu dźwięki fletu i jęki rozkoszy. Poprzez szpary w drewnianych deskach dochodziły ich nozdrzy ciężkie opary kadzidła. Zwyczaje we wsi nie zmieniły się. Glimmar znał je dobrze - żył tu ponad pięć lat.

W ciemnościach pochmurnej nocy zadawali śmierć wszystkim dzieciom w osadzie. Było ich dwanaścioro, w wieku od lat trzech do czternastu. Zabili bez litości wszystkie. Trzeba było teraz zająć się dorosłymi, a potem zidentyfikować ciało chłopca, którego szukali. Znieśli wszystkie małe trupy w jedno miejsce, potem wyszukali w chatach pochodnie, skrzesali ogień i podpalili pokryty strzechą dach świątyni.

Kopulujący ludzie dopiero po kilku minutach odczuli dym. Rzucili się bez ładu i składu do szerokich, dwuskrzydłych drzwi, otwierających się na zewnątrz, lecz tu spotkało ich drugie zaskoczenie tej nocy. Były zamknięte. Wojownicy Rozkładu podparli je wyniesionymi z chat stołami, a ponieważ świątynia nie miała okien, tamci w środku mieli odciętą drogę ucieczki.

Jednak strach i desperacja dodały im nieprawdopodobnych sił. Drzwi zaczęły trzeszczeć pod naporem przerażonych ludzi, histeryczne, przerażone krzyki mieszały się z hukiem ognia. Glimmar i jego ludzie przygotowali się do walki. Wrota runęły, stoły poleciały na bok. Kilkoro półnagich oraz całkiem nagich mężczyzn i kobiet wypadło na zewnątrz, krztusząc się od dymu. Powitały ich brudne ostrza toporów. Następni także nie zorientowali się od razu, o co chodzi, i również przypłacili to życiem. Z kolejnymi nie było już tak łatwo. Wielu zdołało umknąć przed ciosami, niektórzy porwali za prowizoryczną broń i rozgorzała nierówna walka na tle zmienionej w wielkie ognisko świątyni.

Jednak ludzie ze wsi nie mieli szans.

Po kwadransie skonała ostatnia kobieta, której topór Edgara przetrącił kręgosłup. Pożar rozświetlił noc. Wojownicy Rozkładu podpalili inne chaty. Nie bacząc na żar, chodzili pomiędzy ścianami ognia, kopiąc trupy, aby upewnić się, czy nie ma pośród nich kogoś żywego.

Glimmar zbliżył się właśnie do zwłok kobiety bez głowy, leżących z szeroko rozrzuconymi ramionami. Zdawało mu się, że coś pod nią drgnęło. Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści topora i pochylił się. Schwycił zabitą za dłoń i uniósł do góry.

Wtedy mały chłopiec, który skrył się pod trupem, wyskoczył jak zając z nory i popędził w ciemny las.

Glimmar znał się trochę na Mocy. Jak inni ludzie, u których pobudzono pokłady tkwiącej w ich mózgach siły psychicznej, mógł ujrzeć aurę kogoś, kto posiadał spory jej zasób. Objawiało się to jako lekka poświata wokół głowy. Ojciec miał ją silną, inni znani mu kapłani Madiar nieco słabszą, lecz aura tego, który uciekał, była silniejsza niż ich wszystkich razem wziętych.

To był cel ich wyprawy.

- Za nim! - ryknął, przekrzykując huk ognia i puścił się biegiem za uciekinierem.

Rozdział II

Obudził się na dwie godziny przed południem.

Zamrugał oczyma, aby rozbudzić się do końca, usiadł na łóżku, przeciągnął aż zatrzeszczały kości. Za oknem lekko mżyło, dzień zapowiadał się paskudnie, lecz on miał dobry humor. Mógł spodziewać się sowitej nagrody za uratowanie życia barona Nekke. Oczywiście, podzieli się nią z kapitanem straży, który przygotował całą zasadzkę. To, co zostanie, wystarczy na kilka tygodni spokojnego życia.

W ubierającym się do wyjścia dobrze zbudowanym mężczyźnie nikt nie byłby w stanie rozpoznać małego chłopca, który patrzył na zagładę swej wsi, zwanej Drakdirf.

Od pamiętnej nocy minęło dwanaście lat.

Dziwnie potoczyło się życie Klemensa, jednak zawsze związane było z walką. Nic więc dziwnego, iż obrał sobie zawód łowcy nagród. Niebezpieczny, lecz popłatny. Chodziło mu jednak o coś więcej niż tylko o pieniądze. Chwytając przestępców i kultystów, chronił w jakiś sposób niewinne dzieci, takie jak on sam niegdyś. Każdy ujęty rzezimieszek był szansą na to, że życie jakiegoś niewinnego człowieka nie skończy się nagle i niespodziewanie od ciosu nożem czy toporem, a jego potomstwo nie zostanie sierotami.

Wiedział wiele o mrocznych kultach, więcej, niż wymagał jego zawód. Miał bowiem dobrego nauczyciela fachu, jednego z najlepszych łowców nagród w historii Królestwa Talamudu, Erdicha Zannusaima. Erdich może dlatego właśnie był najlepszy, że oprócz wprawy w posługiwaniu się mieczem posiadł gruntowną wiedzę o zakazanych bogach i wiedział, jak podchodzić do ich czcicieli. Aż dziw, że nie oszalał od tego, co wiedział.

Schodząc po schodach do sali jadalnej, Klemens przerwał rozmyślania. Musiał skorzystać z wychodka, a potem coś zjeść. Następnie miał udać się do ratusza, gdzie rada miejska miała „podjąć odpowiednie do zaistniałych zdarzeń kroki” - jak rzekł wczorajszej nocy baron Nekke. Potem chciał rzucić okiem na schwytanych w nocy więźniów. Może uda się wydobyć od nich jakieś cenne informacje?

Jowialny karczmarz powitał go gromkim głosem i zaraz uwinął się z posiłkiem. Plotki rozchodzą się szybko, wiedziano już, że Klemens ujął czterech spiskowców, a smaczku sprawie dodawał fakt, że jednym z nich był syn wiceburmistrza. Gdy Klemens wrócił, na stole stały już trzy talerze z ciepłą strawą, wielka pajda chleba i spory kufel z piwem. Wszystko na koszt gospody. Oprócz łowcy nagród w sali było jeszcze kilka osób, ale nie zwracał na nie uwagi, choć szeptały o nim, wskazując go palcami mniej lub bardziej dyskretnie.

Po posiłku udał się do stajni, gdzie wygłaskał za uchem swego kasztanka, a potem ruszył do ratusza.

Równo w południe wszedł po schodach. Nie zabrał ze sobą żadnej broni, nie zatrzymywano go więc. W wielkim hallu już czekał na niego rudowłosy Morandir Linger, kapitan straży. Przywitali się serdecznie. Wspólne niebezpieczeństwo zbliża ludzi, nawet, jeśli znają się jeden dzień.

- Baron przybył już godzinę temu - poinformował Klemensa. - Podobno w świetnym humorze. I nie tylko on. W sali narad zebrali się wszyscy rajcy. Czekają jeszcze na Altera, wiesz, ojca Hermana.

- Wie już?

- Oczywiście. W nocy posłałem do niego dwóch ludzi z tą niezbyt ciekawą wieścią. Hmm... - podkręcił wąsa. - Podobno załamał się. Chciał iść do więzienia, ale w końcu zemdlał z nerwów. Nie wiem, w jakim jest teraz stanie, pewne jest, że w tym mieście nie ma już czego szukać.

- Prawo to prawo - stwierdził Klemens obojętnie. - Ojciec płaci za głupotę syna, syn często płaci za błędy ojca.

- Karla też zamknąłem. Tak na wszelki wypadek.

- Obiecałem mu wolność! - oburzył się Klemens.

- I owszem, będzie wolny - uspokoił go kapitan. - Jednak musi zostać osądzony za udział w spisku. Niech się sam tłumaczy. Co cię on zresztą obchodzi?

Klemens otwierał usta, aby coś odpowiedzieć, gdy podszedł do nich chudy człowieczek, ratuszowy skryba.

- Rada miasta zaprasza panów - wskazał schody prowadzące na piętro i sam ruszył przodem.

Poprowadził ich do sporej rozmiarów sali, gdzie za podłużnym, pokrytym czerwonym suknem stołem zasiadały cztery osoby. Ściany obwieszone były ozdobnymi tarczami i wspaniałymi porożami jeleni. Na ścianie za stołem wisiał wielki herb miasta. Po szybach trzech okien w południowej ścianie spływały strugi deszczu. W sali było nieco ciemnawo, więc na początku obrad zapalono świece w kilku srebrnych, wypolerowanych na wysoki połysk świecznikach.

Klemens spojrzał kolejno na członków rady miasta. Na lewym końcu stołu miejsce było puste. Tam zapewne zasiadał Alter, tuż obok mężczyzny sporej tuszy i z wielką ciemnoblond brodą, którego głowę okrywał czepiec. Był to Wilfrid Galder, najwyższy rangą w mieście kapłan Leomunda. Zwano go bratem Galderem, co świadczyło, że stoi w połowie hierarchii kultu. Odziany był w szarą szatę, ozdobioną szmaragdową broszą w kształcie pochodni, symbol Leomunda w aspekcie Nauczyciela.

Po jego lewicy zasiadał sam baron Nekke, mężczyzna liczący sobie lat trzydzieści siedem, o kręconych włosach i nieco pyzatej twarzy, odziany w pyszny, czarny jak najgłębsza noc surdut, z którym ostro kontrastowała śnieżnobiała koszula. Na jego szyi pobrzękiwał złoty łańcuch z godłem miasta.

Przy baronie zasiadał kapłan Morandora Obrońcy, Borig Deragen. Nie wyglądał na swoje czterdzieści lat. Miał poważną twarz, orli nos, ciemne, krótkie włosy. Ubrany był w szatę koloru czarnego, na szyi nosił symbol Obrońcy - miecz za tarczą. Klemens czcił Morandora w aspekcie Mściciela, którego symbolem był sam miecz. Taki właśnie naszyjnik krył pod kaftanem. Prezent od Erdicha.

Ostatnim rajcą był nieco ospowaty kupiec Iltman. Nie ukrywał swej radości z faktu, iż wreszcie pozbył się swego odwiecznego rywala, Altera. Nie spodobał się on Klemensowi od pierwszego wejrzenia. Szare włosy, blada cera i jasnoniebieskie oczy czyniły go podobnym do upiora. W dodatku efekt ten potęgowały lśniące, białe zęby.

- Ach, oto i nasi bohaterowie! - Nekke jako jedyny powstał na ich powitanie. Klasnął w dłonie i chudy człowieczek z lekkim sapaniem postawił na wprost stołu dwa krzesła z wysokimi oparciami, które dotąd stały przed salą. - Lingera znamy doskonale, sami mianowaliśmy go kapitanem, jak widać z pożytkiem. Ten człowiek zaś to...

- Klemens Kleiler - przedstawił się łowca, skinąwszy lekko głową. - Łowca nagród z zawodu i powołania.

- Kleiler... - brat Galder poskubał w zamyśleniu brodę. - Znam skądś to nazwisko. Chyba z Voliv... Powiedzcie mi, dobry człowieku, czy nie jest ono szlacheckie?

- Owszem jest, ale nie w tym przypadku. Właściwie to BYŁO nazwisko szlacheckie.

- Nie rozumiem - pokręcił głową Galder.

- Zawile mówicie, panie Klemensie - do rozmowy włączył się Nekke. - Też niewiele pojąłem. Czyby wasza rodzina utraciła tytuł?

- Gertruda Kleiler i Jorge byli moimi przybranymi rodzicami. Rodzina wyrzekła się jej, gdy związała się z nim - wyjaśnił Klemens. - Uznali, że gladiator to zbyt niski stan, nawet jak dla damy. Wynieśli się więc z Voliv do Thalamudu i zaczęli tam nowe życie.

- Pamiętam - skinął głową milczący dotąd Deragen. - Przez parę tygodni plotkowało się o tym w Voliv. Cóż, mam nadzieję, że żyje im się dobrze. Pamiętam bowiem Jorga z Areny...

- Zmarli oboje w czasie epidemii ospy sześć lat temu - przerwał mu łowca. - A ja wstąpiłem na służbę do Erdicha Zannusaima.

Rajcy skinęli z uznaniem głowami. Zannusaima znano w całym Talamudzie. Dwadzieścia lat w zawodzie, ponad setka zdobytych nagród, dziesiątki uratowanych istnień ludzkich, kilku znacznych wrogów pokonanych w walce lub podstępem. Jego sława sięgała daleko, nic więc dziwnego, że słyszano o nim i w Wargendurze.

Do sali wszedł służący z tacą, na której stały kielichy z winem. Linger i Klemens wzięli po jednym. Nim padły dalsze pytania o życie łowcy, do sali wszedł powoli zgarbiony, siwowłosy człowiek.

Na jego widok nawet Iltman otworzył usta ze zdumienia. Dotąd znali Vilfira Altera jako pełnego energii, krzepkiego i nieco rubasznego kupca o czarnych włosach. Ostatnia noc zmieniła go w pochylonego, przygniecionego ciężarem życia starca.

Uwadze Klemensa nie umknął fakt, iż Nekke uśmiechnął się na ten widok samymi kącikami ust.

- Siadajcie na swoim miejscu, Alter - odezwał się urzędowo. - Właśnie mieliśmy zaczynać.

Starzec bez słowa skinął głową. Podszedł do swego krzesła wolno, ze wzrokiem wbitym w posadzkę.

- A i dlatego też wezwaliśmy pana Lingera i pana Kleilera - kontynuował baron. - Znasz prawo, Vilfirze, wiesz, jakie konsekwencje poniesiesz za swego syna?

- Wiem - odparł głucho, zaciskając pięści tak mocno, że aż zbielały mu kostki palców.

Tuż za nim do sali wśliznął się chudy skryba z inkaustem i kilkoma czystymi kartami papieru.

- Zaczynamy. Więc, panie Klemensie - Nekke zwrócił się do łowcy nagród - powiedzcie mi, jak dowiedzieliście się, że Herman, syn obecnego tu wiceburmistrza Altera - podkreślił, bawiąc się poniżeniem kupca - planuje zamach na moje życie?

- Siedziałem w gospodzie Popas, gdzie stanąłem w drodze na południe - zaczął Klemens. - Zapytałem gospodarza, czy w tym mieście łowca nagród znajdzie jakie zajęcie. Nie macie tu Gildii Łowców, więc nie miałem się skąd tego dowiedzieć. Ten pokiwał głową i powiedział: „Dzięki bogom, mamy tu spokój”. Zamówiłem strawę i zasiadłem przy stole. Po chwili przysiadł się do mnie jakiś człowiek, który pił piwo przy barze. To był Karl. Powiedział mi, że robota dla łowcy by się znalazła, ale nie ma co pytać tego grubasa, bo du... hmm.. zadka z karczmy nie rusza i pojęcia nie ma, co się dookoła dzieje. Zainteresowało mnie to, więc pociągnąłem go za język. Opowiedział mi, że odkrył spisek dybiący na życie barona Nekke...

- Ponoć sam brał w nim udział - wtrącił Deragen.

- Owszem, brał - potwierdził Klemens. - Ale, jak mówił, przestraszył się, bo inicjator spisku powiedział mu w sekrecie, że przystąpił do czcicieli bogini chaosu...

- Bez nazw, wiemy, o jaką przeklętą demonicę chodzi - znów przerwał mu Deragen, zaś Galder zakreślił palcem w powietrzu koło - symbol Tarczy Mornadora - aby złe moce nie przybyły wezwane jej imieniem.

- ... więc zaproponował mi, że wyda mi ich, ale w zamian za to chce, aby darowano mu udział. Zgodziłem się, poszedłem do kapitana straży Morandira Lingera i razem opracowaliśmy zasadzkę. Karl dotrzymał słowa, schwytaliśmy całą trójkę. Dwóch zabójców przyjechało tu z Voliv. I tyle...

- Tak... - Baron splótł dłonie i westchnął ciężko. - Kogo Karl wskazał jako organizatora zamachu i czciciela... wiemy, niestety, czego?

- Wskazał na Hermana Altera.

Vilfir jęknął cicho.

- Oczywiście, spytamy go, czy przyznaje się do zarzutu, choć sprawa jest przesądzona - zabrał głos Deragen. Jako kapłan Morandora znał się doskonale na prawie. Morandor był bowiem czczony jako Obrońca i Mściciel, lecz jego pierwszym przydomkiem był Prawodawca. Swe prawa nadał pierwszym ludziom w Talamudzie, w tak odległych czasach - choć ciężko było sobie wyobrazić - gdy kraina ta była jedną wielką puszczą. - Zabójcy z Voliv także będą mieli wiele do opowiadania. Jeśli ktokolwiek z tej trójki nie zechce mówić, zajmie się nimi Heinrig.

- Tutejszy oprawca - szepnął Linger łowcy.

- Herman okrył hańbą cały ród Alterów - kontynuował przemowę Deragen. - Vilfir przez lata pełnił godnie obowiązki wiceburmistrza i pod tym względem nie mamy mu nic do zarzucenia. Ale nie może ich nadal pełnić ktoś, kogo syn czci zakazane, plugawe bóstwo. Takie jest prawo. Vilfir Alter posiada dwa głosy w radzie. Zgodnie z wszelkimi prawami musimy odbyć dwa głosowania. Pierwsze - czy pozbawić go urzędu...

Ilten uśmiechnął się nad wyraz złośliwie.

- ... drugie - jak rozdzielić głosy po nim. Ach, jeszcze trzecie - kto będzie nowym wiceburmistrzem. Przypominam, że wiąże się to z otrzymywaniem dwudziestej części wpływów z podatków. Zarówno ja, jak i brat Galder jesteśmy osobami duchownymi i nie możemy pełnić tej funkcji, więc jedynym kandydatem będzie pan Ilten.

Wyblakła twarz pojaśniała w dumnym uśmiechu.

- Czy mogę coś powiedzieć? - odezwał się cicho Alter. Zapadło przyzwalające milczenie, które bardzo ucieszyło notującego bez przerwy skrybę.

- Mówcie, Vilfirze - zezwolił łaskawie baron.

- Mój syn... - zaczął kupiec - ...mój syn dał się omamić jakimiś czarami. To dobry chłopak, nieco narwany i głupi, ale ja nie wierzę, aby sam z siebie oddawał cześć zakazanym bogom. Nie wierzę - powtórzył. - Ktoś go zmusił albo ten cały Karl wciągnął go w to wszystko, bo ten... - wskazał oskarżycielko palcem na Iltmana, który (choć wydawało się to niemożliwe) pobladł jeszcze bardziej – ... go przekupił! A może sam to wszystko uknuł? Iltmana zatkało na moment, ale zaraz blade lica poczerwieniały.

- Kłamstwo! - wykrzyknął, zrywając się z krzesła. - Broni swego przeklętego bachora, bo... bo... bo nie ma co powiedzieć na jego obronę!

- Łżesz, psie przeklęty! - Oblicze Vilfira również poczerwieniało. Zerwał się i zaczął obrzucać obelgami swojego interlokutora, który również nie pozostał mu dłużny. Siedzący przy pieniaczach kapłani próbowali przemówić im do rozsądku, lecz niewiele to pomagało. Tylko Nekke siedział niewzruszony, z wężowym uśmieszkiem na twarzy, jakby upajał się sytuacją.

W końcu rąbnął pięścią w stół, aż podskoczyły kielichy z winem. Ustawiony dla Vilfira przewrócił się, wino pociekło po suknie.

- Cisza! - ryknął Nekke z taką siłą, że Klemens aż podskoczył. Nie podejrzewał, że baron może zdobyć się na taki władczy ton. Podziałało.

Oponenci opadli na krzesła jak rażeni piorunem, zasiedli także kapłani. Skryba znów ujął w dłoń pióro, które odłożył, gdy zaczęła się kłótnia.

- Rozpoczynamy pierwsze głosowanie - zarządził baron. - Borigu, czyń swą powinność.

Kapłan Morandora Obrońcy odchrząknął.

- Zgodnie z prawem przy głosowaniu muszą być trzeźwi świadkowie, więc będą nimi obecni tu kapitan straży miejskiej Linger, Klemens Kleiler, łowca nagród, i... jak się nazywacie, żołnierzu? - zwrócił się do człowieka, który stanął przed chwilą na progu sali, lecz widząc kłótnię, nie mógł zdecydować się, czy wejść do środka, czy też nie.

- Kaltin, kapłanie - wyprężył się strażnik. - Wybaczcie, że ośmielam się przeszkadzać, lecz mam ważną sprawę do kapitana Lingera, z komendantury mnie przysłano od ka...

- Po głosowaniu! - warknął ostro Nekke, widząc, że kapitan wstaje. - Na razie stawajcie Kaltin pod ścianą i patrzcie. Podpiszecie się później.

Głos zabrał ponownie Deragen.

- Więc przypomnę jeszcze, że Vilfir Alter wciąż jest radnym i może głosować. Dysponuje on dwoma głosami. My, duchowni, po jednym, pan Iltman także. Kto jest za usunięciem wiceburmistrza Vilfira Altera z urzędu?

Cztery ręce uniosły się górę. Vilfir wykazał się godnością i podniósł dłoń, za byli też baron, Iltman i Deragen, a jedyna ręka, która pozostała bez ruchu, należała do brata Galdera.

- Sprawa przesądzona - mruknął Nekke. - Dziwna jest wasza postawa, bracie... - zwrócił się do mężczyzny sporej tuszy.

- Leomund uczy przed wszystkim miłosierdzia - westchnął kapłan. - Poza tym i tak wiedziałem, że pan Vilfir nie ma szans, chciałem więc go pocieszyć choćby w ten sposób.

- Dziękuję wam, bracie - skinął mu głową Alter. - Ale teraz nic tu już po mnie. Sam wiem, kiedy odejść. Żegnam...

Wstał i wolno wyszedł z sali. Ilten już nie mógł doczekać się drugiego głosowania. Ze zniecierpliwienia zatarł nerwowym ruchem dłonie.

- A teraz zagłosujemy, czy pan Ilten stanie się nowym wiceburmistrzem - zarządził po chwili ciszy Deragen. - Potem musimy zastanowić się, kogo przyjąć do rady na wakujące miejsce. Do rzeczy. Każdy, kto jest za wyborem pana Iltena na wiceburmistrza - proszę podnieść rękę w górę.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.