Wzlot Persopolis . Cykl Expanse. Tom 7 - James S.A. Corey - ebook

Wzlot Persopolis . Cykl Expanse. Tom 7 ebook

James S.A. Corey

4,5

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Wzlot Persepolis to siódma część bestselerowej serii Expanse.

Na tysiącu połączonych siecią wrót gwiazd zasiedlonych przez ludzką ekspansję, nowe kolonie starają się znaleźć własną drogę. Wszystkie planety balansują na granicy między zapaścią a cudem, zaś załoga starzejącego się okrętu Rosynant ma pełne ręce roboty przy utrzymywaniu delikatnego pokoju.

W olbrzymiej przestrzeni między Ziemia a Jowiszem planety wewnętrzne i Pas zawiązały ostrożny i niepewny sojusz, wciąż nawiedzany przez upiory historii i uprzedzeń. Tym czasem na utraconym świecie Lakonii ukryty wróg ma nową wizję dla całej ludzkości... i siły, by ją narzucić.

Nowe technologie ścierają się ze starymi i dzieje ludzkich konfliktów wracają do antycznego wzoru wojny i podboju. Jednak natura ludzka nie jest jedynym wrogiem, a uwalniane siły mają swoją cenę. Cenę, która zmieni kształt ludzkości – oraz Rosynanta – w nieoczekiwany sposób i już na zawsze...

Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse i na jej podstawie nakręcono popularny serial telewizyjny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 766

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (423 oceny)
258
126
33
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
m4ximus13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
rimsky

Z braku laku…

jestem zawiedxiony.jak powtarzalny jest format ksiazek z tej serii.problem rozwiniecie magiczna pmoc i happy end
00
termometr24

Nie oderwiesz się od lektury

Sztos
00
EmiliaJan

Dobrze spędzony czas

Kolejna mocna pozycja w serii.
00
Torhifi

Nie oderwiesz się od lektury

Jedyny minus za przewidywalność fabuły.
00

Popularność



Kolekcje



Tytuł oryginału: Persepolis Rising: Book 7 of the Expanse

Copyright © 2017 by James S. A. Corey Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Iwona Sośnicka Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Cieśliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Wydanie II ISBN 978-83-66409-72-9

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp. z o. o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 22 733 50 10 www.dressler.com.pl

Dla drShank.

Prolog    Cortazár

Minęło prawie trzydzieści lat, od kiedy Paolo Cortazár przeleciał przez wrota Lakonii ze zbuntowaną flotą. Wystarczająco dużo czasu, by zbudować namiastkę cywilizacji, miasto, stworzyć kulturę. Wystarczająco dużo czasu, by mógł potwierdzić, że obcy inżynierowie zaprojektowali protomolekuły jako budowniczych mostów. Rozrzucili je pośród gwiazd jak nasiona, by wchłaniały napotkane życie organiczne i tworzyły pierścienie wrót do kieszonkowego wszechświata, ogniwa między światami. Do czasu ich śmierci powolna strefa z jej pierścieniami była centralnym punktem imperium, wykraczającym poza ramy ludzkiego pojmowania rzeczywistości. Teraz znowu tak będzie. Drobny mechanizm, który budował mosty wychodzące poza lokalność, zmienił wszystko dla całej ludzkości.

Choć Paola w zasadzie nie obchodziła cała ludzkość. Dla niego fakt istnienia protomolekuły i udostępnianych przez nią technologii był wszechogarniający. Zmieniał nie tylko kształt otaczającego go wszechświata, lecz także wpłynął na jego życie osobiste i zawodowe. Na dziesięciolecia stał się jego jedyną obsesją. Podczas kłótni, która zakończyła ich związek, jego ostatni chłopak oskarżył go, że wręcz kocha protomolekułę.

W zasadzie Paolo nie mógł temu zaprzeczyć. Minęło tyle czasu, od kiedy czuł coś zbliżonego do miłości względem innego człowieka, że stracił już kontekst do oceny tego, co można zakwalifikować jako miłość. Studiowanie protomolekuły i niezliczonych, wywodzących się z niej działów wiedzy naukowej pochłaniało większość jego czasu i uwagi. Zrozumienie sposobów, w jakie oddziaływała na inne artefakty i technologie obcych, było zadaniem na pokolenia. Nie przepraszał za swoje zaangażowanie. Maleńka, cudowna drobina tak pełna ukrytych informacji była niczym nieustannie rozkwitający pączek. Była piękna w sposób, w jaki nie mogło być piękne nic innego. Jego kochanek nie potrafił tego zaakceptować i w końcu, patrząc na to z perspektywy czasu, rozpad ich związku był nieunikniony. Paolo tęsknił za nim w dość abstrakcyjny sposób. Tak jak mógłby tęsknić za parą wygodnych butów.

Jego czas i uwagę pochłaniało tyle cudownych spraw.

Na ekranie przed nim koronka węglowa rozrastała się i rozwijała w złożone, przeplatane wzory. We właściwych warunkach środowiskowych i odpowiednim ośrodku wzrostu protomolekuła domyślnie tworzyła właśnie takie struktury przestrzenne. Utworzony w ten sposób materiał był lżejszy niż taka sama objętość włókien węglowych i miał większą wytrzymałość na rozciąganie niż grafen. Komisja technologii Lakońskiej Rady Wojskowej poprosiła go o zbadanie możliwości wykorzystania materiału w pancerzach piechoty. Co było wyzwaniem inżynieryjnym ze względu na fakt, że siatka miała skłonność do trwałego wiązania się z ludzką skórą. Ale to w niczym nie ujmowało jej urody.

Paolo zmodyfikował czułość wiązki elektronowej i nachylił się do monitora, przyglądając się, jak protomolekuła wychwytuje wolne atomy węgla i sprawnie wplata je w siatkę, jakby była dzieckiem skupionym na zabawie.

– Doktorze Cortazár – zabrzmiał głos.

Paolo odpowiedział burknięciem i machnięciem ręki znaczącym we wszystkich językach idź sobie, jestem zajęty.

– Doktorze Cortazár – nie ustępował głos za plecami.

Paolo oderwał wzrok od ekranu i odwrócił się. Zobaczył osobę o niezidentyfikowanej płci, bardzo jasnej cerze, ubraną w fartuch laboratoryjny, trzymającą duży terminal ręczny. Spróbował przypomnieć sobie imię postaci. Caton? Canton? Cantor? Jakoś tak. Jeden z licznych techników laboratoryjnych. O ile Paolo pamiętał, nawet dość kompetentny, ale ośmielił mu się przeszkodzić, więc będzie musiał wyciągnąć konsekwencje. Nerwowy wyraz twarzy osoby imieniem Caton/Cantor/Canton sugerował, że zdaje sobie sprawę z tego faktu.

– Dyrektor poprosił mnie o przypomnienie panu – wyjaśnił, zanim Paolo zdążył się odezwać – że ma pan zaplanowane spotkanie. Z – głos technika przycichł prawie do szeptu – nim. Z Nim.

Technik nie miał (czy też nie miała) na myśli dyrektora. Był tylko jeden On.

Paolo wyłączył ekran i upewnił się, że system monitorowania wszystko rejestruje, a potem wstał.

– Tak, oczywiście – potwierdził. A potem, ponieważ ostatnio się starał, dodał: – Dziękuję. Cantor?

– Caton – odpowiedział technik z widoczną ulgą.

– Oczywiście. Przekaż dyrektorowi, że już idę.

– Mam panu towarzyszyć, doktorze – wyjawił Caton, stukając w ekran terminala ręcznego, jakby był to element jakiejś listy.

– Oczywiście. – Paolo zdjął z wieszaka przy drzwiach swój fartuch i wyszedł.

Laboratorium bioinżynerii i nanoinformatyki Uniwersytetu Lakonii było największą placówką badawczą na planecie. Możliwe, że największą w całej przestrzeni zajmowanej przez ludzkość. Kampus uniwersytecki rozciągał się na powierzchni prawie czterdziestu hektarów na przedmieściach stolicy Lakonii, a jego laboratorium obejmowało prawie ćwierć tego terenu. Jak wszystko na planecie, było o rzędy wielkości większe niż było to potrzebne dla zajmujących je obecnie ludzi. Zbudowano je z myślą o przyszłości. Dla tych wszystkich, którzy przyjdą później.

Paolo maszerował energicznie po żwirowej ścieżce, po drodze sprawdzając odczyty z ekranu na przedramieniu. Caton biegł za nim truchcikiem.

– Doktorze – odezwał się technik, wskazując w przeciwną stronę – przygotowałem dla pana wózek. Jest na parkingu C.

– Przyprowadź go pod Stodołę. Muszę tam jeszcze coś zrobić.

Caton wahał się chwilę, zawieszony między bezpośrednim rozkazem wydanym przez Paola a odpowiedzialnością bycia jego opiekunem.

– Tak, doktorze – odpowiedział w końcu i pobiegł w przeciwną stronę.

Idąc, Paolo przejrzał listę swoich zadań na dzisiaj, by się upewnić, że nie zapomniał o niczym, a potem zsunął rękaw w dół, zasłaniając monitor, i spojrzał w górę. Dzień był bardzo ładny. Nad jego głową rozciągało się jasnobłękitne niebo z nielicznymi kłębkami białych chmur. Dało się zobaczyć olbrzymią kratownicę orbitalnej platformy konstrukcyjnej, z mnóstwem długich ramion i pustej przestrzeni pomiędzy nimi, podobnej do unoszącego się w kosmosie gigantycznego oligonukleotydu.

Łagodny wiatr niósł delikatną woń spalonego plastiku, związaną z uwalnianiem przez miejscowy odpowiednik grzybów tego, co uchodziło tu za zarodniki. Bryza pochylała długie łodygi psich gwizdków rosnących wzdłuż ścieżki. Trzymające się roślin świntuchy – zajmujące z grubsza tę samą niszę ekologiczną, co świerszcze, wykazujące nawet kilka podobieństw morfologicznych – syczały na niego, gdy za bardzo się do nich zbliżał. Nie miał pojęcia, dlaczego zielsko nazwano psimi gwizdkami. Według niego wyglądały bardziej jak bazie. Jeszcze mniej sensu miało nazywanie świntuchem odpowiednika owada, który wyglądał jak świerszcz o czterech kończynach. Wydawało się, że proces nadawania nazw miejscowej florze i faunie nie opiera się na żadnych podstawach naukowych. Ludzie po prostu przypisywali różne nazwy do poszczególnych rzeczy i w końcu wyrabiał się konsensus. Bardzo go to irytowało.

Stodoła różniła się od pozostałych budynków laboratorium. Polecił, aby jej ściany wzniesiono z jednolitych płyt wytrzymałego pancerza, zespawanych hermetycznie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, co nadawało jej wygląd ciemnej, metalicznej kostki o boku dwudziestu pięciu metrów. Przed jedynym wejściem do budynku stało na straży czterech żołnierzy w lekkich pancerzach i z bronią automatyczną.

– Doktorze Cortazár – przywitał go jeden z nich, wyciągając rękę w uniwersalnym geście zatrzymaj się.

Paolo wyciągnął spod koszuli identyfikator na smyczy i podał strażnikowi, który włożył go do czytnika. Następnie dotknął czujnikiem skóry na nadgarstku Paola.

– Miły dzień – odezwał się uprzejmie strażnik, gdy urządzenie dokonywało porównania identyfikatora Paola z pomiarami fizycznymi oraz jego unikalnym zestawem białek.

– Uroczy – zgodził się Paolo.

Urządzenie dźwiękowo potwierdziło, że Paolo Cortazár faktycznie jest osobą z identyfiaktora: prezesem Uniwersytetu Lakonii i kierownikiem laboratorium badań egzobiologicznych. Strażnicy znali go, ale rytuał był ważny z wielu powodów. Drzwi się rozsunęły i wojskowi rozstąpili się na boki.

– Miłego dnia, doktorze.

– Wzajemnie – odpowiedział Paolo, wchodząc do śluzy bezpieczeństwa.

Jedna ze ścian zasyczała, uderzając w niego powietrzem z dziesiątków dysz. Czujniki na przeciwległej ścianie szukały obecności materiałów wybuchowych i zakaźnych. A może nawet złych zamiarów.

Po chwili syk ustał i otworzyły się wewnętrzne drzwi śluzy. Dopiero wtedy Paolo usłyszał jęki.

Stodoła, nazywana tak przez wszystkich pomimo braku oficjalnej nazwy w jakiejkolwiek dokumentacji, nie bez powodu była budynkiem o drugich najlepszych zabezpieczeniach na Lakonii. Tu właśnie Paolo trzymał swoje mleczne stado.

Nazwa narodziła się podczas wczesnej kłótni z jego byłym kochankiem. Miała to być obelga, ale okazała się zgrabną analogią. Wewnątrz Stodoły resztę swojej egzystencji przeżywali ludzie i zwierzęta, wszyscy celowo zakażeni protomolekułą. Gdy nanotechnologia obcych przejmowała ich komórki i zaczynała się namnażać, personel Paola mógł spuszczać płyny z ich ciał i odfiltrowywać krytyczne cząstki z macierzy tkankowej. Po zużyciu ciał wszelkie pozostałe płyny można było spalić bez utraty czegoś cennego. Znajdowały się tu dwadzieścia cztery zagrody, ale obecnie zajętych było tylko siedem. Kiedyś, gdy zwiększy się liczba ludności, łatwiej będzie o obiekty laboratoryjne.

Wielkie dzieła Lakonii opierały się na komunikacji z bazą technologiczną, którą pozostawiła po sobie dawno wymarła cywilizacja. Protomolekuły nie zaprojektowano jako uniwersalnego interfejsu sterowania, ale technologia obcych miała w sobie modułowość, która pozwalała jej funkcjonować w sposób często wystarczający do wymaganych zadań. Paolo odpowiadał za dostarczanie wymaganych aktywnych próbek. Między innymi za to.

Po drodze do swojego biura, które znajdowało się na tyłach budynku, zatrzymał się na pomoście nad jedną z zagród. Wewnątrz ciasnej, ograniczonej metalowymi ścianami przestrzeni kręciło się sześć osób we wczesnych stadiach zakażenia. Wciąż znajdowali się w fazie pseudogorączki krwotocznej, którą technicy nazywali rzygaczami. Nie potrafili niczego poza poruszaniem się chwiejnym krokiem i okazjonalnymi atakami gwałtownych wymiotów. Protomolekuła tak właśnie pilnowała szybkiego rozprzestrzeniania się zakażenia. Po usunięciu ciał z tego miejsca każdy centymetr metalowych ścian i podłogi zostanie wypalony, by zniszczyć wszelkie pozostałości biologiczne.

W dotychczasowej historii laboratorium doszło do tylko jednego niezamierzonego zakażenia i Paolo zamierzał dopilnować, by tak pozostało.

Doktor Ochida, kierownik Stodoły i zastępca Paola, dostrzegł go z drugiej strony zagród i ruszył mu na powitanie.

– Paolo – powiedział, klepiąc go w ramię w przyjacielskim powitaniu. – W samą porę. Przed godziną zakończyliśmy wyciąganie kultur komórek macierzystych i przygotowujemy zastrzyki.

– Znam tego człowieka – odezwał się Paolo, wskazując na zarośniętego, muskularnego mężczyznę w zagrodzie.

– Hm? Ach. Tak, chyba był jednym ze strażników. W dokumentach przyjęcia widniała informacja o „zaniedbaniu obowiązków”. Może przyłapali go na spaniu na służbie?

– Testowałeś ich? – zapytał Paolo.

Tak naprawdę wcale nie obchodził go zarośnięty mężczyzna w zagrodzie i odpowiedź Ochidy całkowicie zaspokoiła jego ciekawość.

Ochida potrzebował chwili na zorientowanie się, że wrócili do pierwotnego tematu.

– Och, tak. Trzy razy przetestowałem próbki pod kątem czystości. Osobiście.

– Idę stąd wprost do budynku rządowego – poinformował Paolo, obracając się, by spojrzeć Ochidzie w oczy.

Jego asystent wiedział, o co pyta.

– Rozumiem. Zastrzyki dokładnie spełniają zadane przez ciebie parametry.

Obaj wiedzieli, kto zostanie umieszczony w Stodole, jeśli coś pójdzie nie tak. Byli cenni, ale też podlegali prawu. Wszyscy mu podlegali. To właśnie znaczyła Lakonia.

– Doskonale – powiedział Paolo, posyłając Ochidzie nieszczery przyjazny uśmiech. – Wezmę je.

Ochida machnął do kogoś w kącie pomieszczenia i techniczka podbiegła, niosąc srebrną metalową walizkę. Podała ją Paolowi, a potem się oddaliła.

– Coś jeszcze? – zapytał Ochida.

– Zaczynam widzieć pewien wzrost – przyznał Paolo, wskazując na ostrogę kostną wystającą z kręgosłupa kudłatego mężczyzny.

– Tak – zgodził się Ochida. – Są prawie gotowi.

* * *

Pracując z Winstonem Duartem, Paolo odkrył w nim wiele cech, które wzbudzały jego podziw. Wysoki konsul był inteligentny, potrafił pojmować dogłębnie bardzo złożone tematy, a jednak decyzje podejmował starannie i po głębokich przemyśleniach. Duarte cenił rady innych, ale po zebraniu informacji był stanowczy i zdecydowany. Potrafił być charyzmatyczny i ciepły, a przy tym nie sprawiał wrażenia fałszywego czy nieszczerego.

Jednak Paolo przede wszystkim szanował jego całkowity brak pretensjonalności. Wielu mniejszych ludzi, mając władzę absolutnego dyktatora wojskowego całej planety, otoczyłoby się pompą i wyszukanymi pałacami. Duarte zamiast tego zbudował Budynek Rządowy Lakonii. Była to olbrzymia kamienna budowla, wznosząca się nad stolicą, a jednocześnie, mimo monumentalnych rozmiarów, sprawiająca wrażenie ciepłej, nie zastraszającej. Jakby cała jej solidność i rozmiary miały po prostu pomieścić ważne prace i rozwiązania istotnych problemów, a nie nadawać wielkość jej rezydentom.

Caton i Paolo jechali małym wózkiem szeroką ulicą prowadzącą do głównego wejścia budynku. Poza nimi nie było tu innych osób i pojazdów. Ulica kończyła się kamienną ścianą, wąską bramą i budką strażniczą. Paolo wysiadł z wózka, biorąc ze sobą metalową walizkę.

– Nie musisz na mnie czekać – zwrócił się do Catona.

Technik nie odezwał się od czasu zabrania go sprzed Stodoły i wydawał się zadowolony ze zwolnienia.

– Tak, doktorze. Proszę zadzwonić, jeśli...

Ale Paolo już się oddalał.

Idąc, usłyszał elektryczny jęk pojazdu.

Wąska brama otworzyła się przed nim i dwóch żołnierzy opuściło swoje stanowiska, bez słowa podążając po jego bokach. Ci nie byli w lekkich pancerzach jak wartownicy stojący na straży na uniwersytecie. Mieli na sobie zwiększające siłę pancerze wspomagane, zbudowane z kompozytowych płyt, z zamontowanymi różnymi rodzajami uzbrojenia. Skafandry miały granatowy kolor flagi Lakonii, a ozdobiono je identycznymi parami stylizowanych skrzydeł. Sądził, że mają symbolizować feniksa, ale równie dobrze mógł to być jakiś drapieżnik. Przyjemny kolor sprawiał, że pokryte nim zabójcze maszyny zdawały się nie na miejscu. Ich kroki na kamiennym dziedzińcu i delikatny szum silników pancerzy wspomaganych były jedynymi dźwiękami towarzyszącymi mu w drodze do drzwi Budynku Rządowego.

Przy wejściu strażnicy zatrzymali go, a potem rozstąpili się na boki. Paolo wyobrażał sobie, że czuje dotyk promieni rentgenowskich i fal milimetrowych odbijających się od jego skanowanego od stóp do głów ciała.

– Wysoki konsul czeka na pana w skrzydle medycznym – odezwał się jeden z nich po dłuższej chwili, a potem odwrócili się i wszyscy odmaszerowali.

* * *

– Technicznie rzecz biorąc, tak. Sny ustały – przyznał Duarte, gdy Paolo wprowadzał w żyłę na jego przedramieniu igłę wenflonu. Z doświadczenia wiedział, że Duarte odwraca własną uwagę, by nie patrzeć w dół, na wbijane igły. Urocze było to, że najpotężniejszy człowiek we wszechświecie wciąż czuł się trochę nieswojo, gdy chodziło o igły.

– Doprawdy? – zapytał Paolo. Pytanie wcale nie było niedbałe. Działania niepożądane niezwykle eksperymentalnych zabiegów, które przechodził Duarte, były czymś, co wymagało uważnego śledzenia. – Jak dawno temu?

Duarte westchnął i zamknął oczy. Albo zaczynały działać podawane dożylnie środki znieczulające, albo próbował przypomnieć sobie dokładną datę. A może i to, i to.

– Ostatni zdarzył się jedenaście dni temu.

– Jest pan pewien?

– Tak – potwierdził Duarte z uśmiechem, nie otwierając oczu. – Jestem pewien. Właśnie wtedy ostatni raz spałem.

Paolo prawie puścił wężyk linii kroplówki, który podłączał do wenflonu.

– Nie spał pan od jedenastu dni?

Duarte w końcu otworzył oczy.

– W ogóle nie czułem zmęczenia. Wręcz przeciwnie. Każdego dnia mam więcej energii i czuję się zdrowszy niż dzień wcześniej. Jestem pewien, że to skutek uboczny procedur.

Paolo przytaknął, choć czegoś takiego się nie spodziewał. Poczuł w brzuchu bolesny skurcz niepokoju. Skoro występowały tak ekstremalne skutki uboczne, to co jeszcze ich czekało? Prosił Duartego, by zaczekał na zebranie większej liczby danych, ale ten domagał się dalszych postępów, więc jak mógł mu odmówić?

– Widzę ten wyraz twojej twarzy, stary przyjacielu – powiedział Duarte, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Nie musisz się martwić. Sam uważnie to monitoruję. Gdyby coś wyglądało podejrzanie, wezwałbym cię tydzień temu. Ale czuję się fantastycznie, nie dochodzi do nagromadzenia toksyn zmęczenia i badanie krwi twierdzi, że nie rozwija się psychoza. A dzięki temu wszystkiemu mam teraz codziennie osiem dodatkowych godzin na pracę. Nie mógłbym być szczęśliwszy.

– Oczywiście – odpowiedział Paolo. Zakończył podpinanie worka kroplówki z porcją zmodyfikowanych przez protomolekułę ludzkich komórek macierzystych. Duarte sapnął cicho, gdy do jego żyły dotarł chłodny płyn. – Ale proszę pamiętać o przesyłaniu mi tego typu informacji, nawet jeśli będzie się wydawać, że nie stanowią problemu. Modele zwierzęce nigdy nie są doskonałe, a jest pan pierwszą osobą, która przechodzi tę procedurę. Śledzenie skutków jest niezwykle ważne dla...

– Obiecuję – wszedł mu w słowo Duarte. – Jestem całkowicie pewien, że twoje laboratorium działa dokładnie tak, jak powinno. Ale dopilnuję, żeby mój osobisty lekarz przesyłał ci wszystkie codzienne notatki.

– Dziękuję, wysoki konsulu – odpowiedział Paolo. – Pobiorę też krew i dam ją do analizy moim pracownikom. Tak na wszelki wypadek.

– Czego tylko potrzebujesz – zgodził się Duarte. – Ale jak długo jesteśmy sami, proszę, nie tytułuj mnie „wysokim konsulem”. Wystarczy Winston. – Głos Duartego zrobił się niewyraźny i Paolo nie miał już wątpliwości, że zaczynają działać środki uspokajające. – Chcę, żebyśmy wszyscy pracowali razem.

– Współpracujemy. Ale ciało potrzebuje mózgu. Przewodnictwa, prawda? – odpowiedział Paolo.

Odczekał na opróżnienie worka kroplówki, użył wenflonu do pobrania małej próbki krwi Duartego, umieścił ją w metalowej walizce i cicho zajął się skanowaniem całego ciała. Procedura zaczęła prowadzić do pojawienia się w ciele Duartego niewielkiej liczby nowych narządów zaprojektowanych przez najlepszych fizjologów eksperymentalnych na planecie i zaimplementowanych z wykorzystaniem lekcji zdobytych przez studiowanie niekończącego się rozkwitu protomolekuły. Jednak wciąż było tak wiele rzeczy, które mogły się nie udać, a śledzenie postępów zmian u Duartego było najważniejszym aspektem pracy Paola. Pomimo ciepła wysokiego konsula i okazywanej przez niego szczerej przyjaźni, gdyby przywódcy Lakonii coś się stało, bardzo szybko doszłoby do jego egzekucji. Powiązanie bezpieczeństwa Paola z własnym było sposobem Duartego na zagwarantowanie sobie pełnego zaangażowania naukowca. Obaj to rozumieli i nie kryła się za tym żadna zła wola. Śmierć Paola nie byłaby tak do końca karą, lecz po prostu wyraźnym środkiem zniechęcającym do dopuszczenia do zgonu pacjenta.

W zakresie relacji międzyludzkich ta była zapewne najbardziej szczera, w jaką Paolo kiedykolwiek był zaangażowany.

– Zdajesz sobie sprawę, Winston, że to będzie bardzo długi proces. Mogą pojawić się zaburzenia na tyle drobne, że nie ujawnią się przez całe lata. Dziesięciolecia.

– Stulecia – dopowiedział, przytakując. – Proces nie jest doskonały, wiem. Ale robimy, co musimy. I nie, stary przyjacielu. Przykro mi, ale nie zmieniłem zdania.

Paolo zaczął się zastanawiać, czy zdolność czytania w myślach była kolejnym nieoczekiwanym skutkiem ubocznym procedury. Gdyby tak... cóż, byłoby ciekawie.

– Nie sugerowałem, że...

– Że ty też powinieneś się poddać procedurze? – zapytał Duarte. – Oczywiście, że tego właśnie chciałeś. I powinieneś to zasugerować. Zaprezentuj swoje najlepsze argumenty. Nie sądzę, żebym dał się przekonać, ale bardzo bym się ucieszył, gdyby ci się to udało.

Paolo popatrzył na swoje dłonie, unikając spojrzenia Duartego. Wyzwanie byłoby dla niego dużo łatwiejsze. Melancholia w głosie mężczyzny była niepokojąca w sposób, którego nie potrafił zrozumieć.

– Wiesz, co jest ironiczne? – rzucił Duarte. – Zawsze odrzucałem koncepcję wielkich ludzi. Wiarę, że ludzka historia kształtowana jest przez pojedyncze osoby, a nie przez szerokie siły społeczne. To romantyczna wizja, ale... – Niedbale machnął ręką, jakby mieszał mgłę. – Trendy demograficzne. Cykle ekonomiczne. Postęp technologiczny. To wszystko czynniki predykcyjne, prognozy dużo potężniejsze od możliwości jakiejkolwiek pojedynczej osoby. A jednak, proszę, oto ja. Wiesz, zabrałbym cię ze sobą, gdybym tylko mógł. Ale ten wybór nie należy do mnie, tylko do historii.

– Historia powinna to przemyśleć – skomentował Paolo.

Duarte się zaśmiał.

– Różnica między zero i jeden to coś na granicy cudu, ale tego cudu nie da się powielić. Jeśli zrobi się z tego dwa, trzy albo setkę, powstanie po prostu kolejna oligarchia. Trwały czynnik nierówności, prowadzący do wojen, które właśnie próbujemy wyeliminować.

Paolo wydał z siebie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.

– Najlepszymi władcami w dziejach byli królowie i cesarze – powiedział Duarte. – Byli też najgorszymi. Król-filozof może osiągnąć za swego życia bardzo wiele, ale wszystko to może zaprzepaścić jego wnuk.

Duarte sapnął, gdy Paolo wyciągał mu z ręki wenflon. Nie musiał zakrywać rany opatrunkiem, otwór zasklepił się, zanim zdążyła z niego wypłynąć choćby kropla krwi. Nie powstał nawet strupek.

– Jeśli chcesz stworzyć trwały, stabilny porządek społeczny – stwierdził Duarte – nieśmiertelny może być tylko jeden człowiek.

Rozdział pierwszy    Drummer

Pierścień mieszkalny stacji transferowej w punkcie Lagrange’a 5 miał średnicę trzykrotnie większą od tego, w którym Drummer mieszkała na Tycho pół życia temu. STL-5 mieściła biura w liczbie równoważnej małemu miastu i wszystkie miały takie same ściany ze sztucznego marmuru i łagodne oświetlenie pełnozakresowe jak w kwaterze, którą jej przydzielono, takie same łóżka z prycz przeciążeniowych i prysznice. W powietrzu nieustannie unosiła się woń związków terpenu, jakby stacja była największą chryzantemą wszechświata. Kopuła w centrum stacji mieściła stanowiska dokowe dla statków i magazyny tak liczne i przestronne, że zapełnienie ich pozostawiłoby Ziemię pustą jak wyciśnięta bańka. Wszystkie te stanowiska i magazyny stały na razie puste, ale od jutra to się zmieni. STL-5 zostanie uruchomiona i nawet pomimo całego zmęczenia i irytacji, jaką wywoływał w Drummer fakt, że została ściągnięta przez pół Układu na coś, co w gruncie rzeczy sprowadzało się do ceremonii przecięcia wstęgi, czuła też podniecenie. Po trzech dziesięcioleciach zmagań Matka Ziemia znowu przyjmowała gości.

Planeta jarzyła się na ekranie, ze zwojami białych chmur i przebłyskami wciąż zielonkawych mórz w dole. Przez tarczę chmur powoli przesuwała się linia pomiędzy oświetloną i nieoświetloną częścią planety, ciągnąc za sobą koc ciemności i świateł miast. Wokół niej unosiły się statki floty Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej, kropki ciemności pływające w oceanie powietrza. Drummer nigdy nie zleciała w dół tej studni, a teraz, zgodnie z warunkami porozumienia podpisanego przez nią w imieniu Związku, nigdy już tego nie zrobi. I dobrze. I bez tego czasem miała problemy z kolanami. Choć w zakresie obiektów do podziwiania trudno było znaleźć coś ładniejszego od Ziemi. Ludzkość zrobiła, co mogła, żeby solidnie dokopać temu powoli kręcącemu się jajku. Przeludnienie, nadmierna eksploatacja zasobów, zaburzenie równowagi oceanicznej i atmosferycznej, a potem trzy uderzenia meteorów, z których każde doprowadziłoby do wyginięcia dinozaurów. A jednak wciąż tu była, jak żołnierka. Pełna blizn, złamań, zniekształcona, odbudowana i przerobiona.

Podobno czas powinien leczyć wszystkie rany. Dla Drummer był to po prostu ładny sposób powiedzenia, że jeśli poczeka dość długo, każda ze spraw, które były dla niej naprawdę istotne, przestanie mieć znaczenie. A przynajmniej nie tak, jak sobie je wyobrażała.

Czas plus doświadczenie marsjańskiego projektu terraformacji, pozbawionego teraz pierwotnego znaczenia, bezwzględnej administracji sektora politycznego Ziemi oraz olbrzymi rynek ponad tysiąca trzystu planet złaknionych biologicznych substratów potrzebnych do hodowania żywności, która nadawałaby się do jedzenia, powoli i niepewnie postawiły Ziemię z powrotem na nogi.

Jej system zadźwięczał cicho, emitując sygnał podobny do dźwięku łamania bambusa. Chwilę później jak nieunikniony łyk whisky rozległ się głos jej sekretarza.

– Pani prezes?

– Daj mi chwilę, Vaughn – rzuciła.

– Tak, proszę pani. Ale sekretarz generalny Li chciałby porozmawiać z panią przed uroczystością.

– Koalicja Ziemsko-Marsjańska może poczekać, aż skończymy z koktajlami. Nie otworzę tej stacji, stając na baczność do każdego odchrząknięcia KZM. To stworzyłoby niewłaściwy precedens.

– Rozumiem. Załatwię to.

System wyemitował kolejne drewniane pyknięcie, które oznaczało, że odzyskała prywatność. Rozparła się w fotelu i popatrzyła na zdjęcia zawieszone na ścianie za jej biurkiem. Wszyscy poprzedni prezesi Związku Transportowego przed nią: Michio Pa, potem Tjon, Walker, Sanjrani i jej własna, poważna twarz patrząca na nią z końca rzędu portretów. Tak bardzo nie lubiła tego zdjęcia. Wyglądała na nim, jakby właśnie zjadła coś kwaśnego. Jego pierwsza wersja z kolei przypominała fotkę z forum dla singli. Na tym przynajmniej miała trochę godności.

Dla większości członków Związku Transportowego to zdjęcie było jedynym kontaktem z nią. Tysiąc trzysta światów, a w ciągu dziesięciolecia większość, jeśli nie wszystkie, będzie miała swoje wersje STL-5. Stacje transferowe, wyznaczające granice bańki, gdzie kończyła się sfera kontroli planety i zaczynała władza Związku. Wszystko, czego kolonie potrzebowały z pierwszego domu ludzkości lub od siebie nawzajem, wędrowało w górę studni grawitacyjnej. To był problem wewnętrznych. Przewożenie towaru z jednego układu do innego było zadaniem Pasa. Stare terminy. Wewnętrzni. Pasiarze. Utrzymały się, ponieważ język taki już był, nawet gdy zmieniały się realia jego stosowania.

Koalicja Ziemsko-Marsjańska była kiedyś centrum ludzkości, najbardziej wewnętrznymi wewnętrzniakami. Teraz stanowiła ważną szprychę koła, którego piastą była stacja Medyna, gdzie znajdowała się dziwna kula obcych, wisząca pośrodku nieprzestrzeni łączącej wszystkie pierścienie wrót. Gdzie mieściła się jej cywilna kwatera w chwilach, gdy nie odwiedzała próżniowych miast. Gdzie był Saba, jeśli nie leciał statkiem wraz z nią. Stacja Medyna była jej domem.

Tylko że nawet dla niej czarno-błękitny dysk Ziemi na ekranie także był domem. Może zawsze będzie to prawdą. Były już dzieci dość duże, by głosować, które nigdy nie doświadczyły sytuacji, gdy ma się tylko jedno słońce. Nie wiedziała, czym dla nich była Ziemia, Mars lub Sol. Może ta atawistyczna melancholia odczuwana tuż pod mostkiem zaniknie wraz z jej pokoleniem, a może po prostu była zmęczona, marudna i potrzebowała snu.

Znowu usłyszała dźwięk łamanego bambusa.

– Proszę pani?

– Już idę.

– Tak, proszę pani. Ale dostaliśmy priorytetową wiadomość od kontroli ruchu na Medynie.

Drummer nachyliła się do ekranu, kładąc dłonie płasko na chłodnym blacie biurka. Cholera. Cholera, cholera, cholera.

– Straciliśmy kolejny?

– Nie, proszę pani. Żadnych straconych statków.

Poczuła lekkie rozluźnienie niepokoju. Ale nie ustąpił do końca.

– Co w takim razie?

– Zgłosili nieplanowany przelot. Frachtowiec, ale bez transpondera.

– Poważnie? – rzuciła. – Myśleli, że ich nie zauważymy?

– Nie mogę skomentować – odpowiedział Vaughn.

Wywołała kanał administracyjny z Medyny. Mogła tam dostać wszystko ze swojej krainy – dane kontroli ruchu, środowiska, informacje o mocy oraz odczyty czujników z dowolnego wycinka widma elektromagnetycznego. Z drugiej strony opóźnienie światła oznaczało, że wszystkie te dane miały ponad cztery godziny, a każdy wydany przez nią rozkaz dotrze jakieś osiem, osiem i pół godziny po tym, jak pojawi się prośba o instrukcje. Potężna inteligencja obcych, która stworzyła pierścienie wrót i olbrzymie ruiny w układach poza nimi, znalazła sposoby na manipulowanie odległością, ale prędkość światła wciąż stanowiła nieprzekraczalne ograniczenie i wyglądało na to, że zostanie tak już na zawsze.

Przewinęła rejestry, znalazła właściwy kawałek i odtworzyła go.

– Tu Medyna. Confermé.– Zwykły spokój kontroli ruchu.

W odpowiadającym głosie słyszała trochę interferencji. Artefakt wrót.

– Tu frachtowiec Ostre lądowanie zCastilii, Medina. Przesyłam nasz status.

Otworzyło się nowe okienko. Status statku jako lekkiego frachtowca. Marsjański projekt. Stary, ale wciąż całkiem w porządku. Kontrola ruchu potrzebowała kilku sekund na odpowiedź.

– Visé bien, Ostre lądowanie. Masz pozwolenie na przejście. Kod kontroli to... Kurwa! Przerwij, Ostre lądowanie! Nie przechodź!

Nagły skok na krzywej bezpieczeństwa i status alarmu świecący na czerwono. Na panelu sterowania Medyny pojawiła się nowa sygnatura silnika, ze smugą wylotową mknącą przez bezgwiezdną czerń powolnej strefy.

Dokonało się. Wszystko to zdarzyło się godziny temu, ale Drummer i tak poczuła, jak przyśpiesza jej tętno. Kontrola ruchu wrzeszczała do nowego statku z poleceniem identyfikacji, aktywując jednocześnie stanowiska dział szynowych. Jeśli wystrzelili, wszyscy na statku lecącym bez pozwolenia już nie żyli.

Krzywa bezpieczeństwa opadła, zakłócenie wywołane masą i energią przelatującą przez pierścień gasło, aż zeszło poniżej progu. Intruz wykonał zwrot i lecąc z dużym ciągiem, przemknął przez inne wrota, ucieczką znowu podnosząc wartości krzywej.

Kontrola ruchu klęła w kilku językach, wysyłając polecenia zatrzymania do trzech przylatujących statków. Ostre lądowanie się nie odzywało, ale strumień danych z ich systemu pokazywał boleśnie ostry ciąg, którym odrywali się w bok, schodząc z kursu na wrota Castilii.

Opadła na oparcie fotela, czując powrót spokoju. Zuchwały dupek przeleciał z Freehold i skierował się na Auberon. No oczywiście. Resztkowe promieniowanie z wrót Auberonu zdradzało, że statek zdołał dotrzeć na drugą stronę. Choć leciał bardzo blisko granic krzywej bezpieczeństwa, nie przepadł. Z drugiej strony, gdyby Dzikie lądowanie przeszedł zgodnie z planem, jeden z tych statków lub oba zniknęłyby w objęciach tego, co połykało statki przy nieudanych przejściach.

Na krótką metę oznaczało to przesunięcie Dzikiego lądowania na później. Trzeba będzie wprowadzić całe mnóstwo wymaganych modyfikacji. Pewnie kilkanaście jednostek zostanie zmuszonych do zmiany ciągu i skoordynowania nowych czasów przejść. Co nie było groźne, ale upierdliwe.

I nie było dobrym precedensem.

– Mam odpowiedzieć – zapytał Vaughn – czy woli pani załatwić tę sprawę osobiście?

Bardzo dobre pytanie. Ustalanie zasad działało jak przekładnia z blokadą. Jeśli pociągnie za spust, jeśli rozkaże zniszczyć następny statek, który przeleci bez upoważnienia, nie będzie to coś, z czego zdoła się później wycofać. Ktoś dużo lepszy od niej w tę grę nauczył ją zachowywać bardzo dużą ostrożność przy robieniu czegoś, na czego zrobienie nie była gotowa za każdym razem od tej pory.

Ale, Chryste, jak ją kusiło.

– Niech Medyna zarejestruje przelot i doda pełny koszt do rachunków Freehold i Auberon, razem z karami za spowodowane przez nich opóźnienia – poleciła.

– Tak, proszę pani – potwierdził Vaughn. – Coś jeszcze?

Tak, pomyślała, ale jeszcze nie wiem co.

* * *

Salę konferencyjną zaprojektowano z myślą o tej chwili. Sklepiony sufit wyglądał dostojnie jak katedra. Sekretarz generalny Li z Ziemi stał na swoim podium, prezentując poważne, lecz zadowolone oblicze kamerom kilkunastu starannie dobranych kanałów informacyjnych. Drummer próbowała robić to samo.

– Prezes Drummer! – zawołał jeden z dziennikarzy, unosząc dłoń dla zwrócenia uwagi tak samo, jak ludzie zapewne robili to jeszcze na forach w Rzymie. Ekran podium podpowiedział, że to Carlisle Hayyam z Ceres Munhwa Ilbo. Równocześnie jej uwagę próbowało zwrócić kilkanaście innych rąk.

– Hayyam? – powiedziała z uśmiechem, a pozostali przycichli.

Prawdę mówiąc, lubiła tę część. Lubiła przywoływać te dawno zapomniane emocje związane z występowaniem na scenie i było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie czuła się, jakby faktycznie panowała nad sytuacją. Większość jej pracy kojarzyła się jej raczej z próbami wepchnięcia z powrotem powietrza do nieszczelnego balonu.

– Co może pani odpowiedzieć na wyrażone przez Martina Karczeka wątpliwości dotyczące stacji transferowej?

– Najpierw musiałabym je poznać – odpowiedziała. – Mój dzień ma ograniczoną liczbę godzin.

Dziennikarze zaśmiali się i usłyszała ich złośliwą satysfakcję. Tak, otwierali pierwszą darowaną stację. Owszem, Ziemia miała się właśnie podnosić z dziesięcioleci kryzysu środowiskowego, aby zwiększyć aktywny handel z koloniami. A tak naprawdę wszyscy chcieli tylko, żeby paru polityków zaczęło się wadzić.

Ale to nie szkodzi. Jak długo będą się zajmować drobiazgami, mogła pracować nad poważnymi sprawami.

Sekretarz generalny Li, mężczyzna o szerokiej twarzy, z bujnymi wąsami i spracowanymi dłońmi robotnika, odchrząknął.

– Jeśli pani pozwoli – odezwał się. – Zawsze będą ludzie obawiający się zmian. I to dobrze. Zmiany należy obserwować, moderować i kwestionować. Jednak to konserwatywne podejście nie powinno hamować postępu ani blokować nadziei. Ziemia to pierwszy i najprawdziwszy dom ludzkości. Gleba, z której wszyscy wyrośliśmy, niezależnie od tego, w jakim układzie teraz mieszkamy. Ziemia zawsze, zawsze będzie kluczowa dla większego projektu, jakim jest ludzkość we wszechświecie.

Dobra mina do złej gry. Ziemia świętowała olbrzymi kamień milowy swojej historii, a dla niej była to może trzecia na liście ważności rzecz w jej kalendarzu na dzisiaj. Ale jak powiedzieć planecie, że historia ją porzuciła? Lepiej przytakiwać i uśmiechać się, ciesząc się chwilą i szampanem. Kiedy będzie po wszystkim, wróci do pracy.

Przeszli przez wszystkie spodziewane pytania: czy renegocjacje umów celnych będą nadzorowane przez Drummer czy byłego prezesa Sanjraniego, czy Związek Transportowy pozostanie neutralny w nadchodzących wyborach na Nowej Katalonii, czy rozmowy dotyczące statusu Ganimedesa będą prowadzone na Lunie czy Medynie. Pojawiło się nawet jedno pytanie o martwe układy – Charona, Adro i Narakę – gdzie pierścienie wrót prowadziły do czegoś znacznie dziwniejszego niż układy planetarne w ekostrefie gwiazd. Sekretarz generalny Li zbył to pytanie, co jej nie przeszkadzało. Martwe układy wzbudzały w niej dreszcze.

Po zakończeniu sesji pytań i odpowiedzi Drummer pozowała do mnóstwa zdjęć z sekretarzem generalnym, przedstawicielami najwyższych władz stacji i celebrytami z planet – ciemnoskórą kobietą w błękitnym sari, bladym mężczyzną w garniturze, parą komicznie identycznych mężczyzn w złotych smokingach.

Jakiejś jej części to też sprawiało przyjemność. Podejrzewała, że satysfakcja, jaką odczuwała, obserwując Ziemian walczących o pamiątki ze spotkania z szefową Pasiarzy, nie świadczyła o niej dobrze w jakiś niesprecyzowany, duchowy sposób. Dorastała w świecie, w którym ludzie jej pokroju nie byli traktowani poważnie, ale przeżyła dość długo, by koło fortuny wyniosło ją powyżej ziemskiego nieba. Wszyscy chcieli się przyjaźnić z Pasem teraz, gdy termin ten oznaczał coś więcej niż chmarę na wpół wyeksploatowanych kawałków kosmicznego śmiecia między Marsem a Jowiszem. Dla dzisiaj urodzonych dzieci Pas był czymś, co łączyło całą ludzkość. Dryf semantyczny i zmiana polityczna. Ale jeśli najgorsze, co z tego wynikało, to jej złośliwa satysfakcja, mogła z tym żyć.

Vaughn czekał w małym przedpokoju. Miał twarz pobrużdżoną w sposób, którego nie powstydziłoby się małe pasmo górskie, ale w jego przypadku wcale nie wyglądało to źle. Jego garnitur uszyto w stylu przywodzącym na myśl skafandry próżniowe. Elementy opresji przekształcone w modę. Czas leczył wszystkie rany, choć nie tyle zmazywał blizny, co je ozdabiał.

– Ma pani godzinę do rozpoczęcia przyjęcia, proszę pani – powiedział, gdy Drummer usiadła na kanapie i rozmasowała sobie stopy.

– Zrozumiano.

– Mogę coś pani zaoferować?

– Szyfrowaną wiązkę kierunkową i prywatność.

– Tak jest, proszę pani – potwierdził bez chwili wahania.

Kiedy zasunęły się za nim drzwi, włączyła kamerę systemu i ustawiła się odpowiednio. Plan, który narodził się w jej głowie podczas uroczystości, nabrał konkretnych kształtów. Miała wszystkie elementy potrzebne do jego realizacji, im szybciej to załatwi, tym lepiej. Kara sprawdzała się najlepiej, gdy następowała szybko po przewinieniu, a przynajmniej zawsze tak jej powtarzano. Z drugiej strony danie przestępcy czasu na zakosztowanie żalu też miało swoje zalety.

Najlepsze było to, że mogła zrobić obie te rzeczy naraz.

Dotknęła przycisku nagrywania.

– Kapitanie Holden – odezwała się. – Przesyłam panu dane dotyczące nieautoryzowanego przejścia z Freehold do Auberon, do którego doszło w dniu dzisiejszym. Udzielam panu także dostępu do akt wywiadu dotyczących systemu Freehold. Nie ma tego wiele. Jedna zamieszkała planeta, nieco mniejsza od Marsa, i druga, którą da się eksploatować, jeśli górnikom nie przeszkadza trochę za dużo azotu i cyjanku w powietrzu. Gubernator Freehold nazywa się...

Sprawdziła dokumenty i parsknęła śmiechem podbitym pogardą.

– Payne Houston. Zakładam, że to jego wybór, a nie imię nadane mu przez mamusię. Niezależnie od tego, wysyłam pana w ramach mandatu wykonawczego, żeby mógł pan ruszyć natychmiast. Pogonię Emily Santos-Bacę i komitet bezpieczeństwa, żeby nad tym przysiedli, zanim pan tam doleci, więc wszystko będzie gotowe. Pańską oficjalną misją jest przekazanie wiadomości, że wielokrotne naruszenia wytycznych Związku Transportowego wymusiły zastosowanie działań karnych i zakazuję wszelkiego ruchu z i do Freehold przez trzy lata. Jeśli spyta, czy chodzi o lata ziemskie, odpowiedź brzmi tak. Na pewno poruszy tę kwestię, bo to właśnie tego typu dureń. Pańskie nieoficjalne zadanie to... nie śpieszyć się. Chcę, żeby Freehold i wszystkie podobne mu układy widziały okręt bojowy pełznący w ich stronę tygodniami i nie wiedziały, co zrobi, kiedy już doleci. Mój personel przygotuje standardową umowę. Jeśli nie może pan przyjąć zlecenia, proszę dać mi znać najszybciej, jak to możliwe, w przeciwnym wypadku polecę wpisanie pana do kolejki do tankowania i przejścia przez wrota w ciągu najbliższych piętnastu godzin.

Przejrzała wiadomość, a potem wysłała ją wraz z kopią dla Ahmeda McCahilla, przewodniczącego komitetu do spraw bezpieczeństwa. Zostało jeszcze wysłanie polecenia przesunięcia Rosynanta na początek kolejki uzupełnienia zaopatrzenia i upoważnienia do przejścia przez wrota. Chwilę później do jej drzwi dyskretnie zapukał Vaughn.

Uznał jej burknięcie za zgodę na wejście, czym faktycznie było.

– Sekretarz generalny Li pyta, czy jest pani niedysponowana – poinformował. – Zaczyna się niepokoić.

Spojrzała na zegar. Jej godzinna przerwa skończyła się dwadzieścia minut temu.

– Powiedz mu, że już idę – poleciła. – I czy mam się w co przebrać?

– W szafie, proszę pani – wyjaśnił Vaughn, ponownie znikając za drzwiami cicho jak duch.

Drummer szybko się przebrała, zrzucając formalny żakiet i spodnie na rzecz bluzki z bambusowego jedwabiu oraz samodopasowującej się spódnicy z wplecioną we włókna siecią neuronową o inteligencji na poziomie owada – w sam raz, by dopilnować właściwego ułożenia. Z pewną satysfakcją obejrzała się w lustrze. Żałowała tylko, że nie ma do towarzystwa Saby, ale pewnie rzucałby zbyt wieloma żartami o kochanku królowej. Wyłączyła lustro, które przełączyło się na domyślny obraz Ziemi.

Na połowie planety panowała teraz noc, prezentując półksiężyc bieli i błękitu. Pasiarze próbowali zniszczyć Ziemię, a jednak wciąż się kręciła. Próbowali spalić statki planet wewnętrznych, a jednak widziała flotę KZM, odbudowaną z niedobitków i wciąż latającą.

Z drugiej strony, Ziemia próbowała przez pokolenia dławić Pasiarzy swoim butem, a oto Drummer. Czas uczynił z nich sojuszników w wielkiej ekspansji cywilizacji do gwiazd.

Przynajmniej do czasu, aż zmieni się coś innego.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Choć napisanie każdej książki jest aktywnością znacznie mniej samotną niż mogłoby się zdawać, w ciągu ostatnich kilku lat znacząco wzrosła liczba osób zaangażowanych w Expanse we wszystkich ucieleśnieniach cyklu, włącznie z tym. Ta książka nie powstałyby bez ciężkiej pracy i poświęcenia Danny’ego i Heather Baror, Willa Hintona, Tima Holmana, Anne Clarke, Ellen Wright, Alex Lencicki i całej genialnej ekipy wydawnictwa Orbit. Szczególne podziękowania dla Carrie Vaughn za jej usługi czytania wstępnej wersji tekstu i grupie z Sakeriver: Tomowi, Sake Mike’owi, Non-Sake Mike’owi, Jim-me, Porterowi, Scottowi, Raji, Jeffowi, Markowi, Danowi, Joe i Erikowi Slaine, którzy wprowadzili wszystko w ruch.

Grupa wsparcia dla The Expanse powiększyła się również o pracowników Alcon Entertainment i Syfy, obsadę i załogę serialu The Expanse. Składamy podziękowania i wyrazy wdzięczności zwłaszcza Mattowi Rasmussenowi, Glentonowi Richardsowi i Kennowi Fisherowi.

Oraz, jak zwykle, nic z tego nie powstałoby bez wsparcia i towarzystwa Jayné, Kat i Scarlet.

O autorze

James S. A. Corey to pseudonim piszących fantastykę autorów Daniela Abrahama, autora entuzjastycznie przyjętej powieści Long Price Quartet i pisarza Ty Francka. Obaj mieszkają w Albuquerque, stan Nowy Meksyk, USA.

Więcej informacji na temat tej serii znajdziesz na:

www.the-expanse.com.