Wyśniona Gwiazdka - Anna Kapczyńska - ebook + książka

Wyśniona Gwiazdka ebook

Kapczyńska Anna

3,8

Opis

Święta pozwalają uwierzyć, że zawsze można zacząć od początku.

Tuż przed świętami Wanda otrzymuje propozycję służbowego wyjazdu do Pragi. Na miejscu dociera do niej, jak bardzo jest zmęczona własnym życiem i ludźmi, którzy wciąż czegoś od niej oczekują. Od pierwszych godzin jest wciągana w kolejne absurdalne sytuacje, a jej frustracja rośnie niczym kula śniegowa.

W Czechach wydarza się coś takiego, że Wanda podejmuje decyzję, o którą nigdy by się nie podejrzewała. Postępuje kompletnie irracjonalnie, wikła się w kolejne sytuacje, które coraz bardziej oddalają ją od domu. Odkrywa miejsce, o którym mawiają, że kto raz tu przyjedzie, zostaje na zawsze. To magiczny i uwodzicielski mały świat: leniwie prószy tam śnieg, ludzie są uśmiechnięci i życzliwi, a w dodatku właśnie trwa świąteczny jarmark. Wszystko to sprawia, że Wanda czuje się jak w bajce i nieco się zapomina, kiedy na jej drodze staje intrygujący obcokrajowiec…

Czy uwiedziona nastrojową atmosferą zechce w ogóle wrócić na święta do Poznania, by od nowa napisać swoją bajkę, ale tym razem według własnego scenariusza?

Uważaj na sny, bo mogą się spełnić!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (36 ocen)
11
13
6
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Przesympatyczna lektura
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Wanda, poznanianka, wykładowca na uczelni, wyjeżdża służbowo do Pragi. Pełna frustracji, zmęczona życiem, konfliktami i wymaganiami innych, zaczyna podejmować decyzje, których sama by się po sobie nie spodziewała. Co z tego wyniknie, czy Wanda zdecyduje się zmienić swoje życie? To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Anny Kapczyńskiej, która okazała się lekka i przyjemna, chociaż też dająca do myślenia. Autorka pokazała, jak łatwo potrafimy popaść w rutynę i ulegać wymaganiom i presji otoczenia. Uzmysławia, że „zdrowy egoizm” jest bardzo potrzebny. My kobiety, doskonale wiemy, ile razy potrzeby naszej rodziny, stawiałyśmy na pierwszym miejscu. A gdzie w tym wszystkim my? Gdzie nasze potrzeby? Przyznam, że mi samej trochę czasu zajęło nauczenie się, że nie jestem niezastąpiona. Że każdy z domowników potrafi po sobie posprzątać i przygotować sobie coś do jedzenia. Nauczyłam się dzielić zadania i prosić o pomoc, co, uwierzcie mi, łatwe nie było😅 Podobnie w pracy. Nie jesteśmy jed...
00
renatka1969

Nie oderwiesz się od lektury

książka super bardzo polecam
00
Empaga

Dobrze spędzony czas

zwariowana i pełna przemyśleń niekoniecznie świątecznych. polecam
00
Kasienka1205

Z braku laku…

Trąci nudą, z braku laku można przeczytać, ale generalnie to powieść o sflustrowanej mężatce, która żyje przeszłością i jak dla mnie to wystarczy przeczytać ostatni rozdział.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Kapczyńska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Izabela Szewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-67295-91-8

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tylko nie mów mi, że widzę to, na co patrzę

 

Nina Švec

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Grudniowy poranek

 

 

Miałam jeden z tych snów, które potrafią wywrócić całe życie do góry nogami, o którym trudno zapomnieć i chciałoby się, żeby trwał jak najdłużej. Ponoć sny to dobijanie się duszy i upominanie o realizację jej pragnień dawno zepchniętych na dno świadomości. Było mi w nim tak cudownie, że wcale nie zamierzałam się budzić, ale nie miałam wyjścia. Pukanie duszy zostało zagłuszone irytującym dzwonkiem budzika zwiastującym kolejny dzień wypełniony po brzegi nieulubionymi obowiązkami. Czas założyć uprząż i zaprząc się do kieratu.

Zamierzałam włączyć drzemkę, a najlepiej piętnaście.

Jednak budzik okazał się najmniej irytującym elementem tego poranka.

Drzwi się otworzyły i do mojej sypialni wparowała Jadzia, zatykając nos.

– Mamo, Fafik zrobił kupę w kuchni i tam śmierdzi! Fuuuj!

– Co? Jak to w kuchni..? Przecież tata z nim na pewno rano był… Może Fafik jest chory? – Zmartwiłam się. Jeszcze to mi potrzebne!

– Nie był. Napisał kartkę, że nie zdążył.

Cholerny Ignacy i jego zakichane kartki! Co to znaczy, że nie zdążył?! Mógł wcześniej wstać! I niby co ja mam z tą kartką zrobić? Szkoda, że nie napisał na chusteczce, mogłabym się w nią przynajmniej wysmarkać. Albo na papierze toaletowym…

W pierwszym odruchu chwyciłam za telefon, żeby do niego zadzwonić i porządnie go ochrzanić, ale zaraz zmieniłam zamiar. Kolejna kłótnia niczego nie zmieni w tym momencie, a tylko stracę niepotrzebnie minuty, które z wiekiem były coraz bardziej cenne, zwłaszcza te poranne.

Zanim wyskoczyłam z łóżka, doleciał do mnie wrzask młodszej córki.

– Mamo!!! Wdepnęłam w kupę! – I ryk.

– Już idę.

Wygramoliłam się z łóżka, co przy obecnej mojej wadze nie było łatwe. Nie wiem, jak mogłam się tak zapuścić. Codziennie obiecywałam sobie, że się wreszcie za siebie wezmę, ale nie było kiedy. A już na pewno nie rano.

Smród było czuć już na korytarzu, a gdy doszłam do kuchni, to miałam ochotę się cofnąć, schować się pod kołdrę i już stamtąd nie wychodzić.

Kazia stała na środku kuchni z rękami utytłanymi w psiej kupie.

– Kaziu, jak ty to zrobiłaś? Wdepnęłaś rączkami?

Starałam się zachować spokój, chociaż wszystko we mnie się gotowało i zbierało mi się na wymioty. Miałam ochotę wykrzyczeć, czy to ja chciałam pieska, ale się powstrzymałam. Obiecałam sobie, że co by się nie działo, nie będę jedną z tych matek, które z satysfakcją powtarzają: „A nie mówiłam?”.

Czyli jakby moją matką.

– A nie mówiłam? – Moja matka wyłoniła się ze swojej sypialni w koszuli nocnej. – Malutkie to mieszkanko, a wy sobie wymyśliliście pieska. To teraz macie.

– Nóżką wdepnęłam, ale chciałam ją wytrzeć! – darła się Kazia.

– Trzeba ją chyba wykąpać – poradziła Jadzia.

– Dość! Wyjdźcie wszyscy z tej kuchni. Kaziu, idź do łazienki, Jadzia, możesz tu posprzątać?

– Ja tego nie zrobię, ja się brzydzę!

– Przecież sprzątacie po nim na dworze!

– Ale na dworze to nie jest takie rozmazane! Kazia wdepła, więc niech posprząta!

– Wdepnęła a nie wdepła! I gdybyś posprzątała to od razu, zamiast robić z tego dramat, nie byłoby całej tej akcji! Masz już trzynaście lat, za kilka lat będziesz dorosła i też będziesz mnie do wszystkiego wołała?!

– Nie, bo będziesz już wtedy bardzo stara! – Jadzia się odgryzła, pokazując mi język.

– Dziękuję ci pięknie! – powiedziałam, jednocześnie powstrzymując rozgoryczenie. „Nie być jak matka, nie być jak matka” – to moja mantra.

Co za mała, wredna jędza. Ciekawe po kim ma taki cięty język.

Zanim zabrałam się za sprzątanie, wbiegł Fafik, który pewnie uznał, że skoro zebraliśmy się w jednym miejscu, to zapowiada się świetna zabawa. Zaczął więc biegać po kuchni, roznosząc swoje odchody po całej podłodze.

– No, teraz już tego nie doczyścisz, wejdzie między kafelki – gderała matka.

To był ten moment, w którym dosłownie się przelewa, wszystko podchodzi do gardła i jeśli tego z siebie natychmiast nie wyrzucisz, zaleje ci wnętrzności i zaczniesz się topić.

– Wynocha! – krzyknęłam. – Kazia do łazienki! Jadzia, szykuj się do szkoły! Mamo, idź się ubrać!

Znali mnie i wyczuli, że już nie żartuję. Dokładnie wiedzieli, do którego momentu mogą się ze mną droczyć, żeby nie przegiąć. Wszyscy, oprócz mojej matki.

– A po co ja mam się ubierać? Dla kogo? Cały dzień tu sama siedzę. Pies z kulawą nogą do mnie nie zajrzy.

– Przeszkadza ci pies ze zdrowymi nogami, ale narzekasz, że nie przychodzi żaden kulawy?

– Oj, jak ty coś palniesz! Przecież tak się tylko mówi.

– Ale po co się mówi, mamo, co? Sama odcięłaś się od wszystkich, nie dzwonisz do nikogo i nie wychodzisz, nie zapraszasz nikogo, to skąd ktoś ma wiedzieć, że ma do ciebie wpaść?!

– Nie chcę się napraszać, bez łaski. Nie przejmuj się mną, będę sobie cichutko siedzieć, nie będę ci zawadzać. – I wycofała się do siebie.

Chętnie bym się nie przejmowała! Ale się nie da, zwłaszcza kiedy na każdym kroku słyszę, jaka to ona jest samotna i nieszczęśliwa. Wciąż łapię się na tym, że powinnam coś z tym zrobić, ale czegokolwiek nie wymyślę, ona uważa, że to nie jest najlepszy pomysł. Zresztą żadne moje pomysły jej nie odpowiadają, nieważne czy chodzi o zakup masła, ślub z Ignacym czy wyrzucenie starej szafy. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest niezadowolona ze mnie, bo jest niezadowolona z siebie. Nie dociera do niej, że jej życie zależy wyłącznie od niej samej. Najbardziej wkurzała mnie tym swoim „nie będę ci zawadzać”! Właśnie bardzo by się przydała, gdyby na przykład zechciało jej się wyjść z psem albo uszykować kanapki dziewczynkom do szkoły, zamiast hobbystycznie pogrążać się we własnym nieszczęściu.

Wzięłam psa na kilkuminutowy spacer, poganiając go, żeby wycisnął z siebie wszystko, co musi, możliwie jak najszybciej. Oczywiście miał to gdzieś, zamiast się załatwiać, wolał wąchać i szukać przysmaków w postaci spleśniałej kiełbasy i resztek chleba, przeznaczonych pierwotnie dla gołębi.

Posprzątałam kuchnię, starając się nie patrzeć na zegar na piekarniku. Na poranną kawę nie miałam już szans, co dodatkowo mnie irytowało. Byłam wściekła na Ignacego, że znów czmychnął i zostawił wszystko na mojej głowie. Odnosiłam nieodparte wrażenie, że coś jeszcze powinnam tego dnia załatwić… Czy ja o czymś nie zapomniałam? Chyba nie…

A jednak coś nie dawało mi spokoju.

Szykując kanapki dla dziewczynek i dla matki, zobaczyłam w lodówce pastę z makreli i przypomniałam sobie! Przecież obiecałam przed pracą podrzucić zakupy ciotce Halinie! Przeklęłam w duchu sam fakt, że się zgodziłam. W dodatku zapomniałam o tym i nie nastawiłam budzika na wcześniejszą godzinę. Nie tylko nie wypiję porannej kawy, ale też na pewno spóźnię się do pracy. A Bolek nie będzie sobie żałował uszczypliwych uwag.

Na szczęście zakupy zrobiłam już wcześniej, a nie było łatwo, bo to musiała być ryba, ale nie byle jaka ryba, tylko halibut, którego za cholerę nie mogłam dostać tam, gdzie myślałam, że będzie. Na szczęście był, co prawda zupełnie gdzie indziej, niż podejrzewałam, i odkryłam to zupełnie przez przypadek, ale był. Teraz czekał ładnie zawinięty w lodówce, cierpliwy, bo martwy.

Spakowałam go do siatki z pozostałymi zachciankami ciotki, ubrałam się błyskawicznie i zaczęłam popędzać dziewczynki, bo już naprawdę byłam w niedoczasie. Nie lubiłam tej wersji siebie, w której łudząco przypominałam własną matkę z czasów mojego dzieciństwa. Używałam nawet tych samych znienawidzonych sformułowań.

– Co się tak guzdracie? Pospieszcie się! Jakbym wszystko robiła w takim tempie, to byłabym sto lat za… – I tu ugryzłam się w język. Jeśli bym dokończyła, na pewno Jadzia wyzwałabym mnie od rasistek. Faktycznie, głupie powiedzenie. I głupie nawyki.

– Nie mogę znaleźć bluzki! – jęczała Kazia.

– Jakiej znowu?! To załóż inną, do diabła!

– Ale ja chciałam tę z łososiem!

– A ja z halibutem – mruknęłam pod nosem. – Z łosiem, Kaziu, z łosiem. Jest w praniu.

– Dlaczego? Była czysta! Chciałam ją dziś założyć!

– Miała plamy! Tyle razy mówię, żeby się przebierać w domowe ciuchy, zwłaszcza jak jecie. – Kontynuowałam gderanie i niechęć do siebie, kiedy słyszałam własne słowa.

Po tych wszystkich ceregielach udało się wreszcie wypchnąć dziewczynki do szkoły. Pozostało podrzucić zakupy ciotce, skrócić tę wizytę do koniecznego minimum, a potem cały dzień nudy i zaciskania zębów w nieulubionej pracy. Żyć nie umierać.

Otworzyłam drzwi frontowe i już chciałam wychodzić, kiedy usłyszałam wołanie matki.

– Wanda, Wandzia!

Miałam ochotę wyjść, udając, że nie słyszę, ale zacisnęłam zęby i zawróciłam.

– Słucham, mamo?

– Śniadanie jadłaś?

Jezu!

– Nie, nie jadam śniadań od jakichś… trzynastu lat?

– I myślisz, że w ten sposób schudniesz?

– Gdybym nawet tak myślała, to przez tyle lat zauważyłabym, że to nie działa. Po prostu rano nie jestem głodna. Wychodzę, jestem już spóźniona.

– A ja znowu sama… – Westchnęła i wycofała się do swojego pokoju.

Miało to na mnie nie działać, a oczywiście działało. Zacisnęłam pięści i wyszłam z mieszkania jak najszybciej, nie oglądając się za siebie.

Wsiadłam w tramwaj, podjechałam na plac Cyryla i poszłam do ciotki Haliny. W windzie przypomniałam sobie mój dzisiejszy sen i w mgnieniu oka powrócił ten nastrój, te emocje, obudziły się moje uśpione pragnienia, o których dawno zapomniałam. Pewnie przyzwoiciej byłoby o nich zapomnieć, ale od kiedy ja chciałam być przyzwoita? To przyjemne mrowienie w podbrzuszu, to obezwładniające uczucie, pragnienie dotyku męskiego ciała i bycia dotykaną. To była mieszanka snu ze wspomnieniem, bo przecież kiedyś, dawno, w innym mieście, doświadczyłam tych wszystkich silnych wrażeń, które towarzyszą pierwszym razom z kimś, kogo się mocno pragnie.

– Gustaw – jęknęłam na samo wspomnienie, przymykając powieki dokładnie w momencie, gdy winda zatrzymała się na piątym piętrze.

Musiałam szybko się otrząsnąć z tego stanu i wrócić do rzeczywistości.

Ciotka stała już w drzwiach, cała w skowronach.

– Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę – zaszczebiotała. – Wejdź, kochana, kawę już zaparzyłam…

– Ale kiedy ja…

– Taką jak lubisz…

A niech jej będzie, szybka mała czarna postawi mnie na nogi.

– … ze śmietanką i cukrem! W dużym kubku! Pamiętałam! – Triumfowała.

– Ciociu, taką kawę piłam, jak chodziłam do podstawówki!

– To bardzo źle. Dzieci nie powinny pić kawy, ale na szczęście ty już dawno nie jesteś dzieckiem i możesz. Siadaj.

Ciotka zaczęła człapać w kierunku kuchni. Pobiegłam tam szybciej, żeby ją wyręczyć, inaczej trwałoby to wieki. Zaniosłam kawę do pokoju, usiadłam na brzegu fotela i zaczęłam ją siorbać, żeby jak najszybciej mieć to z głowy.

– I co tam u ciebie słychać, opowiadaj. – Ciotka wyciągnęła papierosa z paczki i zapaliła.

– O, mogę się poczęstować? – Paliłam od czasu do czasu.

Ciotka paliła paczkę dziennie, więc jej pokój i wszystko, co się w nim znajdowało, było przesiąknięte zapachem nikotyny. Podobnie jak każdy, kto się tu znalazł, w tym teraz również i ja. Skoro będę śmierdzieć jak popielniczka, to niech mam z tego jakąś przyjemność.

– Nie, lepiej nie, bo się uzależnisz.

– Nie uzależnię się, popalam od wielu lat, jestem dorosła, wiem, co robię.

– Tak się tylko mówi, ucz się na cudzych błędach, w tym przypadku na moich. Tyle razy próbowałam rzucić i nic. Teraz już, na stare lata, nie rzucę, bo po co? I tak jestem jedną nogą w grobie, to co się będę starać. To już nie ma sensu…

– Jakbym swoją matkę słyszała…

– A bo ta moja siostra to lubi sobie ponarzekać bez powodu. Już taka jest, zgorzkniała. A życiem to trzeba się cieszyć! Zwłaszcza że jej niczego do szczęścia nie brakuje. Mieszka z wami, ma towarzystwo, są dziewczynki, na pewno wesoło tam macie.

– No… nawet bardzo. – Przed oczami przeleciały mi wydarzenia z dzisiejszego poranka.

– No właśnie, a ja tu sama jak palec siedzę. Nikt do mnie nie dzwoni, nikt nie przyjeżdża.

– A ciocia dzwoniła może do mamy?

– Ja do niej nie będę dzwonić. Ona też do mnie nie dzwoni.

– Ona mówi to samo. Przecież w ten sposób nigdy żadna do żadnej nie zadzwoni. To jest absurdalne, jesteście przecież siostrami.

– À propos… co u Olgi?

– Co? – Zmarkotniałam – Ja… nie wiem… nie mamy ze sobą kontaktu…

– Dlaczego? Jesteście przecież siostrami.

Westchnęłam. Miałam coraz większą ochotę na tego cholernego papierosa.

– To mogę się poczęstować?

– Daj spokój, nie ma co. Ani się obejrzysz, będziesz kopcić jak komin. Lepiej sobie odpuść.

Coraz bardziej to miałam ochotę odpuścić sobie tę wizytę. Wypiłam duszkiem prawie całą kawę. To był okropny ulepek, mnóstwo cukru, a śmietana chyba trzydziestka.

– Ciociu kochana, kawka pyszna, ale muszę lecieć.

– Już? I tak zostawisz mnie samą?

– No co zrobić. Jestem już spóźniona do pracy.

– No to widzisz, pięć minut w tę czy we w tę nie zrobi nikomu różnicy.

Co za pokrętna logika! Prawie uległam jej i mojemu brakowi asertywności, ale jednak zebrałam się w sobie i wstałam z fotela, co nie okazało się łatwe, bo ja byłam ciężka, a fotel zapadnięty.

– Nigdy nie wiadomo, ciociu kochana, jeszcze mnie zwolnią i będzie problem.

– No co ty wygadujesz! Wiesz, jaka bym się czuła winna?! Nie możesz mi tego zrobić!

– No właśnie, więc idę. Buziaki, pa!

Prawie wybiegłam z jej mieszkania z mocnym postanowieniem kupienia sobie fajek gdzieś po drodze. Narobiła mi tylko apetytu.

Wpadłam na uniwersytet zdyszana, śmierdząca od potu i przesiąknięta dymem papierosowym.

 

 

Rozdział 1

 

 

 

Propozycja nie do odrzucenia

 

 

Poznański grudzień nie rozpieszczał, śniegu ani śladu i nic nie zapowiadało, że spadnie do świąt. Panował przejmujący chłód, ale nie było mi wcale zimno, kiedy paliłam tego papierosa. Zwykle nie palę za dnia, raczej od czasu do czasu i do tego wieczorem, do wina. Ale dziś byłam wewnętrznie rozdygotana od momentu, gdy zadzwonił bezwzględny budzik.

Ten cudowny sen, który wcześniej śniłam, kompletnie wyrwał mnie z rutyny i powierzchni życia, na której ostatnio próbowałam jako tako balansować, zapominając, że gdzieś tam istnieje jakaś głębia, jakieś pragnienia, tęsknoty i skrywane emocje. A więc nie całkiem umarły. Nie zabiłam ich ani ja przypadkiem, ani proza życia z premedytacją. Nie miałam pojęcia dlaczego śniło mi się to w środku zimy? Gorące lato sprzyjało romansom, nawet tym we śnie, więc zupełnie nie rozumiałam, czemu akurat teraz wróciły dawne obrazy. I dlaczego wywarły tak silne wrażenie, przecież to tylko sen… Dlaczego nie mogłam przestać o tym myśleć, a na samo wspomnienie wpadałam w błogi i beztroski stan, niekoniecznie korespondujący z kolejnym nudnym dniem pracy.

Paląc, przymknęłam oczy, żeby choć w wyobraźni przenieść się na to wąskie łóżko, razem z Gustawem, który delektował się każdym fragmentem mojego ciała. Nigdzie się nie spieszył, a moje napięcie rosło. Tak silne podniecenie może wywołać tylko ktoś bliski.

Wzięłam ostatniego macha, uśmiechając się do obrazu w mojej głowie i towarzyszącego mu uczucia.

– Przepraszam, pani magister. – Ktoś brutalnie wyrwał mnie z tego cudownego stanu. Chcąc nie chcąc musiałam otworzyć oczy.

Przede mną stał młody chłopak z lichym wąsem.

– Tak?

W myślach przywołałam się do porządku. Nie mogłam się tak zapominać, nie w tym miejscu i nie w tych czasach, kiedy jakiś pokrzywdzony student mógł mi zrobić zdjęcie z ukrycia i zrobić z niego mema. Na terenie uczelni musiałam zachować fason.

– Chciałem się dowiedzieć, czy czytała pani moją analizę scenariusza Krausa?

– Chyba nie, a gdzie ją umieściłeś? – Niegdy nie czytałam tych wszystkich bzdurnych uczelnianych portali i pisemek zbierających punkty.

– Nigdzie jeszcze, wysłałem pani do recenzji, właśnie po to, żeby się dowiedzieć, czy to się nadaje do publikacji.

Przypomniałam sobie, że faktycznie otrzymałam od niego maila, ale nie przeczytałam, zostawiłam oznaczonego jako „nieprzeczytane” i oczywiście zupełnie o nim zapomniałam.

– Tak, oczywiście, czytałam. Bardzo interesująca analiza.

– Naprawdę? – Ucieszył się.

Nie. Jakim cudem jakakolwiek analiza literacka może być interesująca? Od zawsze uważałam, że dzieła sztuki i efekty wszelkiej twórczości należy zostawić w spokoju. Delektujmy się nimi, cieszmy, czerpmy garściami, po co zaraz analizować, rozbijać na fragmenty, dekonstruować, korzystając z okazji, żeby się wymądrzać? To tak, jakby interpretować wodę w jeziorze. Jaka jest, wie każdy, kto się w nim zanurzy. Czytanie analiz to był jeden z bardziej znienawidzonych momentów mojej pracy, niezależnie czy to były analizy studentów, czy profesorów. Wszystkie śmiertelnie nudne i niemające nic wspólnego ze sztuką, czyli tym, czym chciałam się zajmować całe życie. A utknęłam na uniwersytecie, miejscu, które woli sztukę zawstydzać, obnażając ją, niż się nią delektować. Co za ironia!

– Oczywiście. Napiszę panu recenzję. – Na to słowo robiło mi się niedobrze. Jeszcze większe mdłości wywoływało we mnie hasło „dyskurs”. Ble!

– Dziękuję, pani magister, to dla mnie bardzo ważne, dziękuję! – I odszedł śmiesznym krokiem w sobie tylko znanym kierunku.

Wrzuciłam niedopałek do popielniczki, przegoniłam resztki dymu i kosmatych myśli. Przywróciłam się do porządku i ruszyłam w kierunki wejścia.

– Cześć, dziewczyny! – Przywitałam się z koleżankami z pokoju, ale obydwie były czymś zajęte, bo tylko odmruknęły.

Powiesiłam płaszcz w szafie i wstawiłam wodę na kawę, rozcierając zziębnięte ręce. Patrzyłam to na czajnik, to na plecy koleżanek, zastanawiając się, czy zapytać, co się stało, czy lepiej nie wiedzieć. Ostatecznie zdecydowałam się na tę drugą opcję; jeśli będę się miała czegoś dowiedzieć, to na pewno ta informacja nie zostanie mi oszczędzona.

Nie myliłam się. Edyta wzdychała głęboko, licząc chyba na to, że zapytam, czemu jej tak ciężko.

Dorota odwróciła się od komputera

– Bolek wściekły od rana. Szukał cię. Był już tu dwa razy, wymownie patrząc na zegarek.

– A co go w dupę ugryzło? – Oburzyłam się. – Przecież zebranie zakładu jest dopiero w południe. Zajęcia mam za pół godziny. Chwila spóźnienia, a ten już się sadzi. Przecież nie ma nic pilnego.

– I tu się mylisz – obwieściła Dorota triumfalnie. – Nagła sytuacja, ale nic ci nie powiem. Nie chcę ci psuć niespodzianki.

– Nie denerwuj mnie! Mów natychmiast.

– Nie, lepiej żebyś się tego od niego dowiedziała, jeszcze coś przekręcę i będzie na mnie.

– Żebym ja ciebie nie przekręciła – mruknęłam.

– Lepiej idź do niego od razu – wtrąciła się nieśmiało Edyta.

Edyta zawsze wtrącała się nieśmiało, co było irytujące. Te jej wstawki „nie chcę być złym prorokiem, ale…”, „nie chciałabym niczego przesądzać…”, „ja tak, co prawda, nie uważam, ale niektórzy…”, „jak doświadczenie niejednokrotnie pokazało…”.

Ble!

Ten poranek zaczął się fatalnie i było coraz gorzej. Myślałam, że jak już uda mi się opuścić kipiący miłością i wzajemnym wsparciem dom, odhaczę psychicznie męczącą wizytę u ciotki Haliny, to odetchnę w pracy. Nic bardziej mylnego. Ktoś tam na górze rzucał mi kłodę za kłodą, a ja skakałam przez nie jak kozica górska, mimo nadwagi. Wiedziałam też, że w pewnym momencie się zmęczę i kolejnej nie przeskoczę, potknę się i padnę jak długa, wybijając sobie jedynki.

– Po co? Jak będzie coś chciał, to przyjdzie – stwierdziłam.

– Na twoim miejscu jednak bym poszła. – Edyta dalej wierciła mi dziurę w brzuchu.

– To idź! – odburknęłam.

– No co ty? Przecież powiedziała „na twoim miejscu”. – Dorota jak zwykle była w formie. Mistrzyni oczywistości.

– Słyszałam, ale nie widzę powodu. Będzie coś chciał, to mnie wezwie do siebie.

– Jak sobie chcesz. – Dorota zrobiła obrażony dziubek i wróciła do przeglądania dokumentów. – Tylko nie mów potem, że nie ostrzegałam.

– Dobrze już, pójdę do niego. – Jednak udało im się wzbudzić mój niepokój. – Tylko kawę wypiję.

Zalałam fusy wrzątkiem i zdążyłam zaciągnąć się oparami, ale nie dane mi było wziąć nawet łyka. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Bolek.

– O! Jest pani wreszcie – ni to stwierdził, ni to się zdziwił. – Może pani do mnie zajrzeć?

– Jasne, czy to pilne? – Marzyłam o tej kawie.

– Dość – stwierdził i wyszedł.

Edyta patrzyła na mnie z miną coś pomiędzy „a nie mówiłam” a „biedactwo!”. Machnęłam ze zniecierpliwieniem ręką.

– No dobrze, już idę. Ciekawe jaki pożar trzeba tym razem ugasić. – Próbowałam żartować, ale dziewczyny zachowały swoją służbową ponurość.

Po chwili siedziałam w gabinecie Bolka, dla odmiany, w oparach dymu papierosowego. Podczas gdy zakaz palenia w miejscach publicznych obchodził niedawno swoje dziesiąte urodziny, uczelnia rządziła się swoimi prawami. W gabinetach profesorów panował taki sam wystrój i zapach, jak za czasów PRL-u. To mogło nawet mieć swój urok, który już mi się jednak dawno znudził. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą paczki moich cieniasków, którą kupiłam dziś rano, będzie mnie chciał poczęstować grubasem. Nie ma mowy, nie będę się katować.

– Pani nie pali, prawda?

– Palę, tylko…

– O, to niech się pani poczęstuje. Przyda się, żeby nerwy uspokoić.

Nerwy? Do tego momentu byłam całkiem spokojna, ale jego słowa wywołały we mnie niepokój. Poczęstowałam się i zapaliłam, krztusząc się i kaszląc.

– Na zdrowie – powiedział Bolek, mistrz faux pas.

– Dziękuję. – Też nie byłam lepsza, ale coś musiałam powiedzieć. Chrząknęłam. – Chciał pan profesor ze mną rozmawiać. Coś się stało?

– Stało się, kochana pani Wandziu, stało się.

W środku mnie coś zgrzytnęło, za każdym razem gdy nazywano mnie „panią Wandzią”, czułam się, jakbym prowadziła punkt repasacji pończoch albo sklep z kiszonkami. Bądź co bądź byłam pracownicą naukową. Nie żeby mi specjalnie zależało na tytułach, ale ja się do niego nie zwracałam per „panie Maurycku”, tylko „panie profesorze”.

This is a man’s world – zaśpiewał w mojej głowie James Brown.

– No to słucham. – Czas uciekał, a moja kawa stygła.

– Pani Wandziu, przyszła pani troszeczkę później, więc nie mam czasu na długie wstępy – nie mógł sobie podarować uszczypliwości – dlatego proszę pozwolić, że przejdę do meritum. Otóż sprawa dotyczy naszego divadilnego projektu.

– Jakiego?!

– Teatralnego, teatralnego oczywiście. A rzecz dotyczy teatru czeskiego, stąd językowy lapsus.

– Czeski błąd. – Wysiliłam się na dowcip.

– Otóż nie. Czeski błąd dotyczy liczb.

Może i dowcip nie należał do najmądrzejszych, ale Bolek też nie.

– No tak. Ale wróćmy do meritum. Projekt jak dotąd idzie gładko i można powiedzieć, że finiszujemy!

– Gratuluję!

– Ale jak to zwykle w życiu bywa, zostaliśmy zaskoczeni przez nieoczekiwane okoliczności. Pani Basia wylądowała w szpitalu.

– Jejku! Co się stało?! – Udawałam przejętą, jednocześnie rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, kim jest pani Basia. Na osiemdziesiąt siedem procent byłam przekonana, że chodzi o starszą panią z fioletowym barankiem na głowie. Co się stało tej biednej kobiecinie? Udar? Zawał? Cukrzyca? Niedoczynność albo nadczynność któregoś z organów?

– Będzie rodzić. – Ta informacja najpierw mnie zmroziła, ale zaraz uświadomiłam sobie, że pewnie nie o tę panią Basię chodzi. – Przed terminem.

– A na kiedy miała termin?

– Na sylwestra, a może nawet przesunęłoby to się na Nowy Rok. I takie założenia przyjęliśmy w naszym projekcie. Niestety nie da się tego przewidzieć. – Rozłożył ręce.

Profesor Bolkowicz odkrywał świat.

– No tak… ale o co chodzi? Mam zorganizować zbiórkę na prezent dla niej?

– O, to świetnie, że pani o tym pomyślała, pani Wandziu, ale to pieśń przyszłości. No, może nie tak odległej, może lada dzień, ale my tu mamy poważniejszy problem.

– Poważniejszy niż urodzenie dziecka? – Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie moich porodów. Na szczęście miałam to za sobą.

– Może się niezbyt fortunnie wyraziłem. Pilniejszy dla Instytutu i dla projektu. Właściwie niecierpiący zwłoki. Osiemnastego grudnia wyjeżdża od nas de legacja do Pragi. Chcemy komisyjnie dobrać się do tych niedawno odkrytych rękopisów sztuk wielkiego czeskiego dramatopisarza.

– Którego? Havla?

– Nie. Niny Švec.

– Ale to kobieta…

– No tak.

– To nie powinno się powiedzieć „wielkiej czeskiej dramaturżki”.

– Pani Wandziu, niech mi pani nawet nie mówi, że pani też jest zwolenniczką tych feministycznych udziwnień.

Oczywiście, że jestem. I nie uważam, że walka o zauważenie kobiet w języku polskim jest jakimś udziwnieniem. Ale nie było sensu mu tego tłumaczyć. W tamtym momencie starałam się zrozumieć, co on chce mi powiedzieć.

– Nina Švec? A to nie przypadkiem ta pisarka, która nigdy nie istniała? Którą wymyśliła grupa czeskich artystów? Zdaje się, że czytałam u Szczygła…

– Tak! To ta sama! – Bolek aż z uciechy zatarł ręce.

Nie bardzo rozumiałam jego szczęście. Skoro babka nigdy nie istniała, to kto jest autorem tych rękopisów? I dlaczego mielibyśmy się cieszyć z tego odkrycia? Przecież to klasyczna czeska ściema, zwana mistyfikacją. Ale nie zamierzałam w to wnikać, bo znając jego zachwyt tematem, gotów mi opowiedzieć całą historię, dokładnie, ze szczegółami, łącznie z biografią fikcyjnej artystki, a nie miałam na to całego dnia.

Spojrzałam dyskretnie na zegar wiszący na ścianie za jego fotelem. Nieubłaganie zbliżała się godzina, w której zaczynałam zajęcia. Muszę jeszcze zdążyć łyknąć moją czarną kawę, niechże on się streszcza.

– To cudownie… bardzo się cieszę, życzę powodzenia, jeśli mogę w czymś pomóc, to ja chętnie, bo zaraz…

– Dziękuję, pani Wandziu, serdecznie pani dziękuję! Zaraz panią dopiszemy i wszystko będzie się zgadzać.

– Co się będzie zgadzać? Do czego mnie dopiszecie? Nie rozumiem.

– No, delegacja. Osoby się będą zgadzać.

– Z czym? Z kim?

– Z projektem. Pani Basia nie może w tym stanie jechać, to oczywiste, a pani jest idealną kandydatką. Gratuluję!

W tamtym momencie przypomniałam sobie, o którą panią Basię chodzi. To ta cichutka, drobna blondyneczka z buzią dziecka. To ten typ osoby, której się nigdy nie zauważa i nigdy się o niej nie pamięta. Wydawało mi się, że mijałam ją niedawno na korytarzu, ale nie zauważyłam, że była w ciąży. Zawsze nosiła wielkie, workowate sukienki, jakby chciała się w nich jeszcze bardziej ukryć.

Otrząsnęłam się z rozmyślania o pani Basi, ponieważ właśnie wyszło na to, że zostałam wmanewrowana w zastąpienie jej na jakiejś delegacji. Trzeba było jak najszybciej się z tego wykręcić.

Zanim zdążyłam coś powiedzieć, Bolkowicz wstał i podał mi rękę jak zawsze w taki dziwny sposób, jakby chciał, żebym go w nią pocałowała.

Uścisnęłam i wyszłam w stanie szoku, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło.

– I czego chciał? – zapytała Dorota, siorbiąc moją kawę.

– A ty co? – Podeszłam do niej i wyjęłam jej kubek z ręki, wylewając część na jej żółty sweterek.

– Oszalałaś?! – Wściekła się.

– Czemu ty pijesz moją kawę?

– Twoją? W moim kubku?!

– Ale przecież ja ją sobie zrobiłam!

– I zostawiłaś!

– Ale chciałam się napić przed zajęciami!

– Ale przez twoje szałapuctwo napije się mój blezer.

– Nie ma takiego słowa!

– Jak blezer?

– Jak szałapuctwo!

– Dziewczyny! Nie kłóćcie się! – jęknęła Edyta.

Spojrzałyśmy na siebie z Dorotą. W tym samym momencie zdałyśmy sobie sprawę z idiotyczności sytuacji i roześmiałyśmy się.

– Ciszej! Bo pomyślą, że u nas za wesoło i dowalą nam roboty – wyszeptała Edyta, czym rozśmieszyła nas jeszcze bardziej.

– Dobra, lecę na zajęcia. Przepraszam za sweterek, czy tam jak wolisz – blezer, mogę ci go wyprać.

– Daj spokój, mam pralkę przecież. Przepraszam za tę kawę, chwyciłam ją odruchowo.

– Luz.

– Leć, bo się spóźnisz i studenci ci uciekną. Tylko jeszcze powiedz, czego stary chciał od ciebie.

– No właśnie zaskoczył mnie i chyba zgodziłam się jechać na praską delegację…

– Super! Jedziemy razem! – zapiszczała Edyta.

Spojrzałam na nie i połączyłam fakty. To była ta delegacja, na którą one od dawna się szykowały, a ja cieszyłam się, że będę wtedy miała pokój dla siebie i dokończę pisać mój scenariusz teatralny, niepodglądana przez jedną i bez rozpaczliwych westchnień drugiej. To miał być mój czas.

Nagle sobie uświadomiłam, na co się nieopatrznie zgodziłam! Wyjazd za granicę przed samymi świętami, zimą, kiedy pociągi jeżdżą, jak chcą! A co z dziewczynkami, matką, Fafikiem i ciotką Haliną? Przecież Ignacy tego sam nie ogarnie! A kto kupi wszystko na święta, kto nagotuje i napiecze?

Nie ma mowy, nie mogę jechać! Muszę to jak najszybciej odkręcić!

Postanowiłam, że zrobię to zaraz po zajęciach.

Idąc po schodach, wymyślałam ważne powody, które przedstawię Bolkowiczowi. Nie może mnie przecież zmusić do wyjazdu. Co mi zrobi? Wyrzuci z pracy? Proszę bardzo. I tak to się pewnie tak skończy, bo coraz mniej wierzyłam, że mój doktorat kiedykolwiek powstanie. Nie miałam czasu, weny, pomysłu, ambicji i chęci.

Zamyślona weszłam na zajęcia.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej