Wybranka nauczyciela - Fuller Kathleen - ebook + książka

Wybranka nauczyciela ebook

Fuller Kathleen

3,7

Opis

Pierwsza część uroczej serii o mieszkańcach Birch Creek - malowniczej osady amiszów.

Christian Ropp przeprowadza się do Birch Creek, urokliwej osady amiszów, aby objąć posadę nauczyciela w tamtejszej szkole. To człowiek, którego największym wrogiem jest chaos. Christian jest zdecydowany zaprowadzić porządek w klasie, należycie zdyscyplinować swych niesfornych uczniów oraz… znaleźć w końcu w Birch Creek żonę. Co oczywiście byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby kobiety były niczym podręczniki: uporządkowane i przewidywalne.

Kiedy nagły wypadek uniemożliwia Christianowi pracę, jego klasę przejmuje nowa w tamtejszej społeczności Ruby Glick. Jej żywiołowy temperament i niestandardowy styl uczenia kłócą się z zachowawczymi metodami Christiana, który obawia się, że po jego powrocie do szkoły, uczniowie będę nie do opanowania.

Ruby, roztargniona i nieco niezdarna dziewczyna, desperacko pragnie udowodnić, że potrafi coś więcej niż tylko popełniać gafy, wobec czego wkłada całe serce w nową pracę. Jednak gdziekolwiek się pojawia, tam wywołuje niemałe zamieszanie. Na szczęście urok i wielka charyzma są jej sprzymierzeńcami.
Konflikt między tym dwojgiem wydaje się nieunikniony, ale kiedy Christian wydaje się wciąż stawać na jej drodze, Ruby zaczyna tracić orientację i sama nie wie, o co tutaj może chodzić… Wkrótce oboje będą musieli zdecydować, czy pójść za głosem rozumu, czy jednak posłuchać serca?

Ciepła, urocza i zabawna opowieść o przyciągających się przeciwieństwach i losie, który lubi płatać rozmaite figle.

"Wybranka nauczyciela" przedstawia bohaterów, którzy wiedzą, co to znaczy być innym, nie pasować. Nie wiedzą jednak, że właśnie dzięki owej inności są tak uroczy. Kathleen Fuller napisała czarujący, przepełniony humorem romans, który przypomina czytelnikom, że często druga połówka znajduje się tuż pod naszym nosem.
Kelly Irvin, autorka bestsellerowej serii "W krainie amiszów"

"Wybranka nauczyciela" Kathleen Fuller jest ciepłą opowieścią o niespodziewanej miłości, pełną humoru i ujmujących bohaterów, którzy ożywają na każdej stronie. Kiedy już otworzysz tę książkę, nie odłożysz jej, dopóki nie przeczytasz do końca.

Amy Clipston, autorka bestselleru "A Seat by the Hearth"

Kathleen Fuller jest autorką kilkunastu bestsellerowych powieści, między innymi cyklu "Panny młode z Birch Creek" oraz serii dla młodzieży "Mysteries of Middlefield". Fuller jest żoną, matką, miłośniczką piłki nożnej, kawy oraz czekolady. Uwielbia rękodzieło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (27 ocen)
10
5
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mama_z_amc

Całkiem niezła

Romans jak wiele innych tylko tutaj jest na tle kultury Amiszów.
00
nataliaxsiema

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna, lekka i wciągająca lektura! Dla fanów literatury obyczajowej i romansów 😍
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE TEACHER’S BRIDE

 

Copyright © 2018 by Kathleen Fuller

All rights reserved.

 

Projekt okładki

Studio Gearbox

 

Zdjęcia na okładce

© Shutterstock and Pixelworks

 

Oryginalny projekt

© 2021 Zondervan

 

Opracowanie wersji polskiej

Ewa Wójcik

 

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

 

ISBN 978-83-8234-642-8

 

Warszawa 2021

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Dla Jamesa. Kocham cię.

 

SŁOWNIK

ab im kopp – szalony, zwariowany

aenti – ciotka

appeditlich – pyszny

boppli/bopplin – niemowlę/niemowlęta

bruder – brat

bu/buwe – chłopiec/chłopcy

daed – ojciec

danki – dziękuję

dietsch – język amiszów

dochder – córka

familye – rodzina

Frau – pani

geh – iść

grossvatter – dziadek

gut – dobrze

gute morgen – dzień dobry

gute nacht – dobranoc

haus – dom

Herr – pan

kaffee – kawa

kapp – biały czepek noszony przez amiszki

kin/kinner – dziecko/dzieci

lieb – miłość

maedel – dziewczyna/młoda kobieta

mamm – mama

mann – amiski mężczyzna

mei – moje

morgen – ranek

mudder – matka

nee – nie

nix – nic

onkel – wuj

shee – ładny/przystojny

schoolhaus – budynek szkolny

schwester/schwesters – siostra/siostry

sehr – bardzo

seltsam – dziwny

sohn/sohns – syn/synowie

vatter – ojciec

ya – tak

yer/yers – twoje

yerself – się/siebie/sobie/sobą

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie mogę uwierzyć, że przyjechała bez uprzedzenia.

Ruby Glick chodziła w tę i z powrotem po ganku. Nie sądziła, żeby jej starszy brat Timothy i jego żona Patience zdawali sobie sprawę, że słyszy ich rozmowę przez siatkowe okna – rozmowę o niej. Może brat nie powinien był jej nakazywać, uprzejmym, ale stanowczym tonem, żeby poczekała na zewnątrz, aby mógł naradzić się z Patience.

– Timothy – powiedziała Patience1 łagodnie. Jej ton w stu procentach odzwierciedlał jej imię. – To, co mówisz, nie ma większego sensu. Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz, żeby twoja schwester z nami zamieszkała.

– Ulubiona schwester – wyszeptała Ruby. I jedyna schwester, ale to już był szczegół techniczny.

Timothy zamilkł na wystarczająco długo, aby Ruby usłyszała dzięcioła pukającego w oddali.

– Patience, kocham Ruby, ale ona jest chodzącą katastrofą. Co oznacza dla nas masę kłopotów.

Uch. Ruby rozpoznawała stanowcze nuty w jego głosie. Oto Timothy, który upiera się przy swoim. Przygryzła wargę i czubkiem czarnego adidasa odsunęła na bok opadły liść. To nie był dobry znak. Absolutnie nie. Nie wspominając już o tym, że poczuła się lekko urażona. Tak, już wcześniej nazywano ją chodzącą katastrofą. I tak, to określenie nie było zbyt odległe od prawdy. Co nie oznaczało, że lubiła słyszeć je wymawiane za swoimi plecami.

– Nie wierzę, że naprawdę tak myślisz, Timothy – orzekła Patience z zaskoczeniem.

Ruby odsunęła się od okna. Może powinna była napisać do Timothy’ego, zanim bez uprzedzenia pojawiła się na jego progu dziesięć minut temu. Tak byłoby uprzejmie. Ale ponieważ podjęła decyzję o przyjeździe do Birch Creek dopiero wczoraj, nie zdążyłby odebrać listu wysłanego z Lancaster. A ona nie mogła doczekać się przyjazdu tutaj.

Ruby pociągnęła się za palec wskazujący. Jeśli Timothy nie pozwoli jej tu zostać, cały plan legnie w gruzach. A według jej oceny był to plan idealny. Niestety, nie przebywała w Birch Creek zbyt długo, a brat już wsadził jej kij w szprychy.

Westchnęła. Nie chciała sprawiać nikomu kłopotu, chociaż „kłopoty” to było jej drugie imię zdaniem rodziców, brata i więcej niż kilku osób z rodzinnych stron. Ale koniec z tym. Wyprostowała ramiona, słysząc, jak mleczne krowy Timothy’ego muczą na pastwisku za domem. Ruby się zmieniła. Dwanaście godzin temu rozpoczęła nowe życie. W jakiś sposób przekona brata, że to prawda.

Gdy drzwi się otworzyły, obróciła się gwałtownie, pełna nadziei. Timothy spojrzał na nią spode łba, zatknął kapelusz na głowę i ruszył do stajni. Ruby zwiesiła ramiona.

Patience wyszła na ganek i położyła jej dłoń na ramieniu.

– To niepodobne do Timothy’ego.

Ruby na nią spojrzała.

– Jeśli chodzi o mnie, to owszem.

Bratowa posłała jej pełen otuchy uśmiech.

– Geh z nim jeszcze porozmawiać. A ty w tym czasie możesz zanieść swoje rzeczy do wolnej sypialni.

– Jesteś pewna? – zapytała Ruby, rozjaśniając się. Jednak była jakaś nadzieja.

– Absolutnie. – W łagodnych brązowych oczach Patience zamigotał zdecydowany błysk. – Jesteś naszą familye i zostajesz tutaj, w naszym domu. To ostateczna decyzja.

Ruby uśmiechnęła się szeroko. Nie uważała Patience za żonę, która mogłaby sprzeciwić się woli męża. Sama nie do końca pochwalała takie zachowanie, ale ponieważ Timothy zachowywał się nierozsądnie, cieszyła się, że Patience ma na ten temat własne zdanie.

Złapała bratową w objęcia.

– Danki, Patience. Obiecuję, nie będę sprawiała żadnych kłopotów.

Patience się uśmiechnęła.

– Oczywiście, że nie. – Zerknęła na stodołę, a potem na Ruby. – Spojrzysz na kinner, kiedy ja geh z nim porozmawiać? Teraz śpią, ale Tobias może się za kilka minut obudzić.

– Naturalnie. – Ruby otworzyła siatkowe drzwi, dbając, żeby nie zamknęły się za nią z trzaskiem, i weszła do środka. Kochała swoich bratanków, a nie widziała ich od kilku miesięcy, od ostatniej wizyty Timothy’ego z rodziną w Lancaster. Jedną z zalet przyjazdu tutaj był fakt, że będzie mogła spędzać czas z chłopcami.

Zaniosła walizkę na górę. Dom Timothy’ego nie był zbyt duży, wizytowała tu już kilka razy, ale ostatnio trzy lata temu. Już miała położyć walizkę na łóżku w wolnym pokoju, ale się rozmyśliła. Czy powinna się teraz rozpakowywać? Pomimo zapewnień Patience nie była pewna, czy brat ustąpi. Boże, proszę, spraw, żeby zmienił zdanie.

Postawiła walizkę na podłodze, uważając, by nie narobić hałasu. Zsunęła buty i wyszła na korytarz. Kilka chwil wcześniej mijała pokój Tobiasa i Luke’a. Może powinna do nich zajrzeć. Jeśli chodziło o dzieci, czuła się pewnie; w wieku dwudziestu lat miała ogromne doświadczenie jako niania.

Zerknęła do pokoju i uśmiechnęła się. Och, jej bratankowie byli tacy słodcy. Luke, oczywiście, sypiał jeszcze w niemowlęcym łóżeczku, Tobias na małym łóżku. Wejście zagradzała drewniana bramka, bardzo podobna do tej, jaką mieli z Timothym w pokoju, kiedy byli mali. Oczywiście Timothy nigdy nie próbował uciekać ani ze swojego łóżeczka, ani z sypialni – w przeciwieństwie do Ruby. To przez nią zamontowano bramkę. Jak ich matka powtarzała niezliczoną ilość razy, Ruby była trudnym dzieckiem.

Przygryzła wargę i wycofała się z sypialni, nie chcąc obudzić śpiących bratanków. Poczuła ukłucie w sercu, ale zignorowała znajome uczucie, tak jak robiła to wiele razy przez te wszystkie lata. Nie żeby jej rodzice nie mieli racji. Kłopoty wydawały się ją prześladować bez względu na to, co robiła, i pomimo jej najlepszych intencji. Ale teraz była dorosła i coś musiało się zmienić. A raczej ktoś. Musiała się nauczyć, jak stać się lepszą. Łatwiejszą do zaakceptowania. Żeby być jak Timothy i wszyscy inni, których znała. A sposobem na rozpoczęcie tej zmiany było zamążpójście.

W każdym razie tak Ruby postanowiła. Jednak był jeden mały szkopuł. Chociaż ona była gotowa na znalezienie męża, samotni mężczyźni z jej społeczności jakoś nie ustawiali się w kolejce do jej ręki. Trochę raniło to jej uczucia, ale w rodzinnych stronach miała pewną reputację. Nie żeby wątpliwą – na samą myśl o takiej jej twarz płonęła – ale wystarczająco często wpadała w tarapaty i powodowała wystarczająco dużo problemów, by mężczyźni trzymali się od niej z daleka.

Brak pretendentów do ręki podsunął jej pomysł przyjazdu do Birch Creek. Tutejsza społeczność kwitła. Poza tym pełno w niej było młodych mężczyzn, którzy znali ją jedynie jako młodszą siostrę Timothy’ego. I Ruby zamierzała wykorzystać ich brak świadomości na swoją korzyść.

Osunęła się po ścianie obok pokoju dziecięcego i usiadła na podłodze. Podciągnęła kolana do piersi i oparła na nich brodę. Jadąc tutaj autobusem z Lancaster, miała mnóstwo czasu na rozważania. Mnóstwo czasu, by wymyślić, jak znajdzie sobie męża. I mnóstwo czasu na wątpliwości, że może to nie jest najlepszy sposób. Jednak nigdy nie była osobą, która siedziała i czekała. Może takie podejście również wymagało głębszego namysłu, lecz w tej chwili była zbyt podekscytowana swoim planem. Bo w końcu, po raz pierwszy w życiu, miała jakikolwiek plan. Była pewna, że jeśli będzie się go trzymać, do Bożego Narodzenia znajdzie potencjalnego kandydata na męża. Albo przynajmniej zacznie umawiać się na randki.Może powinnam skoncentrować się na pierwszej opcji, stwierdziła.

Uśmiechnęła się. Tak, udowodni sobie i wszystkim innym, że w końcu stała się dorosłą, odpowiedzialną, rozsądną osobą. Już nikt nie będzie jej uważał za chodzącą katastrofę, która zostawia za sobą jedynie chaos. Nadeszła pora, by przedstawić światu nową Ruby Glick.

***

Timothy nabrał pełne widły i wrzucił słomę do pustego boksu. Konie wyszły na pastwisko. I dobrze, ponieważ czekałby je niespodziewany słomiany deszcz. Nieważne, że dzisiaj rano położył im świeżą podściółkę i właśnie robił bałagan, który będzie musiał posprzątać.

Weszła Patience, ale ją zignorował. W końcu to ona się odezwała:

– Timothy, nie możesz odesłać Ruby.

Wbił widły w stertę słomy. Patience mogła mieć rację, ale on nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Nie miał dobrego powodu, żeby odesłać siostrę, i w głębi serca wcale tego nie chciał. Jednak w tej chwili miał dosyć zmartwień. Dopiero co kupił tuzin mlecznych krów, powiększając stado do trzydziestu sztuk. Miał dwoje małych dzieci i żonę, która nie narzekała na brak zajęć, ponieważ była położną, a Birch Creek właśnie przeżywało baby boom. Należał do rady szkoły, a miesiąc temu społeczność postanowiła wybrać go na pastora okręgu. Teraz miał dodatkowe obowiązki na głowie.

To wszystko były dobre rzeczy. Został pobłogosławiony i wiedział o tym. Razem z Patience znajdowali się teraz w o wiele lepszej sytuacji, niż kiedy sprowadzili się tu po ślubie. Wtedy nie był przekonany do wyprowadzki z Lancaster i zamieszkania w społeczności z nieprzyjaznym biskupem. Jednak Patience chciała zostać w Birch Creek, a ziemia tutaj była tańsza niż w Lancaster, co pozwoliło mu stać się posiadaczem własnego gospodarstwa, zamiast pracować na farmie ojca. Emmanuel Troyer, były biskup, odszedł i odkąd jego obowiązki przejął Freemont Yoder, Birch Creek i lokalne przedsiębiorstwa kwitły.

Jednak czasami Timothy czuł się przytłoczony, szarpany w różnych kierunkach. I dlatego niespodziewane pojawienie się Ruby wytrąciło go z równowagi. Nie potrzebował, żeby jego kochająca kłopoty siostra wywróciła wszystko do góry nogami.

– Przestań mnie ignorować – warknęła Patience.

To przyciągnęło jego uwagę. Cisnął wiązkę słomy i oparł widły o ściankę boksu.

– Przepraszam, lieb. – Podszedł do niej i strącił źdźbło, które wylądowało na jej kapp. – Jestem zdezorientowany, to wszystko.

– Jeśli chodzi o Ruby?

– Ya. – Kochał swoją młodszą siostrę, ale czasami jej nie rozumiał. Starał się przez te wszystkie lata, przypisując jej wichrzycielską naturę niedojrzałości, jednak takie wytłumaczenie już nie wystarczało. Z jakiegoś powodu przyciągała kłopoty, nawet kiedy próbowała pomagać. Zastanawiał się, co rodzice myśleli o jej przyjeździe tutaj.Może to był ich pomysł?

– Jest słodką maedel, Timothy. I jest yer schwester. Nie odwracamy się plecami do familye.

Spojrzał na żonę. Poznał Patience prawie siedem lat temu, kiedy przyjechała z wizytą do Lancaster, i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Teraz kochał ją mocniej niż kiedykolwiek, a jej dobroć była tylko jednym z wielu powodów tego stanu rzeczy.

– Masz rację – powiedział, dotykając wstążki od jej kapp. – Może zostać. Ale tylko na kilka dni.

– Prosiła, by mogła zostać, jak długo zechce, pamiętasz?

– Nie zastanawiasz się dlaczego?

– Ya, ale to nie nasza sprawa, nawet jeśli z nami zamieszka. Musimy szanować jej prywatność.

Wiedział, że nie ma szans wygrać.

– Dobrze. Może zostać, jak długo zechce. Ale oficjalnie oświadczam, że cię przed nią ostrzegałem.

Patience zrobiła kpiącą minę.

– Mówisz o niej, jakby była kompletną…

– Katastrofą?

– Jak możesz ją tak nazywać!

Timothy wypuścił powietrze.

– Patience, kiedy byliśmy kinner, Ruby spaliła stajnię.

Patience pokiwała głową.

– Pamiętam, mówiłeś mi o tym. Powiedziałeś też, że to był wypadek. Przewróciła zapaloną lampę. To może przydarzyć się każdemu.

– Ya, ale nie powiedziałem ci, że to był nasz drugi pożar w stajni.

Patience otworzyła szeroko usta.

– Chcesz powiedzieć, że pierwszą też spaliła?

Pokiwał głową.

– Wiem, że nie chciała, ale ona bywa nieuważna. – Timothy pamiętał, jak zrozpaczona była Ruby po obu tych wydarzeniach. Za pierwszym razem miała dziesięć lat, za drugim czternaście. Żadne ze zwierząt nie ucierpiało, a drugą stajnię dało się odbudować po pożarze. – Takie rzeczy bez przerwy się dzieją wokół niej. Kłopoty, pech, nazwij to, jak chcesz, idą za nią krok w krok jak zagłodzony bezpański pies. – W tej chwili nie był gotowy na zamęt, jaki jego młodsza siostra mogła znów wprowadzić. Zresztą nigdy nie był na niego gotowy.

Po długiej przerwie Patience powiedziała:

– Ona już nie jest kinn ani nastolatką.

Timothy skrzyżował ramiona.

– Zdaję sobie sprawę, że jest dorosła. Po prostu nie jestem pewien, czy mogę jej zaufać.

Patience dotknęła jego brody. Jej piękne orzechowe oczy posłały mu to miękkie spojrzenie, któremu nie mógł się oprzeć.

– A co z łaską, Timothy? Czy yer schwester na nią nie zasługuje?

Tym razem to nie jej oczy na niego podziałały. Tylko słowa. Ruby bywała irytująca i popełniła w życiu mnóstwo błędów.Czy nie tak jak my wszyscy? Przecież on też nie był doskonały, chociaż jego matka często mawiała, że jest bliski ideału. „Nigdy nie grymasiłeś i nie łamałeś zasad”, mówiła, zwykle w zasięgu słuchu Ruby. Zmarszczył brwi. To musiał być dla siostry spory ciężar.

– Ya – przyznał. Brak zaufania do siostry zamienił się we współczucie. – Zasługuje.

– I to jest Timothy, którego znam. – Patience objęła go w pasie. – I kocham.

Uśmiechnął się do niej słabo.

– Ale chociaż ona ma dwadzieścia lat, będziemy musieli ustalić podstawowe zasady.

– Myślę, że to uczciwe.

– I będzie musiała znaleźć pracę. Kiedy jest zajęta, udaje jej się unikać większości kłopotów.

– Mogłaby pomagać ci tutaj. – Zesztywniał, a Patience się roześmiała. – Żartuję. Jestem pewna, że znajdzie jakąś pracę. – Pocałowała go w policzek i wysunęła się z jego objęć. – Kinner pewnie już wstały. Poprosiłam Ruby, żeby ich popilnowała.

– Dzięki Bogu, że nie mamy zbyt wiele łatwo tłukących się przedmiotów – mruknął Timothy.

– Słyszałam to! – zawołała Patience, wychodząc ze stajni.

Timothy uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nie mógł się powstrzymać przed tym małym docinkiem. Pozamiatał bałagan, którego narobił, zajrzał do krów i koni na pastwisko, po czym wrócił do domu.

Kiedy wszedł do salonu, zobaczył Ruby – bawiła się na podłodze z Tobiasem i Lukiem. Luke siedział jej na kolanie, żując gryzak, a Timothy budował z drewnianych klocków krzywą wieżę. Konstrukcja się rozpadła i Ruby klasnęła w dłonie.

– Brawo, Tobias! Udało ci się.

– Zepsuła się – powiedział, wysuwając dolną wargę.

– Ya, ale teraz możesz zacząć budowanie yer wieży od nowa. Czy to nie będzie świetna zabawa?

Tobias uśmiechnął się szeroko i zaczął układać klocki, jakby przed chwilą w ogóle się nie dąsał.

Patience stanęła obok Timothy’ego.

– Jest naprawdę gut z kinner – wyszeptała.

– Ya. To prawda.

Ruby podniosła wzrok i uśmiechnęła się, a Timothy zastanowił się, czy ich słyszała. Miał nadzieję, że tak. Zasługiwała na komplement.

Patience podeszła do Ruby i podniosła Luke’a, który już wyciągał pulchne ramionka do matki. Posadziła go sobie na biodrze i wyciągnęła rękę do Tobiasa.

– Geh na przekąskę. – Tobias skinął głową i wstał niezdarnie, przewracając klocki. Zapominając o wieży i Ruby, podreptał za Patience i Lukiem do kuchni.

Ruby zaczęła chować klocki do małej drewnianej skrzynki, w której przechowywała je Patience.

– Buwe urośli, odkąd ich ostatnio widziałam – zauważyła, chowając ostatni klocek, po czym popchnęła skrzynkę w stronę stolika kawowego. Pojemnik uderzył w stołową nogę, aż przewróciła się stojąca na blacie szklanka mrożonej herbaty. – Och nee – zawołała, pospiesznie stawiając szklankę z powrotem. Rąbkiem sukni zaczęła wycierać rozlaną herbatę. – Przepraszam, Timothy.

Uśmiechnął się lekko, gdy nerwowo sprzątała, bynajmniej nie zaskoczony, że coś rozlała. W końcu była u nich już ponad godzinę.

– Nic nie szkodzi, Ruby.

Podniosła się i stanęła przed nim. Timothy był zaskoczony, że z jej sukni nie kapie herbata.

– Będę bardziej uważna.

Trzeba było jej przyznać, że kiedy coś szło nie tak, zawsze starała się naprawić szkody. Timothy zdał sobie sprawę, że był dla niej zbyt surowy, kiedy przyjechała, i powinien jej to wynagrodzić.

– Z radością będziemy cię gościć tak długo, jak zechcesz – oznajmił.

Jej oczy zalśniły.

– Jesteś pewien? Jeszcze kilka chwil temu byłeś innego zdania.

– Ponieważ mnie zaskoczyłaś – wyjaśnił, czując lekkie wyrzuty sumienia na myśl, że mógł ją urazić. – Wiesz, że nie lubię niespodzianek.

Pokiwała głową i spojrzała mu w oczy.

– Powinnam była cię uprzedzić, że przyjadę.

Podszedł do niej i niezręcznie poklepał po ramieniu. Chociaż żonie i dzieciom chętnie okazywał uczucia, w stosunku do reszty rodziny zwykle zachowywał się powściągliwie. Ich rodzice nie byli zbyt wylewni, byli cichymi ludźmi. Ruby i jej żywiołowa, niesforna osobowość zawsze stanowiły dla nich wyzwanie, coś trudnego do zrozumienia i zaakceptowania.

– Cieszę się, że tu jesteś.

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

– I ja się cieszę, że tu jesteś. Sam zobaczysz, Timothy. Jestem teraz lepszym człowiekiem. – Wysunęła brodę. – Nie mogę się doczekać, żeby ci to udowodnić.

– Tylko obiecaj mi jedno – powiedział poważnym tonem.

– Cokolwiek zechcesz.

– Nee chcę lamp w stajni. – Nie chciał poruszać tego tematu, ale musiał zacząć ustalać zasady.

W oczach Ruby zalśnił żal, zastąpiony po chwili przez determinację.

– Obiecuję. Yer stajnia jest bezpieczna podczas mojego pobytu.

Dobry Boże… Mam taką nadzieję.

***

– Pies zjadł mei pracę domową.

Christian Ropp spojrzał na stojącego przed nim siedmiolatka. Wiedział, że Malachi Chupp kłamie. Wiedział też, że jego rodzice, Jalon i Phoebe, byliby przerażeni, gdyby się dowiedzieli, że ich syn łże nauczycielowi w żywe oczy. Podobnie jak pozostali rodzice, których poznał podczas minionego miesiąca, od kiedy to rozpoczął pracę w szkole w Birch Creek, byli żywo zainteresowani edukacją swoich dzieci, zarówno pogłębianiem wiedzy, jak i szlifowaniem charakteru. A w tej chwili charakter Malachiego nie prezentował się najlepiej.

– Rozumiem. – Christian splótł dłonie na biurku. – Który pies ją zjadł?

Malachi zbladł.

– Co?

– Który z twoich psów zjadł ci pracę domową?

– Uch…

– Nie masz żadnych psów, prawda, Malachi?

Chłopiec poczerwieniał, wbijając wzrok w czubki butów.

– Nee. Mam tylko Błękitka. Ale on jest kotem.

Christian zerknął na resztę klasy. Z zadowoleniem odnotował, że starsi uczniowie, siedzący z tyłu, nadal byli skupieni na pracy. Jednak ci młodsi zaczęli kręcić się na krzesłach, niektórzy wychylali się do przodu i słuchali, jakby nie mogli się doczekać, żeby się dowiedzieć, jaki rodzaj kary dostanie Malachi. Jednak Christian nie szafował karami na prawo i lewo. Stosował środki wychowawcze.

Spojrzał na plan lekcji. Za mniej niż minutę Grupa Czytania B powinna przesiąść się do stołu z przodu, co oznaczało, że Malachi będzie musiał poczekać. Christian doszedł do wniosku, że czas, który chłopiec spędzi, martwiąc się o konsekwencje, będzie wystarczającą motywacją, by przestał kłamać.

– Przyjdź do mnie po lekcjach, Malachi.

Uczeń ledwo uniósł głowę. Błękitne oczy miał pełne skruchy, co również wskazywało, że takie zachowanie nie było do niego podobne. Pokiwał głową i ze zwieszonymi ramionami poczłapał na swoje miejsce.

Christian odepchnął się od biurka i wstał.

– Grupa Czytania B, zapraszam do stołu.

Troje sześciolatków zgramoliło się ze swoich krzeseł i z książkami w dłoniach podeszło do stołu. Christian nie pogrupował dzieci według umiejętności, tylko wedle wieku, co było łatwiejsze przy takiej liczbie uczniów. Wolał dzielić ich według kompetencji, jednak na razie było to niemożliwe, ponieważ sam wciąż jeszcze uczył się, co potrafią. Na tę chwilę podział na grupy według wieku był właściwym rozwiązaniem.

Reszta popołudnia przebiegła gładko, nie licząc pojedynczego epizodu z udziałem jednego z synów Bontragerów. Chłopcy stanowili jedną trzecią populacji szkoły. Na ogół zachowywali się grzecznie, ale byli chłopcami i nie wydawali się zdolni zupełnie powstrzymać się od wywoływania zamieszania. Tym razem Nelson tuż przed końcem lekcji rzucił papierową kulką w swojego brata Jessego.

Po odesłaniu reszty uczniów do domu Christian przywołał Malachiego i Nelsona do swojego biurka. Obaj chłopcy podeszli, ciągnąc nogami.

– Nelson – powiedział Christian, wręczając chłopcu ścieralny marker – napisz, proszę, na tablicy dwadzieścia razy: „Nie będę rzucał papierowymi kulkami w brata”.

Nelson skrzywił się, ale pokiwał głową i wziął od Christiana pisak.

Następnie nauczyciel skierował uwagę na Malachiego.

– Chodźmy na zewnątrz.

Malachi otworzył szeroko oczy i wyszedł za Christianem ze szkoły. Zeszli po trzech stopniach i podeszli do wielkiego dębu, rosnącego w pewnej odległości od budynku. Było ciepło, ale kilka żółtych, czerwonych i pomarańczowych liści, leżących u stóp drzewa, stanowiło wyraźną zapowiedź jesieni. Przejechał powóz, po drugim pasie drogi przemknął samochód.

Upewniwszy się, że Nelson nie może ich słyszeć, Christian odwrócił się do Malachiego i zapytał:

– Dlaczego mnie okłamałeś w sprawie pracy domowej?

Malachi kopnął jeden z liści.

– Bo jej nie zrobiłem.

Christian zmarszczył brwi.

– Zawsze powinieneś mówić prawdę, Malachi…

– Ale ja nie chciałem wpaść w kłopoty.

– …nawet jeśli to oznacza, że wpadniesz w kłopoty. Dopuściłeś się dwóch wykroczeń: po pierwsze, nie odrobiłeś pracy domowej, a po drugie, skłamałeś.

– Co to jest wykroczenie?

– Złamanie zasad. Ty złamałeś zasady – dodał nauczyciel, żeby mieć pewność, iż Malachi rozumie dokładnie, co zrobił. Nie miał zamiaru łagodzić wymowy swoich słów i chociaż uważał, że zapoznawanie uczniów z nowym słownictwem stanowi niezwykle ważny element jego komunikacji z nimi, to nie chciał też, by jego język był zbyt hermetyczny.

– Wiem. – Malachi znów wbił wzrok w ziemię. – Przepraszam.

– Jesteś bystrym uczniem. Nie rozumiem, dlaczego nie odrobiłeś pracy domowej. Wszystko zrobiłbyś dobrze.

– Nie lubię pracy domowej – mruknął chłopiec, kopiąc kolejny liść. – Jest nudna.

Christian się wzdrygnął. Chociaż wiedział, że nie powinien brać sobie do serca krytyki płynącej z ust siedmiolatka, nie potrafił zupełnie jej zignorować. Całymi godzinami przygotowywał się do lekcji, dbając, aby ćwiczenia były edukacyjnie stymulujące. Kiedy sam chodził do szkoły, i potem również, dosłownie pochłaniał wiedzę. Nawet teraz nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż czytanie dobrej książki i poszerzanie intelektualnych horyzontów.

– Nudna – wymamrotał. – Uważasz, że moje zadania domowe są nudne.

Malachi spojrzał mu w oczy.

– Powiedział pan, że trzeba mówić prawdę.

Wpadł we własne sidła. Powinien był spodziewać się tego ze strony Malachiego. Nie dodawał mu fałszywej odwagi, gdy mówił, że chłopiec jest bystry. Był wysoce inteligentny.

– Tak powiedziałem – przyznał, odsuwając na bok włas­ne ego, co powinien był zrobić na początku, i koncentrując się na stojącym przed nim problemie. – A teraz pomówimy o poniesieniu konsekwencji.

– A co to jest?

– Kiedy zrobisz coś wbrew zasadom, musisz ponieść konsekwencje. To element dyscypliny.

– Nie chcę dyscypliny – powiedział Malachi, a w jego oczach zalśnił lęk. – Chcę geh do domu.

Teraz chłopiec był zbyt szczery. Może należałoby przeprowadzić lekcję dla całej klasy na temat tego, kiedy stosownie jest mówić, a kiedy zachować milczenie.

– Kiedy Nelson skończy, posprzątasz klasę.

– Całą?

– Tak. Całą.

Malachi odwrócił wzrok, ale na jego twarzy odmalowała się wyraźna ulga.

– Dobrze – wymamrotał.

Wrócili do szkoły. Nelson podbiegł do nich, kiedy tylko przestąpili próg. Za jego plecami widniał rząd pochyłych i raczej niedbale napisanych zdań. Ostatnia linijka była prawie nieczytelna, ale Christian postanowił nie komentować tego faktu.

– Możemy już geh, Malachi? – Malachi zwykle wracał do domu z Bontragerami, ponieważ rodziny były spokrewnione przez małżeństwo i mieszkały blisko siebie.

– Muszę posprzątać klasę. – Malachi wysunął dolną wargę.

– Mogę ci pomóc – zaproponował Nelson.

Christian pokręcił głową.

– Malachi musi zrobić to sam. Możesz poczekać na niego na placu zabaw.

Nelson posłał Malachiemu znaczące spojrzenie i Malachi pokiwał głową.

Kiedy Nelson wyszedł, Christian zabrał się do oceniania prac, a Malachi wyniósł śmieci, wytarł wszystkie tablice, ustawił prosto ławki i zamiótł podłogę. Cały proces zajął mu dwadzieścia minut.

– To wystarczy, Malachi – powiedział Christian, biorąc od niego miotłę. – Możesz iść do domu.

Ledwo skończył mówić, Malachi już zniknął za drzwiami. Otwarte okno obok biurka wychodziło na plac zabaw i Christian słyszał, jak chłopcy głośno rozmawiają.

– Ale to długo trwało – rzucił Nelson.

– Ya. I wcale nie było zabawne. Już nigdy więcej nie okłamię nauczyciela.

Christian zdobył się na nikły uśmiech. Obrzucił wzrokiem salę i natychmiast zauważył, co Malachi pominął podczas sprzątania. Niedoskonałości należało się spodziewać. Malachi był szczupłym chłopcem, o wzroście nieco poniżej przeciętnej, i nie można było oczekiwać, że odkurzy powierzchnię na wysokiej półce z książkami czy dosięgnie do górnego rogu tablicy, by wytrzeć datę. Nie uprzątnął też ścieżki kurzu pozostałej po szufelce. Jednak ogólnie rzecz biorąc, rezultat jego starań był do zaakceptowania.

Christian dokończył zamiatanie podłogi i wycieranie tablic, a potem poprawił ławki, które wciąż nie stały w równym szeregu. Odwiesił miotłę i szufelkę na haczyki z przodu klasy i wrócił do biurka, by skończyć ocenianie prac. W niektóre dni ta część jego obowiązków bywała odrobinę nużąca. Jednak dbał, by w każdym ćwiczeniu sprawdzić każdą odpowiedź, zrobić kilka notatek dotyczących poprawek i napisać słowo lub dwa zachęty, zanim odnotował stopień w swoim dzienniku ocen. Zanim skończył, minęła godzina. Potem zabrał się do planów lekcji, które przygotowywał przynajmniej na trzy tygodnie wprzód.

Kiedy zamykał szkołę, zapadał już zmierzch. Christian niósł do domu pojemnik na drugie śniadanie i zeszyt z planami lekcji. Musiał jeszcze dopisać kilka punktów, ale mógł to zrobić po kolacji.

Gdy dotarł do niewielkiego domku, który dzielił ze swoją młodszą siostrą Selah, wszedł do środka, skierował się do kuchni i położył swój zeszyt na stole. Selah stała przy kuchennym blacie i kroiła marchewkę.

– Skąd ją masz? – zapytał, stawiając pojemnik przy zlewie. Wprowadzili się dopiero latem i jeszcze nie mieli ogrodu. – Byłaś w sklepie?

– Nee. Mary Yoder przyniosła. – Mary była żoną biskupa. Selah nie przestawała kroić, wbijając wzrok w deskę.

– Co przygotowujesz na kolację?

– Zupę warzywną.

Spojrzał na pokrojoną marchew i zmarszczył brwi.

– Radziłbym ci, abyś kroiła ją na mniejsze talarki.

– Nie muszą być idealne. – Selah przebiła ostrzem noża kolejną marchew.

– Małe kawałki ugotują się szybciej niż duże, co przyspieszy cały proces.

Z irytacją wypuściła oddech.

– Ty znasz się na wszystkim, prawda, Chris?

Wzdrygnął się na dźwięk skróconej wersji swojego imienia. Jednak to była jego własna wina. Gdy rada szkoły zdecydowała się go zatrudnić, uścisnął dłoń każdego z członków.

– Witaj w Birch Creek, Chris – powiedział Freemont. – Czy możemy nazywać cię „Chris”?

– Oczywiście – odpowiedział, chcąc wkupić się w łaski członków rady, zwłaszcza biskupa. – Możecie mówić mi „Chris”. – Imię do niego przylgnęło i bardzo żałował, że nie poprawił wtedy Freemonta, zwłaszcza gdy Selah się z nim drażniła. Teraz było już za późno.

Selah odłożyła nóż gwałtowniej, niż było to konieczne.

– Może w takim razie ty powinieneś to zrobić.

Zastanowił się przez chwilę, czy była na niego zła, ale zaraz sam sobie udzielił odpowiedzi. Nie zrobił niczego, co mogłoby wzbudzić jej złość. Wypowiedział jedynie logiczną sugestię dotyczącą sposobu przygotowywania pożywienia. Może jednak potrzebowała w tej kwestii krótkiej instrukcji.

– Skoro nalegasz – powiedział, biorąc nóż.

Selah coś mruknęła, ale Christian jej nie zrozumiał. Zaczął podejrzewać, że jednak jest na niego zirytowana – nie po raz pierwszy i nie ostatni. Tak wyglądała ich relacja, chociaż wolałby, żeby nie było między nimi tylu niesnasek co ostatnio. Wzruszył ramionami i zaczął kroić marchewkę na równe talarki.

– Podejrzewam, że nie ma sensu pytać cię, czy umyłeś yer ręce. – Selah wyjęła z szafki garnek na zupę i cisnęła go na kuchenkę.

Christian aż podskoczył.

– Umyłem przed wyjściem ze szkoły. – Zawsze pamiętał, aby myć ręce kilka razy dziennie. Odpowiednia higiena chroniła populację uczniów przed rozprzestrzenianiem się chorób i było ważne, aby on dawał odpowiedni przykład swoim podopiecznym.

Krojąc marchewkę, słyszał, jak Selah krząta się za jego plecami – dźwięk puszczanej wody, gdy napełniała garnek, skrobanie obieraczki, kiedy obierała ziemniaki, i syk gazu, gdy włączała kuchenkę. Kiedy stanęła za nim, zostały mu trzy marchewki.

Zerknęła na deskę.

– Jeszcze nie skończyłeś? – Westchnęła i odeszła. – Reszta składników jest już w garnku.

Przyspieszył, jednak nie kosztem krojenia nierównych talarków. Kiedy skończył, odłożył nóż i odwrócił się do siostry.

– Można je dodać do zupy.

Wzięła deskę i nóż i wrzuciła marchewkę do garnka, ledwo zerkając na efekty jego precyzyjnej pracy.

Christian się nastroszył. Mogła przynajmniej powiedzieć „dziękuję”.

– Czy potrzebujesz jeszcze jakiejś pomocy?

Selah zmarszczyła jasnobrązowe brwi.

– Potrafię ugotować zupę, Christian. Bez względu na to, jakie ty masz zdanie na ten temat.

– Nigdy nie mówiłem, że nie potrafisz.

Spojrzała na niego, znów westchnęła, tym razem jak ktoś, kto od dawna cierpi, po czym potrząsnęła głową i zamieszała w garnku.

Wydawało mu się, że przesadnie zareagowała na fakt, że przejął od niej krojenie marchewki. Nie musiała aż tak się z tego powodu złościć. Uznając, że opuszczenie kuchni będzie najlepszym rozwiązaniem, Christian powiedział:

– Jeśli nie potrzebujesz więcej pomocy, pójdę na dwór i zajmę się Einsteinem.

– To idź.

Ostatnie promienie słońca padały na ścieżkę prowadzącą do stajni. Christian wyszedł z domu i zaczerpnął haust świeżego, wczesnojesiennego powietrza. Poza zachowaniem siostry i faktem, że ludzie zwracali się do niego imieniem, które nieszczególnie lubił, był zadowolony z przeprowadzki do Birch Creek. Tutaj mógł osiągnąć swój cel, jakim było zostanie nauczycielem, co na początku bardzo zaskoczyło jego rodziców. Teraz matka go wspierała, a ojciec… no cóż, lepiej nie roztrząsać jego stanowiska. Żadne z nich nie było zbyt uszczęśliwione, kiedy Selah uparła się, że zamieszka z bratem.

Jej decyzja wprawiła w konsternację również Christiana. Wahał się dłużej niż kilka chwil, zanim się zgodził. Dlaczego tak bardzo się spieszyła, żeby opuścić rodzinę i przyjaciół? On miał ważny powód – swoją pracę. A ona… Nie wiedział, co tak naprawdę ją tu sprowadza. Nigdy nie byli ze sobą blisko. Mimo to musiał przyznać, że miło było nie mieszkać samemu. I czasami Selah była w porządku. Nawet miła. Jednak jej nieprzewidywalność zaczynała mu doskwierać.

Odsunął na bok kłopoty z Selah – na czymkolwiek one polegały – i dał Einsteinowi owsa. Kiedy koń jadł, Christian zmiótł z podłogi wszystkie źdźbła słomy. W stodole panował niemal taki sam porządek jak w jego klasie i zamierzał utrzymać ten stan rzeczy. Upewnił się, że Einstein ma świeżą wodę, po czym wrócił do domu.

Kiedy wszedł, powietrze przepełniał smakowity zapach zupy, pyrkającej na gazie. Christian spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma, w tygodniu rzadko jadali wcześniej. Dla niektórych byłaby to późna pora posiłku, ale nie dla niego i Selah, biorąc pod uwagę, jak często zostawał w szkole po godzinach. Co dziwne, akurat z tego powodu jego siostra nigdy nie narzekała.

Christian uznał, że siostra jest na górze, w swoim pokoju – jego sypialnia znajdowała się na parterze, obok łazienki – więc zajrzał do garnka, żeby sprawdzić stopień ugotowania marchewki. Ocenił, że nie jest jeszcze wystarczająco miękka, opłukał widelec, włożył go do zlewu, po czym wziął zeszyt z planami lekcji i poszedł do salonu. Usiadł na krześle stojącym najbliżej kominka, w którym nie rozpalano od późnej wiosny. Już niedługo znów bez przerwy będzie płonął w nim ogień.

Otworzył zeszyt i zza okładki wyjął złożoną kartkę. Rozprostował ją i przebiegł wzrokiem.

CELE:

1. Podjąć pracę nauczyciela.

2. Zakupić/wybudować dom.

3. Poznać członków społeczności.

 

Gdy już otrzymał posadę, osiągnięcie drugiego celu okazało się dosyć proste. Dwie owdowiałe siostry, Tabitha i Melva, wystawiły swój dom na sprzedaż tydzień przed przyjazdem Christiana i Selah do Birch Creek. Mały domek mieścił się w zasięgu jego możliwości finansowych i Christian szybko go kupił, zadowolony, że budynek był zgodny z wytycznymi Ordnung i nie będzie musiał się martwić odcinaniem prądu i podłączaniem gazu.

Jednak punkt numer trzy okazał się większym wyzwaniem, niż Christian się spodziewał. Mieszkańcy Birch Creek byli dosyć życzliwi, ale on nie potrafił z nimi rozmawiać. Co wcale go nie zaskoczyło. Nie bez powodu posiadał kilka książek na temat komunikacji międzyludzkiej i zawierania przyjaźni. Mimo to nie potrafił przełożyć tej wiedzy na praktykę, przynajmniej nie tak jak Selah. Ona szybko zaprzyjaźniła się z Marthą Detweiler, jedyną niezamężną kobietą w jej wieku w społeczności, i potrafiła rozmawiać ze wszystkimi. Natomiast Christian jeszcze z nikim nie odbył pogawędki dłuższej niż pięciominutowa.

Już dawno pogodził się z faktem, że nie potrzebuje przyjaciół. Wystarczały mu praca i książki. I Bóg, oczywiście. Wiara była dla niego bardzo ważna. Nie był wyrzutkiem, ale lubił własne towarzystwo. Jego umiejętności społeczne nigdy wcześniej nie stanowiły problemu.

Jednak będzie musiał nad nimi popracować. Ponieważ jeśli nie zintegruje się ze społecznością, nie da rady osiągnąć ostatniego celu na swojej liście:

 

4. Ożenić się.

 

Christian wpatrywał się w napisane przez siebie słowa. Nie powiedział nikomu, że chciałby znaleźć narzeczoną. Chociaż miał dopiero dwadzieścia jeden lat, czyli wciąż był dość młody, małżeństwo stanowiło kolejny logiczny krok w życiu. Praca, dom, małżeństwo. A potem, po ślubie, dzieci. Tak, z kilkoma wyjątkami, toczyło się życie amiszów. Kiedy przyłączył się do Kościoła, zgodził się na każdy aspekt takiego życia – nie wyłączając małżeństwa i rodziny.

Napotkał jednak kolejny problem, którego nie przewidział: w Birch Creek było bardzo mało niezamężnych kobiet. Poza Selah wiedział tylko o dwóch: Marcie Detweiler, której rodzina przeprowadziła się tutaj dwa miesiące przed jego przyjazdem, i Cevilli Schlabach. Cevilla nie wchodziła w grę, miała ponad osiemdziesiąt lat, chociaż wyglądała i zachowywała się tak, jakby liczyła z dziesięć mniej. Jednak Martha stanowiła pewną opcję. Miała dwadzieścia lat i była całkiem ładna, chociaż wygląd nieszczególnie się dla niego liczył. Tyle że niewiele o niej wiedział i wkrótce będzie musiał postarać się dowiedzieć więcej.

Christian złożył kartkę i schował ją do zeszytu, po czym wziął Pilnego ucznia, żeby trochę poczytać, zanim zupa będzie gotowa. Rozluźnił się, skupiając na rozdziale o zarządzaniu klasą, co było o wiele prostszym tematem do rozmyślań niż szukanie sposobu, w jaki mógłby lepiej poznać Marthę.

Poza kilkoma potknięciami, takimi jak dzisiaj, jego uczniowie zachowywali się właściwie i wykazywali zainteresowanie nauką. Jednak on nie mógł stracić czujności, inaczej groził im chaos. A jeśli na coś Christian Ropp nie mógł zezwolić, w swojej klasie i w życiu, to na pewno na chaos.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1Patience (ang.) – „cierpliwość” (przyp. tłum.).