Wtedy w Loszoncu - Peter Balko - ebook

Wtedy w Loszoncu ebook

Peter Balko

4,5

Opis

Wtedy w Loszoncuto historia przyjaźni dwóch chłopców, Słowaka Lewiatana i Węgra Kapii, i jednocześnie kronika życia małego, tętniącego życiem miasteczka na pograniczu węgiersko-słowackim, opowiedziana z perspektywy dziecka obserwującego świat nieuzbrojonym w cynizm okiem.

Lewiatan to spokojny grubasek, szkolny prymus, który zawsze trzyma się ustalonych reguł. Kapia jest jego przeciwieństwem – to zafascynowany przemocą naczelny łobuz-terrorysta miejscowej podstawówki. Przygody dwójki przyjaciół, pozornie banalne i prześmiewcze, są pretekstem do opowiedzenia o kwestiach fundamentalnych dla młodego człowieka – o dojrzewaniu, sile przyjaźni, kształtowaniu się osobowości, własnej tożsamości.

Wydarzenia historyczne mieszają się z rodzinnymi historiami, rzeczywistość płynnie przechodzi w absurd, banalność łączy się z metafizyką. Jak w prawdziwym życiu.

Każdy ma takie Macondo, na jakie zasłużył. Mieszkańcy Loszonca najwyraźniej nie zasłużyli na spokój. Peter Balko i jego bohater, dziewięcioletni rozrabiaka, poprowadzą nas w gąszcz opowieści o teraźniejszości i przeszłości. Skrzy się ta książka błyskotliwym, acz brutalnym dowcipem, niezwykłą wyobraźnią, wciągającą opowieścią. Żeby zobaczyć cały Loszonc, wystarczy wdrapać się na pierwszą lepszą górkę, ale żeby zobaczyć jego historię, trzeba zanurzyć się w tej fantastycznej powieści. Po co? By dostrzec, że choć historia bywa tragiczna, a ludzie nie zawsze mili, to możemy na przyszłość spoglądać z dobrotliwą ironią w oczach. Bo i tak niczego się nie nauczymy, a czasy zawsze przychodzą nowe. Książka dla miłośników i miłośniczek prozy Olgi Tokarczuk czy Joanny Bator, ale też dla tych, co tęsknią za opowieścią w duchu Marka Twaina, okraszoną Schulzowską nostalgią. I choć mogą te porównania wydawać się ryzykowne, to dajcie Peterowi Balko szansę, by was zaskoczył.

Wojtek Szot, Zdaniem Szota

Powieść otrzymała wiele nagród, w tym Nagrodę Jána Johanidesa, Nagrodę Fundacji Banku Tatra oraz nagrodę czytelników Anasoft Litera 2015. W 2018 powieść ukazała się w Czechach, w 2019 wydana zostanie w Austrii i na Węgrzech. Teksty Petera Balko przekładano na język angielski, węgierski, włoski, niemiecki i chiński. W Polsce dotąd nieznany.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (11 ocen)
6
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dedykuję wszystkim, którzy wracają.

Drogi Kapio vel Kolomanie,

wczoraj skończyłem dziewięć lat. Rodzice urządzili przyjęcie, na które nikt nie przyszedł. Znaczy się, nikt poza najbliższą rodziną. Mama upiekła tort z niebieską polewą, ojciec nadmuchał balony, a dziadek opowiadał legendy o starym Loszoncu[1]. Było miło. Tort na pewno by ci smakował. Dostałem nowy rower. Jak wrócisz, kopsniemy się na koniec świata, może nawet za Kriváň[2]. Będziemy wrzeszczeć pod wiatr, palić złamane papierosy, zanurzać słoneczniki w błocie i okładać nimi durną dzieciarnię. Wszystko będzie jak kiedyś, przyjacielu, zobaczysz.

W budzie bez zmian. Wuefista paraduje ciągle w tej samej podkoszulce z zaciekami od soli, drożdżówki w stołówce nadal smakują jak prochy Timravy[3], a ogródek botaniczny za szkołą niezmiennie zdobią pety. Mamy nowych pierwszaków, garbate karły. Po rozpoczęciu roku poszedłem do szatni i obsikałem im kurtki. Na Twoją cześć! Stara Hrachová, której szyszka capi zakalcem, niedawno na hipie zaczęła płakać. Opowiadała coś o Štefániku[4] i nagle wybiegła z klasy. Wróciła z rozmazanym tuszem do rzęs, jak jakaś prostytutka. Najwyraźniej już sobie nie radzi, powinna przenieść się do domu starców, czas na nią. Co jeszcze? Maco Mamuko ukradł szambowóz ojcu, a ten za karę tak go sprał, że Macowi wypadło oko. Wypadło, poturlało się do kanalizacji, a potem przez Krivánsky Potok, Ipeľ i Dunaj popłynęło do Morza Czarnego. Biedak ma teraz w oczodole szklaną kulkę. Wszyscy w klasie Cię pozdrawiają. Grubaśnica od niemca nawet kazała nam modlić się za Ciebie, ale nie bój żaby, mnie nie urobiła. Dobrze wiem, że tam, gdzie jesteś, nie potrzebujesz żadnego Boga.

O Iwana Groźnego dbam, chociaż muszę przyznać rację mojej babci – świnki morskie rzeczywiście nic, tylko srają, szczają i ogryzają zasłony.

W Loszoncu po staremu. Ojciec mówi, że nasz region odmieni dopiero katastrofa nuklearna. Bezpańskich psów przybywa, w parku wycięto większość drzew, a w mieście zamknięto kolejną fabrykę. Ludzie stoją przed knajpami i przed urzędem pracy. Wokół cmentarza wyburzono kilka starych domów. Niedługo w mieście będzie więcej truposzy niż żywych. Kilimandżaro włamał się do ratusza i przez miejski radiowęzeł zaczął straszyć, że koniec świata jest blisko. Parę dni temu niebo faktycznie zaciągnęło się chmurami, od wtedy nie wyszło słońce. Do szkoły chodzę z czołówką na głowie, jak peruwiański górnik. Brakuje mi tylko młotka, plam potu pod pachami i złotych żył[5].

Pod koniec lata Alicja wyprowadziła się z ojcem do Nymburku. To jest w Czechach. Ludzie podobno piją tam mniej niż u nas i nie chodzą do kościoła. Dostałem od niej pocztówkę z jakimś starym mostem. Pisała, że do Loszonca nigdy nie wróci. Nie dziwię się, w Nymburku mają przecież minigolfa! Nie wiem dlaczego, ale śni mi się co wieczór. Widzę jej wargi, rzęsy, piersi, pieprzyki na rękach, uda. Leży przy mnie na łóżku, jest całkiem naga, gotowa na to. Rozpuszcza włosy i szepcze, że rodzice już zasnęli. Pocą mi się dłonie i gdybym nie był nindżą, pewnie znów zlałbym się w gacie. Spoglądamy sobie w oczy i oboje wiemy, że już nigdy się nie zobaczymy.

A co z Tobą, przyjacielu, śni Ci się tam coś?

Często przed nocą staje mi przed oczami ten stary nóż myśliwski. Czuję jego lawendowy zapach, który zaraz miesza się z zapachem krwi. Brzydzę się sobą. Godzinami leżę pod kołdrą, trzęsę się, płaczę. Tak jest codziennie, każdego przeklętego dnia. Otworzyłem drzwi, które powinny zostać zamknięte, i wypuściłem przez nie coś złego. Coś, co zmieniło Loszonc, Ciebie, mnie. Nas.

Razem byliśmy niepokonani. A teraz? Co ze mną będzie, przyjacielu?

Siedzę za biurkiem w swoim pokoju, zaraz wybije północ. W domu wszyscy śpią, a ja piszę te słowa... Powinienem to zrobić dawno temu. Wcześniej. Wtedy. Czasem widuję Cię na ulicy albo w naszej podziemnej kryjówce na drzewie. Myślę o tamtym dniu, kiedy nad miastem szalała największa burza w historii, i czuję, jak po plecach chodzą mi ciarki. Dasz robie radę, nie masz wyjścia, musisz.

Ech, gdybym umiał cofnąć czas...

Ale nie jestem naukowcem, przykro mi.

Tęsknię za Tobą!

Twój najlepszy przyjaciel na świecie,

Lewiatan

PS: Do listu załączam jedenaście zdjęć, siedem zdobycznych fajek i trzy nowe przygody Kapitana Morsa.

[1] Chodzi o miasto Łuczeniec (węg. Losonc, słow. Lučenec). Autor używa słowackiego zapisu węgierskiej nazwy: Lošonc. (Przypisy tłumacza).

[2] Kriváň – tu: wieś w południowej Słowacji oddalona o 30 km od Łuczeńca.

[3] Božena Slančíková-Timrava (1867–1951) – jedna z pierwszych autorek prozy kobiecej w Słowacji, pochodziła z Polichna pod Łuczeńcem.

[4] Milan Rastislav Štefánik (1880–1919) – słowacki astronom, podróżnik, generał, jeden z ojców założycieli Pierwszej Republiki Czechosłowackiej.

[5] Zlatá žila – hemoroidy. Słowacy, za Pliniuszem, uważają, że środkiem na żylaki odbytnicy są okłady ze złota.

1Pierwszy dzień mojego nowego życia

Sąsiad Guzek nie ma włosów, bo ma raka. Na szczęście wygrał w totka, więc w szpitalu zrobili mu kosmiczną sondę. To go wyleczyło. Współczesna medycyna przez tyłek. Pan Guzek był wniebowzięty, znowu zaczęły mu rosnąć włosy. Niestety niebieskie, i to w takim tempie, że szybko zmienił się w kosmate monstrum. Pokryły dom, ogród, konie, ulice, a potem cały Loszonc. Wtedy zza chmur wysunęły się boskie nożyce, które wystrzygły okolicę, ale włosy rosły dalej i niebawem wszystko, łącznie z nożycami, znów pochłonął dziki gąszcz. I tyle. Dwie dziurki w nosie, skończyło się. Aha, jeszcze morał: wobec współczesnej medycyny boskie nożyce to mały pikuś!

W chwili moich narodzin na sali porodowej pękły wszystkie żarówki. Musiałem mieć ogromną charyzmę. Posadzka spływała krwią, której strumienie łączyły się w przerażające wzory, a nad miastem otwierał się nowy dzień. Odtąd w naszej rodzinie świecimy wyłącznie świeczkami.

Pan doktor Böhl, który pacjentów przyjmował w suterenie pożydowskiej rzeźni, powiedział, że będę dziewczynką, więc ojciec musiał szybko przemalować różowołososiowy pokój na niebiesko. Moje spektakularne przyjście na świat zostało zarejestrowane aparatem fotograficznym, żebym po latach w razie wątpliwości mógł sobie przypomnieć, jak bardzo brzydkim byłem noworodkiem. Mama płakała. Przytuliła do policzka moje miękkie ciałko, które od ciałka upragnionej córeczki dzielił trzycentymetrowy ogonek. Urodzić się i od razu sprawić rodzicom zawód – wymarzony początek szczęśliwego życia.

Tylko co począć z tymi rozkosznymi ubrankami dla dziewczynki?

Możecie mi nie wierzyć, ale przyjście na świat w Loszoncu, rzut beretem od węgierskiej granicy, ma swoje plusy. Wystarczy wdrapać się na pierwszą lepszą górkę i z niewielką pomocą wiatru można opluć jakiegoś seginia[6] w Salgótarján. Albo przejść się po głównym deptaku pełnym aptek, optyków, salonów gier, aby się przekonać, że dzieci na południu są chore, ślepe i uzależnione. Historia nie oszczędzała Loszonca, dwa razy spalili go Turcy, a raz banda pelikanów, tych uwiecznionych w herbie miasta. Potem nadeszły epidemie niebieskiej zarazy, klęski głodu i bombardowania podczas pierwszej i drugiej wojny światowej, które rozbiły siłę życiową miasta w niutony. Na zachodzie kraju mówią na nas Węgry, starzy loszonczanie nazywają to miejsce śmietnikiem historii, a mój ojciec – ziemią niczyją. Dla mnie to po prostu dom.

Miałem piękne dzieciństwo. W porównaniu z rówieśnikami, których żywcem grzebano w przedszkolach, zmuszano do picia słodkiej wody z plastikowych kubeczków i do spania na żądanie, byłem najszczęśliwszym chłopcem pod słońcem. Czas spędzałem głównie na drzewach, w wyobrażonych kuchniach, gdzie gotowałem sobie pożywne zupy z igliwia, przeciery i różne eliksiry. Każdego dnia dziadek prowadzał mnie do parku, siadał na ławce, wyciągał papierosa i czytał kronikę kryminalną w lokalnej gazecie „Przełyk Timravy”.

Babcia z kolei regularnie chodziła ze mną do wypożyczalni wideo, gdzie godzinami krążyłem po ciasnych korytarzach wśród regałów, z zapartym tchem dotykając palcem okładek kaset, na których prężyły się torsy bohaterów filmów akcji, uzbrojonych w sprzęt ciężkiego kalibru. Jean-Claude Van Damme, Bruce Lee, Chuck Norris, Bolo Yeung, Cynthia Rothrock – to oni byli moimi przyjaciółmi i nauczycielami. Owijałem sobie głowę białym szalem, drewnianą kataną dziadka smagałem w ogrodzie sadzonki i kręciłem nią nieudolne młynki. Potem dostawałem baty rzemieniem, mimo to byłem szczęśliwy, bo nigdy nie uroniłem ani jednej łzy. Nindże płaczą tylko do środka.

Kiedy miałem pięć lat, dziadek nauczył mnie pisać. Strząsnął ze starej gruszy owoce na palenkę i powiedział, że ludzie robią wszystko, byle nie zapomnieć. Jedni fotografują, inni piją, jeszcze inni rysują kreski na framugach, a ja, najmłodszy z rodziny, mam pisać. O sobie i o innych. Dziadek da mi zeszyt, a kiedy go zapełnię, dostanę nowy. Odnajdę swój styl, odnajdę swoje zdania. Zeszyt muszę regularnie dokarmiać słowami, w przeciwnym razie zdechnie z głodu, a mnie do końca życia będzie dręczyć sumienie, że go zawiodłem. Dziadka, ale i zeszyt. Nie wolno mi się z nim rozstawać, mam z nim spać i z nim srać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy z gówna wyjdzie opowiadanie. Tak mówił.

Początki były trudne i niepewne. Zdania proste, krótkie. Na przykład: „Sąsiad Guzek nie ma włosów”. A potem: „Sąsiad Guzek nie ma włosów. Sąsiad Guzek ma raka” – żeby w końcu dojść do konstrukcji złożonych: „Sąsiad Guzek nie ma włosów, bo ma raka”. Ćwiczyłem codziennie, nawet po dwanaście godzin, i powoli nabierałem rutyny. Poznawałem słowa oraz ich wzajemne relacje. Odkryłem, że niektóre z nich się lubią, inne nienawidzą, a ich łączenie może doprowadzić do katastrofy. Na przykład „kiełbasa” nie może sąsiadować ze „studnią”, tak samo jak „napletek” z trudem znosi towarzystwo „piernika”. Później przyszły przecinki, kropki i znienawidzony średnik. Gdybym mógł rozprawić się z jakimś znakiem interpunkcyjnym, bez wątpienia wybrałbym właśnie ten. Średnik, brr...

Ostatecznie, po długich tygodniach ciężkiego drylu, wyrzeczeń i bólu w nadgarstkach doszedłem do czegoś, co nadało mojemu życiu sens, czyli do kłamstwa, które, jak się okazało, w literaturze nazywa się fikcją.

Niedługo potem mój kruchy świat – kruchy, bo obwarowany tylko setkami karteluszków, filmami kung-fu, eliksirami warzonymi w koronach drzew i niską frekwencją w przedszkolu – uderzył o grube mury podstawówki i się rozpadł. Na jego zgliszczach wyrósł inny chłopiec, wstydliwy i zagubiony. Zewsząd czyhały na niego rozwydrzone dzieci, ogromne tornistry, zawiniątka z drugim śniadaniem, a także uśmieszki starszych uczniów, dla których kombinacja otyłości z nieśmiałością zawsze jest zachętą do wyrafinowanych szykan. Gdybym wtedy wiedział, że moi wrogowie z czasem zmienią się w samotnych tatusiów, tyrających jak dzikie osły w tartaku za wsią Prša, po bratersku bym ich wyściskał i od razu puścił w niepamięć wszelkie urazy.

Teraz, po latach, dochodzę do wniosku, że problemem mógł być też mój wiek i wzrost – byłem najwyższy i najstarszy w klasie. Wszyscy myśleli więc, że jestem opóźniony, choć tak naprawdę chodziło tylko o pory roku. Jak mówiła mama, byłem dzieckiem jesieni.

Zawsze umiałem kłamać, kiedy więc rodzice pytali o szkołę, kluczyłem jak wytrawny dyplomata, tak żeby nie wzbudzić ich podejrzeń. W rzeczywistości szkoła co rusz serwowała mi małe lobotomie, po których strach i niepewność wgryzały się w moją korę mózgową, kopiąc w niej bezdenne katakumby. Roześmiane pryszczate twarze, odchody wiewiórki znalezione w menażce czy slipy podciągnięte aż pod śledzionę jeszcze długo prześladowały mnie w nocnych koszmarach, kończących się zazwyczaj zmoczeniem łóżka albo nawet – w przypadku szczególnie okrutnych snów – utytłaniem pościeli na brązowo. Karta odwróciła się w chwili, kiedy poznałem swojego najlepszego przyjaciela.

Wtedy to zaczął się okres, w mojej prywatnej księdze życia i śmierci zapisany tłustą czcionką, który mógłbym nazwać czasem Kapii.

[6] Segiň (węg. szegény) – nieszczęśnik.

2Łabędzia ballada

– To nie jest opowiadanie! – krzyknął i cisnął moim zeszytem o ziemię. Zgasił na ślimaku fajkę, którą cyckał w ustach, i powiedział, że pochłonie go ziemia, ale to cierpienie nie pójdzie na marne: będzie z niego nawóz albo martwa natura z fiołkiem. Wierzyłem mu, przecież był moim kumplem.

Mieliśmy po osiem lat i mieliśmy broń: Kapia – nóż, a ja – błotowitkę. On znał sześć brzydkich słów i dwa tytuły filmów dla dorosłych, ja umiałem wyrecytować z pamięci imiona wszystkich świętych z kalendarza, i to nawet od końca, jak bum-cyk-cyk. On codziennie zabijał przynajmniej jedno zwierzę, ja co wieczór myłem zęby. On pluł, ja pisałem.

Byliśmy parą najlepszych przyjaciół w całym Novohradzie, których rozdzielić mogła tylko trzecia wojna światowa. Naszą więź przypieczętowaliśmy krwią pod starym orzechem, rosnącym na skraju parku. Słońce wypacało ostatnie krople lata, cienie miękły, a Kapia z podniecenia puszczał bąki. Kiedy braterstwo zostało już zadzierzgnięte, ruszyłem do domu na kluski w sosie koperkowym.

– Na świecie nie ma nic mocniejszego od krwi – szepnął mi jeszcze na ucho Kapia, a potem opluł listonosza, przejeżdżającego obok nas na bakłażanowym rowerze. Od tej pory nasi ojcowie odbierają listy na poczcie.

Do rzeczywistości przywołał mnie czyjś krzyk. Zanim zorientowałem się, o co chodzi, Kapia już zwiewał krętą ścieżką wzdłuż jeziora. Chwyciłem zeszyt i błotowitkę i bez zastanowienia puściłem się za nim. Wierzcie mi, trudno o coś gorszego niż gniew starego Kilimandżara, zamieszkującego chatynę w samym środku lasu, półślepego dziada, który kilka lat temu z niepojętych przyczyn został zarządcą tutejszego jeziora. Kapia i ja uważaliśmy go za komucha. I chociaż nie bardzo wiedzieliśmy, co to znaczy, byliśmy pewni, że tak właśnie jest.

Schowaliśmy się na naszym drzewie, które zawsze chcieliśmy przerobić na podziemną kryjówkę. Ale jak zrobić podziemną kryjówkę wysoko w górze?

W korze wyryliśmy swoje inicjały. Na wypadek nagłej utraty pamięci albo ataku langusty górskiej oznaczyliśmy też okoliczne pnie. Często zastanawiało nas, czy tę utratę pamięci w ogóle byśmy zauważyli. Na wszelki wypadek opracowaliśmy zestaw pytań, które pomogłyby nam ustalić, czy już mamy amnezję, czy jeszcze nie. Poprawne odpowiedzi zaszyfrowaliśmy, zapisując je nie do góry nogami czy po węgiersku, lecz w lustrzanym odbiciu.

Pytanie numer jeden: W jakim filmie pierwszy raz spotkali się Bruce Lee i Bolo Yeung?

Kapia wyciągnął z kieszeni ostatnią fajkę, ukradzioną ojcu. Chociaż była złamana, rozkoszował się nią jak stary palacz. Ja palić nie umiałem. Raz spróbowałem i po pierwszym machu ocknąłem się na łące w łopianach. Kapia rechotał jak głupi. Mówił, że zaciągają się tylko baby. Znał się na wielu rzeczach, w końcu swoje przeżył. U lewej stopy miał sześć palców, pewnie dlatego, że urodził się w Ábelovej. Jego mama sprzątała w techniku, a w wolnym czasie grała na waltorni. Ojciec był geodetą, rudzielcem i ochlapusem. Za każdym razem, kiedy się nakrochmalił, widział w swoim synu dezertera, który czyha na jego życie, zamykał się wtedy w szafie, gdzie przeczekiwał aż do rana. Kiedyś podobno nie wychodził stamtąd siedem dni. Kapia, przymuszany przez matkę, zanosił mu grzanki i rumianek. – Nie masz pojęcia, jak wygląda taka szafa zamieniona w hotel – powiedział, po marynarsku kopcąc papierosa. Brakowało mu wtedy tylko opaski na oko i bakelitowego morza w tle, ciągnącego się aż po odległy brzeg.

– Dlaczego moje opowiadanie nie jest opowiadaniem?

Kapia zgasił peta na języku, popatrzył w stronę słońca nad horyzontem i splunął. – No, wiesz. W opowiadaniu powinna być jakaś laska, bez laski ani rusz. Albo weźmiesz to sobie do serca, albo gówno zdziałasz. Taka jest zasada. Kto chce być pisarzem, musi pamiętać o laskach.

Przytaknąłem. Miał całkowitą rację. W opowiadaniu o sąsiedzie Guzku, któremu wyrosły niebieskie włosy, nie pojawia się żadna dziewczyna ani laska, jak nazywał je Kapia. Ale przecież dziadek radził, żebym pisał o tym, na czym się znam. Tymczasem o kobietach wiedziałem niewiele: mają piersi do karmienia dzieci, brakuje im siusiaka i prawie całe życie boli je głowa.

Pytanie numer dwa: Jak się nazywa i skąd pochodzi bohater filmu Bez odwrotu grany przez Jeana-Claude’a Van Damme’a?

Ściemniło się, ruszyliśmy do domu. Po drodze Kapia rozdeptał olbrzymiego chrabąszcza. Starałem się zapamiętać, jaki miał przy tym wyraz twarzy. Tworzyliśmy zgrany tandem, ba, najlepszy ze wszystkich w okolicy. Kiedyśmy się rozstawali, żaden z nas nie oglądał się za siebie. W końcu prawdziwi mężczyźni patrzą tylko do przodu, co nie? Wieczorem ustalaliśmy przez krótkofalówki, w co się ubierzemy następnego dnia. Tak właśnie działają członkowie teamu, takie są zasady. Oczywiście mieliśmy też swój sekretny język i przezwiska. Kapia naprawdę miał na imię Koloman, ale chłopacy z wyższych klas wymyślili mu pseudonim, bo był ciągle czerwony, jak papryka. Mnie z kolei wołali Lewiatan. Wprawdzie wolałem ksywkę Kapitan Dabač[7], ale Kapia powiedział, że jest już zajęta.

Lewiatana znaleźliśmy w geodezyjnym czasopiśmie jego ojca, który między kartki ze ślepymi mapami i zarysami krajów wetknął zdjęcia gołych babek. W kroku wyglądały tak samo jak pod pachami, co mocno nas zdziwiło. To pewnie też były komunistki.

W nocy temperatura spadła mocno poniżej zera. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie leżał lód – i białe pierzyny, spod których wystawały domy, pagórki, ulice, huśtawki, smutny żulik i drzewa rosnące na szkolnym podwórku. Obserwowałem to wszystko przez okno na lekcji przyrody. Kapia siedział za mną i cyrklem wydrapywał na ławce cytaty z Biblii. Świat jakby przestał istnieć, a mnie nie dawała spokoju wilgotna woń Alicji siedzącej obok. Reszta uczennic pachniała porannym kakao albo tanią czereśniową pomadką. Alicja była inna. Jej zapach ogłaszał światu, że jest kobietą. Laską.

A świat słuchał Alicji, o, jakże pięknie jej słuchał!

Tylko ona w naszej klasie nosiła spódnicę tuż za kolano, białą w czerwone grochy. Czasem, kiedy miałem szczęście, na ułamek sekundy mignęły mi jej dwa krągłe jabłuszka, podobne do kretowisk, kryjących w swoich korytarzach niezgłębione tajemnice. Według Kapii Alicja była prawiczką, ale ja widziałem, że pisze lewicą. Miała bardzo długie kręcone włosy, które podczas dyktand kładły się na jej dłoniach, wąski nos, frapujący niczym przecinek w zdaniu pojedynczym, i piersi, ach, najprawdziwsze piersi, o jakich mogły marzyć nie tylko jej rówieśnice, ale nawet trzecio- czy czwartoklasistki. Pochylając się nad kartką, rozmazywała nimi świeży atrament. U innych dziewczyn dopiero zarysowywały się drobne wypukłości, koreczki, kiełbaski, węgierskie zjazdówki czy ośle łączki, a Alicja już szczyciła się dwoma ślicznymi pagórkami.

Raz nawet z nią rozmawiałem. W przerwie poprosiła mnie o chusteczkę higieniczną, ale miałem tylko płócienną, haftowaną z herbem zamku Šomoška. Mama wciąż mi powtarzała, że dżentelmen powinien wyróżniać się wdziękiem, ładnym zapachem i... chusteczką. Wtedy tak się zdenerwowałem, że aż puściłem pawia. Czasem mi się to zdarza w stresowych sytuacjach. To była nasza przedostatnia rozmowa. Od tego czasu zawsze nosiłem ze sobą paczkę chusteczek i woreczek na wymioty.

Tak, zakochałem się i byłem z tego dumny!

Jeśli jednak ktokolwiek ze szkoły miał prawo chodzić z dumą wytatuowaną na czole, to czwartoklasista Bielik. Na widok tego młodego byczka wszyscy rodzice, sąsiedzi, drwale, blacharze czy nawet kloszardzi wpadali w zachwyt, a oczy jaśniały im niezwykłym blaskiem. Miał złociste włosy, uda traktorzysty i piegowatą twarz. Dziewczyny uważały go za rozmownego, lecz nie gadatliwego, wrażliwego, lecz nie nadwrażliwego, twardziela, lecz nie macho. W szkolnej gazetce „Kamasze Tajovskiego” Bielik zajął pierwsze miejsca w konkursach na najładniejszą potylicę, najciekawszą fryzurę, suchą i mokrą, oraz na najbardziej zadbane paznokcie u stóp. Za dnia uprawiał gimnastykę, w nocy podobno jeździł bez kasku na motorze. Dlatego płeć piękna pragnęła dzielić z nim łóżko, a płeć brzydka – popularność. Gdyby naszą szkołę porównać do kurnika, Bielik byłby w nim pierwszym brojlerem.

Hersztował groźnej bandzie małych wagabundów i socjopatów, z którą stoczyliśmy serię legendarnych bojów o dominację w południowym fyrtlu. Kapia garnął się do bijatyk i był w tym dobry. Odciski jego zębów zdobiły ciało niejednego łobuza, ale przez moją wątpliwą zdatność do walki, która sprowadzała się do pogróżek i plucia, każda potyczka i tak kończyła się naszą sromotną klęską. Upokorzeni, leżeliśmy potem na zimnej glinie, a Bielik i jego kompani obsikiwali nas ciepłym moczem, rechocząc przy tym gardłowo. Po porażce szybko wylizywaliśmy się z ran i wracaliśmy do normalnego życia. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później Bielik się doigra.

Niestety, w końcu uległa mu też Alicja. I nie był to wytwór mojej zaczadzonej miłością wyobraźni, ale czysta prawda, której on i ona dawali świadectwo na każdej przerwie. Obściskiwali się, obcałowywali, straszne. Na ich widok pękał mi woreczek żółciowy. Chciałem skonać jak tragik na scenie. Tymczasem długie palce Bielika bawiły się włosami Alicji, co rusz muskając jej piersi, niby przypadkiem, a tak naprawdę w poszukiwaniu ich najważniejszego punktu. Geometria chuci w podstawówce jest naprawdę okrutna.

– Jeśli chcesz, możemy go zabić – zaproponował Kapia i beknął.

– Musimy tylko poczekać do wiosny, teraz ziemia jest za twarda, nie moglibyśmy go zakopać. To jak?

Pytanie numer trzy: Skąd pochodzą rodzice Chucka Norrisa?

Na wuefie znów się ze mnie śmiali. Mieliśmy podciąganie. Nauczyciel się wściekł i po lekcji kazał mi przez dziesięć minut wisieć na kółkach. Za każdym razem, zanim opuścił salę, a wychodził kilkakrotnie, obracał się na pięcie przy drzwiach i melodramatycznie, aż mu drżała ta jego gęba czerwieńsza od dupy krasnoludka, odgrażał się, że kiedyś na tych kółkach zawisną wszystkie spaślaki świata, a on będzie ich dźgać kopią zamoczoną w occie, póki nie wypłynie z nich całe sadło, aż do ostatniej kropli. Swoje narzędzie tortur z samozadowoleniem nazywał kręgami odtłuszczenia.

Był to kretyn, o którym cała szkoła wiedziała, że zdradza żonę z owcą.

Wracając z miejsca kaźni do szatni, zza drzwi ubikacji dla dziewczyn usłyszałem tłumiony szloch. W środku pod ścianą siedziała w kucki Alicja. Płakała. Powieki miała opuchnięte, a jej mokre włosy skojarzyły mi się z muszlą, która stała obok. Chciałem coś powiedzieć, ale do głowy przyszedł mi tylko niestosowny dowcip o dwóch ciepłych hipopotamach, więc milczałem. Była brudna, rozmazana, ale pięknie pachniała. Podałem jej chusteczkę. Wzięła ją, wytarła sobie twarz. Nagle zadzwonił dzwonek na lekcję. Widząc moje zakłopotanie, szeptem zapytała, czy naprawdę znam na pamięć cały kalendarz. Przytaknąłem ze zdziwieniem. – Więc kiedy mam...? – Włosami osuszyła nowe łzy. – Dwudziestego pierwszego czerwca – powiedziałem nieśmiało, a za drzwiami rozległ się tupot tenisówek zmierzających do sali tortur. Czar prysł. W mistykę chwili razem z gwizdami przeklętego wuefisty wdarła się rzeczywistość. Było jasne, że już nie zobaczę Alicji.

Wtedy niespodziewanie złapała mnie za rękę. Palcami oplotła mój nadgarstek i zaczęła cicho mruczeć, ten dźwięk przypominał trzepot motylich skrzydeł. Stała bardzo blisko, jej gorące ciało pochyliło się, zbliżyła wargi do mojego ucha. Po chwili milczenia, którego puls czułem nawet między nogami, rozchyliła usta i krótkim „nie bój się” wybiła mi z głowy strach. Potem cofnęła się o krok – ten krok dzielił mnie od polucji, od poAlicji! – podkasała spódnicę i pokazała mi swój największy skarb.

– Bzdura. To też nie jest opowiadanie! – krzyknął Kapia i cisnął moim zeszytem o ziemię. – Myślisz, że nie wiem, co one tam mają?!

Zatkało mnie. Przecież chciał opowiadania o kobietach, więc co miałem opisywać, jeśli nie kobiece łono? Kapia jednak nie rozwinął wątku. Teraz bardziej interesowało go to, czy znów gdzieś w pobliżu nie czai się Kilimandżaro. Wsunął do ust złamanego papierosa, wbił wzrok w dal i znieruchomiał. Wiatr ustał, szło na zimę. Czułem, że coś się wydarzy, coś wielkiego i pięknego. Moją uwagę zwróciła biała plamka na jeziorze. Kapia też ją zauważył. Na zamarzniętej tafli trząsł się łabędź. Cienkie nogi przylepiły mu się do lodu, delikatne ciało to podnosiło się, to opadało. Głęboko pod piórami cały czas cichutko biło serce. W życiu nie widziałem nic wspanialszego. Kapia spojrzał na mnie z politowaniem, splunął i wyciągnął nóż.

– Chciałeś opowiadania, to będziesz je miał – wycedził i ruszył na jezioro.

[7] Kapitan Dabač – tytułowy bohater legendarnego słowackiego filmu wojennego z 1959 roku.

3Wigilia

Kiedy wyruszaliśmy, wszyscy jeszcze spali.

– Jeśli chcesz być pierwszy, musisz wstawać wcześniej od innych. Robisz siku, nawet jeśli nie musisz, wkładasz koszulę i zapinasz się pod samą szyję. Wtedy świat będzie cię szanował.

Tak co wieczór prawił mój ojciec, goląc brzytwą wąsy. Pachy miał czarne, policzki – czerwone, a głos – miękki jak piasek w bucie. Wierzyłem mu. Był człowiekiem honoru. Ludzie mówili, że odziedziczyłem po nim wszystko, co tylko możliwe. Oczy, zapach, nawet chód – zawsze znosiło nas na wschód, do Fiľakova.

Do dziś jest moim ojcem, a ja jestem jego synem.

Ulice były ciche i mroczne. Noc powoli ustępowała, a bezpańskie psy śniły o gulaszu z kota. Nad zamkniętymi drzwiami knajpy Gorzka Ślina różowo pomrugiwały świąteczne lampki, które wyśmialiby nawet w Poltárze. Śnieg przykrył kościół, burdel i grób Boženy Slančíkovej-Timravy – spod białej pierzyny wystawał tylko jej długachny nos, nadgryziony przez trójząb czasu, samotności i gruszkówki. Jedyne, co było pewne, to mgła. Gęsta i ciężka, ciągnąca się po okolicy jak ciasto na pączki.

Ojciec kierował z papierosem w ustach. Jak tylko wyjąłem kanapkę z mordoklejką, wyrwał mi ją z ręki i wyrzucił przez okno. – Myśliwy na polowanie wyrusza na czczo – powiedział, gładząc mnie po czuprynie. Rozczarowany, kiwnąłem głową i zaraz wyobraziłem sobie pokój pełen mebli obłożonych wątrobianką, z plastrami salcesonu zamiast tapet. Z burczącym brzuchem i nosem przy szybie obserwowałem ostatnie zabudowania południowej części miasta. Wstający świt odsłaniał drzewa, kamienie, potoki, pagórki, pierwsze wrony szepczące o nas i o strzelbie ojca na tylnym siedzeniu.

To stara bożonarodzeniowa tradycja.

Ojciec pochodzi z Nitry. Kiedy miał sześć lat, sypnął mu się pierwszy wąs. Babcia mówiła, że to przez geny. Jej ojciec, czyli mój pradziadek, mógł się podobno pochwalić wąsiskami aż po jaja. A mój ojciec golił się od szóstego roku życia, czasem nawet dwa razy dziennie. Teraz też, kiedy z asfaltu zjechaliśmy na mech, jedną ręką trzymał kierownicę, a drugą usuwał zarost. Na sucho, do samej skóry. Po prostu miał wprawę, tak jak Kapia, który po miesiącu ćwiczeń nauczył się ściągać i naciągać napletek.

– Amatorzy – westchnął ojciec na widok niebieskiego auta, stojącego na skraju lasu. – Zaparkuje jeden z drugim zaraz przy pierwszych drzewach, a potem cały dzień przeczesuje las jak jakiś parobek. Ale my – poklepał mnie po ramieniu – my, synu, jesteśmy profesjonalistami. Wiemy swoje. Dzisiaj świnia będzie nasza, zobaczysz! – Uśmiechnął się złośliwie, zdjął różaniec z lusterka wstecznego i wrzucił go do schowka między mapy i naboje, a potem już tylko patrzył na drogę, która unosząc zimową suknię, pokazywała nam swoje zmarznięte nogi. Byliśmy kilka kilometrów za Polichnem i obaj wiedzieliśmy, że dzisiaj Jezus nam nie pomoże.

Samochód zostawiliśmy w gęstych zaroślach, przy okazji wypłaszając stamtąd gromadkę ptaków. Mój pierwszy kontakt z lasem miał kolor brązowy i pachniał żołędziami. – To musi być gówno złotego prosiaka – stwierdził ojciec, kiedy przykucnął obok parującego jeszcze znaleziska. – Daleko nie uciekł – dodał, po czym śmiało wetknął palec w kupę dzika.

Legenda