Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem - Klaudia Muniak - ebook + książka

Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem ebook

Muniak Klaudia

4,1

Opis

Znasz to uczucie bezgranicznej radości i ekscytacji, kiedy nagle wśród tłumu nieznajomych dostrzegasz kogoś, na kogo czekałaś całe życie? Kiedy wystarczy jedno dłuższe spojrzenie, żeby zabrakło Ci tchu, a w Twoim brzuchu zaczęło trzepotać stado motyli?

 

Londyn – wielomilionowe miasto pełne drapaczy chmur, historycznych zakątków, instagramowych kawiarni i ludzi w ciągłym biegu. A wśród nich ona – dwudziestoparoletnia Róża, która właśnie stawia pierwsze kroki na angielskim chodniku. Trzyma w dłoni plik fotografii i przez najbliższe miesiące nie ma zamiaru się z nimi rozstać. Co łączy ją z Emilem, który jest ich autorem? I dlaczego tak bardzo zależy jej na odwiedzeniu wszystkich miejsc ze zdjęć?

 

Podczas jednej z wypraw spotyka w metrze mężczyznę, którego widok sprawia, że Róża po raz pierwszy od dawna czuje, jakby obudziła się z długiego snu. Zaskoczona spełnia jego prośbę i dyktuje mu swój numer telefonu. Od tego momentu jej życie diametralnie się zmienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (58 ocen)
23
21
11
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maadlenm

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
00
VESSANYI

Z braku laku…

Przewidywalna
00
zkotemczytane
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem to debiut obyczajowy Klaudii Muniak zabierający nas do Londynu. Autorka znana wcześniej z thrillerów medycznych pokazuje nam swoją delikatniejszą odsłonę, pełną wzruszeń, emocji i… poszukiwania samego siebie. Z czym przyjdzie się mierzyć czytelnikowi? Czego nie zdążyli zrobić bohaterowie książki? Przekonajmy się! Wszystko, czego nie zrobiliśmy razem! Róża wyrusza w największą podróż swojego życia: do Londynu! Mała walizka, trochę zaskórniaków i plik fotografii miejsc. Początki zawsze bywały trudne, ale Róża skrywa pewien sekret. Wszystko zmienia się, gdy podczas jednej z wypraw spotyka w metrze mężczyznę i nagle w jej życiu zaczynają pojawiać się barwy. Nagle przypomina sobie, jak się oddycha, jak się uśmiecha. Co skrywa plik fotografii? Kim jest ów tajemniczy mężczyzna? Jaki sekret skrywa Rita? „Dobrze jest mieć w życiu coś, co przynosi nam satysfakcję, coś, co czyni nas niezależnymi od otaczających nas ludzi. Bo ludzie przychodzą i odchodzą i częs...
00
March29

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu od samego początku, a koniec, to ogromne zaskoczenie.
00

Popularność




Copyright © 2022 by Klaudia Kloc-Muniak. All Rights Reserved.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Published by Agreement with Book/lab Literary Agency, Poland

www.literatura.com.pl

Redaktorki prowadzące: Weronika Jacak, Zuzanna Sołtysiak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Joanna Jeziorna-Kramarz

Korekta: Magdalena Wiśniowska, Katarzyna Dragan, Damian Pawłowski

Skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Opracowanie mapy: Izabella Lachowicz

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografie na okładce: © Drobot Dean | AdobeStock

© 高梨 浩和 | AdobeStock

Fotografia autorki na skrzydełku: © Adam Słowikowski

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Książkę wydrukowano na papierze Creamy 70 g/m2vol. 2,0

dostarczonym przez Sp. z o.o.

ISBN 978-83-67176-13-2

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Moim chłopcom

Prolog

Ruchizamieszaniepanujące na stacji nie tyle mnie zaskakują, ile zwyczajnie przytłaczają. Spodziewałam się masy ludzi, wkońcu dotarłam do jednego znajwiększych miast Europy Zachodniej, jednak nie sądziłam, że poruszanie się wpodziemnych korytarzach londyńskiego metra okaże się tak skomplikowane. Tłum otaczających mnie pasażerów tylko pogarsza sprawę. Zaczynam się poważnie obawiać, czy sobie tu poradzę.

Brytyjska stolica wita mnie zacinającą mżawką, barwną mieszanką kulturową iskrajną… konsternacją.

Stoję przed mapą metra igapię się na nią jak cielę na malowane wrota. Ktoś potrąca mnie łokciem, za chwilę zahacza butem albo ociera się omoje plecy. Wreszcie ktoś po prostu na mnie wpada.

Obracam głowę zdegustowana iwidzę wysoką czarnoskórą kobietę ztelefonem przy uchu. Wprawdzie to ja tamuję ruch, ale przecież nie jestem niewidzialna, atablicę zrozpiską jazdy metra powieszono po to, aby wrazie potrzeby zniej skorzystać.

Nie słyszę przeprosin zust kobiety, ale dookoła jest głośno. Chłopak grający na gitarze przy rozwidleniu na początku korytarza skutecznie potęguje panujący tu harmider. Wargi kobiety poruszają się, wciąż przyciska smartfona do ucha, apoza tym zaraz odwraca się ode mnie ikontynuuje swój zamaszysty chód. Nie wydaje się, aby wjakikolwiek sposób przejęła się tym, że przed chwilą nieomal mnie staranowała.

Zniesmaczona przyglądam się jej wielkiej sylwetce, powoli ginącej wtłumie innych pasażerów. Sama jestem dość drobna iniewysoka. Wporównaniu zkobietą, która mnie potrąciła, mogę sprawiać wrażenie wręcz malutkiej. Kilogramy, które jakiś czas temu zaczęłam tracić niemal niekontrolowanie, dodatkowo mnie wysmukliły, na szczę-ście wporę zauważyłam, że zaczyna to iść wzłą stronę.

Kobieta znika mi zoczu, tymczasem grajek zaczyna śpiewać. Głoski wydobywające się zjego gardła odbija-ją się melodyjnym echem od wyłożonych kafelkami ścian stacji. Odnoszę wrażenie, że przez to dźwięki stają się jeszcze głośniejsze, ito na tyle, że przestaję słyszeć własne myśli, amuszę się skupić!

Przysuwam się więc bliżej tablicy zmapą metra, aby pełniej skoncentrować na niej swoją uwagę. Poza tym nie chcę, aby znów ktoś na mnie wpadł.

Mrowie ludzi przechodzi obok mnie, aja wciąż nie wiem, wktórą stronę powinnam pójść, aby dotrzeć na odpowiedni peron.

Studiuję mapę zmaksymalnym skupieniem, na jakie mnie wtej chwili stać. Coraz bardziej zniechęcona zaczynam od początku. Najpierw odnajduję miejsce, wktórym jestem, później szukam stacji, na którą chcę dojechać. Znatury jestem spostrzegawcza, wielokrotnie też zdarzało mi się korzystać zmetra, ito nie tylko warszawskiego, ajednak moje zagubienie ani trochę się nie rozprasza. Przed sobą mam plątaninę kilkunastu różnokolorowych linii, które chwilowo nic mi nie mówią. Niewiarygodne, jak nowe otoczenie inieznany teren potrafią ogłupić człowieka.

Wreszcie udaje mi się połapać. Tak jak przypuszczałam, pomyliłam się. Odwracam się więc na pięcie iruszam, ciągnąc za sobą wypchaną po brzegi walizkę. Muszę jednak przeciskać się przez napierający wprzeciwnym kierunku tłum. Mój bagaż jest co prawda na kółkach, ale itak znacznie utrudnia mi sprawne poruszanie się.

Po kilkunastu metrach przedostaję się do rozwidlenia, na którym wciąż muzykuje grajek. Tutaj jego śpiew jest już niemal ogłuszający. Mijam go iskręcam wkorytarz, który tym razem musi być tym właściwym. Przemieszczanie się wreszcie idzie mi znacznie łatwiej, bo poruszam się ztłumem. Po kilkudziesięciu krokach znów poja-wia się tablica zmapą metra, dla pewności podnoszę wzrok izerkam na nią jeszcze raz. Wtedy zupełnie nieoczekiwanie przed oczami miga mi jego twarz.

Wułamku sekundy staję jak skamieniała, akilkoro ludzi za mną wpada na moje plecy. Torebka jednej zkobiet wbija mi się boleśnie wżebra, podczas gdy siarczyste przekleństwa innych kłują mnie wuszy. Lekceważę wszystkie te bodźce. Wyciągam szyję ilustruję tłum – to niemożliwe, abym go tutaj spotkała! Wiem, że mój wzrok spłatał mi figla, aumysł złatwością się na niego nabrał, jednak wciąż wypatruję jego sylwetki.

Oczywiście nigdzie jej nie dostrzegam.

Ruszam dopiero wtedy, kiedy znów ktoś mnie potrąca. Serce bije mi szybko, puls szaleje. Ledwo dotarłam do Londynu, ajuż wydaje mi się, że się na niego natknęłam. Boję się myśleć, co będzie dalej.

1.

Zmierzcha się. Stoję nieruchomo zrękami skrzyżowanymi na piersi iwpatruję się wwidok za oknem. Choć spoglądam na nowoczesną zabudowę wykończoną stalą iszkłem, to jest wniej coś urzekającego. Ostatnie tego dnia promienie wiosennego słońca odbijają się różowawą poświatą od spokojnej tafli zbiornika wodnego, na pierwszy rzut oka przypominającego kanał. Wrzeczywistości to dawny dok portowy. Dookoła jest ich sporo, jednak od lat, wraz zwprowadzeniem systemu kontenerowego wtransporcie wodnym, doki nie pełnią swojej pierwotnej funkcji. Stały się zbyt małe dla wielkich statków kontenerowych, co wymusiło przeniesienie transportu wodnego do głębszych portów. Pozamykane londyńskie doki stały się opustoszałym obszarem, po którym zaczęły hulać bezrobocie ibieda.

Unoszę nieco głowę iwpatruję się wrząd wysokich budynków, które dumnie górują nad okolicą. Muszę odgarnąć przydługą grzywkę, która przy każdym ruchu dostaje mi się do oczu. Powinnam była przyciąć ją przed wyjazdem, ale za bardzo pochłonęły mnie przygotowania do niego, aby jeszcze zawracać sobie głowę fryzurą. Szczęśliwie natura obdarzyła mnie ładnym kolorem włosów inie muszę ich na razie farbować. Koleżanki zawsze mi zazdrościły ich głębokiej brązowej barwy, zwłaszcza Ula, która pomimo młodego wieku już zaczęła siwieć na skroniach.

Resztki minionego dnia skrzą się wprzeszklonych ścianach okolicznej zabudowy. Wdzielnicy, wktórej się zatrzymałam, roi się od wieżowców, adookoła nich tętni życie. Aż trudno uwierzyć, że to teren upadłego portu.

Kiedy dłużej przyglądam się temu, co znajduje się za oknem, nabieram coraz większego przekonania, że wgruncie rzeczy te dwa elementy zabudowy świetnie się uzupełniają. Wodna sieć doków wnienachalny sposób przełamuje sztywność nowoczesnej architektury, akładki je przecinające pozwalają nie tylko sprawnie się przemieszczać, ale także dostrzec budynki znietuzinkowej perspektywy. Zadbana zieleń dodaje okolicy wdzięku. Dużo tu drzew ikrzewów, nie brakuje też małych skwerów ze starannie przystrzyżoną trawą. Wkażdym znich łatwo znaleźć ławkę, na której można przycupnąć iwkarkołomnym pędzie dnia zatrzymać się na moment, choćby tylko po to, aby złapać jeden odrobinę spokojniejszy oddech.

Wiedziałam otym wszystkim jeszcze przed wyjazdem zrodzinnego Krakowa, akilkadziesiąt minut temu namacalnie zetknęłam się ztą nietypową infrastrukturą. Ze stacji metra do celu dzielił mnie zaledwie kilkusetmetrowy dystans, ale itak się zgubiłam. Chwilę klu-czyłam kolejnymi uliczkami, zachodząc wgłowę, czy to ze mną jest coś nie tak, czy zmapą, którą się posługiwałam. Zbaraniałam do reszty, kiedy GPS kazał mi wejść do jednego zbiurowców. Ominęłam go, obeszłam prawie dookoła, apotem zawróciłam. Wszystko po to, aby znaleźć się wpunkcie wyjścia. Kiedy spostrzegłam, że do feralnego budynku wchodzi mnóstwo ludzi iniemal tyle samo zniego wychodzi, zaryzykowałam i– ku mojemu zaskoczeniu – znalazłam się wruchliwym, gwarnym holu, którego sporą część zajmował ogólnodostępny bar zprzekąskami ikolorowymi koktajlami. Mimo późnego popołudnia, amoże właśnie ze względu na taką, anie inną porę dnia, nie brakowało klientów, głównie elegancko ubranych ludzi– mężczyzn wszykownych garniturach ikobiet wdobrze skrojonych kostiumach. Przemierzając hol, nie potrafiłam oderwać od nich wzroku, niemal bezwiednie wyobrażałam sobie, że gdzieś wśród nich jest… Emil. Oile wcześniej – na jednej zprzesiadkowych stacji metra – doznałam czegoś na kształt przywidzenia, otyle wtedy, wtym przechodnim barze, świadomie podjęłam próbę wizualizacji, jak mogłoby to spotkanie wyglądać. Gdyby faktycznie wtym barze przebywał.

Po drugiej stronie budynku czekała na mnie właściwa kładka. Po jej zlokalizowaniu dotarcie do docelowego apartamentowca okazało się dziecinnie proste. Aprzy tym dostarczyło widoku, którego szybko nie zapomnę – rozbujany ludzkimi krokami most nad dawnym dokiem, wciśnięty pomiędzy wysokie, połyskujące wjasnym słońcu biurowce, wywarł na mnie zaskakujące wrażenie. Canary Wharf już na dzień dobry pokazał mi, co ma do zaoferowania, awiedziałam, że to jedynie przedsmak tego, czego zamierzam tutaj skosztować. Jedno jest pewne – przeobrażenie dawnych doków wdzielnicę mieszkaniową było najlepszym, co mogło przytrafić się staremu, niepotrzebnemu już portowi.

Moment dłużej zatrzymuję wzrok na jednym ze szklanych wieżowców. Zokna pokoju, wktórym się znajduję, nie widzę tego budynku dokładnie, właściwie tylko mały jego fragment, ale to mi wystarcza. Wydaje mi się, że jego szyby błyszczą bardziej niż pozostałych kolosów. Wiem, że to tylko infantylne złudzenie, ale chętnie mu ulegam.

Obserwuję budynek aż do całkowitego zapadnięcia zmroku. Rozmyślam otym, że za kilka godzin przyjdzie jasność, która skutecznie rozproszy otulającą go ciemność ina nowo uczyni go użytecznym, ożywionym ihałaśliwym miejscem. Wprzedziwny sposób odnajduję ukojenie wtym prostym schemacie. Choć wiem, że jest ono zaledwie chwilowe, łaknę go. Chciałabym, aby moja rzeczywistość też tak wyglądała. Aby zalegająca wmoim sercu gorycz rozpierzchła się tak stanowczo ijednoznacznie jak ta tuląca miasto do snu noc wraz znastaniem poranka.

Właściwie na coś podobnego liczyłam, przyjeżdżając tutaj.

Po kilku godzinach spędzonych wLondynie już wiem, że tak łatwo nie będzie. Przed wyjazdem pomysł wydawał się wyjątkowo trafiony, acel niemal na wyciągnięcie ręki. Odwracam się twarzą od okna, spoglądam na niewielki pokój, wktórym zamierzam mieszkać przez najbliższy czas, idociera do mnie, że wcale nie musi być tak, jak to sobie zaplanowałam. Więcej, mogę jedynie dolać oliwy do ognia, aprzecież chciałam dogasić boleśnie żarzące się pobojowisko, którym wraz zodejściem Emila stało się moje serce.

Pokonuję długość pokoju, wystarcza zaledwie kilka kroków, aby znaleźć się na jego przeciwległym krańcu. Podchodzę do łóżka, na którym wciąż leży nierozpakowana walizka, isięgam po mniejszy bagaż. Wertuję podręczną torbę, po chwili wydobywam zniej torebkę. Właściwie to niewielki skórzany worek, który kupiłam lata temu na wyprzedaży. Pasek na ramię jest już nieco wytarty, podobnie jak wkilku miejscach jego podstawa, zwłaszcza wzagięciach skóry, ale nie wygląda to jeszcze niechlujnie. Chyba nawet dodaje mu gracji. Mimo wszystko mogłabym sprawić sobie nową torebkę, ale zwyczajnie ją lubię, anie mam wzwyczaju rozstawać się zczymś, zczym jest mi dobrze.

Wsuwam dłoń do środka iserce podchodzi mi do gardła, kiedy nie wyczuwam pliku zdjęć. Rozchylam dokładniej poły torebki iszukam natarczywiej – jestem przekonana, że je ze sobą zabrałam. Nie spoglądałam na nie, odkąd opuściłam mury krakowskiego mieszkania, ale jestem pewna, że je spakowałam! Nie wybrałabym się do Londynu bez zdjęć Emila!

Pochylam się iskrupulatnie przeglądam zawartość torebki: paszport, portfel, błyszczyk do ust, chusteczki iszereg innych, zupełnie wtym momencie nieprzydatnych mi przedmiotów. Dławiący strach ściska mnie za gardło, kiedy dochodzę do wniosku, że wmojej torebce nie ma tak bardzo potrzebnych mi fotografii. Czy to możliwe, że wypadły mi gdzieś na lotnisku? Wsamolocie? Może wpociągu, kiedy tutaj jechałam?

Pierwszy przejazd metrem wlondyńskiej metropolii okazał się wręcz frustrujący. Nie sądziłam, że tak trudno będzie mi się połapać wrozkładzie jazdy, choć przed wyjazdem zapoznałam się – wydawało mi się, że dość dobrze – zmapą metra. Wszystko na nic. Itak najpierw pojechałam wniewłaściwą stronę, dopiero przy drugim podejściu udało mi się wsiąść we właściwy pociąg. Wkońcu dotarłam na miejsce, ale czy to możliwe, że wtym pędzie zgubiłam zdjęcia Emila?

Odkładam torebkę, ledwo łapiąc oddech. Ucisk wklatce piersiowej staje się trudny do zniesienia, czuję się, jakby przygniótł mnie betonowy mur, spod którego nie potrafię się wydostać. Bez tych fotografii mój przyjazd tutaj wydaje się pomyłką. Tak bardzo doskwiera mi ich brak, że przez moment nawet znimi zdaje się nie mieć sensu, ale zaraz przypominam sobie, jacy byliśmy szczęśliwi iże to szczęście tak naprawdę zabrało mi miasto, wktórym przebywam od kilku godzin. Udaje mi się wreszcie zaczerpnąć pełny haust powietrza iścisk wklatce piersiowej nieco ustępuje. Wstaję złóżka ina nowo podchodzę do okna.

Spoglądam na budynki, mienią się szklistą czernią gęsto poprzeplataną jasnym blaskiem żarówek. Cała masa ludzi wciąż jeszcze pracuje, zwłaszcza wtakim miejscu jak to. Dzień wdzień te wieżowce zabierają ojców, matki, mężów iżony. Najpierw skubią ich po trochu, później śmielej sięgają po swoje, wreszcie pochłaniają ich całych. Cierpią dzieci, cierpią małżonkowie, partnerzy.

Cierpię ija.

To miasto mi go zabrało, te budynki go pochłonęły. Przecież gdyby tutaj nie przyjechał, wciąż byłby mój.

Ateraz pozostały mi tylko zdjęcia.

2.

Nieprawda, że mam tylko zdjęcia. To, co najcenniejsze, przechowujemy przecież wswoich głowach. Wspólne chwile, spędzony razem czas, wspomnienia izapamiętane rozmowy. Gesty iuśmiechy. Także grymasy niezadowolenia, czasem iłzy. Wszystko to, co czyni nas ludźmi.

Mawiają, że zapominamy istopniowo zatracamy wspomnienia. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest; funkcjonuję bez Emila zbyt krótko, aby zpełną mocą tego doświadczyć. Wiem natomiast, że miłość wyciska na nas piętno, którego nie sposób się pozbyć. Nieważne, jakie to uczucie ma finał, ważne, że wwierca się wnaszą duszę głęboko, przenika nas, by się znami zespolić ina zawsze stać się cząstką nas.

Nie wiem też, ile takich cząstek możemy wsobie nosić ani jak pojemne jest ludzkie serce. Czasami wydaje mi się, że Emil zagarnął całe dostępne wnim miejsce, że wypełnił je szczelnie po same brzegi. Bywają również chwile, kiedy zastanawiam się, czy to on mną tak niepodzielnie zawładnął, czy to ja nie chcę go wypuścić. Amoże jedno idrugie?

Pukanie do drzwi sprawia, że drgam nerwowo. Niechętnie odrywam wzrok od wieżowca, który pochłonął Emila. Przyjechał do Londynu, aby to właśnie wjego murach podnosić swoje kwalifikacje i…

Ponowne pukanie do drzwi zmusza mnie, aby wreszcie ruszyć się zmiejsca iotworzyć. Domyślam się, że to Anita, właścicielka mieszkania, która podnajmuje mi wolny pokój. Zgaduję, że zdecydowała się na taki krok, aby podołać ratom kredytu hipotecznego. Obecnie koszty życia wymuszają taką strategię właściwie wszędzie na świecie, aprzecież Londyn od dawna należy do czołówki najdroższych stolic Europy. Emil niejednokrotnie narzekał na ceny wmieście, ajuż niebawem sama się onich przekonam.

– Hej! – wita się ze mną Anita.

Jest znacznie ode mnie wyższa, szczupła, ale niewychudzona. Krótka, chłopięca fryzura podkreśla jej łagodne rysy twarzy, ajasne blond włosy odejmują lat. Wlewym uchu zauważam kilka kolczyków, podobają mi się, wnienachalny sposób eksponują jej styl. Sprawia wrażenie sympatycznej ipogodnej.

– Jak tam, Róża? – pyta. – Masz fajne imię, wiesz?

Nim udaje mi się wjakikolwiek sposób zareagować na komplement, dziewczyna zasypuje mnie kolejnymi pytaniami.

– Wszystko dobrze? Jak pokój?

– Wporządku! – odpowiadam, przybierając radosny ton.– Pokój jest naprawdę super! Podoba mi się wnim.

Nie dodaję, że jest maleńki, bo tak naprawdę większego nie potrzebuję. Najważniejsze, że jest czysty izadbany.

Iże mieści się wtej, anie innej części miasta.

– Może wypijemy razem herbatę? – proponuje Anita. – Skoro mamy razem mieszkać, trzeba się lepiej poznać! – świergocze.

– Achętnie – odpowiadam entuzjastycznie, wostatniej chwili gryząc się wjęzyk, aby nie zdradzić dziewczynie swoich prawdziwych planów.

Wynajmując pokój, nie wspomniałam, że to zaledwie na kilka miesięcy. Trzy, może cztery. Nie zrobiłam tego wobawie przed odmowną reakcją Anity. Pamiętałam, jak to wyglądało, kiedy Emil poszukiwał pokoju dla siebie. Wystarczyło, aby bąknął, że to zaledwie na pół roku, awłaściciele rezygnowali zjego kandydatury. Nic zaskakującego, bo przecież nikt nie ma ochoty ciągle po-szukiwać nowych lokatorów, kiedy można od razu wybrać kogoś, kto będzie mieszkał dłużej.

– Jeszcze się nie rozpakowałaś? – Anita zerka wymownie na zasłane bagażami łóżko.

– N-nie – jąkam się, nie bardzo wiedząc, jak wytłumaczyć to, że ostatnią godzinę przestałam woknie, gapiąc się na zachodzące słońce iniknące wmroku nocy budynki, zamiast choćby zgrubsza rozgościć się wnowym lokum. – Jestem zmęczona po podróży, zostawię to chyba na jutro – dodaję.

– Pewnie, nie pali się – komentuje, przenosząc na mnie spojrzenie. Dostrzegam, że tęczówki jej oczu mają bardzo zbliżoną barwę do moich, są ni to niebieskie, ni szare, dość nietypowe. Emil porównał je kiedyś do stali. – No to lecę zaparzyć dla nas herbatę! – oznajmia.

– Super, zaraz przyjdę! – wołam za gospodynią, ciesząc się, że dłużej nie drąży tematu mojego nierozpakowanego bagażu.

Prawdę mówiąc, czuję się wobec Anity odrobinę nie wporządku. Wydaje się miła, nawet serdeczna, iwolałabym jej nie oszukiwać, ale wgruncie rzeczy nie mam wyboru. Zależy mi na mieszkaniu wtej części miasta ze względu na Emila. Poza tym długoterminowe zakwaterowanie whotelu nie wygląda atrakcyjnie, szczególnie kiedy istnieje możliwość wynajmu pokoju wprzytulnym mieszkaniu, dającym namiastkę domu. Wiedziałam, że tego typu ofert jest całkiem sporo winternecie, potrafiłam też sprawnie je wyszukać, bo wcześniej robił to Emil.

Cieszę się też, że pośród masy ogłoszeń udało mi się znaleźć odpowiadającą mi ofertę rodaczki. Mój angielski jest całkiem dobry, jednak… Właściwie to zawsze uważałam, że mój angielski jest nawet bardzo dobry – aż do chwili znalezienia się wterminalu londyńskiego lotniska. Mnóstwo nosowo wypowiadanych głosek brzmi bardzo przyjemnie dla ucha, ale przy pierwszym kontakcie sprawiają wrażenie wręcz niezrozumiałych. Otym też wspominał mi Emil, ale nie sądziłam, że akcent potrafi tak bardzo wpłynąć na komunikację.

Kiedy zkuchni dolatują mnie odgłosy krzątaniny świadczące otym, że herbata jest już gotowa, zdejmuję wreszcie bagaże złóżka. Dopiero teraz zauważam, że brak na nim pościeli. Właściwie powinnam to przewidzieć, przecież to nie hotel, ale jednak wcześniej umknęło to mojej uwadze. Byłam zaaferowana innymi sprawami, znacznie ważniejszymi niż tego typu przyziemne kwestie.

Wzdycham, bo wszystko wskazuje na to, że tę noc będę musiała spędzić na gołym materacu, ajutro rano wybrać się na zakupy. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, można tylko stawić im czoła, to nieodzowny element ludzkiej egzystencji. Aniewygodne posłanie czy mała zmiana wustalonym rozkładzie dnia to tylko drobne niedogodności, zpowodu których nie warto się denerwować.

Porywam telefon iwychodzę zpokoju, aby nie kazać Anicie dłużej na siebie czekać. Wtej samej chwili przypominam sobie, że miałam odezwać się do rodziców. Piszę SMS-ado mamy zinformacją, że bezpiecznie dotarłam na miejsce, po czym zapewniam, że wszystko jest wnajlepszym porządku oraz że odezwę się ponownie, kiedy nieco się rozpakuję. Wysyłam wiadomość iwychodzę zpokoju. Wdrodze do kuchni perspektywa nieplanowanych zakupów przestaje wydawać mi się uciążliwa, bo uzmysławiam sobie, że będę mogła przy okazji wywołać zdjęcia, których – nie wiem, jakim cudem – zapomniałam ze sobą zabrać.

– Można gdzieś tutaj wpobliżu wywołać zdjęcia? – pytam, wchodząc do przytulnego salonu połączonego zjasną kuchnią. Przestrzeń nie jest ciasna ina dwie osoby wpełni wystarczająca, jednak przy okazji poszukiwania zakwaterowania zorientowałam się nieco wcenach mieszkań wtej części miasta imuszę przyznać, że metraż wstosunku do kosztów nabycia nieruchomości naprawdę pozostawia wiele do życzenia.

– Już chcesz wywoływać zdjęcia? – śmieje się Anita, siadając na dwuosobowej kanapie ze schludnego lnu wbladoszarym kolorze, oton ciemniejszym niż barwa ścian.

– Zdążyłam zrobić kilka fajnych fotek wdrodze zmetra – odpowiadam, zajmując miejsce wfotelu obitym zupeł-nie odmiennym materiałem. Kiedy przejeżdżam dłonią po jego podłokietniku, upewniam się, że to plusz. Przypada mi do gustu jego wykonanie, zresztą podobnie jak odcień, który Anita wybrała dla tego mebla. Wyrazisty turkus wyjątkowo dobrze komponuje się zwszechobecnymi szarościami wjej mieszkaniu. Dziewczyna ma dobry gust.

– Omatko, wtakim tempie to wydasz fortunę na zdjęcia – śmieje się ponownie Anita. – Niedaleko jest małe centrum handlowe. Wdrogerii są maszyny do drukowania zdjęć, jest też opcja wywoływania na miejscu. – Puszcza do mnie oko.

– To dobrze – komentuję zprzejęciem, jakby od tego, czy uda mi się wywołać zdjęcia, zależało moje życie.

Tyle że po części tak właśnie jest. Zaczynam się zastanawiać, czy na pewno wpamięci telefonu mam wszystkie potrzebne fotografie.

– Będziesz też tam mogła kupić sobie pościel. – Głos Anity sprowadza moje myśli do teraźniejszości. – Na dzisiejszą noc dam ci koc imałą poduszkę, ale nie mam drugiego kompletu pościeli, zktórego mogłabyś korzystać na dłuższą metę.

– Jasne, jutro wszystko kupię. Dzięki!

– Chociaż… wiesz co? Lepiej będzie, jak pojedziesz odrobinę dalej. Na Stratford jest duże centrum handlowe. Ceny są tam przystępniejsze, aiwybór znacznie większy.

– Dobra, ale będziesz musiała mi wytłumaczyć, jak tam dotrzeć.

– No jasne! – Anita podnosi się zmiejsca ikieruje do kuchni. Otwiera jedną zszuflad iwyjmuje zniej notatnik, zktórego wyrywa kartkę. Porywa jeszcze długopis iwraca do salonu. Zpowrotem sadowi się na kanapie. Zaczyna tłumaczyć mi, jak dojechać na Stratford, zapisując kluczowe wskazówki na przyniesionym papierze. Później zaznajamia mnie zrozkładem sklepów wcentrum handlowym izapisuje nazwy tych, wktórych będę mogła dostać to, co jest mi potrzebne.

– Dziękuję – mówię, kiedy wręcza mi zapełnioną kartkę. Jestem pod wrażeniem jej szczegółowości. – Ztaką instrukcją na pewno raz-dwa wszystko załatwię.

– Mam nadzieję. – Uśmiecha się do mnie zzadowoleniem. – Awięc nie przyjechałaś tutaj wcelach zarobkowych? – zmienia temat.

– Nie. – Kręcę głową na boki, sięgając po kubek zherbatą.

– Mleka? – pyta Anita.

– Do herbaty? – dziwię się.

– No pewnie, tutaj pije się herbatę zmlekiem.

– Nie, dzięki. – Mimowolnie się krzywię.

– Pamiętaj, jeśli wkawiarni zamówisz herbatę inie zaznaczysz, że ma być bez mleka, to jest duże prawdopodobieństwo, że dostaniesz właśnie zmlekiem.

– Obrzydliwe – komentuję, choć nigdy tak naprawdę nie piłam herbaty zmlekiem, zastanawiając się przy tym, dlaczego Emil nie wspominał mi otym zwyczaju. Wefekcie nie wiem, czy zasmakowała mu taka forma jej podawania, czy wręcz przeciwnie. Amoże tak jak ja nie zamierzał nigdy nawet jej spróbować?

– Prawda, przy pierwszym łyku nie smakuje za dobrze – przyznaje Anita. – Ale ztą herbatą to jest taka przedziwna historia, że zczasem dochodzi się do wniosku, że jest całkiem smaczna!

– Jakoś trudno mi wto uwierzyć. – Śmieję się.

Anita wtóruje mi, apotem wraca do pytania odnoszącego się do kwestii mojego pojawienia się wLondynie.

– Cóż… – wzdycham, przygotowując się do wygłoszenia wcześniej ustalonej formuły. Mam nadzieję, że zabrzmię wystarczająco wiarygodnie, aby nie wzbudzić podejrzeń dziewczyny. – Chcę podszkolić swój angielski. Pomyślałam, że dłuższy pobyt wLondynie będzie najlepszą opcją.

– To na pewno – zgadza się ze mną Anita. – Wykupiłaś jakieś kursy czy zamierzasz podjąć jakieś zatrudnienie, aby ćwiczyć język?

– Na razie kursy – odpowiadam lakonicznie, uzmysławiając sobie, że nie przygotowałam się zbyt dobrze do tego typu rozmowy. Nie wiem, jakie szkoły językowe oferuje Londyn ani wjakiej części miasta fizycznie się one znajdują. Zapewne wcentrum jest ich od groma, ale wywołana do tablicy nie będę wstanie podać żadnych szczegółów.

Świadomość, że mogę zaraz zostać przyłapana na kłamstwie, sprawia, że robi mi się gorąco na całym ciele. Odkładam kubek zherbatą na stolik, aby niekontrolowane drżenie dłoni, które może się pojawić, gdy zacznę brnąć wfikcję, przypadkiem mnie nie zdradziło.

– Aczym zajmowałaś się wPolsce? – Anitę na szczęście intrygują inne detale.

– Niedawno ukończyłam studia doktoranckie – wyjaśniam teraz już zgodnie zprawdą iod razu czuję się lepiej, że mogę trzymać się rzeczywistości.– Jestem biotechnologiem – dodaję ijak zwykle, kiedy wspominam oswoim wyuczonym zawodzie, wręcz nie dowierzam, że mimo wszystko obroniłam doktorat. Końcówka studiów przypadła na najtrudniejszy okres wmoim życiu, czasem odnoszę wrażenie, że to zamiłowanie do nauki pozwoliło mi przetrwać najgorsze. To ono utrzymało mnie na powierzchni. Dobrze jest mieć wżyciu coś, co przynosi nam satysfakcję, coś, co czyni nas niezależnymi od otaczających nas ludzi. Bo ludzie przychodzą iodchodzą iczęsto nie mamy wpływu na to, kto ikiedy się obok nas pojawi, atym bardziej – kto ikiedy zniknie znaszego życia.

Tak właśnie było wprzypadku Emila.

Apasja ze mną pozostała. Od zawsze interesowała mnie biologia, wdzieciństwie przejawiało się to przede wszystkim wobserwacji natury iprzyglądaniu się zwierzętom. Wszkole okazało się, że działanie ludzkiego organizmu jest równie frapujące. Wpodstawówce jako jedna znielicznych zentuzjazmem czytałam podręczniki do biologii. Wybór profilu biologiczno-chemicznego wszkole średniej nie był więc przypadkowy. Ito tam dowiedziałam się, czym jest biologia molekularna. Wcześniej nie miałam pojęcia, że upodstaw funkcjonowania każdego żywego organizmu leżą właściwości budujących go cząsteczek. Poznawanie tych uwarunkowań pochłonęło mnie bez reszty. Aktywność iwyciszanie genów, budowa kwasów nukleinowych, zktórych są złożone, białek im towarzyszących, cały szereg skomplikowanych mechanizmów zachodzących między nimi iwreszcie praktyczne wykorzystanie tej wiedzy do analiz laboratoryjnych, adalej tworzenie nowych strategii terapeutycznych, leków iszczepionek – mogłabym zgłębiać tego typu wiedzę bez końca.

– Naprawdę?! – ekscytuje się Anita. – Ja też jestem biotechnologiem!

– Nie gadaj! – Reaguję autentycznym zdumieniem. Szybko jednak przypominam sobie, że mnóstwo moich kolegów ikoleżanek ze studiów wyjechało za granicę, aby móc się realizować. Wkraju działa wiele uczelni oferujących kształcenie wzakresie nauk biomedycznych, jednak niestety nie idzie to wparze zmiejscami pracy. Branża biotechnologiczna wciąż kuleje. Zupełnie inaczej wygląda to wEuropie Zachodniej, także wWielkiej Brytanii. Na Wyspach działa mnóstwo firm farmaceutycznych, wtym duże, liczące się na światowej arenie koncerny. Spotkanie na swojej drodze biotechnologa nie jest zatem niczym niezwykłym. – Ipracujesz wzawodzie? – dopytuję.

– A-ha. – Anita kiwa głową zentuzjazmem. – Zaczęłam zaraz po magisterce, którą kończyłam wPolsce, natomiast doktorat robiłam już tutaj. Teraz pracuję na uczelni, wykładam izajmuję się studentami. Jestem też zaangażowana wkilka obiecujących projektów badawczych, więc mnóstwo czasu spędzam wlaboratorium. Myślę okolejnym stopniu naukowym.

– Owow! – Słowa Anity robią na mnie autentyczne wrażenie. Dochodziły mnie wieści, że Polacy świetnie sobie radzą za granicą, jednak do tej pory nie znałam osobiście nikogo takiego. – Na którym uniwersytecie pracujesz?

– Jestem związana zUniwersytetem Queen Mary we wschodnim Londynie. Tam też robiłam doktorat.

– Marzy mi się praca naukowa – wyznaję.

– Nic nie stoi na przeszkodzie, abyś się nią zajęła – stwierdza Anita. – Awtakim wypadku pomysł zpodszkoleniem angielskiego wydaje się więcej niż trafiony.

– Cóż, nie da się ukryć, że angielski to podstawa – przytakuję, bo rzeczywiście tak jest, choć przecież nie wtakim celu zawitałam do Londynu. Realia jednak wyglądają tak, że najświeższe artykuły iwszelkie nowinki naukowe najczęściej pojawiają się wpostaci publikacji anglojęzycznych. – Choć wydaje mi się, że język branżowy mam całkiem dobry – dywaguję. – Wkońcu już przy doktoracie, anawet wcześniej, podczas magisterki, korzystałam zartykułów iksiążek wjęzyku angielskim.

– Wtakim razie podejrzewam, że śmigasz po angielsku lepiej, niż sama przypuszczasz.

– Może. – Wydymam wargi, zastanawiając się, jak to faktycznie jest ztymi moimi umiejętnościami językowymi. – Ale mimo wszystko wydaje mi się, że taka zwyczajna, międzyludzka rozmowa czy pogawędka opierdołach to zupełnie inna bajka – werbalizuję swoje myśli. – Wiesz, co innego czytać artykuł, aco innego na gorąco uczestniczyć wkonwersacji.

– Zgadza się. Sama przez to przechodziłam.

– Ech, wsumie to już na lotnisku nie obyło się bez małych kłopotów komunikacyjnych – przyznaję niechętnie.

– Nie masz się czym przejmować. – Anita macha lekceważąco ręką. – Początki bywają trudne, apoza tym tutaj, wLondynie, jest taka mieszanka kulturowa, aludzie posługują się tyloma akcentami, że nawet przy biegłym angielskim zdarzają się problemy zporozumieniem.

– Poważnie?

– Pewnie! Nie zniechęcaj się.

– Nie zamierzam– zapewniam.

– Fajnie, że możesz sobie na coś takiego pozwolić. – Anita kiwa głową zaprobatą.

– Przez całe studia rodzice dokładali się do mojego utrzymania, nawet podczas studiów doktoranckich, kiedy zaczęłam otrzymywać już pensję, twierdząc, że to ich rodzicielska powinność – tłumaczę dalej zgodnie ztym, jak faktycznie wygląda moja sytuacja materialna. – Apoza tym zwyczajnie było ich na to stać. Wtakim układzie większość wynagrodzenia mogłam odkładać.

– Fantastyczni ludzie!

– Tak, to prawda – przytakuję, odwracając twarz wstronę okna balkonowego, aby uciec przed wzrokiem Anity. Zasłony nie są zaciągnięte iwczarnej szybie natrafiam na własne odbicie. Jest niewyraźne, ale itak dostrzegam na swojej twarzy smutek.

Rodziców także musiałam okłamać. Gdyby poznali prawdziwy powód mojego pojawienia się wLondynie, pewnie wżyciu nie pozwoliliby mi na wyjazd. Nawet teraz mieli dużo wątpliwości, ale udało mi się ich przekonać, że chodzi mi wyłącznie onaukę języka.

Mam nadzieję, że już nikogo więcej nie będę musiała oszukiwać. Nie lubię tego robić. Jednak czasem życie nie pozostawia nam wyboru izmusza nas do wkroczenia na wyboiste ścieżki. Trzeba wtedy po prostu zacisnąć zęby iprzez nie przejść, trzymając się nadziei, że na końcu drogi czeka na nas coś dobrego.

3.

Poranek jest skrajnie nieprzyjemny. Już dawno po wschodzie słońca, awpokoju panuje półmrok, przez który trudno się podnieść złóżka. Czuję się, jakby był środek nocy, ajest już grubo po siódmej. Niemal nadludzkim wysiłkiem przełamuję skrajnie zniechęcający mnie marazm iodrzucam koc, który pożyczyła mi na noc Anita. Leżę jeszcze chwilę nieruchowo, walcząc zpokusą pozostania włóżku, jednak po chwili podnoszę się zmateraca.

Zauważam, że mam wtelefonie kilka nieodczytanych wiadomości. Mama, siostra idwie koleżanki, zktórych jedną mogę śmiało określić mianem przyjaciółki. Ula jest mi wyjątkowo bliska.

Poznałyśmy się wliceum, trafiłyśmy do tej samej klasy. Nasze pierwsze spotkanie do dziś pamiętam bardzo dobrze. Czekała nas informatyka, Ula siedziała pod salą, wktórej miała się odbyć lekcja. Wyglądała na zestresowaną, sama byłam przejęta pierwszym dniem wnowej szkole. Skoro nikogo obok niej nie było, założyłam, że podobnie jak ja trafiła tu sama, bez jakiejkolwiek koleżanki zpoprzedniej szkoły. Podeszłam do niej izagadnęłam ją zwyczajnym pytaniem, czy jest wklasie pierwszej „f”. Była. Itak to się zaczęło, spędziłyśmy cały dzień wswoim towarzystwie, później kolejny, apotem pierwszy tydzień szkoły imiesiąc. Stałyśmy się nierozłączne, na studia też wybrałyśmy się razem. Dopiero niedawno nasze drogi nieco się rozeszły, zgoryczą muszę przyznać, że przeze mnie.

Początkowo dziwię się, że otej porze zdążyło dotrzeć do mnie już tyle wiadomości, ale szybko uzmysławiam sobie, że wPolsce jest godzinę później iniebawem wybije dziewiąta. Odpisuję więc na SMS-y, celowo nie łącząc się zdostępną wmieszkaniu siecią wi-fi. Na razie nie chcę wdawać się wdłuższe konwersacje na Messengerze, niech świat, który zostawiłam za sobą wPolsce, utwierdza się wprzekonaniu, że jestem zabiegana ibardzo, bardzo zajęta.

Zadbałam oto, aby omoim wyjeździe dowiedziało się jak najmniej osób. Tylko wten sposób mogłam uchronić się przed całą masą ciekawskich pytań. Udało mi się ograniczyć grono wtajemniczonych do zaledwie małej garstki ludzi. Ichcę, aby tak pozostało. Ztego też powodu nie wgłowie mi ogłaszanie na Facebooku faktu, że obecnie przebywam wLondynie. Nie mam najmniejszego zamiaru tego robić. Uniknięcie wścibskich dociekań to jedno, jednak jest coś, co mogłoby przynieść mi jeszcze większe szkody. Wieści omoim pobycie wbrytyjskiej stolicy mogłyby poprzez media społecznościowe przypadkowo trafić do niewłaściwych adresatów. Szczególnie do jednej osoby, która absolutnie nie może się oniczym dowiedzieć. Przynajmniej do pewnego momentu.

Rozsuwam zasłony wnadziei, że do pokoju wpadnie więcej światła, ale nic ztego. Na zewnątrz jest ponuro iwciąż ciemnawo. Niebo zaścielają grubsze chmury, siąpi znich gęsty deszcz. Aż się wzdrygam na widok panującej za oknem aury.

Idę do łazienki, zastanawiając się, jak ludzie na dłuższą metę funkcjonują wtakich warunkach. Już wiosna, adzisiejszy poranek przypomina późnolistopadową pluchę. Jak wtakim razie wygląda jesień na Wyspach?

Po porannej toalecie zjawiam się wkuchni. Wmieszkaniu panuje cisza jak makiem zasiał. Anity chyba nie ma, pewnie wyszła już do pracy. Robię sobie kawę, ze śniadania jednak rezygnuję, choć wczoraj współlokatorka zapewniła, że mogę śmiało korzystać zjej zapasów, dopóki nie zaopatrzę się we własne artykuły spożywcze. To bardzo życzliwe zjej strony. Nie chcę jednak nadużywać jej gościnności.

Wracam do pokoju zkubkiem gorącej mocnej kawy izzamiarem rozpakowania bagażu. Kiedy jednak się do tego zabieram, głód zaczyna ściskać mi żołądek. Mam prawo być głodna, bo nie jadłam niczego porządnego od wczorajszego przedpołudnia, zanim wsiadłam do samolotu. Potem byłam zbyt przejęta wyprawą, aby myśleć ojedzeniu, awieczorem wciąż nie czułam potrzeby dostarczenia sobie jakichkolwiek kalorii.

Przerywam rozpakowywanie, będzie musiało jeszcze trochę poczekać. Przebieram się wdżinsy iwkładam na siebie sweter. Potem szukam jeszcze wtorbie kurtki. Kiedy mam ją na sobie, wyglądam przez okno imam ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia. Po grubym płaszczu burych chmur nie ma śladu, apo niebie zwolna sunie jedynie kilka białych puchatych obłoków, przez które coraz śmielej przebijają się promienie słoneczne. Słyszałam oszybko zmieniającej się pogodzie na Wyspach, Emil też wiele razy otym opowiadał, ale nie dawałam wiary, że faktycznie tak to wygląda.

Nie pozostaje mi nic innego, jak zamienić sweter na bluzkę, azamiast kurtki wygrzebać zbagażu dżinsową koszulę. Pakuję do torebki potrzebne mi rzeczy, przede wszystkim telefon iportfel, ale także kartkę zzapisanymi przez Anitę instrukcjami, jak dotrzeć do najbliższego centrum handlowego, gdzie będę mogła zaopatrzyć się wpościel iwywołać zdjęcia. Wieczorem przewertowałam swoją galerię wtelefonie iupewniłam się, że na szczęście wjego pamięci znajdują się wszystkie te, na których mi najbardziej zależy.

Wychodząc zmieszkania, odruchowo chcę zamknąć drzwi na klucz, ale zamek sam zaskakuje przy ich domknięciu. Ciekawe rozwiązanie, nie trzeba zachodzić wgłowę, czy zamknęło się mieszkanie, czy jednak się tego nie zrobiło, ale co, jeśli zapomni się zabrać ze sobą kluczy? Pewnie to kwestia przyzwyczajenia.

Na zewnątrz wita mnie przyjemna temperatura. Wystawiam twarz do słońca ipozwalam ogrzać się jego ciepłym promieniom, wciąż nie dowierzając, że jeszcze godzinę temu zacinał siarczysty deszcz.

Dotarcie na Stratford, gdzie według wskazówek Anity znajduje się duże centrum handlowe, wktórym będę mogła kupić dosłownie wszystko, czego potrzebuję, zajmuje mi około pół godziny. Trochę gubię się na stacji docelowej, która jest znacznie większa niż Canary Wharf, ale wreszcie odnajduję właściwe wyjście zmetra itrafiam na Westfield.

Galeria jest olbrzymia ikilkupiętrowa. Faktycznie wygląda na taką, gdzie można kupić wszystko, czego dusza zapragnie.

Wpierwszej kolejności kieruję się do drogerii, która oferuje wywoływanie zdjęć. Wybieram tę poleconą przez Anitę. Odnajduję ją bez większych problemów, dziewczyna naprawdę rewelacyjnie wytłumaczyła mi, wktórej części centrum handlowego jest usytuowana.

Zzadowoleniem zauważam maszyny do drukowania zdjęć. Używałam takich już wielokrotnie, aobsługa wjęzyku angielskim nie przysparza mi większych trudności. Spędzam przy nich dobre czterdzieści minut, bo nie mogę się zdecydować, które fotografie wywołać. Jestem na siebie podwójnie zła, że zapomniałam zabrać ze sobą przygotowane zdjęcia, bo muszę po raz drugi przechodzić przez ten sam proces. Przed wyjazdem również nastręczało mi to mnóstwa kłopotów. Najchętniej wywołałabym wszystkie, ale jest ich zwyczajnie za dużo.

Po wielkich rozterkach ikilku łzach wzruszenia ograniczam się do dziesięciu imając je wreszcie wtorebce, postanawiam wkońcu coś zjeść.

Westfield oferuje kilkanaście kawiarni, początkowo nie bardzo wiem, którą wybrać, ale decyzja właściwie podejmuje się sama, kiedy zauważam EAT. Nigdy wcześniej nie odwiedziłam tego lokalu, ana jednej zfotografii Emil trzyma wdłoni kubek zkawą opatrzony jego logo.

Przy kasie okazuje się, że akcent jest większym problem, niż do tej pory myślałam. Oile barista złatwością rozumie, co do niego mówię, otyle ja nie potrafię rozszyfrować wypowiadanych przez niego słów. Wdodatku wokoło jest gwarno, więc słyszę go niewyraźnie. Nietrudno się jednak domyślić, oco może pytać, więc jakoś sobie radzę. Czuję się zażenowana swoimi brakami, bo żyłam wprzekonaniu, że opanowałam język angielski wbardzo dobrym stopniu, atymczasem poległam na najprostszej konwersacji.

Przyjmuję tę sytuację zpokorą. Życie co rusz weryfikuje nasze często złudne wyobrażenia. Bywa, że brutalnie obnaża nasze mankamenty, ale buta nie sprawi, że one znikną.

Siadam przy małym stoliku przy oknie iod razu biorę się do jedzenia, bo jestem już niemal wygłodniała. Mam widok na jedno zwejść do galerii handlowej. Kilkuskrzy-dłowe drzwi stale się otwierają izamykają, właściwie nie mają chwili przerwy od panującego tu ruchu.

Zachwyca mnie widoczna już na pierwszy rzut oka mieszanka kulturowa. Obecni tu ludzie mają przeróżne kolory skóry isą ubrani wrozmaite stroje, niektórym daleko do tych uznawanych za typowo europejskie fasony. Słychać całą masę języków, angielski wcale nie jest dominującym, co zaskakuje mnie jeszcze bardziej niż to, że chwilę temu miałam problem ze złożeniem prostego zamówienia.

Kiedy jestem już najedzona, rozsiadam się wygodniej iwyjmuję ztorebki wydrukowane wdrogerii zdjęcia. Popijam kawę iniespiesznie je przeglądam. Na większości fotografii jest Emil. Pogodny iwesoły, uśmiechnięty, czasem nawet szczerzący się do obiektywu. Niemal wszystkie te zdjęcia zrobił zmyślą omnie. Zwykle znajduje się wmiejscu, które chciał mi pokazać, bo na swój unikatowy sposób go urzekło, albo prezentuje mi coś, czego według niego powinnam bezapelacyjnie spróbować. Jak kawa, którą właśnie popijam, iwielka ryba wpanierce, która zupełnie mnie nie przekonuje, bo ocieka tłuszczem widocznym nawet na fotografii.

Obiecał, że wszystko to, co uwiecznił na przesłanych mi zdjęciach, zrobimy kiedyś razem.

Nigdy się to nie wydarzyło…

Odrywam wzrok od fotografii, kiedy oczy mimowolnie zachodzą mi łzawą mgłą. Spoglądam wprzestrzeń na tłum ludzi pogrążonych wosobistym pędzie. Wyobrażam sobie wtym mrowiu Emila, który także gna według własnego rytmu. Niemal go widzę, jak pospiesznie kroczy, ubrany welegancką jasną koszulę, zrękawami starannie opuszczonymi do samych nadgarstków imankietami jak zwykle spiętymi schludnymi spinkami, które tak bardzo lubił nosić – właściwie nie wkładał koszul zapinanych na guziki. Za to spinek miał całe mnóstwo itraktował je jak kobieta najcenniejszą biżuterię. Kilka sztuk faktycznie było cennych – niektóre zwyczajnie kosztowne, inne miały wielką wartość sentymentalną. Jak te drewniane, które kupiłam mu podczas naszego pierwszego wspólnego wyjazdu na urlop.

Wciąż mam Emila przed oczami. Jego obraz jest tak wyraźny, że złatwością mogłabym ulec złudzeniu. Spieszy się, nie ma czasu. Nie odbiera nawet ode mnie telefonu, bo jest już spóźniony na umówione spotkanie. Oddzwoni do mnie później, aby mnie przeprosić, aja wyrozumiale nie gniewam się, bo doskonale zdaję sobie sprawę ztego, jak ważna dla niego jest ta delegacja. Biznes ibankowość to jego konik, tak odmienny od mojej biologii molekularnej, ajednak ta rozbieżność zainteresowań nie przeszkodziła się nam wsobie zakochać.

Ze swoistego letargu, wktóry wprowadziły mnie myśli oEmilu, wyrywa mnie nagły szelest, do złudzenia przypominający fruwające na wietrze kartki papieru. Albo trzepot skrzydeł ptaków nagle zrywających się do lotu. Brzmi to, jakby wzbiło się wprzestrzeń liczne stado. Spoglądam wdół izzaskoczeniem zauważam, że zdjęcia zsunęły się ze stolika irozsypały po podłodze. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, musiałam nieświadomie strącić je przedramieniem.

Schylam się pospiesznie po fotografie izbieram je, świadoma, że ściągnęłam na siebie uwagę klientów kawiarni. Na policzkach mimowolnie wykwita mi rumieniec zawstydzenia, bo zdaję sobie sprawę, że muszę wyglądać jak obłąkana ztym nieobecnym wzrokiem izdjęciami młodego mężczyzny zaścielającymi posadzkę wokół moich stóp. Żadna zobecnych tu osób przecież nie wie, że to mój narzeczony iże sam przesłał mi te fotografie. Kiedy zaczyna docierać do mnie, że mogę sprawiać wrażenie nie tylko obłąkanej, ale także stalkerki, jeszcze szybciej robię porządek wokół swojego stolika.

Kiedy wszystkie zdjęcia na nowo znajdują się na blacie, zerkam na pierwsze zgóry. Emil spogląda na mnie roześmianymi oczami, ado ust przykłada papierowy kubek, zktórego sączy kawę. Przesłał mi tę fotkę zdopiskiem: „Najlepsza kawa wmieście, żaden tam Starbucks, Costa czy Pret”.

Przenoszę wzrok na mój, już pusty, kubek po kawie igapię się na logo, to samo, które widnieje na kubku trzymanym przez Emila.

EAT.

Masz rację, skarbie – myślę – to najlepsza kawa, jaką kiedykolwiek piłam.

4.

Wracam do mieszkania na Canary Wharf obładowana. Ledwo udaje mi się dotaszczyć pakunki: kołdra ipoduszka, do tego komplet bawełnianej pościeli. Wydałam zdecydowanie więcej pieniędzy, niż powinnam – mogłam sprawić sobie pościel już za połowę ceny, którą finalnie zapłaciłam za wybrany model. Urzekł mnie jednak gęsto haftowany wzór wjednolitym kremowym kolorze. Poza tym wydawał mi się dziwnie znajomy; jestem niemal pewna, że Emil sypiał wbardzo podobnym posłaniu. Podczas jednej zrozmów wideo pokazał mi swoje łóżko dokładniej, zapewniając, że tę ładną pościel zakupił zmyślą omnie. Wiele razy powtarzał, że nie może się doczekać lata, kiedy to miałam odwiedzić go wLondynie.

Nigdy do tego nie doszło.

Zatrzaskuję za sobą drzwi do mieszkania iniemal od razu upuszczam zakupy na podłogę. Jestem zziajana, jakbym przebiegła maraton. Zamierzałam kupić jeszcze trochę jedzenia, ale ostatecznie zrezygnowałam ztego pomysłu, icałe szczęście, bo wtej chwili jestem przekonana, że nie zdołałabym tego wszystkiego dowlec do domu. Będę musiała zrobić zakupy spożywcze po południu.

Rozpakowuję swoje nowe nabytki. Kiedy przejeżdżam dłonią po grubym hafcie poszewki, wyzbywam się resztek wątpliwości, czy zakup jest wart swojej ceny. Materiał jest miły wdotyku, miękki igładki, akrótkie włókna haftowanego wzoru przyjemnie pieszczą skórę. Wyrzucam niepotrzebne opakowania inajchętniej od razu wyszła-bym zpowrotem zmieszkania, bo już prawie południe, amam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz do zrobienia na dziś. Zatrzymuje mnie jednak pranie. Chcąc zapewnić sobie spokojną noc, nie mogę zniego zrezygnować. Wkładam pościel do pralki iustawiam jeden zkrótszych programów, jakie oferuje urządzenie, aproszek pożyczam od Anity.

Czas do momentu, kiedy będę mogła wywiesić pranie, poświęcam wreszcie na rozpakowanie bagażu. Wkońcu moje ubrania lądują wniewielkiej, jednodrzwiowej szafie, abielizna wgórnej szufladzie trzykomorowej komody. Do dyspozycji pozostają mi jeszcze dwie wolne, ale wtej chwili nie mam czego do nich włożyć. Pustą walizkę wsuwam na szafę, akilka książek, które ze sobą zabrałam, kładę na małym stoliku nocnym stojącym tuż obok łóżka.

Wmieszkaniu cały czas panuje cisza, jest za wcześnie, aby Anita wróciła już zpracy. Zgóry ani zsąsiednich mieszkań nie dobiegają mnie żadne hałasy, co sugeruje, że ich mieszkańcy także jeszcze pracują. Zastanawia mnie, ilu znich zatrudnionych jest wokolicznych biurowcach.

Kiedy pralka kończy pracę, kręcę się po mieszkaniu wposzukiwaniu suszarki na ubrania. Sprawdzam wszystkie pomieszczenia, oczywiście poza pokojem Anity, ale nigdzie jej nie dostrzegam. Wywieszam więc pościel na drzwiach swojego pokoju inareszcie mogę wyjść zmieszkania.

Zrobiło się na tyle ciepło, że wdrodze na stację metra zdejmuję dżinsową kurtkę. Zwiewna bluzka zdaje się wystarczająca. Spieszy mi się, ale zmuszam się do powolnego spaceru, chłonąc okoliczne widoki. Ponownie zachwycam się dawnym dokiem portowym, kiedy przemierzam zawieszoną nad nim kładkę.

Wmetrze jest sporo ludzi, jednak daleko temu, co widzę, do tłoku, októrym opowiadał mi Emil. Do godzin szczytu pozostało jeszcze trochę czasu, więc myślę, że zdołam wrócić do mieszkania, zanim rozpocznie się najruchliwsza pora powrotów londyńczyków zpracy do domu.

Jadę naStratford, czyli dokładnie tam, gdzie byłam rano, tyle że tym razem nie wychodzę poza stację, ajedynie przesiadam się na inną linię metra. WCentral Line jest znacznie cieplej, panuje tu wręcz duchota, apowietrze wydaje się nieświeże pomimo sprawnie działającej wentylacji.

Docieram na Woodford zgrzana, akiedy opuszczam stację iwychodzę na ulicę, robi mi się jeszcze cieplej. Próbuję przekonać samą siebie, że to zpowodu dość mocno, jak na wiosnę, grzejącego słońca, jednak bezradność, która dopada mnie zchwilą przejścia na drugą stronę jezdni, nie pozostawia mi złudzeń. Wrzeczywistości kom-pletnie nie wiem, co mam teraz ze sobą zrobić. Nie znam dokładnego adresu domu, wktórym Emil tuż po przyjeździe do Londynu wynajął pokój, nie czułam nigdy potrzeby posiadania tej informacji. Wystarczała mi wiedza, że zamieszkał przy stacji Woodford we wschodnim Londynie, skąd miał całkiem dobry dojazd do Canary Wharf – miejsca swojej pracy.

Rozglądam się po okolicy zcoraz szybciej bijącym sercem. Usiłuję się uspokoić, ale ono łomocze mi wpiersi niespokojnie ichaotycznie. Choć zdaję sobie sprawę, że możliwość natknięcia się na niego wtym miejscu wśrodku dnia jest naprawdę znikoma, bo najprawdopodobniej przebywa teraz wpracy, boję się, że zaraz go ujrzę. Co wtedy pocznę? Jak się zachowam? Czy zdołam jako tako utrzymać nerwy na wodzy?

Te iinne pytania huczą mi wgłowie ztaką intensywnością, że opanowanie coraz większego zdenerwowania staje się zupełnie niemożliwe. Mam ochotę czym prę-dzej się stąd wynieść, ale przecież nie po to przemierzyłam setki kilometrów, aby już na starcie zrezygnować.

Biorę głęboki wdech itaksuję otoczenie. Znerwów mój wzrok momentami traci ostrość, jednak udaje mi się dostrzec, że okolica jest przyjemna, adomy okazałe izadbane, zniewielkimi, ale wypielęgnowanymi podjazdami. Rosnące wzdłuż chodnika drzewa dodają dzielnicy uroku. Zauważam kilka sklepów ikawiarnię, wzasięgu mojego wzroku pojawia się także niewielki skwer zieleni. Trawa jest na nim równo przystrzyżona, azasadzone tam krzewy ładnie kwitną.

Waham się przez moment, kusi mnie, żeby pochodzić po okolicy, przyjrzeć się jej dokładniej ipoznać zróżnych perspektyw. Poczuć jej aurę. Odnaleźć gdzieś po drodze niewidzialne ślady Emila. Jestem jednak tak rozemo-cjonowana sytuacją – tym, że dotarłam tak blisko niego – że nie potrafię zrobić nawet jednego kroku.

Nagle czuję, jak coś wpada na moją nogę. Spuszczam oszołomiona wzrok, nie słysząc niczego oprócz ogłuszającego szumu wuszach ipulsującego mi wskroniach tętna. Moje spojrzenie krzyżuje się ze spojrzeniem małego chłopca, który właśnie najeżdża mi hulajnogą na stopę. Po chwili podbiega do nas kobieta, coś wykrzykuje. Zwraca się chyba do mnie, najpewniej zprzeprosinami, jednak niewiele ztego do mnie dociera. Przez moment gapię się na nią wmilczeniu, agdy wreszcie odzyskuję władzę wkończynie, gwałtownie zrywam się zmiejsca. Nie wypowiadam ani słowa wstronę kobiety zdzieckiem, tylko pospiesznie biorę nogi za pas inie oglądając się za siebie, wracam do metra.

5.

Popołudnie spędzam wswoim pokoju. Po krótkiej, aczkolwiek przepełnionej skrajnymi emocjami wyprawie na Woodford nie czułam się na siłach zrobić niczego więcej. Zwłaszcza że zaczęła dobijać się do mnie mama. Nie mogłam dłużej odkładać rozmowy znią. Obiecałam, że odezwę się zaraz po dotarciu do Londynu, zrobiłam to, ale jednak dość zdawkowo itylko poprzez wiadomości tekstowe. Przyszedł najwyższy czas, aby wreszcie znią porozmawiać.

Nie chodzi oto, że nie chciałam jej usłyszeć, przeciwnie, zdążyłam stęsknić się za jej spokojnym głosem. Ito bardzo. Czuję się jednak potwornie źle ztym, że ją oszukuję. Wprawdzie nie jest to jakieś wielkie matactwo i– co istotniejsze – nie jest wymierzone wnią, jednak kłamstwo zawsze pozostaje kłamstwem. Mogłabym uznać, że po prostu nieco mijam się zprawdą, ale nie należę do tego typu ludzi, którzy szukają marnych usprawiedliwień, aby poczuć się lepiej ze swoją nieuczciwością.

Wefekcie rozmawiałam znią bardzo krótko, wymawiając się brakiem czasu imnóstwem spraw do załatwienia związanych zniebawem rozpoczynającymi się kursami językowymi. Ta nietypowa dla mnie, bo obarczona ogromnymi wyrzutami sumienia, konwersacja zmamą wyssała ze mnie resztki energii.