Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko co Najważniejsze nr 73
Wydawca: Instytut Nowych Mediów
Kategoria: Czasopisma
Język: polski
Rok wydania: 2025
„Wszystko co Najważniejsze” – jedyny na polskim rynku wydawniczym miesięcznik bez tekstów dziennikarskich. W każdym numerze Czytelnicy znajdą ważne, kierunkowe teksty liderów opinii: intelektualistów, filozofów, historyków, strategów, polityków. Ukazujące się od 2013 r. pismo cechuje otwartość na nowe trendy, idee, tematy i autorów z różnych rejonów sceny politycznej. „Wszystko co Najważniejsze” jest pieczołowicie redagowane przez zespół, któremu przewodniczy prof. Michał KLEIBER. Teksty są ilustrowane portretami Autorów tworzonymi przez Fabiena CLAIREFONDA z „Le Figaro”. Redakcja przykłada wielką wagę do szacunku dla Czytelników, zachowując styl pism opinii z dawnych, najlepszych lat prasy drukowanej.
WcN 73 – spis treści
Prof. Michał KLEIBER, Édito (nr 73)
Artur SZKLENER, Polskość i uniwersalizm
Karol NAWROCKI, Święto wolnych Polaków
Pete HEGSETH, Aby zapewnić pokój, musimy być gotowi do wojny
Prof. Chantal DELSOL, Francja pędzi ku katastrofie
Mateusz MORAWIECKI, Doktryna Żółkiewskiego
Samuel FITOUSSI, Dlaczego intelektualiści się mylą?
Marcin CHLUDZIŃSKI, Koniec świata naiwności otwiera ocean szans
Michel ONFRAY, Dlaczego przestałem chodzić na wybory?
Abp Julian Yacoub MOURAD, Pokój w świecie, który o sobie zapomniał
Prof. Andrzej NOWAK, Zacznijmy rozmawiać w sposób partnerski
Roman SIGOW, Ku wspólnej przyszłości Ukrainy i Polski
Mateusz MATYSZKOWICZ, Wszystkie brudy rosyjskiej duszy
Prof. Martha C. NUSSBAUM, O przyjaźni i starzeniu się
Prof. Massimo PIGLIUCCI, Co jest nie tak z Oświeceniem?
Michał PIEKARSKI, Lwów. Centrum polskiej kultury muzycznej długiego XIX wieku
Magdalena OLIFERKO-STORCK, Chopin bez białych rękawiczek. Nieznane oblicze relacji Chopina i Fontany
Nigel GOULD-DAVIES, Wojna handlowa byłaby katastrofą dla wszystkich
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kolejny numer naszego miesięcznika osadzony jest silnie w świecie wartości. Konkurs Chopinowski włączył muzykę klasyczną w nurt naszego życia i naszych wartości. Prezydent Karol Nawrocki przypomina o wartościach ważnych dla Polaków, – nie tylko 11 listopada. Sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych Pete Hegseth mówi z kolei o wartościach, które chce przywrócić w amerykańskiej armii. Także w świecie wartości osadzony jest szeroko komentowany wykład prof. Andrzeja Nowaka wygłoszony w Bundestagu, na temat relacji polsko-niemieckich. Podobnie jak tekst o tym, jak budować relacje między Ukrainą a Polską, autorstwa Romana Sigowa.
Konieczność przygotowania się naszego kraju na możliwe konsekwencje mogącej niestety jeszcze długo trwać inwazji Rosji na Ukrainę analizuje Mateusz Morawiecki. Mateusz Matyszkowicz przenicowuje ideologię wzmacnianą od dekad w Rosji. Marcin Chludziński omawia natomiast najważniejsze wyzwania stojące aktualnie przed Polską, takie jak konieczność wzmacniania naszego przemysłu obronnego, tworzenie konkurencyjnej gospodarki czy niezbędność ciągłości priorytetów rozwojowych i strategicznych projektów.
Życzę dobrej lektury.
Fenomenem Konkursu Chopinowskiego jest bezprecedensowe zainteresowanie słuchaczy, które w tym roku przerosło najśmielsze oczekiwania
Muzykolog, nauczyciel akademicki i menedżer kultury, od 2012 dyrektor Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina
Piękno Muzyki
23 października w Filharmonii Narodowej w Warszawie wybrzmiały ostatnie akordy XIX Konkursu Chopinowskiego. Jego przebieg i temperatura debaty medialnej skłaniają do chwili refleksji na temat fenomenu tego wydarzenia.
Zachowane dokumenty źródłowe jednoznacznie wskazują na głęboki patriotyzm Fryderyka Chopina, jego żywą troskę o losy kraju i wypatrywanie upragnionej wolności, lecz swoją narodowość wyrażał Chopin przede wszystkim w muzyce, przez całe życie komponując polskie tańce, wplatając w swe dzieła polskie rytmy i gesty muzyczne, echa polskiej historii czy powidoki polskich krajobrazów. Jednocześnie jego twórczość wyrastała z wielowiekowej tradycji europejskiej – niemal czcią darzył Bacha i Mozarta, cenił Beethovena, doskonale znał włoską operę czy twórczość pierwszych romantyków. Swój własny niepowtarzalny styl tworzył, czerpiąc z tego dziedzictwa, miał bowiem pełną świadomość, że trwały i wartościowy idiom narodowy można zbudować jedynie w obrębie sztuki najwyższej, uniwersalnej.
I te dwie perspektywy towarzyszą również Konkursom Chopinowskim, począwszy od pierwszego, zorganizowanego w roku 1927. Ówczesne zwycięstwo rosyjskiego pianisty Lwa Oborina spotkało się z krytyką części komentatorów, ubolewających nad utratą specyfiki „polskiej szkoły”, podczas gdy inni podkreślali zalety różnorodnych interpretacji. Karol Stromenger napisał: „genius loci Warszawy […] nie stawiał wymagań i troski o jakiś jedyny ideał gry, rozróżniał charakter ogólnoludzki w muzyce Chopina od charakteru specjalnie polskiego”. Ten rodzaj napięcia u samej genezy Konkursu Chopinowskiego do dziś jest jednym z ważniejszych jego atrybutów.
Istotą konkursu jest bowiem zaproszenie wybitnych młodych artystów z całego świata do twórczego dialogu na temat sztuki chopinowskiej. Artystów wywodzących się z różnych kultur, obdarzonych różnymi osobowościami i temperamentami. W efekcie laureatami konkursu, obok błyskotliwych estradowców, jak Bruce Liu, stają się introwertyczni romantycy, jak Charles Richard-Hamelin, liryczni poeci, jak Aimi Kobayashi, czy filozoficzni myśliciele, jak Cho Seong-jin. Każdy z nich nieco inaczej odczytuje twórczość polskiego kompozytora, podkreśla inne jej aspekty i każdy na swój sposób wzbogaca jej piękno. Wspaniałe w tym dialogu jest też to, że uczestnicy darzą się przyjaźnią, starsi laureaci przyjeżdżają, by wesprzeć młodszych finalistów, a niektórzy z pozaestradowych relacji budują nawet trwałe związki. I my w Narodowym Instytucie Fryderyka Chopina – jako organizatorzy – wspieramy przez lata wybitne osobowości konkursowe, promując samo wydarzenie i jego bohaterów.
Bo „jak można konkurować w muzyce?”, by zacytować pytanie Alexandra Gadjieva, zdobywcy drugiej nagrody na poprzednim konkursie (2021), zadane w obsypanym nagrodami dokumencie Jakuba Piątka Pianoforte. Mimo że idea rywalizacji muzycznej ma długą historię i sam Chopin śledził w Warszawie pojedynek Paganiniego z Lipińskim (notabene nierozstrzygnięty), piękno w sztuce wymyka się liczbom, formułom i obiektywizacji, zwłaszcza gdy poziom artystyczny staje się bardzo wysoki i niezwykle wyrównany, jak to miało miejsce w tym roku z uwagi na rekordową liczbę zgłoszeń już utytułowanych pianistów. Zanikają wtedy czytelne i dość oczywiste kryteria, jak przygotowanie techniczne, pamięciowe czy pełna kontrola nad instrumentem. Ocenie poddawane są coraz bardziej subtelne aspekty, jak estetyka brzmienia, umiejętność budowania dużych form muzycznych, uchwycenie poszczególnych idiomów chopinowskiego stylu czy autentyczność artystycznej wypowiedzi. Jurorzy biorą też pod uwagę dojrzałość artystyczną czy odporność na stres, starając się przewidzieć możliwości sceniczne laureatów w kolejnych latach. Dlatego najwyższe nagrody zyskują zazwyczaj artyści pewni, o wyrównanym poziomie we wszystkich etapach, a ci nieco bardziej spontaniczni, którzy często zachwycają publiczność wybranymi aspektami swojej gry – plasują się na kolejnych miejscach.
Fenomenem Konkursu Chopinowskiego jest też bezprecedensowe zainteresowanie słuchaczy, które w tym roku przerosło najśmielsze oczekiwania. Dotyczy ono uczestnictwa zarówno w przesłuchaniach w Filharmonii Narodowej, w specjalnych strefach melomana, w transmisjach na platformach streamingowych, jak i w dyskusjach.
To zaangażowanie, wymiana opinii, a nawet temperatura sporów o werdykt są bodaj najważniejszymi walorami tegorocznej edycji konkursu. Fakt, że doszło do tak aktywnego uczestnictwa milionów osób, że w naszej świadomości, w naszym codziennym pędzie i szumie informacyjnym znaleźliśmy przestrzeń i czas na kontemplację sztuki, na próbę uchwycenia różnic w znakomitych interpretacjach, na duchowe złączenie się z tymi wspaniałymi młodymi artystami, którzy byli najbliżsi naszej wrażliwości, a ponadto że byliśmy gotowi bronić własnych wyborów, świadczy o rzeczywistym włączeniu muzyki klasycznej w nurt naszego życia, naszych wartości. Myślę, że sam Chopin byłby nieco onieśmielony i głęboko wzruszony. A nam pozostaje próba utrzymania choć małej części tego zaangażowania do czasu kolejnej edycji.
W całym XIX i XX wieku Polska była prawdziwie niepodległa przez niewiele ponad 30 lat. Tym większym zobowiązaniem jest dla nas wolność, którą się dziś cieszymy
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej
11 listopada
Jesteśmy wolni – ogłosił radośnie „Kurier Warszawski”. Był 12 listopada 1918 roku. Dzień wcześniej w dalekim Compiègne Francuzi i Brytyjczycy podpisali z niemiecką delegacją rozejm kończący krwawe walki I wojny światowej. W Warszawie wciąż było w tym momencie kilkadziesiąt tysięcy niemieckich żołnierzy i uzbrojonych urzędników. Nie mieli już jednak ochoty się bić – przeciwnie, łatwo oddawali broń nawet studentom i gimnazjalistom. „Przestraszeni rewolucją, która z siłą żywiołową wybuchła w Berlinie i w całych Niemczech, zaskoczeni zwłaszcza abdykacją cesarza i książąt niemieckich, potracili głowy – notował naoczny świadek tych wydarzeń, arcybiskup Aleksander Kakowski. – W takich okolicznościach rozbrojenie Niemców dokonywało się pomyślnie. Za przykładem Warszawy poszedł cały kraj”.
W Lublinie, okupowanym dotąd przez Austriaków, podobne sceny obserwowała dwudziestoletnia Jadwiga Orłowska: „Wszystkie magazyny wojskowe w rękach polskich. Samochodami jeżdżą Polacy. […] Dzieci, chłopcy 10-15-letni pozajmowali gmachy i magazyny rządowe. I koleje, i poczta już od dziś jest w naszym ręku. […] Znów ulicami miasta kroczy nasze wojsko, polskie wojsko”. Dla Orłowskiej był to radosny czas: „Po raz pierwszy dopiero czułam, co znaczy pracować dla siebie…”.
W te listopadowe dni każdy, kto widział dalej niż czubek własnego nosa, był bez reszty pochłonięty polityką. „Nauka idzie teraz w kąt i śmieszny, kto w nią, jak w poduszkę, chowa głowę” – pisał na gorąco wybitny krakowski historyk Władysław Konopczyński. Nie brakowało trosk i obaw, ale wyraźnie czuło się entuzjazm. „Nareszcie jesteśmy gospodarzami we własnym kraju – podkreślał wspomniany »Kurier Warszawski«. – Nareszcie po stu dwudziestu kilku latach przyszła godzina, że nie ma tu już obcego najazdu”.
Na tę godzinę czekało z nadzieją kilka pokoleń Polaków – nigdy niepogodzonych z tym, że u schyłku XVIII wieku ich kraj zniknął z map Europy, niezdolny oprzeć się trzem agresywnym imperiom: Rosji, Prusom i Austrii. Jesienią 1918 roku sytuacja geopolityczna nareszcie była sprzyjająca – z Rosją pogrążoną w wojnie domowej, Niemcami na krawędzi rewolucji i rozpadającymi się Austro-Węgrami. Nie byłoby jednak szans na trwałe wybicie się na wolność, gdyby nie zalążki armii polskiej utworzone w czasie I wojny światowej, skuteczny lobbing dyplomatyczny w Paryżu i Waszyngtonie, a wcześniej – długoletnie wysiłki Kościoła katolickiego, licznych artystów i całej rzeszy społeczników, by nie zgasł duch patriotyzmu, mimo wysiłków rusyfikacyjnych i germanizacyjnych państw zaborczych.
W listopadzie 1918 roku wcale nie było jasne, w jakim kształcie terytorialnym odrodzi się Polska i czy niepodległość okaże się trwała. O granice zachodnie przyszło nam walczyć z Niemcami w czterech zbrojnych powstaniach: Wielkopolskim i trzech Śląskich. Największe zagrożenie szło jednak ze wschodu. Była nim Armia Czerwona, niosąca na swych bagnetach śmierć, zniszczenie i regres cywilizacyjny. Wbrew własnym hasłom o prawie narodów do samostanowienia bolszewicy na początku lat dwudziestych XX wieku zniszczyli niepodległe państwa Azerów, Gruzinów, Ormian i Ukraińców. Podobny los chcieli zgotować Polakom.
Kluczowa – także dla dziejów Europy – okazała się Bitwa Warszawska. To wtedy, w sierpniu 1920 roku, Wojsko Polskie skutecznie zatrzymało na prawie dwadzieścia lat pochód krwawej czerwonej rewolucji. Zwycięstwo nad Rosją młodego państwa, które dopiero co odrodziło się z potrójnej niewoli i którego ziemie mocno spustoszyła I wojna światowa, do dziś jest za granicą niedoceniane. Ten triumf nie byłby możliwy, gdyby nie wielka mobilizacja społeczna i mądrość wszystkich głównych sił politycznych, które – choć mocno zwaśnione – w chwili zagrożenia potrafiły grać do jednej bramki.
W roku 1939 heroiczna obrona już nie wystarczyła, gdy Polska padła ofiarą podwójnej napaści – najpierw ze strony nazistowskich Niemiec, a kilkanaście dni później również Związku Sowieckiego. Nastał czas terroru, który dla moich rodaków nie skończył się wraz z upadkiem hitlerowskiej Rzeszy. Po II wojnie światowej Polska teoretycznie odrodziła się jako niepodległe państwo, ale na długie dekady znalazła się w strefie wpływów Moskwy. Komuniści brutalnie tłumili wszelkie próby oporu. Ponowną wolność przyniosła nam dopiero pokojowa rewolucja „Solidarności” z lat osiemdziesiątych.
Jestem z pokolenia, które dorastało na przełomie dwóch epok: dogorywającego komunizmu i demokracji parlamentarnej. Wiem, jak wiele zawdzięczamy poprzednim generacjom. Jako historyk i społecznik zawsze dużą wagę przywiązywałem do tego, by godnie upamiętniać bohaterów naszej wolności: ludzi „Solidarności”, żołnierzy II wojny światowej i powojennego podziemia niepodległościowego, a także wszystkich tych, którzy przed ponad stu laty wywalczyli i obronili dla Polski niezawisły byt państwowy.
Obchodzone 11 listopada Narodowe Święto Niepodległości, ustanowione na pamiątkę wydarzeń z 1918 roku, to jeden z ważniejszych dni w polskim kalendarzu. Piękną tradycją stał się już Marsz Niepodległości, organizowany w Warszawie i przyciągający szerokie środowiska patriotyczne, manifestujące swe przywiązanie do biało-czerwonej flagi narodowej. W ubiegłych latach, służąc ojczyźnie jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej, 11 listopada uczestniczyłem też w centralnych uroczystościach z udziałem najwyższych władz państwowych i korpusu dyplomatycznego. W tym roku pierwszy raz wezmę udział w obchodach jako prezydent Rzeczypospolitej.
Niepodległość to ogromna odpowiedzialność – i dziś widać to chyba nawet lepiej niż jeszcze kilka lat temu. Wojna, za sprawą napaści Federacji Rosyjskiej na Ukrainę, znów jest bardzo blisko naszych granic. Potrzebujemy jeszcze silniejszej armii i zgody w fundamentalnych sprawach bezpieczeństwa – tak w Polsce, jak i w ramach NATO. Należąc z przekonaniem do Europy, musimy jednocześnie dbać o to, by pozostać sobą, a więc nie zatracić polskiej tożsamości i suwerenności. Kraj blisko czterdziestomilionowy nie może być tylko zapleczem produkcyjnym dla większych gospodarek. Musimy myśleć aspiracyjnie i być zdolni do wielkich rzeczy. Dla siebie i przyszłych pokoleń. Dla Polski.
Wrogowie się zbroją. Zagrożenia rosną. Nie ma czasu na gry – musimy być gotowi. Jeśli chcemy zapobiec wojnie, musimy przygotować się do niej już teraz. Albo jesteśmy gotowi zwyciężać, albo nie. Nie ma trzeciej opcji
Sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych
Ameryka wojowników
Era Departamentu Obrony dobiegła końca. Hasło mojego pierwszego plutonu brzmiało: ci, którzy pragną pokoju, muszą szykować się do wojny. To nie jest nowa koncepcja. Sięga ona IV-wiecznego Rzymu. Była później wielokrotnie powtarzana, również przez amerykańskiego pierwszego naczelnego dowódcę, George’a Washingtona, pierwszego szefa Departamentu Wojny. Wyraża prostą, lecz głęboką prawdę: aby zapewnić pokój, musimy przygotować się do wojny.
Od tej chwili jedyną misją odrodzonego Departamentu Wojny jest prowadzenie wojny oraz przygotowanie się do nieustępliwej, bezkompromisowej walki gwarantującej zwycięstwo. Robimy to nie dlatego, że chcemy wojny. Nikt z nas jej nie chce. Robimy to dlatego, że kochamy pokój i chcemy, by nasi obywatele mogli się nim cieszyć. Zasługują na to i mają prawo oczekiwać, że im ten pokój zapewnimy. Naszym pierwszym obowiązkiem jest siła. Siła, która zapobiega wojnie. Prezydent mówi o tym często, nazywając to „pokojem przez siłę”. Historia uczy, że tylko ci, którzy są gotowi walczyć o pokój, naprawdę na niego zasługują.
Dlatego pacyfizm jest naiwny i niebezpieczny. Lekceważy ludzką naturę i ignoruje historię ludzkości. Albo bronisz swojego narodu i swojej suwerenności, albo stajesz się poddanym kogoś innego. To prawda stara jak świat.
Ponieważ wojna kosztuje wiele krwi i pieniędzy, amerykańska republika zasługuje na armię, która wygra każdą wojnę, do której będzie musiała przystąpić. Jeśli nasi wrogowie okażą się dość głupi, by nas zaatakować, zostaną zmiażdżeni przemocą, precyzją i furią Departamentu Wojny. Zadrzyjcie z nami, a przekonacie się o tym na własnej skórze.
Pokój zaprowadzić można tylko przez siłę, przez etos wojownika. Jak słusznie powiedział prezydent Donald Trump, mamy najsilniejszą, najpotężniejszą, najbardziej śmiercionośną i najlepiej przygotowaną armię na świecie. Nikt nie może się z nami równać. Nikt nawet nie jest blisko. Jest to w dużej mierze zasługa niezwykle ważnych inwestycji, które prezydent poczynił podczas swojej pierwszej kadencji i które zamierzamy kontynuować. Jest to również zasługa przywódców i wspaniałych żołnierzy, którymi dowodzą. Ale świat oraz nasi wrogowie również mają coś do powiedzenia.
Doświadczamy coraz większej presji. Wrogowie się zbroją. Zagrożenia rosną. Nie ma czasu na gry – musimy być gotowi. Jeśli chcemy zapobiec wojnie, musimy przygotować się do niej już teraz. To my jesteśmy siłą w haśle „pokój przez siłę”. Albo jesteśmy gotowi zwyciężać, albo nie. Nie ma trzeciej opcji. Wszystko to oznacza, że potrzebujemy więcej żołnierzy, więcej amunicji, więcej dronów, więcej systemów Patriot, więcej okrętów podwodnych i więcej bombowców B-21. Sytuacja wymaga od nas większej innowacji, szerszego wykorzystania sztucznej inteligencji i bycia o krok przed przeciwnikiem, większych zdolności cybernetycznych, skuteczniejszych środków przeciwdziałania bezzałogowcom, większej obecności w kosmosie, większej prędkości działania.
Ameryka jest najsilniejsza, ale musi się stać jeszcze potężniejsza – i to szybko. To moment, którego nie wolno przegapić. Musimy odbudować i ukierunkować nasz przemysł obronny i stoczniowy, a także sprowadzić z powrotem do kraju produkcję kluczowych komponentów. Musimy pójść za przykładem prezydenta Trumpa i sprawić, by nasi sojusznicy i partnerzy wzięli na swoje barki część ciężaru.
Ameryka nie zrobi wszystkiego sama. Wolny świat potrzebuje sojuszników dysponujących prawdziwą, twardą siłą, z realnym przywództwem wojskowym i realnymi zdolnościami bojowymi. Departament Wojny zajmuje się tym i nadaje temu priorytet.
Chcę się skupić przede wszystkim na ludziach i kulturze. Na nas samych. Bo żaden plan, żaden program, żadna reforma i żadne ugrupowanie nie mają szans powodzenia, jeśli w Departamencie Wojny nie będzie właściwych ludzi i odpowiedniej kultury.
W ciągu ośmiu miesięcy sprawowania urzędu nauczyłem się, że personel to element polityki działania. Najlepszy sposób, by zadbać o żołnierzy, to zapewnić im dobrych dowódców oddanych kulturze wojennej departamentu. Nie muszą być idealni, lecz muszą być dobrzy: kompetentni, wykwalifikowani, profesjonalni, elastyczni, śmiali, pomysłowi, skłonni do podejmowania ryzyka, apolityczni oraz wierni przysiędze i Konstytucji.
Eugene Sledge w swoich wspomnieniach z II wojny światowej pisał, że „wojna jest brutalna, niechlubna i straszliwie marnotrawna. Walka pozostawia trwały ślad w tych, którzy są zmuszeni ją znosić. Jedynymi jej chlubnymi aspektami była niezwykła odwaga moich towarzyszy i ich oddanie sobie nawzajem”.
Jak przekonałem się w Iraku i Afganistanie, i jak wielu z naszych żołnierzy przekonało się w rozmaitych innych miejscach, na bój wpływa tysiąc zmiennych. Dowódca może kontrolować trzy z nich: jak dobrze jesteście wyszkoleni, jak dobrze jesteście wyposażeni i jak dobrze dowodzicie. W innych sprawach żołnierze są zdani na siebie.
Nasi wojownicy mają prawo być dowodzeni przez najlepszych i najzdolniejszych dowódców. Oczekuję od Was, byście nimi byli. Nawet jeśli zrobicie wszystko dobrze, możecie stracić ludzi, bo wróg też ma coś do powiedzenia. Lecz naszym świętym obowiązkiem jest dopilnowanie, by żołnierze mieli możliwie najlepszych, najzdolniejszych dowódców. To coś, na co mamy wpływ, dlatego musimy o to zadbać.
Zbyt długo tego nie robiono. Nierozsądni i lekkomyślni politycy zmuszali wojsko do skupiania się na niewłaściwych kwestiach. Dlatego moje słowa to także uwagi – niektóre oczywiste, inne ukryte – o konieczności naprawy czynionych przez dekady zaniedbań. Oczyszczamy rumowisko, usuwamy elementy rozpraszające uwagę i torujemy drogę dowódcom, by mogli skupić się na swoim zadaniu. Można powiedzieć, że kładziemy kres wojnie z wojownikami.
Zbyt długo przyznawano awanse z niewłaściwych powodów: ze względu na rasę, konieczność spełnienia minimów płciowych czy tzw. historycznych „pierwszych razów”. Udawano, że oddziały bojowe i niebojowe to jedno i to samo. Pod przykrywką podwójnie ślepych badań psychologicznych pozbyto się tzw. toksycznych liderów i zastąpiliśmy ich konformistami z awersją do ryzyka. Grzechy departamentu można by wymieniać bez końca.
Głupi i lekkomyślni politycy wybrali popsuty kompas i sprowadzili nas na manowce. Staliśmy się „departamentem kultury woke”. Ale to się skończyło. Mam przed sobą morze Amerykanów, którzy w młodości wybrali inaczej niż większość: postanowili służyć czemuś większemu niż oni sami, walczyć dla Boga i kraju, dla wolności i Konstytucji.
Obecna administracja od pierwszego dnia sprawowania władzy zrobiła wiele, by usunąć wirusy społecznej sprawiedliwości, politycznej poprawności i toksycznej ideologii, które zainfekowały nasz departament. Koniec z „miesiącami tożsamości”, biurami DEI [diversity, equity, and inclusion] i facetami w sukienkach. Koniec z kultem katastrofy klimatycznej. Koniec z podziałami, rozpraszaczami i genderowymi urojeniami. Koniec z rumowiskiem.
Skończyliśmy z tym bagnem. Postanowiłem wyrwać z korzeniami wszystko, co nas rozprasza, co odbiera nam zdolność i siłę. Ale na tym nie koniec. Departament Wojny potrzebuje kolejnego kroku. Pod warstwą „woke” kryje się głębszy, poważniejszy problem, który właśnie rozwiązujemy – i robimy to szybko. Zdrowy rozsądek wrócił do Białego Domu, więc wprowadzenie zmian nie podlega dyskusji. Prezydent Trump ich oczekuje.
Papierek lakmusowy, który pomaga nam ocenić te zmiany, ma postać prostego pytania: czy chciałbym, by mój najstarszy, piętnastoletni dziś syn trafił kiedyś do takiej formacji, jaką dziś dysponujemy? Jeśli odpowiedź brzmi „nie” albo nawet „tak, ale…”, to znaczy, że coś robimy źle. Bo mój syn nie jest ważniejszy niż jakikolwiek inny obywatel Ameryki, który zakłada mundur. Nie jest ważniejszy niż Wasze dzieci. Wszystkie są równie cenne, wszystkie zostały stworzone na obraz i podobieństwo Boga.
Każdy rodzic zasługuje na pewność, że jego syn czy córka, wstępując do armii, trafi do takiej jednostki, jakiej dla własnego dziecka życzyłby sobie sekretarz wojny. Można to nazwać testem złotej reguły. Jezus kazał traktować innych tak, jak chcielibyśmy, żeby nas traktowano. To najprostsza metoda sprawdzania prawdy.
Nowa złota reguła Departamentu Wojny brzmi: traktuj swoją jednostkę tak, jak chciałbyś, by traktowano jednostkę Twojego dziecka. Czy chciałbyś, by Twoje dziecko służyło w oddziale składającym się z otyłych lub nieprzygotowanych żołnierzy? Czy chciałbyś, by walczyło obok ludzi, którzy nie spełniają podstawowych wymogów? Lub by trafiło do jednostki, w której standardy obniżono po to, by mogły się do niej dostać określone typy osób, a dowódca awansował z powodów innych niż zasługi, wyniki i zdolności bojowe? Odpowiedź nie brzmi po prostu „nie”. Odpowiedź brzmi „absolutnie nie”.
Dlatego w Departamencie Wojny musimy przede wszystkim przywrócić bezwzględne, bezstronne i oparte na zdrowym rozsądku standardy. Nie chcę, aby mój syn służył u boku żołnierzy, którzy nie są w formie, lub w jednostkach bojowych z kobietami, które nie spełniają tych samych standardów fizycznych co mężczyźni. Nie chcę, by służył u boku żołnierzy, którzy nie są w pełni biegli w obsłudze przydzielonej im broni lub wykonywaniu powierzonych im zadań. Nie chcę, by służył pod kierunkiem dowódcy, który był pierwszy, ale nie najlepszy. Standardy muszą być jednolite, neutralne pod względem płci i wysokie. Jeśli tak nie jest, to nie są standardami. Są sugestiami, które zabijają naszych synów i nasze córki.
W odniesieniu do jednostek bojowych – a mamy ich w siłach zbrojnych wiele rodzajów – era politycznej poprawności, nadmiernej wrażliwości i przywództwa, które nie chce nikogo urazić, właśnie się kończy. Na każdym szczeblu muszą obowiązywać jasne zasady: albo spełniasz standardy, albo nie; albo potrafisz wykonać zadanie, albo nie; albo jesteś zdyscyplinowany, sprawny i wyszkolony, albo odpadasz.
Z mojego polecenia wprowadzamy też polowy test bojowy dla formacji bojowych, który musi być wykonalny w każdych warunkach, o każdej porze i z pełnym wyposażeniem bojowym. Testy te będą wyglądały znajomo. Będą przypominały test sprawności fizycznej Army Expert Physical Fitness Assessment czy test sprawności bojowej Marine Corps Combat Fitness Test. Nakazuję także, aby żołnierze pełniący służbę bojową wykonywali test sprawności fizycznej zgodnie z normą wiekową dla mężczyzn, niezależną od płci, z progiem zaliczenia wynoszącym 70 procent.
