Opowieści niesamowite (7) z języka włoskiego - Opracowanie zbiorowe - ebook

Opowieści niesamowite (7) z języka włoskiego ebook

Opracowanie zbiorowe

3,0

Opis

Po pierwsze: literatura włoska stoi na opowiadaniu, tak wielu jest świetnych autorów krótkich form prozatorskich. Po drugie: Włosi rozumieją niesamowitość bardzo szeroko, co nas tylko cieszy. Przegląd włoskich niesamowitości od XIX wieku po wiek XXI cechuje więc obfitość autorów (wymieńmy niektórych dwudziestowiecznych: Massimo Bontempelli, Luigi Pirandello, Dino Buzzati, Alberto Moravia, Anna Maria Ortese, Juan Rodolfo Wilcock, Tommaso Landolfi, Antonio Tabucchi i Gesualdo Bufalino) oraz szerokość perspektywy, bowiem niesamowite po włosku to nie tylko mrożące krew w żyłach, ale też (a może przede wszystkim) fantastyczne, cudowne, baśniowe, a nawet wzięte wprost z mitologii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 589

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023

Il satana in treno, from: D’ogni erba un fascio© Ardengo Soffici Estate. Courtesy of the Heirs; Due immagini in una vasca Il ritratto profetico, by kind permission of The Estate of Giovanni Papini; Quasi d’amore © by Alvise Memmo; Il signore che voleva assassinarlo, by kind permission of The Estate of Elio Vittorini; Il racconto del lupo mannaro, from: Il mar delle blatte© 1997 Adelphi Edizioni S.p.A. Milano, La notte provinciale, La spada, from: La spada© 2001 Adelphi Edizioni S.p.A. Milano; Albergo Splendido© Giunti Editore S.p.A. / Bompiani, Florence-Milan (Alberto Moravia – Albergo Splendido. The story was first published in: L’epidemia. Racconti surrealisti e satirici, Bompiani, Milan, 1956. Then published in: Racconti surrealisti e satirici, Bompiani, Milan, 1975); Viaggio agli inferni del secolo, Il colombre, by kind permission of The Estate of Dino Buzzati; Quaestio de Centauris©1979, 1993 and 2016 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino; Ai tempi della Resistenza, from: L’odore del fieno by Giorgio Bassani. Copyright © 1980, Giorgio Bassani, used by permission of The Wylie Agency (UK) Limited; La coda, by kind permission of The Estate of Luigi Malerba; L’esame dell’urina, by kind permission of The Estate of Guido Ceronetti; Cap. Luiso Ferrauto, Pier Del Rotto, Memmo Gaibisso, Melo Merino, from: Il libro dei mostri© 1978 Adelphi Edizioni S.p.A. Milano;Any where out of the world, from: Piccoli equivoci senza importanza by Antonio Tabucchi. Copyright © 1985, Antonio Tabucchi, used by permission of The Wylie Agency (UK) Limited; Fantasmi a Borgoforte© Giangiacomo Feltrinelli Editore srl, Milano. First published in 1985 as Fantasmi a Borgoforte, in: Narratori delle Pianure; first published in „Universale Economica” in 1988; Le visioni di Basilio ovvero La battaglia dei tarli e degli eroi, by kind permission of The Estate of Gesualdo Bufalino; Sulla terrazza sterminata, from: In sogno e in veglia© 1987 Adelphi Edizioni S.p.A.; Fantasmagonia© 2012 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino.

Wybór, wstęp, noty, Litera U. Rękopis szaleńca, Zaciśnięta pięść,Koniec Bartha, Portret nieboszczyka,Wampir, Dwa obrazy w sadzawce, Portret proroczy, Podróż do piekieł wieku, Quaestio de Centauris,Badanie moczu,Fantasmagonia© Copyright and copyright for the Polish translation by Katarzyna Skórska; Zły urok,Opowieści o zamku w Trezza,Szatan w pociągu, Opowieść prawie miłosna, Opowieść wilkołaka, Miecz, Prowincjonalna noc, Ogon, Kpt. Luiso Ferrauto, Pier Del Rotto, Memmo Gaibisso, Melo Merino, Na bezkresnym płaskowyżu© Copyright for the Polish translation by Anna Wasilewska; Kość zmarłego, Oberża pod Niedźwiedziem, Pantera, Pan, który chciał go zabić, Dom „Życie”, Przygoda na Campo di Fiori, W czasach Ruchu Oporu, Duchy w Borgoforte, Wizje Basilia, albo Walka moli z bohaterami© Copyright for the Polish translation by Halina Kralowa; Sen, Pewna myśl, Jeden dzień, Hotel Splendido, Kolomber© Copyright for the Polish translation by Joanna Ugniewska

Projekt okładki

Frycz i Wicha

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Redakcja

Maciej Libich

Korekta

Maciej Korbasiński,

Renata Kuk,

Małgorzata Denys

Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku! www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-685-6

Katarzyna SkórskaWłochy fantastyczne

Kiedy w 1983 roku Italo Calvino opracował antologię dziewiętnastowiecznych opowiadań fantastycznych, nieoczekiwanie dla wielu odbiorców zrezygnował z tekstów włoskich. Nie chciał, by Włosi znaleźli się w tomie jedynie z kronikarskiego obowiązku – jego zdaniem w dziewiętnastowiecznej literaturze włoskiej opowieści fantastyczne pełniły mniej istotną rolę. Mimo że Włochy inspirowały do pisania opowieści niesamowitych przybyszów z zewnątrz – na Półwyspie Apenińskim osadzona jest akcja pierwszej anglojęzycznej powieści gotyckiej, Zamczyska w Otranto Horace’a Walpole’a z 1764 roku – to rodzimi autorzy długo zwlekali z podjęciem podobnych wątków. Czy można zatem mówić o włoskich niesamowitościach? W tej kwestii prowadzono we Włoszech, a właściwie prowadzi się do dziś, szeroką i pełną sprzeczności debatę teoretyczną. Nie czas i miejsce, żeby ją rekonstruować, warto jednak odnotować kilka ważnych spraw.

Należy zacząć od tego, że w języku włoskim nie istnieje określenie, które byłoby jednoznacznym ekwiwalentem „niesamowitości”. Dla Freudowskiego das Unheimliche zwykło się używać il perturbante (to, co niepokojące), termin ten nie przyjął się jednak w genologii. Krytyka włoska przyswoiła sobie raczej rozróżnienie francuskie, rozgraniczające merveilleux – to, co cudowne, w duchu contes de fées i Księgi tysiąca i jednej nocy – oraz fantastique, to, co fantastyczne, a co we Włoszech wywodzi się od poematów rycerskich o rodowodzie arturiańskim, którym nową szatę nadali autorzy późniejsi, jak Luigi Pulci w Morgante, Matteo Maria Boiardo w Orlando innamorato (Roland zakochany)czy Ludovico Ariosto w Orlandzie szalonym. Il fantastico – by pójść za głosem Calvina – podawałoby w wątpliwość to, co się widzi i w co się wierzy1, przywołując ów moment dezorientacji, zawahania czytelnika, czy dane zdarzenie jest rzeczywiste, czy nierzeczywiste, o którym pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku pisał teoretyk gatunku Tzvetan Todorov. Warto dodać, że we Włoszech miano fantastyczności zwykło się traktować bardzo szeroko i dość swobodnie, określając nim nierzadko zarówno to, co dla nas niesamowite, jak i to, co baśniowe, a nawet wywodzące się wprost z mitologii. W niniejszym tomie starano się dać wyraz tej włoskiej rozmaitości.

Opowieści o charakterze niesamowitym czy – by sięgnąć po pojemniejszy termin włoski – fantastycznym zaczęły ukazywać się we Włoszech z niemal pięćdziesięcioletnim poślizgiem. Zarówno literatura schyłku oświecenia, jak i wczesnoromantyczna skupiała się przede wszystkim na kwestiach politycznych, a nieco późniejsza niemal już wyłącznie na sprawach zjednoczenia kraju. Ów najmniej romantyczny z europejskich romantyzmów, jak określił go Giuseppe Prezzolini, niechętnie sięgał po przekłady literatur obcych, co stało się zresztą przedmiotem żarliwej i przełomowej debaty na łamach czasopisma „Biblioteca Italiana”między Panią de Staël a zwolennikami włoskiej tradycji literackiej. Pisarze z Półwyspu Apenińskiego zazwyczaj nie znali na tyle dobrze innych języków, zwłaszcza angielskiego, by swobodnie czytać literaturę współczesną w oryginale, a najważniejsze utwory niesamowite docierały do Włoch z ponad dziesięcioletnim opóźnieniem, już po śmierci autorów – dość powiedzieć, że pisma E.T.A. Hoffmanna po raz pierwszy ogłoszono po włosku w roku 1835, Edgara Allana Poe w 1857. Twórczość Poego rozpowszechniła się co prawda nieco wcześniej dzięki francuskim tłumaczeniom autorstwa Charles’a Baudelaire’a – zresztą można uznać, że to literatura francuska była głównym pośrednikiem w kontakcie Włochów z niesamowitościami i to ona w dużej mierze ukształtowała ich gusta.

Warto tutaj przytoczyć refleksję Calvina, który dziewiętnastowieczną i późniejszą włoską prozę fantastyczną wiązał z Dziełkami moralnymi Giacoma Leopardiego2, jedynego, można by rzec, włoskiego romantyka na skalę europejską. Zbiór, którego ostateczna edycja ukazała się w 1835 roku, łączy elementy dyskursu filozoficznego z wizją poetycko-fantastyczną, nawiązując zarówno do Rozmów bogów Lukiana z Samosat, jak i powiastek Woltera. Bohaterami tekstów – które często przyjmują charakter prowadzonych ze swadą gorzko-zabawnych rozmów, co pozwoliło na komediowe ujęcie tematyki tragicznej – prócz postaci historycznych są istoty wywodzące się z mitologii i świata baśni, zwierzęta, personifikacje. Choć Dziełka można traktować jako zapowiedź opowieści fantastycznych w duchu romantycznej mody północnoeuropejskiej (niektórzy badacze dopatrywali się wręcz powinowactwa Zakładu Prometeusza z Frankensteinem Mary Shelley), to z pewnością Leopardi nie pisał ich z zamiarem hołdowania regułom gatunku. Przywołana przez Calvina w kontekście fantastyczności Rozmowa Fryderyka Ruyscha z jego mumiami, której bohater rzuca wyzwanie prawom natury, pojawia się zresztą tylko w jednej z liczących się włoskich antologii3.

Kiedy w 1869 roku, w kilka miesięcy po śmierci autora, ukazuje się zbiór Racconti fantastici (Opowiadania fantastyczne) Igina Uga Tarchettiego, powszechnie uważany za pierwszy włoski tom historii niesamowitych, Włochy są już krajem w dużej mierze zjednoczonym, choć nadal bez Rzymu i Lacjum, a zatem ze stolicą we Florencji. Północne miasta Królestwa Włoskiego, Turyn i Mediolan, stają się wówczas dwoma najważniejszymi ośrodkami, w których na grunt Półwyspu Apenińskiego będzie przeszczepiać się północnoeuropejskie modele i motywy literackie w wyrazie sprzeciwu wobec zacofania i prowincjonalizacji włoskiej literatury. To właśnie w Piemoncie i Lombardii od lat sześćdziesiątych działać będzie Scapigliatura (scapigliato to tyle, co rozczochrany, potargany), włoska cyganeria, rozczarowana niedawnym zjednoczeniem, odrzucająca sentymentalizm, narodowo-społeczne zaangażowanie literatury, kult prawdy. Ów paradoks Scapigliatury – odżegnywanie się od romantycznych wzorców włoskich przy równoczesnym podpatrywaniu tych typowych dla romantyków europejskich – zaowocuje serią opowieści, które bezspornie można uznać za niesamowite, pisywanych jeszcze w duchu prozy o kilka dekad wcześniejszej. Prócz Tarchettiego naczelnym – i być może najzdolniejszym – przedstawicielem ruchu będzie Arrigo Boito, w którym Benedetto Croce nie bez powodu upatrywał nie tyle spadkobiercę romantyzmu, ile spóźnionego romantyka. Brat Arriga, Camillo, również pisywał opowiadania niesamowite, są one jednak mniej cenione. Scapigliatich parających się niesamowitościami było zresztą więcej, dość przytoczyć nazwiska Giovanniego Faldelli, Luigiego Gualda czy Antonia Ghislanzoniego (jego Historię o skrzypcach z człowieczymi strunami już w 1876 roku przełożył i ogłosił na łamach „Kuriera Codziennego” Wiktor Gomulicki, pierwszy polski tłumacz Baudelaire’a). Prezentowane w niniejszym tomie opowiadanie Zaciśnięta pięść zajmuje szczególne miejsce w dziedzinie krótkiej formy prozatorskiej dziewiętnastego wieku, należy jednak pamiętać, że kiedy Tarchetti i bracia Boito zaczęli pisać opowieści inspirowane Poem, Hoffmannem czy Gautierem, gatunek był już poniekąd skodyfikowany i dysponował określonym, gotowym do naśladowania kanonem.

Można powiedzieć, że we włoskich niesamowitościach wszystko zaczyna się od Scapigliatury i wraz ze Scapigliaturą kończy jako uregulowany nurt. Kolejne opowieści, zarówno dziewiętnastowieczne, jak i późniejsze, będą miały charakter rozproszony, czasem jednostkowy, często będą stanowić nadprzyrodzone intermezzo w twórczości, której nie sposób zaklasyfikować jako fantastyczną. Można co prawda wskazać pewne tendencje ku fantastyce w ramach prądu metafizycznego, surrealizmu czy realizmu magicznego Massima Bontempellego, Alberta Savinia lub Giorgia Vigola, ale utwory te są z pewnością zróżnicowane i niełatwe do zaszufladkowania.

Wiek dwudziesty we Włoszech przynosi prawdziwy rozkwit gatunku w całej wielorakości form i bez większego ryzyka można stwierdzić, że każdy liczący się włoski pisarz miał przynajmniej jeden epizod fantastyczny. Dziewiętnastowieczne opóźnienie, czy może raczej przesunięcie w czasie, zaważyło na dojrzałości wyborów twórców, którzy bez obaw zaczęli sięgać po gatunek wcześniej uznawany za pomniejszy. Prozę o cechach fantastycznych będą tworzyć najsłynniejsi autorzy, od Luigiego Pirandella po Antonia Tabucchiego, niektórzy zaś nawet uczynią z fantastyki swój znak firmowy czy też po prostu zostaną do tej kategorii przez historyków literatury dość jednoznacznie przyporządkowani – tak będzie w wypadku Dina Buzzatiego czy Tommasa Landolfiego, u których właściwie w całej twórczości (jak choćby w słynnej Pustyni Tatarów pierwszego z nich) daje o sobie znać to, co niewytłumaczalne, budzące grozę czy nadprzyrodzone.

Między dziewiętnasto- a dwudziestowiecznymi opowieściami fantastycznymi rysuje się wyraźna cezura, na którą z pewnością wpływ wywarł rozwój psychoanalizy. W wieku dziewiętnastym narracja była zobiektywizowana lub do obiektywizacji dążyła, między innymi poprzez zastosowanie chwytów strukturalnych, jak opowieść szkatułkowa (Zaciśnięta pięść Boita, Opowieści o zamku w Trezza Vergi) czy odnaleziony rękopis (Litera U Tarchettiego), lub tłumaczenie zajść uznawanych za niezwykłe wydarzeniami rzeczywistymi. W wieku dwudziestym pojawia się tendencja do interioryzacji i psychologizacji punktu widzenia, co nadaje narracji walor subiektywności. Najbardziej chyba emblematyczne dla tych zabiegów są łączące się ze sobą pod względem tematycznym teksty Jeden dzień Pirandella i Dom „Życie” Savinia, w których wszystko zdaje się rozgrywać na granicy świadomości i podświadomości.

Wobec rozproszenia wątków i mnogości autorów, bez głębszej, odsłaniającej fabułę analizy trudno wskazać w opowieściach cechy wspólne, trudno też w jednoznaczny sposób je pogrupować. Niemniej z pewnością wyraźna jest fascynacja niemocą nauki, zwłaszcza medycyny, oraz związana z nią świadomość, że istnieje wiele obszarów wciąż niezbadanych, a wszędzie wokół czai się tajemnica. Motyw ten będzie się pojawiać u autorów tak odmiennych, jak Arrigo Boito, Luigi Capuana czy dwudziestowieczny eseista i myśliciel Guido Ceronetti. Skazane na niepowodzenie próby naukowej eksploracji otwierać będą okno na nowe światy, podobnie jak sen, jeden z ulubionych tematów prozy fantastycznej – doznanie samotne, naznaczone niemożnością dzielenia się tajemnicą z innymi. Warto tu odnotować pojawiającą się między wierszami próbę steoretyzowania snu w dobie rozwoju kinematografu, jakiej w opowiadaniu Sen dokonał Guido Gozzano, przyrównując go do przesuwanej taśmy filmowej.

Opowieści fantastyczne wraz z eksploracją naukową prowadziły do prób podboju nowych obszarów językowych. Być może to właśnie możliwość odnowy języka i otwarcia nowych horyzontów w prozie zaważyły na tak dużym zainteresowaniu gatunkiem wśród dwudziestowiecznych prozaików włoskich. Dał temu wyraz Giorgio Manganelli, autor Centurii, jednego z najbardziej niezwykłych i tajemniczych zbiorów miniatur w dziejach włoskiej prozy: „Każde słowo tekstu prowadzi do korytarza tajemnych słów, coraz bardziej uległych i tajnych, które przemieniają się w końcu w niezrozumiałe zaklęcia. Literatura fantastyczna wie, że istnieje tylko jeden, całkowicie błędny sposób przemierzania, opisywania, wymyślania świata i tekstu, a jest nim wędrówka po jego powierzchni, ignorowanie, że drogi i zdania są tylko znakami drogowymi, sprytnymi wskazówkami sekretnych przejść”4. I chyba właśnie dlatego zamykający niniejszy tom eseizującym opowiadaniem Michele Mari, jedyny żyjący spośród prezentowanych autorów, który – począwszy od debiutu z 1989 roku, Di bestia in bestia (Z bestii w bestię), pisanego zgodnie z prawidłami powieści gotyckiej – zwykł otwierać swoje krótkie i długie formy ku temu, co niewytłumaczalne, uchodzi dziś za największego bodaj prozaika włoskiego, ostatniego spadkobiercę dwudziestowiecznych innowatorów językowych.

Z pozoru solarna proza włoska przynosi zbieraninę potworów, z których kilka znalazło się w niniejszym zbiorze. Są wśród nich znane z innych literatur i tradycji wampiry – u Luigiego Capuany czy Franka Mistralego, mniej znanego autora datowanej na rok 1869 powieści Il vampiro. Storia vera (Wampir. Historia prawdziwa) – oraz wilkołaki Landolfiego. Są i potwory od początku do końca wykoncypowane, groteskowe w swoim eklektyzmie, nienawiązujące do konkretnej tradycji, za to tętniące południowoamerykańską wyobraźnią autora, Juana Rodolfa Wilcocka, naturalizowanego Włocha. Prawdziwym potworem okaże się pantera z późnodziewiętnastowiecznego opowiadania Remigia Zeny, a towarzyszący jej rozlew krwi w szczegółowości i drastyczności opisu będzie przywodził na myśl ranę Liliany Balducci z Niezłego pasztetu na via Merulana Carla Emilia Gaddy, jednej z najważniejszych włoskich powieści dwudziestego wieku, a także o wiele późniejsze kino gatunków spod znaku gore. Na czoło korowodu monstrów wysuwa się jednak kolomber opisany (i namalowany) przez Buzzatiego, morski stwór, synonim zguby, kolejny wariant Babau, wcielenie stracha, który skupia wszelkie ludzkie lęki. Na uwagę zasługuje również obecność wątków wywodzących się z mitologii śródziemnomorskiej. W tomie reprezentuje je centaur Prima Leviego, warto jednak przypomnieć drukowane niegdyś nakładem PIW-u dłuższe opowiadanie Profesor i syrena Tomasiego di Lampedusy, autora Lamparta, które w Polsce cieszyło się pewnym powodzeniem (w 1972 roku doczekało się inscenizacji w Teatrze Telewizji z Mieczysławem Voitem w roli głównej).

Niektórzy autorzy – czy to w próbach naśladownictwa wzorców północnoeuropejskich, czy aby uciec od Półwyspu Apenińskiego, lub gwoli typowej dla gatunku egzotyzacji – osadzają akcję utworów poza granicami Włoch. Co ciekawe, nie tylko w dość oczywistej melancholijnej scenerii krajów obszaru niemieckojęzycznego, jak Di Giacomo czy Papini, ale też na wschodnich rubieżach Europy, także w Polsce – państwie przez długi czas nieistniejącym, a tym samym budzącym ciekawość i emocje (jak u Boita).

Wśród autorów zbioru znikoma jest liczba kobiet. Niewiele było bowiem we Włoszech (nie zmieniło się to do dziś) pisarek uprawiających krótką formę, a zarazem parających się fantastyką – tego rodzaju upodobaniom dawały i dają one upust przede wszystkim w dłuższych opowiadaniach lub powieściach (tyczy to także obecnej tu Anny Marii Ortese). W zbiorze zabrakło niestety tekstów zmarłej w 1985 roku Elsy Morante, bez wątpienia najwybitniejszej prozatorki dwudziestego wieku, która podobno nie życzyła sobie, żeby jej wczesne opowiadania, jak La nonna (Babcia), rozważano w kategoriach fantastycznych, a spadkobiercy pisarki dochowują wierności jej woli.

Niespodziewane, dotąd nieznane wątki, odległe od stereotypowych wizji paralelne światy, tajemny wymiar rzeczywistości dostępny tylko wybrańcom – to wszystko może dać nowe spojrzenie na włoską prozę, która wciąż potrafi zaskakiwać.

Igino Ugo Tarchetti (1839–1869)

Znany również jako Iginio, drugie imię przybrał na cześć włoskiego romantyka, Uga Foscola. Uważany za pierwszego autora włoskiej prozy fantastycznej. Jego zbiór Racconti fantastici (Opowiadania fantastyczne), z którego pochodzą prezentowane tu teksty, ukazał się w 1869 roku, na krótko po śmierci pisarza spowodowanej tyfusem. Pochodził z Piemontu, lecz należał do mediolańskiego odłamu Scapigliatury, włoskiej cyganerii. Był autorem nieukończonej powieści Fosca, której główna bohaterka cierpi na chorobę nerwową, będąc poniekąd prototypem kobiet fatalnych zaludniających prozę dekadencką. W trakcie niedługiego życia zmagał się z gruźlicą, a zły stan zdrowia – według relacji współczesnych – miał go upodabniać pod względem fizycznym do bohaterów opowieści niesamowitych. W Polsce opublikowano jedno jego opowiadanie, Duch w krzaku malin, w przekładzie Konstantego Jeleńskiego z 1984 roku.

Igino Ugo Tarchetti

Zły urok

*

Kość zmarłego

*

Litera U 

Rękopis szaleńca

przełożyły

Anna Wasilewska

Halina Kralowa

Katarzyna Skórska

Zły urok

Czy naprawdę istnieją ludzie zdolni wywierać złowrogi wpływ na osoby i rzeczy ze swojego otoczenia? Doświadczamy tego na co dzień, ale nasz zimny i trzeźwy umysł, nawykły do uznawania tylko tych faktów, które podlegają kontroli zmysłów, sprzeciwia się tej prawdzie.

Jeśli uważnie zbadamy nasze poczynania, nawet te najbardziej zwyczajne i nic niewnoszące, stwierdzimy, że nie ma ani jednego, które by się oparło temu wyobrażeniu czy też nie wprawiłoby nas w niepokój. Ten przesąd wpływa na nasze życie.

Wiele osób sądzi, że uchroni się, uznając to tylko za zabobon, i nie dostrzega, że jest to zwykły spór o słowa. Nie odbiera to wartości temu wyobrażeniu, ponieważ nawet przesąd jest wiarą.

Nie możemy nie przyznać, że zarówno w świecie duchowym, jak i fizycznym wszystko, co się wydarza, wydarza się i przekształca wskutek działania zasady wpływów, których tajemnicy nie zdołaliśmy jeszcze odgadnąć. Widzimy skutki, przyczyny zaś budzą w nas zdumienie i obnażają naszą nieznajomość rzeczy. Dostrzegamy wpływ rzeczy na inne rzeczy, inteligencji na inteligencję oraz ich wzajemne przenikanie się po czasie; widzimy, jak te wpływy się krzyżują, wymieniają, oddziałują jedne na drugie, jak scalają w jeden ośrodek sprawczy te dwa tak różne światy, świat ducha i świat materii.

Tam, dokąd sięgnęła ludzka przenikliwość, zaprowadziliśmy wiarę; tajemnica zjawisk fizycznych została po części naruszona; nauka zbadała naturę, jej systemy, jej prawa, jej wpływy, a niemal wszystkie są nam znane; utknęła jednak, gdy idzie o zjawiska psychiki i wzajemne powiązania jednych z drugimi. Nie mogła sięgnąć dalej, a nasze wierzenia pozostały na progu nieznanego królestwa. W dziedzinie faktów możemy przyjąć założenia ogólne, prawdy złożone; nie dotyczy to dziedziny idei.

Tam, gdzie fakty są niepewne, idee są niejasne. Zdarzają się fakty, których charakter nie jest wyrazisty, postrzegany zmysłami, dobrze określony, a nasz umysł, nawykły do analizowania, nie potrafi im zaprzeczyć ani też ich uznać. Istnieją zatem idee niedopełnione, niezrozumiałe, chwiejne, które nigdy nie ukształtują się w jasnej postaci i nigdy nie będziemy wiedzieli, czy je przyjąć, czy też odrzucić. Niepewność faktów, niezupełność idei, ten stan pośredni między wiarą nieugiętą a wiarą chwiejną tworzą być może to, co nazywamy przesądem – a co stanowi punkt wyjścia ogółu wielkich prawd. Ponieważ przesąd jest zarodkiem, pierwszym wyobrażeniem sumy wielkich wierzeń.

Kiedy widzę, jak przesąd opanowuje duszę mas, mówię, że jest w nim jakaś prawda, bo skoro nie ma idei bez faktów, przesąd musiał się zrodzić z jednego z nich. A jeśli ów fakt jeszcze się nie powtórzył i nie upowszechnił, stało się tak dlatego, że przed ludzkością jest długa droga – dłuższa od drogi rzeczy – i nikt nie może określić czasu ani okoliczności, w których ten fakt zdoła powrócić. Ludzie przyjęli łatwy i rozumny system w kwestii konwencji; uznają za prawdziwe to, co widzą, zaprzeczają temu, czego nie widzą; jednak nie przeszkodziło im to później uznać licznych prawd, którym wcześniej zaprzeczali. Nauka i postęp o tym świadczą. A zresztą niezależnie od wszystkiego, jeśli chodzi o wiarę w dobre i złowrogie wpływy ludzi i rzeczy, nie ma nikogo, kto nie miałby jakiejś wiary mniej lub bardziej ugruntowanej, mniej lub bardziej światłej, mniej lub bardziej potwierdzonej doświadczeniem. Co najwyżej chodziłoby o to, żeby rozpoznać, czy ma ona jakieś podstawy, czy też ich nie ma, i do jakiego stopnia powinna być akceptowana, nie zaś o to, żeby jej zaprzeczać, ponieważ istnienie tej wiary nie ulega kwestii.

Wszędzie znajduję na to dowody. Według mnie antypatia nie jest niczym innym jak świadomością fatalnego wpływu, który może na nas wywrzeć konkretna osoba. U nieuczonych mas ta świadomość wytworzyła jettaturę1, u mas wykształconych – uprzedzenie, nieufność, podejrzliwość.

Często słyszy się jakże rozpowszechniony okrzyk: „Ten człowiek mi się nie podoba! Nie chciałbym go spotkać; budzi we mnie strach; wobec niego jestem nikim; ilekroć na niego wpadłem, przydarzyło mi się nieszczęście”. Ta wiara, która występuje pod tyloma postaciami, że prawie jej nie dostrzegamy, która jest nam niemal wrodzona, podobnie jak wszystkie odruchy obronne, dane nam od natury, nie jest udziałem nielicznych – jest naturalnym dziedzictwem wszystkich ludzi.

Przesąd towarzyszy człowiekowi od zarania, występuje u wszystkich ludów. Ludzie utalentowani, a także ci, którzy dużo wycierpieli, bardziej mu zawierzyli. Liczba tych, którzy dali wiarę, że są prześladowani przez czyjś zły urok, jest nieskończona: równa tej, którzy uwierzyli, że sami rzucają zły urok. Hoffmann, taki dobry i serdeczny, całe życie był dręczony tą myślą.

Nie należy się zatem nad tym rozwodzić, ponieważ historia jest pełna takich przykładów, i każdy z nas może znaleźć w swoim życiu uzasadnienie dla tej niemal wrodzonej wiary.

Nie zamierzam dowodzić ani jej niedorzeczności, ani prawdy. Myślę, że nikt nie może tego dokonać za pomocą wiarygodnych argumentów. Ograniczę się do opowieści o faktach, które mają związek z tym przesądem.

Karnawał 1866 roku spędzałem w Mediolanie. Był to wieczór tłustego czwartku, a na głównej ulicy z maskami panował niezwykły ruch. Muszę jednak uściślić: ruch zapewniali przede wszystkim widzowie, nie maski. Gdyby zła reputacja – tak często nadużywana, chociaż niejednokrotnie sprawiedliwa – mogła dotyczyć również świąt ludowych, karnawał w Mediolanie niewątpliwie miałby w tym swój udział. Te święta są już wyłącznie mistyfikacją, ale przybysze, którzy co roku zjawiają się tu tysiącami, wcale nie bawią się gorzej. Wpajano im przekonanie, że mediolański karnawał jest najbardziej komicznym i wesołym widowiskiem na świecie. To przeświadczenie, raz przyswojone, nie potrzebowało żadnego dowodu – cel zabawy był osiągnięty.

W każdym razie karnawał roku 1866 nie był mniej ożywiony niż poprzednie, a w pierwszych wieczornych godzinach tłustego czwartku ludność wylała się na ulice strumieniami. Tłum tak szczelnie zakorkował miasto, że gdzieniegdzie nie sposób się było poruszyć, a nieopodal skrzyżowania via di S. Paolo, gdzie się znajdowałem, panował ścisk.

Zacni mediolańczycy, wymieszani po bratersku z przybyszami, z upodobaniem wpatrywali się sobie w białka oczu – a jest to jedyna, ale niezrównana przyjemność słynnego karnawału.

Nie wiem, jak długo stałem wśród tej wielkiej ciżby, w niewygodnej pozie, gdy odwróciwszy się, żeby zobaczyć, czy w jakiś sposób mogę się stamtąd wydostać, ujrzałem dosyć niespotykany widok.

Tłum się nie przerzedził, ale był tak stłoczony, że utworzył pośrodku dosyć duży krąg. W tym zadziwiającym kręgu stał młodzieniec, wyglądający na nie więcej niż osiemnaście lat, lecz jeśli dobrze się przyjrzeć, można mu było dać dwadzieścia pięć, tak bardzo jego twarz wyglądała na cierpiącą i tak wiele nosiła oznak udręki spowodowanej dłuższą egzystencją. Był jasnowłosy i piękny, niezwykle szczupły, choć nie tak, żeby miała na tym ucierpieć jego uroda; miał wielkie niebieskie oczy, dolną wargę nieco bardziej wysuniętą, wyrażającą raczej smutek niż niechęć; cała jego postać emanowała kobiecością, delikatnością, niezwykłym wdziękiem, czymś, co Francuzi nazywają souple, i czego żadnym słowem naszego języka nie potrafiłbym oddać lepiej. Czystość i harmonia jego rysów zachwycały; był ubrany z wyszukaną elegancją; spoglądał tu i tam, przypatrywał się tłumowi i maskom z melancholijną miną i roztargnieniem, jakby znalazł się w tym miejscu wbrew sobie, i bardziej zajęty był sobą niż mało nęcącym widowiskiem, które miał przed oczami.

Ale uderzyło mnie, że on jak gdyby nie dostrzegał kręgu, który utworzył się wokół niego, ani też ci, którzy go tworzyli, nie zdawali sobie z tego sprawy. Nie było w tym nic naprawdę niezwykłego; a jednak istnienie tak dużej pustej przestrzeni w gęstym tłumie, pośród tak wielkiego zbiorowiska, które się poruszało, rozedrgane, falujące jak jeden organizm, nie wypełniając nigdy pustki utworzonej w tym miejscu, wydało mi się czymś godnym uwagi. Można by powiedzieć, że ten młodzieniec wysyłał jakiś odpychający fluid, tajemniczą moc zdolną oddalić od niego wszystko dokoła.

W tej samej chwili obrzucono go konfetti i niektóre z nich utkwiły w fałdach płaszcza, który trzymał na ręku, a wtedy jakiś chłopiec wysunął się z kręgu i podszedł do młodzieńca, jakby chciał o nie poprosić, bo nieznajomy nie sięgnął po te kolorowe ścinki ani też nie strząsnął ich z płaszcza.

Młodzieniec spojrzał na niego z sympatią, zebrał konfetti i podał chłopcu; a zanim odszedł, przesunął mu ręką po włosach z łagodną i melancholijną czułością.

Włożył w ten gest tyle uczucia, że nawet gdyby natura nie obdarzyła go twarzą tak delikatną i miłą, doceniono by jego dobroć i uprzejmość.

To prawda, że twarz jest zwierciadłem duszy: nie sposób odgadnąć, czy natura nadała osobom dobrym dobry wyraz twarzy, a złym zły, ani też czy ludzka dobroć i zło mogą odmienić nasze rysy i odcisnąć na nich swoje piętno; ale jest pewne, że w twarzy ujawnia się serce, nawet u człowieka, u którego uroda chciałaby ukryć nikczemną duszę, brzydota zaś – duszę uczciwą.

Nigdy bym się nie znużył patrzeniem na niego. Nie wiem, czy uczuciami innych ludzi rządzi prawo nagłych sympatii i antypatii, silnych, nieuchronnych, któremu sam podlegam – dla mnie stan zakochania się w mężczyźnie lub w kobiecie, zachwyt lub nieodparta odraza do kogoś zawsze była kwestią kilku minut – ale pamiętam, że wtedy miałem ochotę ucałować go tam, na ulicy, tak bardzo wyraz jego twarzy był przyjazny, tak bardzo trafiał prosto do serca, nie dopuszczając do głosu rozumu.

Nie ruszyłem się stamtąd, dopóki on się nie ruszył. Święto powoli dogasało, tłum zaczynał rzednąć, zmierzch spowijał całą tę scenę szarym i dusznym półmrokiem. Znajdowaliśmy się dwa kroki od kawiarni, on wszedł do środka z miną człowieka, który nie wie, jak spędzić czas, i czuje ciężar własnych rąk, nóg i całego ciała, chciałby się od nich uwolnić i opaść na kanapę, zrzucając je niczym zbędny i nieznośny balast. Czułem się tak samo, nie miałem co robić i poszedłem za nim.

Usiedliśmy naprzeciw siebie, ja patrzyłem na niego, on czytał. Był tak mało skupiony na lekturze, że nawet gdyby trzymał gazetę do góry nogami, nie sądzę, że zwróciłby na to uwagę. Jego oczy wpatrywały się w kolumny dziennika, ale wydawało się, że patrzą gdzieś w głąb, a nie na zewnątrz, jakby całą swoją moc skupiły na sobie, na tym, co działo się w duszy młodzieńca.

Ledwie jednak nasunęła mi się taka myśl, kiedy dostrzegłem, jak za oknem znów gromadzi się tłum, i dobiegły mnie krzyki kobiet; miałem właśnie wstać, gdy drzwi kawiarni się otwarły, a do środka wniesiono nieprzytomnego chłopca, którego potrącił przejeżdżający pojazd i złamał mu rękę. Z bolesnym zdumieniem rozpoznałem w nim chłopca, którego w kręgu pogładził nieznajomy i podarował mu konfetti ze swojego płaszcza.

Odruchowo zwróciłem oczy w jego stronę i dostrzegłem go w chwili, gdy w pośpiechu opuszczał salę. Jego twarz, odbita w lustrze naprzeciwko, wydała mi się bardzo blada.

Zaraz potem wyszedłem z kawiarni, ogarnięty smutnymi myślami.

Tego samego wieczoru w La Scali miał się odbyć niezwykły spektakl.

Zapowiedziano Lunatyczkę i publiczność przybyła licznie, żeby posłuchać tej cudownej muzyki, tak doskonałej, tak złożonej w swojej prostocie, tak czułej. Krótko przedtem wystawiono Afrykankę – różnica między Meyerbeerem a Bellinim, których dzieliło kilkadziesiąt lat, była znaczna. Teatr oświetlono a giorno, parter wypełniali słuchacze; wszystkie loże były zajęte poza pięcioma czy sześcioma, które sąsiadowały ze sobą; w jednej z nich, ku wielkiemu zaskoczeniu, ujrzałem młodzieńca, który niedawno przyglądał się na corso korowodowi masek.

Był sam i nie sprawiał już na mnie wrażenia smutnego ani pogrążonego w myślach. Miał na sobie czarne ubranie, bardzo wytworne, ale nic nie wskazywało, że przywykł do wielkiej dbałości o swoją osobę. Nie wiem, czy to wskutek iluzji, czy też przywidzenia, ale wydał mi się nadzwyczajnie piękny, dużo bardziej niż kilka godzin wcześniej.

Pewna świetlistość jego twarzy, jakkolwiek przymglona, przypominała zmętniałą klarowność alabastru. Miał w sobie podobną bladość: gdyby nie oczy, nie cudowna zmienność jego rysów, można by go uznać za martwego lub skamieniałego. Włosy zachowały delikatność i miękkość, blask i naturalną falistość włosów dzieci; w odblasku kandelabrów we wspaniałych blond kędziorach połyskiwały złote nitki. Z łokciem na balustradzie, wspierał policzek na dłoni: w takim nachyleniu jego głowa wydawała się jeszcze piękniejsza. Odznaczał się typem urody, jaką mają kobiety, którym światło przydaje tajemniczości i uroku. Wydawało się, że jego delikatna i jasna głowa widziana z parteru – skąd nie można było dostrzec reszty ciała – należy do kruchej i wątłej istoty, może nawet nadprzyrodzonej.

Zwróciłem uwagę, że istnieje osobliwy związek z tym, co zaobserwowałem wcześniej na corso, mam na myśli to, że młodzieniec siedział całkiem odizolowany w loży, wokół której pięć lub sześć sąsiednich lóż stało pustych, chociaż w innych częściach teatru wszystkie były zajęte – wyłącznie świadek, który widział wcześniej, jak na ulicy tworzy się wokół niego krąg, mógł odkryć powód tak dziwnego zjawiska – ale widzowie jednomyślnie docenili jego urodę i wkrótce spostrzegłem, że podziwiały ją zwłaszcza panie, współzawodnicząc w kierowaniu lornetek w jego stronę.

Pośród tych, które zdołały przyciągnąć jego uwagę, była dziewczyna równie jak on piękna; zajmowała lożę niezbyt odległą od loży młodzieńca. Jak to się zdarza dziewczynom naprawdę naiwnym – nie tą konwencjonalną naiwnością, którą często muszą się popisywać, odgrywając rolę w komedii, dopóki mąż nie upoważni ich do odgrywania innej roli – jej naiwność miała źródło w dziewiczości serca i umysłu, toteż z miejsca uległa silnemu wzruszeniu. Była zbyt młoda, aby udawać, i sądzę, że nie tylko ja spostrzegłem jej zmieszanie i niepokój.

Przez jakiś czas przyglądałem się tajemniczej więzi, jaka się między nimi wytworzyła, zawisłem niczym intruz nad prądem magnetycznym utworzonym przez ich spojrzenia; potem, niemal zawstydzony podpatrywaniem ich szczęścia – jak nędzarz, który przygląda się uczcie, stojąc w progu, i może nacieszyć się tylko zapachem sosów i potraw – zebrałem się w sobie i całą swoją uwagę skierowałem na spektakl.

Mówię, że się zawstydziłem, ale zawstydziłem się tylko za siebie. Tym, co nie budzi we mnie szyderczego uśmiechu ani płaczu z litości, jest widok dwojga kochających się ludzi. Często umyślnie zakradałem się nocą na aleje, pod lipy, żeby napotkać tam zakochane pary; i nigdy nie zdarzyło mi się przejść obok, by nie ogarnęło mnie uczucie głębokiego szacunku. Wyznaję, były to jedyne chwile, w których moi bliźni nie wydawali mi się tak smutni jak zwykle.

Udało mi się skupić na przedstawieniu i nie uniosłem już oczu na lożę nieznajomego, aż w pewnej chwili zdałem sobie sprawę z nagłego poruszenia wśród widzów i widząc natłok ludzi w drzwiach, też się ruszyłem, i kiedy z trudem przedostałem się do westybulu, mój wzrok przykuł widok dwóch panów, którzy nieśli na ramionach zemdloną dziewczynę i zmierzali do jednej z sal teatru.

Trudno mi wypowiedzieć, jakie było moje zdumienie, kiedy rozpoznałem w niej dziewczynę, na którą z taką czułością uporczywie spoglądał mój nieznajomy. Wszystko, co się wydarzyło, nie mogło być niczym innym niż kaprysem losu: a jednak po raz drugi w ciągu kilku godzin widziałem, jak osobę, którą on sobie upodobał, spotyka nagłe nieszczęście.

Wróciłem na widownię.

On siedział jeszcze na swoim miejscu w niezmienionej pozie, z policzkiem wspartym na dłoni; ale jego twarz, nagle poczerwieniałą, po chwili znów okryła trupia bladość. Nietrudno było odgadnąć, że cierpi, że spostrzegł zaciekawione i niemal potępiające spojrzenia, i że nie rusza się z miejsca, ponieważ chce ukryć własne wzburzenie i na swój sposób nie zamierza poświadczyć cichego współudziału w tym zajściu.

A kiedy publiczność przestała się nim zajmować, wyszedł z teatru, i ja także wyszedłem.

Nikt zapewne nie widział znacznie bardziej godnego pożałowania incydentu sprzed kilku godzin; nikt nie zwrócił uwagi na tę szczególną i niezrozumiałą pustkę, jaką wytwarzał wokół siebie młodzieniec, ani też nikt nie zadał sobie trudu, by połączyć zaistniałe fakty, ale ja byłem tym zatroskany. Nie ulegało wątpliwości, że było w nim coś niepojętego i feralnego.

Tylko ja widziałem, jak w gęstym tłumie tworzy się wokół niego pusta przestrzeń, widziałem, jak ta scena powtarza się w przepełnionym teatrze; widziałem, że chłopca, którego obdarzył pieszczotą, przejechał powóz i jak dziewczynę, na którą patrzył, nagle ogarnęła niemoc. Nie wydało mi się możliwe, żeby zwykły traf mógł spowodować tę serię zdarzeń. A jeśli tak, to kimże on był? Jaki wpływ mógł wywierać ten człowiek?

Osiem dni później siedziałem w kawiarni Martini – miejscu spotkań artystów, którzy nie pracują, śpiewaków, którzy nie śpiewają, literatów, którzy nie piszą, oraz elegantów bez grosza – przy stole wokół nowej pomysłowej zapiekanki przypominającej pudding, którą włączono tego dnia do jadłospisu.

Rozmowa zeszła wtedy – zahaczając o zapiekankę i o gęś, którą bogate klasy zwykle raczą te ubogie w dniu Bożego Narodzenia – na parlamentarną mowę królowej angielskiej.

Jedno zdanie tej mowy ożywiło dyskusję, która od razu zeszła na możliwość wybuchu wojny we Włoszech. A od słowa do słowa, od opinii i daru przewidywania przyszłości doszliśmy do prognostyk; a od prognostyk do przeczuć; od przeczuć zaś, wkraczając w życie osobiste, do fatum, czarów i złych uroków; i pięć minut po tym, gdy z impetem broniliśmy nowej zapiekanki, opowiedziałem owemu towarzystwu próżniaków o niepojętych wydarzeniach, których byłem świadkiem kilka dni przedtem, z udziałem nieznajomego młodzieńca.

Nie ma potrzeby wspominać, że mnie wyśmiano i nikt nie chciał mi uwierzyć; historia dziewczyny, która kilka dni wcześniej straciła przytomność, była znana, ale przyczyny, mówili, musiały być inne. Niemniej przedmiot tej odnogi naszej rozmowy został uznany za interesujący i konwersacja, zahaczywszy o inne tematy, poprzestała na tym. Każdy się wypowiadał, każdy miał coś do powiedzenia. I jak to bywa, kiedy spoglądamy na zatrważający świat tego, co niepojęte i nadprzyrodzone, z początku ogarnia nas śmiech, który dodaje nam odwagi, a potem to, o czym słuchamy i o czym sami opowiadamy, w każdym z nas budzi zarazem lęk i podziw, toteż kiedy tylko rozmowa zaczynała dogasać, wszyscy starali się do niej nawiązać i ją podtrzymać, niczym nienasycone dzieci, które słuchają strasznych opowieści o czarownikach i wróżkach.

Niemal już wyczerpaliśmy repertuar naszej wiedzy na ten temat, kiedy pewien stary artysta teatru, znany nam od dawna – jeden ze słynnych reliktów tej kawiarni – wstał od pobliskiego stolika, skąd nam się przysłuchiwał, i przysiadł się do naszej kompanii.

– Pan ma rację – powiedział, wskazując mnie palcem. – Nie znam młodzieńca, o którym mówił pan przed chwilą, i nie mogę dać wiary w przypisywane mu oddziaływanie, ale nie ulega wątpliwości, że istnieją postaci złowieszcze, nawet bardziej skuteczne od tego człowieka. Kto z panów słyszał o hrabim Corrado di Sagrezwitch?

– Nikt.

– To dziwne, bo niemal we wszystkich krajach Europy i w wielu prowincjach Stanów Zjednoczonych dorobił się straszliwej reputacji. Jak sięgnąć pamięcią, uważany jest za postać złowrogą, jego obecność zwiastuje niezawodne nieszczęście, zawsze znajdował się na miejscu najstraszliwszych katastrof, był świadkiem potwornych tragedii. Przebywał w Ameryce Południowej, kiedy spłonął kościół Świętego Jagona, w którym zginęło ponad tysiąc osób; dwa lata temu podróżował Koleją Pacyficzną, kiedy doszło do zderzenia, w którym życie straciło ponad trzystu podróżnych; był w Petersburgu, kiedy runął pałac księcia di Jakorliff, w którym wiele szlachetnie urodzonych dam i dostojników znalazło śmierć. W kopalniach irlandzkich i w Alston Moor w Szkocji – te miejsca często odwiedzał – samo jego imię budzi strach; każda jego wizyta zapowiadała jedną z licznych katastrof w kopalniach. Hrabia di Sagrezwitch był kilka razy we Włoszech; traf sprawił, że znalazł się w Turynie, kiedy po podpisaniu konwencji wybuchły krwawo stłumione zamieszki wrześniowe, ale, o ile mi wiadomo, nikt go tam nie widział.

– A pan go zna?

– Spotkałem go cztery razy podczas podróży. Wiecie, że jako artysta i impresario teatralny przemierzyłem prawie całą Europę i pół Nowego Świata. Może dlatego dane mi było dowiedzieć się o istnieniu tego niezwykłego człowieka i poznać go osobiście. Za pierwszym razem ujrzałem go w Berlinie, gdzie debiutowałem w arcydziele Mozarta w roli Don Giovanniego. Potem spotkałem go w kawiarni w Nowym Jorku jeszcze podczas wojny secesyjnej, ściśle mówiąc, w przededniu ostatecznej klęski separatystów, a po raz trzeci wpadłem na niego ponownie w Berlinie…

– A skąd on pochodzi?

– Jedni mówią, że jest Amerykaninem, inni, że Polakiem. Nikt nie wie, gdzie jest jego ojczyzna, może nawet nikt nie zna jego imienia. W Ameryce kazał się nazywać księciem de Nevers, w Europie nadal trzymał się nazwiska hrabiego di Sagrezwitch; dla szkockich górników był postacią złowrogą. Mówi biegle w wielu językach, zna obyczaje i ubiory wszystkich krajów, które odwiedził; we Włoszech jest Włochem, w Anglii Anglikiem, a w Ameryce modelowym Amerykaninem…

– W jakim może być wieku?

– Wygląda na pięćdziesiąt lat, ale jego włosy i czarna broda nie noszą śladów siwizny. Jest mężczyzną średniego wzrostu, odpychającym z wyglądu, chociaż ma regularne rysy, na swój sposób ujmujące. W zimie niemal zawsze nosi futrzaną czapkę na modłę turbanu i zwykle ubiera się w stroje odwiedzanych krajów. Sądząc po właściwej mu rozrzutności, można by go uznać za bogatego; niemniej widywano go na kwaterach w drugorzędnych gospodach; prowadził też niezwykle oszczędne życie. W Nowym Jorku, na przykład, zatrzymał się w hotelu Fifth Avenue, tym marmurowym kolosie, który ma tysiąc dwieście pokojów, ale zajmował łóżko we wspólnej sali, przeznaczonej dla podróżnych dysponujących ograniczonymi środkami. Powiadają, że ma świadomość swojej złowieszczej reputacji i cieszy go, że wywiera tak zgubny wpływ. Jego podróże z jednego krańca świata na drugi nie mogą być wyzbyte celu. Wiadomo zresztą, że nigdy nie zaznał miłości ani przyjaźni, może nawet nie miał znajomych, jeśli nie liczyć tych przelotnie napotkanych. Ci, którzy znają jego moc, unikają go umyślnie, ci, którzy jej nie znają – instynktownie. Są wprawdzie osoby, które odmawiają mu tych zdolności, nie dają wiary jego sekretnej i straszliwej misji – podjął wątek, widząc, że niektórzy z nas uśmiechają się z niedowierzaniem – ale to rzecz jak najbardziej naturalna. Nikt nie zdoła dowieść, że nieszczęścia, które wydarzyły się w miejscach i w czasie jego pobytu, były spowodowane jego wolą czy też tym, co nazywamy wpływem. Jest on zresztą takim samym człowiekiem jak inni; mówi, ubiera się i zachowuje jak inni; potrafi być uprzejmy i dżentelmeński, nie sposób zaprzeczyć; ale wydaje mi się ślepotą zaprzeczanie temu, co większość ludzi uznała za prawdziwe, zaprzeczanie, bo się nie rozumie.

– My nie zaprzeczamy – odezwałem się – my wątpimy. Ale zapomniał nam pan powiedzieć, gdzie spotkał go pan po raz czwarty.

– Ach tak! – odparł, nieco uspokojony moimi słowami. – Do ostatniego spotkania doszło niedawno. Widziałem go dwa miesiące temu w Londynie, kiedy spłonął teatr królowej. Dowiedziałem się ponadto, że zamierza niebawem pojawić się we Włoszech, a skoro wybrał tę porę roku, jest wysoce prawdopodobne, że karnawał sprowadzi go do Mediolanu.

– Do Mediolanu!

– Tak, i pragnąłbym, żeby panowie go zobaczyli. Nie potrafię wyjaśnić powodu tego pragnienia, ale sądzę, że jego widok uświadomiłby wam to, czego sam nie umiem wyjaśnić; wydaje mi się, że trudno byłoby dłużej wątpić w prawdziwość moich słów. Zwróciłby panów uwagę – podjął po chwili – znaczący szczegół jego ubioru, mam na myśli nieskazitelność i elegancję rękawiczek, które zwykł zmieniać kilka razy w ciągu dnia, tak że nikt nigdy nie widział go z odkrytymi rękami; drugi, nie mniej wyjątkowy wyróżnik, to moc jego spojrzenia: jest w nim jakiś niewytłumaczalny magnetyzm, który niemal zmusza obecnych do patrzenia na niego i powitania go nawet wbrew woli.

– Powitania! – wykrzyknęliśmy ze śmiechem.

– A tak, powitania.

– Och! Chciałbym go zobaczyć!

– Doprawdy!

– Chcielibyśmy go zobaczyć!

W tej samej chwili – mogła być druga w nocy – otworzyły się drzwi kawiarni i do środka wszedł dosyć tęgi i krępy mężczyzna. Po futrzanej czapce, czystych rękawiczkach i szczególnym wyrazie twarzy rozpoznaliśmy człowieka, o którym była mowa. A wtedy, czy to wskutek zdumienia, czy konfuzji wywołanej taką niespodzianką, wstaliśmy wszyscy, żeby go powitać. Uniósł rękę do czapki gestem uprzejmym, lecz powściągliwym, i usiadł w drugim krańcu sali.

Trudno mi wyrazić zmieszanie, zdumienie i gniew, które nas ogarnęły. Dotarło do nas, że okazaliśmy słabość wobec niego, słabość wobec nas samych, i że się ośmieszyliśmy. Siedzieliśmy pogrążeni w takich myślach i nikt nie ośmielił się odezwać. Milczenie potęgowało naszą bezradność.

Nieznajomy zamówił szklankę punchu, który łapczywie wypił. Rzucił na tacę srebrnego skuda za napój i zostawił kelnerowi resztę. Kelner, odchodząc, potknął się o brzeg jego krzesła i upadł; taca wypadła mu z rąk, a odłamki rozbitego naczynia zraniły mu twarz, która w jednej chwili zalała się krwią.

Na ten widok wstaliśmy z miejsc, jakby powodowani jednym impulsem, i pośpiesznie opuściliśmy salę.

W pierwszych dniach mojego pobytu w Mediolanie musiałem, niemal wbrew sobie, zawrzeć znajomość z rodziną, która za pośrednictwem przyjaciół kilka lat przedtem wyświadczyła mi przysługę. Mieszkała w jednym z tych bezbarwnych i samotnych domków nad kanałem, w zachodniej części miasta – w starej dwupiętrowej chacie, której dach niemal zgniatał i miażdżył każde z pięter, niczym ciężki ołowiany okap komina, tak bardzo oba były niskie i ciasne. Po biegnących dokoła czarnych i spróchniałych belkach pięły się karłowate dynie i powój dotknięty chlorozą.

Pobliska przędzalnia jedwabiu dniem i nocą spowijała chatę wyziewami, wilgoć kanału plamiła tynk zewnętrznych ścian, na których rosła pleśń i drobne kępki szczawiu; po otwarciu okna chmary muszek wlatywały do ust i do nosa; odgłosy uderzania kijankami, paplanina i przyśpiewki praczek, które płukały i rozwieszały bieliznę na tych belkach i na tych dyniach, od rana do wieczora powodowały ogłuszający rejwach.

Nie ma zapewne w Mediolanie nawet stu osób mieszkających w centrum, które znałyby dobrze te okolice. Mediolan jest doskonałą miniaturą dużego miasta; ma w małych proporcjach wszystko, co typowe dla dużych stolic. To końcowe pasmo domów, które ciągną się wzdłuż kanału od Porta Nuova do Porta Ticinese, jest tym, czym Marinella w Neapolu, czym Temple w Paryżu, czym Seven Dials w Londynie.

Niechętny – po części z natury, po części z wyboru – poznawaniu nowych rzeczy i nowych ludzi, każdą nową znajomość uważałem za kolejny ciężar dorzucony do mojego życia; tej znajomości nie musiałem jednak żałować. Była to rodzina uczciwych kupców, nieznacznie wzbogacona na handlu i osiadła w tym odludnym domu, żeby cieszyć się w spokoju niewielkim uciułanym majątkiem.

Silvia, dziedziczka tej fortuny, była jedną z największych piękności, jaką dane mi było zobaczyć, i nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat, kiedy ją poznałem. Nie należała do tych subtelnych i delikatnych pięknych kobiet, które często wolimy od kobiet bujnych – przed kilku laty miłość zwróciła się ku duchowości – ale jej uroda, jakkolwiek niezmiernie pogodna, kwitnąca wszelkimi powabami młodego wieku i zdrowia, była złagodzona jakąś nutą szlachetności i zadumy, jakich zwykle nie mają kobiety w jej typie. Nie mógłbym powiedzieć nic więcej; każdy z nas wyznaje inny ideał piękna, a kiedy powie się o kobiecie „ona jest czarująca”, jest w tym wszystko, co można powiedzieć. Malarz czy rzeźbiarz mogliby stworzyć obraz mniej niekompletny, literatura nie może – tamte sztuki odwołują się do zmysłów, literatura do wyobrażeń. Widziałem dwie ryciny Juberta, dwa anioły symbolizowane przez dwie nagie młodziutkie dziewczyny, pyzate, różane; z racji kolorytu i bujnych kształtów – dwie przedstawicielki ludu; a jednak artysta potrafił nadać ich twarzom wyraz uduchowienia, które wprawia w zachwyt. W madonnach Carraccia dostrzegałem ten sam kontrast. Uroda Silvii była właśnie tego rodzaju, na pewien sposób rozstrzygała ów problem – uduchowienia materii.

Była jedną z tych prostych dusz, pobożnych, skromnych, które nie żywią urazy do życia, bogatych w cenną beztroskę, tak hojnie użyczoną kobiecie przez naturę, toteż ład i spokój, które owe dusze zawdzięczają swojej prostocie, w pełni je zadowala, a brak namiętności nie może ich zakłócić.

Podczas moich pierwszych wizyt poznałem kuzyna Silvii, niejakiego Davide, młodzieńca dojrzałego i trzeźwo myślącego, który niedawno zjawił się w Mediolanie, a swego czasu zajmowały go handlowe interesy tej rodziny. Był niebezpieczny jak wszyscy kuzyni – nie wiem, czy w równej mierze sprzyjała mu fortuna – bez trudu spostrzegłem, że zaleca się do Silvii. Podobnie jak inni mężczyźni nie był piękny ani brzydki – trudno ocenić męską urodę, także dla większości kobiet nie ma ona znaczenia; my w mężczyźnie szukamy charakteru, kobiety szukają zwyczajnie mężczyzny. To one utworzyły znany aforyzm: mężczyzna jest zawsze piękny.

Przyznam, że był to jeden z głównych powodów, które skłoniły mnie do zawieszenia znajomości z tą rodziną. Nie zwracałem uwagi ani na posag, ani na urodę Silvii, ale pojąłem, że miłość Davide – którą uważałem za odwzajemnioną – stawiała mnie wobec niego w pozycji upokarzającej niższości. Zakłada się, że mężczyzna zbliża się do kobiety, aby się do niej zalecać, a jeśli mężczyzn jest dwóch, zakłada się, że będą walczyć o jej względy. Przynajmniej społeczeństwo i ludzkie serce wyznają jeszcze takie przesądy: używamy innych słów, ale przeżycia i namiętności pozostały niezmienione; każde grono kobiet ma wokół siebie krąg zalotników, którzy o uczucia wybranki walczą przy pomocy dworności. Poza tym czułem się zawsze tak marnie w obecności trzeźwo myślącej osoby, że nigdy nie starczyło mi śmiałości, by podjąć z nią walkę. Czym jest człowiek światły, uczony, literat w porównaniu z tak zwanym człowiekiem światowym? Bystrość umysłu mało się liczy! Jakże bardzo ludzie niewykształceni ze swoim mieszczańskim zdrowym rozsądkiem – prostackim, trywialnym – wyprzedzają nas w znajomości i biegłości życiowych spraw! My zaś jak dzieci potykamy się na najmniejszych przeszkodach!

Świadomość własnej niższości ograniczyła zatem moje wizyty – są w tym mieście rodziny, które odwiedzam co trzy lub cztery lata, jakbym wracał z podróży dokoła globu – a później, po śmierci ojca Silvii, wobec którego byłem najbardziej zobowiązany, korzystając z pretekstu jego odejścia, całkiem je uciąłem.

Minął prawie rok, kiedy kilka dni po nieoczekiwanym pojawieniu się hrabiego di Sagrezwitch w kawiarni Martini wpadłem na Davide, którego od dawna nie widziałem i który wydał mi się mocno zmieniony.

Uścisnął mi ręce i popatrzył na mnie ze smutkiem i niepokojem – tą mieszaniną umiaru i zażyłości, typową dla ludzi, którzy chcą dać do zrozumienia, że mają jakąś bolesną tajemnicę i nie zamierzają jej zawierzyć.

– Nie pokazał się pan więcej w domu mojej kuzynki – rzekł. – Pana nagła nieobecność dosyć niemile zaskoczyła całą rodzinę. Musi pan wiedzieć, że moja ciotka darzyła pana dużym zaufaniem, no i… przywykła do pana odwiedzin. Gdyby pan wiedział! W domu wydarzyły się nowe nieszczęścia; Silvia umiera…

– Umiera!

– Tak, biedaczkę trawi jakaś wyniszczająca, tajemnicza choroba, której lekarze nie potrafią rozpoznać ani nazwać, ale uznali ją za nieuleczalną. Miała wyjść za mąż…

– Za pana?

– Nie za mnie – odparł ze smutkiem. – Za bogatego obcokrajowca, dla którego mnie zostawiła i do którego zapałała namiętnością, o jaką bym jej nie posądził. Miała go poślubić, ale dopadła ją choroba, i te zaślubiny, jeśli nawet się odbędą, nie wpłyną już na stan jej zdrowia. Nie sądzę, żeby szczęście przedłużyło jej życie, ale w każdym razie będzie szczęśliwa przez ten krótki czas, który jej pozostał. Będzie szczęśliwa beze mnie – dodał z goryczą. – Nietrudno dostrzec, że z każdym dniem gaśnie coraz bardziej i że nie sposób zatrzymać postępu tej tak szybkiej i tajemniczej utraty sił.

– Jak to! – wykrzyknąłem. – Poślubi tego młodzieńca, mimo że jest tak słaba? – Davide potrząsnął głową z dezaprobatą i odparł:

– Co robić! Tak postanowili, a raczej ona tak postanowiła. Zresztą jej choroba nie należy do tych, które przykuwają do łóżka, jest jedną z tych, o których mówi się, że zabija na stojąco. Ale dlaczego nas pan nie odwiedzi? Jestem pewien, że ciotka się ucieszy, Silvia także.

– Idzie pan tam?

– Tak.

Dołączyłem do niego. Mogła być dziesiąta wieczór, kiedy weszliśmy do domu. Ciotka Davide, poczciwa staruszka – starość i dzieciństwo stykają się ze sobą, starzy ludzie są zawsze dobrzy jak dzieci – powitała mnie z radością szczerą i otwartą, ale nieco powściąganą nutą wyrzutu i smutku.

– Zaszły wielkie zmiany – powiedziała. – Od dawna pan do nas nie zagląda… Biedna Silvia… – zamilkła na chwilę, jakby chciała pomedytować nad tym nieszczęściem – ale proszę, niech pan przejdzie do tamtego pokoju, sam pan ją zobaczy, sprawi jej pan przyjemność; przedstawię pana także mojemu zięciowi.

Weszliśmy do sąsiedniego pokoju.

Silvia siedziała na krześle z poręczami, w wielkim fotelu na kółkach, wyściełanym i obitym ciemnobłękitnym aksamitem; obok niej, na niższym krześle, siedział nieznajomy młodzieniec, którego widziałem na corso i w teatrze. Przysunął krzesło do siedziska dziewczyny i oparł skroń na tej samej poręczy, na której leżała jej ręka; Silvia przylgnęła twarzą do jego głowy w geście wzruszającej czułości.

Mój Boże! Jakże była zmieniona! Z trudem dawała się poznać. Ta dziewczyna, kiedyś tak silna, tak pogodna, tak pełna życia, była zaledwie cieniem siebie, bladym i niepewnym odbiciem dawnej urody. Wprawdzie jej niegdysiejsze wdzięki całkiem nie zanikły, ale uległy zmąceniu; była teraz inna, jak piękno kwiatu, który rozkwitł w mroku, owocu przedwcześnie dojrzałego, bo nadgryzł go czerw. Twarz młodzieńca była blada, ale twarz Silvii – biała, bielsza od długiej i zwiewnej sukni spowijającej jej ciało, jeśli nie liczyć nieco wystających kości jarzmowych, lekko zaróżowionych, ale bez rozmaitości odcieni, jakby położono na nie dwa płatki spłowiałej róży. Jej włosy, matowe, jak zwykle matowe bywają włosy chorych, opadały, nie rozpuszczone, lecz niedbale splątane, na głowę młodzieńca, który patrzył na nią z wyrazem niewysłowionej litości.

Jego bladość, jakkolwiek bezmierna, nie była bladością, jaką powodują choroby, lecz taką, którą sprowadza nawyk medytacji i cierpienia. Wydawał mi się jeszcze piękniejszy niż w teatrze – tym razem mogłem się o tym przekonać z bliska – piękny urodą bardziej kobiecą niż męską, ale niezwykle piękny. Jego jasne, prawie złociste włosy, wymieszane z czarnymi splotami dziewczyny, osobliwie z nimi kontrastowały. Nigdy nie widziałem tak wspaniałego połączenia, sceny tak doskonale obrazującej miłość duchową i czystą.

Dwoje kochanków wzdrygnęło się, gdy zaskrzypiały otwierane drzwi – byli w pokoju sami.

– Patrz, Silvio – przemówiła łagodnie staruszka, trzymając mnie za rękę – patrz, kogo przyprowadził twój kuzyn.

I zwracając się do nieznajomego i do mnie, wymówiła najpierw Boże imię, potem zaś imię młodzieńca, którego przedstawiła jako barona di Saternez, rodem z Pilzna w Bohemii.

Po krótkiej wymianie słów staruszka, może nie chcąc przeszkadzać dwojgu młodych, pociągnęła mnie za sobą w przeciwny kąt pokoju.

– I co pan powie o moim zięciu? – spytała. Mówiła dalej, nie czekając na moją odpowiedź: – To młodzieniec jak należy, bogaty jak morze; gdyby pan wiedział, jakie prezenty ofiarował Silvii…! No i z jakiej pochodzi rodziny! Z baronów, i to najświetniejszych w Bohemii. Musiał emigrować z powodów politycznych, zamierzał, jak sądzę, włączyć Bohemię do Wielkiego Księstwa Saksonii, pomyśleć tylko! Ale niczego by to nie zmieniło, nie miał po co zostawać w swoim kraju, z całej rodziny został tylko on. I niech pan patrzy, jaki to piękny młodzieniec; proszę się nie obrazić – popatrzyła na mnie, jakby chciała mnie wybadać, uśmiechnąłem się – proszę się nie obrazić, ale myślę, że nie ma na świecie drugiego takiego jak on. I pomyśleć… – Staruszka zawiesiła głos, nawiedzona smutną myślą. – Biedna Silvia! – odezwała się po chwili. – Znał pan ją wcześniej, pamięta pan, jak wyglądała! A teraz! Proszę spojrzeć. Jakieś cztery miesiące temu zaczęła tak słabnąć, od dnia, w którym mój zięć po raz pierwszy pojawił się u nas w domu. A mogłaby być taka szczęśliwa; bardzo go kocha i tak bardzo jest kochana! Jak się panu wydaje: czy ona może wyzdrowieć?

– Nie ma powodu w to wątpić – odparłem, żeby ją pocieszyć. – Do tej pory Silvia żyła w ustroniu, tak spokojna i cicha, że ten niecodzienny zamęt nadwerężył jej zdrowie. Ale to się skończy i wszystko wróci do zwykłego stanu, kiedy będą już mężem i żoną. A właśnie, pani siostrzeniec mówił mi, że wkrótce się to dokona.

– Za osiem dni – odparła staruszka – i mam nadzieję, że będzie pan wtedy z nami. Sami tak chcieli, lekarze nie wyrazili sprzeciwu. Silvia ma jeszcze dosyć sił, żeby znieść jazdę powozem do kościoła, dwa kroki stąd. To będzie nieco smutna uroczystość – dodała, ściskając mi rękę – ale pan nie odmówi i weźmie w niej udział.

Podziękowałem, zapewniając, że się zjawię. Resztę wieczoru spędziłem na dziwnych i niespokojnych rozważaniach, rozdarty między nieodpartą sympatią dla narzeczonego Silvii a odrazą na myśl o feralnej misji, którą wypełniał. Ponieważ nie było już wątpliwości; ten piękny i delikatny młodzieniec, tak ujmujący, niósł zgubę i nieszczęścia, zostawiał na swojej drodze straszliwe ślady. Wszystkie istoty, które obdarzał sympatią, ulegały temu wpływowi; chłopiec na corso, panna w teatrze, Silvia, dawniej piękna, beztroska i kwitnąca, świadczyli o jego przerażającej mocy. I niezależnie, czy miał tego świadomość, czy też nie, jego moc nie była przez to mniej prawdziwa i zgubna; poczucie obowiązku i miłosierdzie nakazywało uprzedzić ofiary, ustrzec je od niepojętego wpływu tego człowieka.

Wyszedłem z tego domu blisko północy. Davide mi towarzyszył. Czułem ucisk w sercu. Bez słowa skierowaliśmy się w stronę wałów ochronnych.

Noc była zimna, ale sucha; wysokie i smukłe pnie kasztanowców, czerń ich kory, wyglądały widmowo; niebo, jak to bywa w pogodne zimowe noce, lśniło miriadami gwiazd. Szybko spostrzegłem, że także mój towarzysz jest głęboko wzburzony.

– Usiądźmy. – Wskazałem mu kamienną ławkę. – Muszę wyjawić panu rzeczy, które dotyczą pańskiej kuzynki.

Obszernie zdałem mu sprawę ze wszystkiego, co wiązało się z baronem di Saternez, nie ukrywając moich obaw, opowiedziałem też o hrabim di Sagrezwitch i o spotkaniu w kawiarni Martini, i poleciłem, by dołożył wszelkich starań, żeby zapobiec nieszczęściu, jakie groziło temu domowi.

– Dziękuję panu – odpowiedział, wysłuchawszy moich słów z wielką uwagą – ten ślub się nie odbędzie, daję panu moje słowo. Do tej pory mogłem się jeszcze wahać, ale teraz…

– A w jaki sposób zamierza się pan temu przeciwstawić?

– Nie wiem, zobaczy pan – I dodał strasznym głosem: – Nie, ten ślub się nie odbędzie. Ja sam do niego nie dopuszczę… bo nie powinien się odbyć. Bo wiem, że sam powinienem zaznać tego szczęścia, bo nie cierpię tego człowieka, skradł mi miłość Silvii… bo go nienawidzę!

Nazajutrz rano Davide przyszedł się ze mną zobaczyć. Wydawał się spokojny, choć był to spokój zimny i nerwowy, który spowija rysy twarzy zasłoną, gdy umysł zepchnął już walkę do serca. Burze w ludzkim sercu przypominają morskie burze: te najmniej widoczne są głęboko ukryte.

– Przychodzę – oznajmił – prosić pana o nowiny w sprawie, o której doniósł mi pan wczoraj wieczorem. Myślałem o tym całą noc i nie zmrużyłem oka; muszę się pilnie dowiedzieć, gdzie mieszka hrabia di Sagrezwitch i czy nadal przebywa w Mediolanie. Może pan będzie umiał mi pomóc.

– Nie wiem, gdzie mieszka – odparłem zdziwiony. – Cóż to! Zamierza go pan odwiedzić? W jakim celu?

– Opowiedział mi pan o zgubnym wpływie, który wywierają ci dwaj mężczyźni, on i baron di Saternez, i o ich zdolności czynienia zła innymi sposobami, niż jest to dane nam, i nie jest ważne, czy są tego świadomi, czy też nie. Hrabia, jak pan powiedział, ma tę zdolność w wyższym stopniu. Otóż, niezależnie od przyczyn tego wpływu, od jego natury, jeżeli naprawdę istnieje, jeżeli nie jest taki sam u nich obu, czy pomyślał pan o skutkach, jakie by wynikły ze starcia tych dwóch sił, ze spotkania tych dwóch mężczyzn? Proszę postawić ich twarzą w twarz; jeżeli ta moc jest prawdziwa, jeden powinien zniszczyć drugiego, nierówność sił naruszy równowagę; porażka słabszego jest nieuchronna.

– To pomysł dosyć kuszący – rzekłem. – A zatem myśli pan…

– Że należy sprawić, aby hrabia di Sagrezwitch znalazł się w obecności mojego rywala.

– I miałby pan zamiar pomówić o tym z hrabią?

– Pod warunkiem, że go znajdę. Przyszedłem więc do pana i jestem niepocieszony, że nie może mi pan udzielić niezbędnych wskazówek. Ale i tak go znajdę – ciągnął z przekonaniem. – W Mediolanie jest zaledwie kilka eleganckich hoteli, w których mógł się zatrzymać, obejdę wszystkie, zapukam do wszystkich drzwi, a jeśli jeszcze tu jest lub właśnie stąd wyjechał, ruszę w ślad za nim.

Wypowiedziawszy te słowa, Davide pośpiesznie wyszedł z pokoju, zanim moje zdumienie i niepewność, czy mam go zachęcać, czy też odwodzić od tego pomysłu, zdołały przywrócić mi mowę.

Przez cały dzień trapił mnie śmiertelny niepokój.

W nocy, o dość późnej godzinie, otrzymałem od Davide następujący list:

„Wyruszam w tej chwili do Genui, skąd pojadę do małej wioski na wybrzeżu i dołączę do mojej rodziny. Minione wydarzenia, i te, które dopiero nadejdą, kazały mi wreszcie podjąć decyzję. Nie chciałem tu pozostać, żeby litość nie odwiodła mnie od zemsty – jeśli w ogóle zdołałbym powstrzymać chęć odwetu – ani też, by niezależnie od tego, jak się dokona, nie wzbudziła we mnie wyrzutów sumienia, których mieć nie powinienem; czuję potrzebę, by opowiedzieć Panu o tym, co uczyniłem dla Silvii. Nie powodował mną egoizm; jej serce nie należy już do mnie ani ja też nie chcę się o nie ubiegać; pragnę tylko jej szczęścia. Moja bezinteresowność wyda się Panu bardziej szczera, kiedy wyrzeknę się ręki kuzynki nawet wtedy, gdy jej serce będzie znów wolne, a młodość odzyskana.

Nie mogę Panu powiedzieć nic więcej. Odszukałem hrabiego di Sagrezwitch i z nim pomówiłem. Ci dwaj mężczyźni znają się od dawna. Nie mam żadnego udziału w tym, co się stanie; proszę o tym pamiętać. Nie mogłem przewidzieć ani też powstrzymać wydarzeń, które się dokonają; tak chciało fatum. Byłem tylko jego narzędziem: doprowadziłem do spotkania dwóch ludzi, którzy powinni pozostać z dala od siebie, oto cała moja odpowiedzialność; miłość do Silvii skłoniła mnie, bym wziął na siebie ten ciężar. Niechaj to moje usprawiedliwienie nie umknie Pana pamięci! Nie potrafię wytłumaczyć się lepiej. Proszę od razu zniszczyć ten list”.

Nigdy jeszcze nie byłem wplątany w tak gorzką i zawiłą intrygę. Czego potrzebował Davide? Co powiedział mu hrabia di Sagrezwitch? Dlaczego Davide mówił z tak wielką pewnością o zemście, która miała dokonać się bez jego udziału? I dlaczego wyjechał? Nawet ocalenie Silvii, jeśli było jeszcze możliwe, nie umniejszało żalu, że powierzyłem Davide sekret barona di Saternez i dałem mu sposobność, by się zemścić. Miałem obowiązek zaradzić wyrządzonemu złu. Ślub miał się odbyć za siedem dni i zemsta, która miała do niego nie dopuścić, musiała się dokonać w tym czasie.

Postanowiłem odwiedzić barona i zależnie od tego, co by odpowiedział na moje insynuacje, wyznać mu prawdę lub też wzbudzić w nim podejrzenie, że grozi mu niebezpieczeństwo. Zniszczyłem list Davide i korzystając z adresu, który mi podał, zaraz udałem się do domu jego rywala.

Baron di Saternez nie zdziwił się na mój widok; podał mi rękę z większą wylewnością, niż wymagałaby tego zwykła uprzejmość, i powiedział:

– Czekałem na pana.

– Jak to! – wykrzyknąłem zaskoczony. – Zatem zna pan powód mojej wizyty?

– Tak – odparł. A po chwili milczenia uśmiechnął się nerwowo: – Jestem nie tylko człowiekiem niebezpiecznym, ale także zręcznym fizjonomistą. Kiedy przedwczoraj zobaczyłem pana po raz pierwszy, odgadłem, że ma pan dobre serce i gdyby przyszło panu popełnić błąd w wyniku słabości lub w dobrej sprawie, nie zwlekałby pan, by wyrazić żal lub próbować naprawić skutki tego błędu. Po wizycie pańskiego przyjaciela hrabia di Sagrezwitch zjawił się tutaj przed dwiema godzinami. To zatem rzecz naturalna, że pana oczekiwałem.

Opuściłem głowę i umilkłem.

Po chwili milczenia podjął wątek:

– Niech się pan nie trapi tym, co pan uczynił, i nie wypomina Davide szkód, które zgotował. Wydarzy się, co miało się wydarzyć. Jest pan tylko środkiem w rękach fatum. Emocje, które skłoniły pana, żeby zapobiec moim działaniom, są chwalebne, choć może bezowocne: nie będę krzywdząco ich nie dostrzegał. Ten człowiek i ja znaliśmy się od dawna, może nawet poszukiwaliśmy się nawzajem. – Wymówił te słowa ze szczególnym naciskiem. – Natura i przypadek ustanowiły między nami stosunki niemal szydercze, których istotę tajemnica zabrania mi panu wyjawić. Nasze spotkanie było nieuchronne, bo tak chciało przeznaczenie. Jeden z nas musi zginąć, ponieważ dwa przeciwne elementy nie mogą się spotkać bez walki; nie mogą kroczyć tą samą drogą, iść ramię w ramię, jak gdyby istniała tylko jedna wspólna cnota, jedna wspólna misja do wypełnienia. Co mógłby pan zdziałać sam przeciwko mnie? Słusznie postąpił pan tak, jak pan postąpił. Kierował panem los. Już czas!

Przerwał i po chwili milczenia, kiedy nie ośmieliłem się odezwać, mówił dalej:

– Niech pan na mnie spojrzy! Widzi pan we mnie takiego samego człowieka jak inni, może pozornie lepszego od pozostałych; moja osoba nie budzi w panu odrazy, moja twarz, maniery, ta część duszy, którą natura przekazała naszym rysom, żeby wyjawić ukryte cnoty serca, nie mają w sobie nic wstrętnego, nic, co nie byłoby ludzkie, harmonijne, może nawet ujmujące. No więc ten młodzieniec, którego by pan uznał za nieszkodliwego, i nie znając go, może nawet zabiegałby pan o jego przyjaźń, uczynił wokół siebie spustoszenie i wyrządził wiele krzywd, spowodował śmierć tych, którzy go kochali, zrujnował życie i szczęście tych, którzy go znali i darzyli miłością. Dlatego że… Tak, odgadł pan, uchwycił jego tajemnicę. Ten nędznik – mówił dalej z narastającym uniesieniem – do tej pory nie znalazł w sobie odwagi, żeby wyrzec się egzystencji, która unieszczęśliwiła tak wiele innych istnień; oto jego wina. Urodził się, żeby czynić dobro. Z natury miał jego obraz przed oczami, jako najwyższy ideał, promienny i błogi cel. Chciałby kochać, wspomagać, cieszyć się uszczęśliwianiem osób wokół siebie, wkładaniem wieńców na wszystkie głowy… tymczasem okrutny, potworny, nieuchronny los skazał go na czynienie zła, na zgniatanie pod ciężarem własnego fatum wszystkich tych dobrych i czułych istot, które go otaczały.

Zamilkł i ukrył twarz w dłoniach.

– Proszę, niech pan się uspokoi – powiedziałem. – Jeżeli nawet posiada pan tę moc, z pewnością wyolbrzymia pan jej znaczenie.

Uśmiechnął się, jakby chciał ulitować się nad moim zwątpieniem, i podjął wątek:

– Nie, ja nie przesadzam. Wypadałoby, żeby mógł pan sięgnąć do początków mojego życia i odkryć ślady, które ono za sobą pozostawiło, ocenić ich głębię i zakres. Moje dzieciństwo, wiek zazwyczaj szczęśliwy, było dla mnie czasem smutku i cierpienia. Istoty, które najbardziej kochałem, umierały; bracia, siostry, matka, wszyscy zginęli; zaczynałem dostrzegać pustkę wokół siebie i pojmować, że moim życiem rządzi jakieś fatum. Dość szybko zostałem na świecie sam. Im bardziej rozrastał się krąg moich stosunków, moich uczuć, moich sympatii, tym bardziej rozrastała się owa pustka; im bardziej wkraczałem w życie, tym bardziej wkraczałem w samotność. Czułem potrzebę przyjaźni, poznałem gorączkę miłości… przyjaciele i kochanki znikali w otchłani, którą otwierałem im pod stopami. Zaczynało mnie ogarniać straszliwe podejrzenie: czy to ja niosłem zgubę dla wszystkiego, co kochałem, dla wszystkich, którzy mnie kochali? Sięgnąłem pamięcią do przeszłości, krok za krokiem odtworzyłem bieg mojej egzystencji, przyjrzałem się ruinom, które zostawiłem za sobą… To była prawda – musiałem w to uwierzyć – straszliwa prawda! Wtedy wyjechałem z ojczyzny, błądziłem po świecie, uciekając i uciekając od siebie. Nieszczęście, które dotknęło moich bliskich, zesłało mi bogactwa za cenę ich życia; jednakże mogłem z nich korzystać tylko samotnie, nigdy nikogo nie mogłem obdarzyć nimi bezkarnie. I tak wędrując z jednego kraju do drugiego, znalazłem się w Mediolanie, a unikając tłumów i życia towarzyskiego, odwiedzając skromne i odległe dzielnice, poznałem Silvię, i ona z miejsca mnie zauroczyła, zanim jeszcze świadomość zła, które bym na nią sprowadził, zdołała odwieść mnie od tego uczucia. Silvia je odwzajemniła. Byłem młody, nieszczęśliwy, miałem prawo obdarzyć miłością i o nią prosić; sam nigdy nie doświadczyłem szczęścia, odbierałem je innym, nie mogąc dać go samemu sobie, musiałem je odrzucać daleko, jak gorzki i zakazany owoc. Zna pan resztę. Wie pan, że grozi mi niebezpieczeństwo, i przychodzi mnie pan ostrzec. No, ale jest już za późno; jeśli musi mnie dotknąć, nie mam już w sobie goryczy ani udręki: spełniłem swoje największe marzenie i uśmiecham się na myśl o bezradności tych, którzy chcieli mi przeszkodzić.

Wypowiedział te słowa z pewną wyniosłością, która łagodnym rysom jego twarzy nadała wyraz szczególnie surowy.

– Tak, jest za późno – mówił dalej z zapałem. – Chciał pan udaremnić mój ślub, a zatem musi pan wiedzieć, że ten ślub jest już tylko fasadą, usprawiedliwieniem tego, co miłość ofiarowała dobrowolnie. Silvia była moja! I cóż z tego, że umrze? Czymże jest umieranie? Czy miłość miała kiedykolwiek inne aspiracje? Czy może być dla miłości inna nagroda? Nieważne, czy Silvię poprzedzę, czy też pójdę w ślad za nią, wzywam śmierć, którą chciał mi pan zgotować.

– Och, nie ja! – wykrzyknąłem. – Niebo mi świadkiem, że nie pragnąłem pana śmierci i jej nie zgotowałem. Zapomina pan, że jestem tu, aby pana ostrzec przed niebezpieczeństwem, z pewnością nie po to, żeby panu grozić.

– To prawda – odparł spokojnie. – Proszę mi wybaczyć. – I wyciągnął do mnie rękę, którą natychmiast cofnął, jakby z obawy, że mnie urazi lub zaszkodzi tym dotykiem.

Spojrzałem na niego pytająco. Był piękny, pogodny, znów szlachetnie spokojny, a na jego dziewczęcej twarzy malowało się takie męstwo, tak wielka siła w słabości, że pojąłem, dlaczego kobieta mogła przyjąć jego miłość nawet za cenę śmierci. Nie wiedziałem, czy Silvia zna sekret młodzieńca, ale czułem, że nawet jeśli tak jest, ofiara z życia wydała jej się czymś nieważnym w porównaniu ze słodyczą tej miłości.

On znał zapewne moc swojej urody albo też czytał mi w duszy, bo znów wykonał gest, jakby chciał podać mi rękę, i rzekł:

– Niech pan już idzie, zaklinam pana. Jest pan dobry, może pan poczuć do mnie odrobinę sympatii, a ja mógłbym odpłacić się niewdzięcznością za przysługę, którą zechciał mi pan wyświadczyć, przychodząc tutaj. To moje przeznaczenie…!

– Choćby tak było – przerwałem mu – ja się nie boję. – Pochwyciłem jego rękę i przycisnąłem sobie do serca. – Inaczej pana osądzam, chciałem zapobiec nieszczęściu; to wszystko moja wina.

– Proszę nie zadręczać się tą myślą – odparł. – Nie jestem kimś, kto mógłby uwierzyć w wolność ludzkich poczynań. Wolność wyboru jest kłamstwem: wola to tylko przeczucie tego, co ma się dokonać; nie liczy się na szali wagi, służącej do osądzania spraw życia, na szali losu.

Potrząsnąłem głową na znak wątpliwości. Zwrócił uwagę na ten gest:

– Nie, nie będę w żaden sposób próbował oddalić od siebie tego niebezpieczeństwa; nic by to nie dało. W każdym razie dziękuję panu.

– Zobaczę pana jeszcze? – spytałem, niemal zatroskany, że zostawiam go, kiedy tak stanowczo trwa przy swoim postanowieniu.

Uśmiechnął się z wyrazem wdzięczności i powiedział:

– Kiedy tylko pan zechce. Do jutra?

– Do jutra.