Wszystko Co Najważniejsze nr 59 - opracowanie zbiorowe - ebook

Wszystko Co Najważniejsze nr 59 ebook

Opracowanie zbiorowe

0,0

Opis

„Wszystko co Najważniejsze” – jedyny na polskim rynku wydawniczym miesięcznik bez tekstów dziennikarskich. W każdym numerze Czytelnicy znajdą ważne, kierunkowe teksty liderów opinii: intelektualistów, filozofów, historyków, strategów, polityków. Ukazujące się od 2013 r. pismo cechuje otwartość na nowe trendy, idee, tematy i autorów z różnych rejonów sceny politycznej. „Wszystko co Najważniejsze” jest pieczołowicie redagowane przez zespół, któremu przewodniczy prof. Michał KLEIBER. Teksty są ilustrowane portretami Autorów tworzonymi przez Fabiena CLAIREFONDA z „Le Figaro”. Redakcja przykłada wielką wagę do szacunku dla Czytelników, zachowując styl pism opinii z dawnych, najlepszych lat prasy drukowanej.

WcN 59 – spis treści
Prof. Chantal DELSOL, Wnioski z upadku Cesarstwa Rzymskiego A.D. 2023
Andrzej Krajewski, To nie jest kraj do rozliczeń
Prof. Andrzej KISIELEWICZ, Ten, kto zakończy wojnę polsko-polską, zapisze się złotymi zgłoskami w historii Polski
Michał STRĄK, Cel główny: uniknięcie wojny domowej
Prof. Mirosława GRABOWSKA, Pęknięcie
Prof. Krzysztof PAWŁOWSKI, Fantastyczny kraj mądrych ludzi
Jurij WYNNYCZUK, Do braci Polaków
Olha KARI, Siła dobroci i siostrzeństwa w mrokach wojny
Król Karol III, Wyzwania na 2024 rok
Jacques ATTALI, Czas wędrówek ludów
Rishi SUNAK, Elon MUSK, 1Dokąd zmierza świat?
Prof. Krzysztof PAWŁOWSKI, Edukacja a sztuczna inteligencja
Prof. Jacek KORONACKI, AI, Zachód i prawo Kopernika-Greshama
Dawid KOSTECKI, Polska nauka już wie, jak przyciągać świat
Agaton KOZIŃSKI, Polski nie zaatakowały Niemcy, tylko Wehrmacht
Barbara FEDYSZAK-RADZIEJOWSKA, Rolnicza „Solidarność”. Wspólnota „religii i gniewu z przeszłości”
Antonio SPADARO SJ, Model liberalno-demokratyczny w kryzysie
Prof. Jesse SMITH, Prawica stała się postreligijna
Prof. Piotr CZAUDERNA, Kaukaskie kredowe koło
Junichi TADA, Odkrywanie Chopina jest nieustającą podróżą
Prof. Julian HUXLEY, Nie wolno mylić wolności z przywilejem czy anarchią

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Prof. Chantal DELSOL

Wnioski z upadku Cesarstwa Rzymskiego A.D. 2023

Andrzej Krajewski

To nie jest kraj do rozliczeń

Prof. Andrzej KISIELEWICZ

Ten, kto zakończy wojnę polsko-polską, zapisze się złotymi zgłoskami w historii Polski

Michał STRĄK

Cel główny: uniknięcie wojny domowej

Prof. Mirosława GRABOWSKA

Pęknięcie

Prof. Krzysztof PAWŁOWSKI

Fantastyczny kraj mądrych ludzi

Jurij WYNNYCZUK

Do braci Polaków

Olha KARI

Siła dobroci i siostrzeństwa w mrokach wojny

Król Karol III

Wyzwania na 2024 rok

Jacques ATTALI

Czas wędrówek ludów

Rishi SUNAK, Elon MUSK

Dokąd zmierza świat?

Prof. Krzysztof PAWŁOWSKI

Edukacja a sztuczna inteligencja

Prof. Jacek KORONACKI

AI, Zachód i prawo Kopernika-Greshama

Dawid KOSTECKI

Polska nauka już wie, jak przyciągać świat

Agaton KOZIŃSKI

Polski nie zaatakowały Niemcy, tylko Wehrmacht

Barbara FEDYSZAK-RADZIEJOWSKA

Rolnicza „Solidarność”. Wspólnota „religii i gniewu z przeszłości”

Antonio SPADARO SJ

Model liberalno-demokratyczny w kryzysie

Prof. Jesse SMITH

Prawica stała się postreligijna

Prof. Piotr CZAUDERNA

Kaukaskie kredowe koło

Junichi TADA

Odkrywanie Chopina jest nieustającą podróżą

Prof. Julian HUXLEY

Nie wolno mylić wolności z przywilejem czy anarchią

Stopka redakcyjna

Prof. Chantal DELSOL

Wnioski z upadku Cesarstwa Rzymskiego A.D. 2023

Kryzys migracyjny sprawia, że wielu Europejczyków wpada w przerażenie, rodzaj nieposkromionej obawy przed utratą samych siebie, lęku przed upadkiem własnej kultury. Z tego zresztą wynika wzrost poparcia dla partii zwanych populistycznymi

Prof. Chantal DELSOL

Historyk idei, filozof polityki. Założycielka Instytutu Badań im. Hannah Arendt. Szefowa Ośrodka Studiów Europejskich na Uniwersytecie Marne-la-Vallée. Publicystka „Le Figaro”. Określa się jako liberalna neokonserwatystka. Najnowsza jej książka to „La haine du monde: Totalitarismes et postmodernité”

Masowy napływ w ciągu zaledwie kilku dni wielu tysięcy Afrykańczyków do Lampedusy wywołał poruszenie w krajach Europy. Widzieliśmy, jak rządzący udają się na miejsce, słyszeliśmy zapewnienia o europejskiej solidarności z Włochami. Wszystkim tym działaniom towarzyszył przestrach na widok tych niezliczonych mas wieszczących nowe, nieprzewidywalne problemy.

Kraje Zachodu kierują się racjonalnością gospodarczą gwarantującą im przyrost bogactwa, posiadają religie funkcjonujące na zasadzie autonomii, a ich przywódcy działają w warunkach swobód i wolności demokratycznych. Tymczasem większość państw afrykańskich mierzy się z problemem ubóstwa ekonomicznego i despotyzmu. A ponieważ nie można ludziom zabronić przemieszczania się, nic nie powstrzymuje mieszkańców tych drugich krajów do osiedlania się w tych pierwszych i korzystania ze wszystkich dobrodziejstw, które u nich nie istnieją. Przez cały XX wiek setki tysięcy Europejczyków udawały się do Ameryki, uciekając przed tyranią i totalitaryzmami, które były wówczas pewnego rodzaju domeną Starego Kontynentu. Ludzie szukają szczęścia tam, gdzie ono się znajduje – nic bardziej naturalnego.

Od półwiecza natomiast część Europejczyków, powiększająca się z roku na rok, niepokoi się, widząc tę falę migracyjną, która zdaje się zalewać ich kontynent. Nie chodzi o to, że bogactwem nie da się podzielić, bo jest to możliwe. Nie chodzi o to, że wolności nie mogą poszerzyć swojego kręgu – bo mogą. Nie chodzi o to, że nowo przybyli mają śniadą cerę – Europejczycy nie są rasistami. Problem ma charakter kulturowy. Nowo przybyli – i to jest paradoks – wyposażeni są w kulturę uległości (tak tłumaczy się nazwa ich religii), której nie mają zamiaru się wyzbyć, a wręcz odwrotnie – do której chcą nas pociągnąć za sobą. Skąd ten paradoks? Skąd ta chęć korzystania z dobrodziejstw naszej kultury wolności, aby wszczepić w nią kulturę uległości?

Historyk Paul Veyne odpowiedział na to pytanie, opisując masowy napływ do Cesarstwa Rzymskiego tak zwanych „barbarzyńców”, czyli tych „innych”: „Owi barbarzyńcy, tak pełni podziwu dla cywilizacji rzymskiej, a zarazem tak zazdrośni i zachłanni, pragnęli jednocześnie pozostać sobą i zawładnąć tym, co zastali”. W obecnej sytuacji bardzo wielu Europejczyków wpada w przerażenie, rodzaj nieposkromionej obawy przed utratą samych siebie, zbiorowej histerii, którą tak dobrze scharakteryzował węgierski historyk István Bibó, gdy pisał o narodach Europy Środkowej – lęku przed upadkiem własnej kultury. Z tego zresztą wynikał w tych krajach wzrost poparcia dla partii zwanych populistycznymi.

Czy można powstrzymać falę migracyjną, która coraz bardziej przywodzi na myśl historię z Obozu świętych Raspaila, autora tak ochoczo piętnowanego jako ekstremista? W mojej opinii, jeśli dane państwo chciałoby przynajmniej móc regulować napływ migrantów, powinno cechować się dwoma rzeczami naraz: wolą polityczną ORAZ korzystnym położeniem geograficznym. Państwo, które nie ma szczęścia, jeśli chodzi o swoje położenie, a posiada wolę polityczną, nic nie wskóra. To casus Włoch. Państwo, które ma szczęśliwe położenie, ale nie ma woli politycznej – również nic nie wskóra. To casus Niemiec. Dania radzi sobie dobrze z problemem, ponieważ spełnia oba te warunki. Francja nie spełnia ani jednego, ani drugiego.

Bardzo często zdarza się – i to jest casus instytucji politycznych UE, ale również rządów w Niemczech, a także we Francji – że wola polityczna jest wręcz przeciwna: z powodów ideologicznych („świat bez granic”, globalizacja) pragnie się napływu migrantów, nierzadko masowego (vide Merkel), ubierając to w dyskurs o potrzebie zapewnienia siły roboczej, gdy tak naprawdę w grę wchodzi „rozmycie się” naszej własnej europejskiej tożsamości. Nie ma więc raczej widoków na to, że Europa zatrzyma tę falę, tym bardziej że jej demografia oraz sytuacja gospodarczo-polityczna coraz mocniej przechylają szalę na korzyść migracji. Przyrost naturalny w Afryce imponuje, gdy tymczasem w krajach Europy spada na łeb na szyję. Ubóstwo ekonomiczne, niestabilność polityczna oraz wewnętrzne konflikty święcą triumfy w Afryce, podczas gdy w bogacącej się i coraz bardziej wolnej Europie kwitnie poczucie winy i wstydu za własną tożsamość. Nie widzę za bardzo szans na to, aby partie populistyczne cokolwiek tu zmieniły na plus.

Jedyną analogiczną sytuacją w naszych dziejach jest historia Cesarstwa Rzymskiego chylącego się ku upadkowi. Mieliśmy wówczas w Europie bogactwo i wolność, a ci, których zwano „barbarzyńcami”, lgnęli do Rzymu jak ćmy do światła. Ostatecznie ich liczba osiągnęła takie rozmiary, że jakość życia Rzymian zaczęła się pogarszać. Integracja przestaje bowiem funkcjonować, gdy napływ migrantów jest zbyt duży. Sami Rzymianie ponadto, a zwłaszcza chrześcijanie, sprzyjali wykształceniu się nurtu intelektualnego opartego na poczuciu winy, w myśl którego barbarzyńcy o wiele przewyższali dekadenckich i popędliwych Rzymian (wczesnochrześcijański duchowny Salwian z Marsylii pisał wręcz, że „to Rzymian trzeba zbarbaryzować”). Wszystko więc zmierzało nieodwracalnie ku dekompozycji rzymskiej kultury. Z przestrzeni publicznej jedna po drugiej zaczynały znikać szkoły – co zawsze jest najbardziej miarodajnym symptomem. Czas, który nastąpił później, nazywamy wiekami ciemnymi, gdyż mamy tak mało wiedzy o tamtym okresie roztopienia się kultury we wszechogarniającym bezładzie. W tym chaotycznym środowisku Europa utraciła zarówno bogactwo, jak i wolność.

Mamy jednak pewien ważny atut w ręku, którego Rzymianie nie mieli – choć zdaję sobie sprawę, że raczej nie pocieszy on moich czytelników. Świat rzymski był mniejszy od obecnego świata zachodniego. Rozciągał się od Słupów Herkulesa po granice Indii, gdy Zachód obejmuje dziś Nowy Świat, od północy po południe, w którym kwitną przedsiębiorczość, wolność polityczna i religie oparte na wolności. Oczywiście Stany Zjednoczone borykają się z falami migracji z Meksyku, a kraje Ameryki Łacińskiej dosłownie zalane są Wenezuelczykami – ale wciąż mamy do czynienia z kulturami wolności – nawet jeśli tu i ówdzie spotkać można pewne relikty ideologicznej demencji odziedziczonej po XX wieku.

Nowy Świat nie zostanie zasiedlony tutejszymi migrantami, ponieważ na jego korzyść działają niezrównanie szczęśliwe położenie geograficzne i wola polityczna (są to – i coraz bardziej będą – kraje protestanckie, gdy tymczasem bezrozumne poczucie winy jest zasadniczo domeną katolików i kultury katolickiej; wokizm oparty na bezrozumnym poczuciu winy wydaje się zresztą modą chwilową). Próbując osadzić problem w szerszej perspektywie, zaryzykowałabym stwierdzenie, że nasi prawnukowie – przynajmniej ci bardziej nieustraszeni i kreatywni – opuszczą „odwieczne wybrzeża” Europy, by osiedlić się w Nowym Świecie, odnajdując w nim swoją kulturę przedsiębiorczości i wolności, a zostawiając za sobą nowe wieki ciemne. Sic transit gloria mundi.

Warto przypomnieć również, że upadek rzymskiej cywilizacji był jednocześnie początkiem chwały Bizancjum i chrześcijaństwa. Dlatego nie popadajmy w apokaliptyczną rozpacz. A może i u naszych prawnuków zakiełkuje nadzieja, że nowy początek jest możliwy?

Andrzej Krajewski

To nie jest kraj do rozliczeń

Felieton na drugą stronę

Rozliczenie ośmiu lat rządów Zjednoczonej Prawicy jest jednym z głównych punktów umowy koalicyjnej. Teoretycznie najłatwiejszym do zrealizowania, lecz w praktyce niewykonalnym, bo tak całkowicie niepolskim.

Lista zapowiedzi, za co nowy obóz władzy będzie rozliczał stary, z każdym dniem rośnie, bo posłowie Koalicji Obywatelskiej z Dariuszem Jońskim na czele stale dorzucają nowe pozycje. Mamy na niej zatem: wybory kopertowe, elektrownię Ostrołęka 2, szpital na Stadionie Narodowym, spółki Skarbu Państwa, Lotos, fundacje, komisję ds. wpływów rosyjskich, którą zbada inna komisja itd.

Program „100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów” jawi się przy tym jak krótki spis sprawunków przed Bożym Narodzeniem. Takie tam drobiazgi do załatwienia od ręki przed rozliczeniami. Te, biorąc pod uwagę stan polskiego wymiaru sprawiedliwości, potrwają circa od 170 do 300 lat. Kto nie wierzy, niech poczyta sobie nieco o procesie Piotra Bykowskiego, oskarżonego o doprowadzenie do upadku Banku Staropolskiego. Trwał on śmieszne 17 lat, nim zapadł prawomocny wyrok. Przy czym sprawa nie była taka znów skomplikowana w porównaniu z tymi, jakie mają być obecnie rozliczane.

Oczywiście można też pokusić się o rozliczanie bez żadnego trybu, na mocy uchwał sejmowych. Skoro wedle nowo powstającej wykładni prawnej da się nimi zmieniać nawet rzeczy zapisane w konstytucji, czemu nie wysłać kogoś na mocy uchwały przegłosowanej w Sejmie na 10 lat do obozu odosobnienia? 

Gdyby tak gorące zapowiedzi padły we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii (o Rosji nawet nie wspominając), to osoby, pod których adresem zostały skierowane, już żegnałyby się z rodzinami, a nawet z życiem. Tradycja wpisana w historię tych państw jasno mówi, że jak już się zaczyna na poważnie rozliczać z przeciwnikami politycznymi, to tak, aby potem nie mieli nigdy możności odwdzięczyć się tym samym.

Wzorcowym przykładem takiej strategii działania stała się rewolucja francuska. Rozliczenia zaczęto od jej otwartych wrogów, wysyłając ich na gilotynę. Potem za pomocą tego samego urządzenia skrócono o głowę króla Ludwika XVI wraz z małżonką. Wreszcie bardziej radykalni rewolucjoniści rozliczali tych zbyt umiarkowanych – oczywiście za pomocą gilotyny. Aż po kraju zaczęły krążyć rysunki satyryczne, na których Robespierre, po zgilotynowaniu wszystkich Francuzów, na koniec osobiście ścinał zapracowanego kata. Wkrótce umiarkowani rewolucjoniści rozliczyli przywódcę jakobinów. Nie inaczej, niż on rozliczał innych.

Na opis tradycyjnego rozliczania się rosyjskich elit politycznych szkoda czasu. Wszyscy wiedzą, że ująć to można w jednym zdaniu, opowiadającym o tym, jak krew bryzgała po ścianach, a stosy trupów ścieliły się aż po horyzont.

Jednak między Wschodem a Zachodem, gdzie wszystko dzieje się śmiertelnie poważnie, leży Polska. Kraj, w którym nawet wojny domowe wyglądały jak bitwa pod Guzowem w 1607 r., gdy szarżujący na rokoszan Mikołaja Zebrzydowskiego husarze płazowali ich szablami po głowach, dbając, by broń Boże, nikogo nie skaleczyć. Po czym zwycięski Zygmunt III Waza zapowiedział, że rozliczy wojewodę krakowskiego i resztę opozycji za bunt uniemożliwiający wzmocnienie w Rzeczypospolitej władzy królewskiej. Kiedy tylko naród szlachecki o tym usłyszał, wpadł w popłoch. Skończyło się na tym, że zmusił Zebrzydowskiego, by przeprosił publicznie monarchę, ten z kolei musiał przeprosiny przyjąć, bo tego życzyła sobie solidarnie szlachta. Dodatkową karą za awantury było to, że przez następne 10 lat obaj spotykali się podczas posiedzeń Senatu. Pomimo bowiem klęski rokoszu Zebrzydowski pozostał senatorem. 

Przez następne stulecia w Polsce kwestia rachowania się z politycznymi oponentami przypominała niezmiennie spektakle teatralne, i to częściej farsy niż tragedie. Coś takiego jak sprawiedliwa kara w nich się nie pojawiało. Pokonanego wroga politycznego mogły jednak spotykać upokorzenia i bolesne perturbacje życiowe. Jednak bez przekraczania granic, które łatwo pękały na Wschodzie i często na Zachodzie. 

Doświadczył tego choćby trzykrotny premier Wincenty Witos, osadzony na polecenie Piłsudskiego z innymi przywódcami Centrolewu w Twierdzy Brzeskiej. Tam gryzły go wszy, doskwierało mu zimno i musiał własnoręcznie opróżniać wiadro z fekaliami. Ale po trzech miesiącach wyszedł na wolność i mógł wyjechać z kraju. Tymczasem w tamtych latach na wschód od Polski określenie „polityk opozycyjny” oznaczało martwego polityka. Z kolei za zachodnią granicą Adolf Hitler wszystkim jawnym opozycjonistom zagwarantował miejsca w obozach koncentracyjnych.

Ta odmienność Polski obowiązywała nawet w czasach rządów komunistów podporządkowanych woli Kremla. Jedynie gdy władzę sprawowali przysłani bezpośrednio ze Związku Radzieckiego Bolesław Bierut i Jakub Berman, rozliczani politycy wraz z resztą Polaków doświadczali sowieckiego okrucieństwa. Potem szczyty okrucieństwa w wykonaniu Władysława Gomułki czy Wojciecha Jaruzelskiego budziły na Kremlu głębokie politowanie, o Gierku już nie wspominając.

A po 1989 r. rozliczanie z PRL-em i jego elitami władzy wyglądało, jak wyglądało. Ci, którzy szczerze, w imię sprawiedliwości, go pragnęli, szybko znaleźli się w mniejszości. 

Ba! W połowie lat 90. ten, kto chciał rozliczać komunę, ryzykował zyskanie statusu niebezpiecznego „oszołoma”. W efekcie autorzy stanu wojennego, na czele z generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, mogli cieszyć się życiem szczęśliwych emerytów. Ten drugi był nawet przez pewien czas nobilitowany tytułem „człowieka honoru”.

Na koniec tego skrótowego przeglądu tradycji rozliczeń polsko-polskich dodajmy hasło „cela plus”, które padło po zwycięskich dla Zjednoczonej Prawicy wyborach w 2015 r. Na liście afer do rozliczenia wymieniano wówczas: katastrofę smoleńską, likwidację OFE, reprywatyzację nieruchomości w Warszawie, wyłudzenia VAT-u itd. 

Jednak tym razem ma być inaczej i przewodząca zwycięskiej koalicji Platforma Obywatelska wbrew kilkusetletniej tradycji przeprowadzi rozliczenia z przegranym obozem władzy. Co więcej, zrobi to na bezprecedensową w Polsce skalę. 

Ten radosny optymizm przyszłego rządu wynika tylko i wyłącznie z tego, że jeszcze nie zderzył się z ową tradycją, a ściślej mówiąc, z rzeczami, które ją warunkują oraz z których ona wynika. A wynika z mentalności oraz realiów.

W przypadku tej pierwszej Polacy w swej masie najbardziej cenią sobie umiar, bezpieczeństwo, przewidywalność oraz prywatność połączoną ze świętym spokojem. 

Owszem, dopiec nielubianym politykom to rzecz miła – i przez dwa, trzy miesiące można się tym nacieszyć. Zatrucie życia takiej osobie i jej poniżenie w zupełności wystarcza, by ogół poczuł się usatysfakcjonowany. Jednak im dłużej władza brnie w rozliczenia i rozszerza ich skalę oraz grono dotkniętych nimi osób, tym większy wzbudza to niepokój. Naród szlachecki zawsze ucinał taki proces w zarodku – ze strachu przed zwiększeniem zakresu władzy króla oraz tym, że w końcu polityczna zemsta zacznie dotykać niewinnych. Poza tym okrucieństwo w wykonaniu rządzących niezmiennie Polaków brzydzi. Bo nawet władzy wybranej przez siebie nie ufają i szybko stają się solidarni przeciwko niej. 

Dlatego osoby przyjmujące rolę inkwizytorów nie wzbudzają powszechnej sympatii, lecz rosnącą niechęć. Im bardziej się w rozliczenia angażują, tym szybciej wyrabiają sobie renomę niebezpiecznych dla otoczenia wariatów. Potem zaś muszą mierzyć się z adekwatnymi do tego reakcjami obywateli, odczuwających niepokój, gdy na swobodzie grasuje posiadający władzę szaleniec. Oznacza to tężejący opór materii wokół rozliczania.

W tym momencie do polskiej mentalności dołączają realia. Rozliczenie zgodnie z prawem oznacza „przepuszczenie” całej masy zarzutów wobec poszczególnych polityków przez instytucje wymiaru sprawiedliwości. Tymczasem wszystko, co jest bardziej skomplikowane od kradzieży puszki fasoli w supermarkecie, polski wymiar sprawiedliwości przerasta. Wymiany kadrowe, czystki, codzienne uchwały nowego Sejmu tego nie zmienią. Polskie sądownictwo jest tak samo dobre, jak było w czasach I Rzeczypospolitej i po 1989 r. Jego naprawa to konieczność długoletniej, ciężkiej, uczciwej pracy. Z kolei próba pójścia na skróty oznaczałaby budowanie poczucia zagrożenia wśród milionów wyborców. A im bardziej na skróty, tym szybciej by ono rosło, aż do punktu zapalnego. Trudno sądzić, żeby złożona z tylu partii koalicja potrafiła przetrwać zderzenie z tężejącym oporem społecznym. Rozliczenia zatem będą, ale wyniknie z nich tyle, co zawsze.

Andrzej Krajewski

Prof. Andrzej KISIELEWICZ

Ten, kto zakończy wojnę polsko-polską, zapisze się złotymi zgłoskami w historii Polski

Czy uda się naprawić polską demokrację i przywrócić praworządność?

Prof. Andrzej KISIELEWICZ

Profesor nauk matematycznych związany z Politechniką Wrocławską. Pracował też w Vanderbilt University, Universität Darmstadt, University of Manitoba, Blaise Pascal University. Autor m.in. książek „Logika i argumentacja”, „Sztuczna inteligencja i logika”

Przestrogi o końcu demokracji, o dyktaturze, o sfałszowaniu wyborów i tym po

dobne okazały się na szczęście fałszywe. Demokracja zadziałała. Przekazywanie władzy odbywa się powoli, ale zgodnie z prawem. Instytucje demokratyczne generalnie zdały egzamin, chociaż ani stan naszej demokracji, ani praworządności nie jest zadowalający. Na ten stan narzekają w zasadzie wszyscy. Już się pojawiły apele o naprawę zwyczajów w Sejmie, w mediach itp., a także zapowiedzi przywrócenia praworządności. Żeby rozpocząć naprawę, trzeba mieć najpierw rzetelną diagnozę stanu obecnego, zgodną z faktami. Jedną z głównych przyczyn nie najlepszego stanu polskiej demokracji jest to, że strony politycznego sporu mają bardzo rozbieżne diagnozy pod tym względem. Te diagnozy kształtowane są przez media. A właśnie media stanowią najsłabszą stronę polskiej demokracji. Na tym polega swoiste błędne koło naprawy polskiej demokracji.

Zacznijmy od mediów. W ostatnich latach przedstawiałem moim studentom taki oto obrazek. Są dwie wielkie telewizje. Jedna upiększa rzeczywistość, druga maluje ją w czarnych barwach. Nazwijmy je TV Pozytywna i TV Negatywna, w skrócie TVP i TVN. Problem w tym, że obrazy rzeczywistości przekazywane przez te telewizje są całkowicie rozłączne, w obrazach tych nie ma praktycznie nic wspólnego. Odbiorcy tych stacji żyją więc w zupełnie różnych światach. Logiczny wniosek jest taki, że jedna z tych telewizji kłamie, i to kłamie w sposób trudny do pojęcia. Albo też – ponieważ mowa tu o zajęciach z logiki – obie telewizje kłamią. Innej możliwości nie ma. Problem dotyczy nie tylko telewizji, ale całego rynku mediów w Polsce. Mamy dwie rozłączne bańki informacyjne, dwie zupełnie sprzeczne ze sobą narracje i większość mediów należy w całości do jednej lub drugiej, a większość społeczeństwa czerpie swój ogląd rzeczywistości wyłącznie z jednej bańki, żyje w propagowanej w danej bańce narracji. Tak czy inaczej, znaczna część społeczeństwa żyje w kłamstwie, z kompletnym brakiem rozeznania w otaczającej rzeczywistości. Czy to nie jest horror? Jakaś forma rzeczywistości orwellowskiej? Przesadzam?

To nie koniec przykładu. Ci, którzy są na tyle przytomni poznawczo, iż sami zorientowali się w istnieniu rozłącznych baniek informacyjnych, zwykle kończą na tym odkryciu i przyjmują z rezygnacją, że „prawda leży pośrodku”. Rzecz jednak w tym, że prawda rzadko kiedy leży „pośrodku”. Jeśli już mamy posługiwać się tą metaforą, to trzeba powiedzieć, że prawda w sytuacjach wątpliwych leży gdzieś „pomiędzy”, ale zazwyczaj bliżej jednej strony, a dalej od drugiej. Żeby rozstrzygnąć, gdzie leży prawda, trzeba nie tylko znać różne narracje, porównywać różne źródła informacji, ale rozumieć, skąd się te narracje wzięły, jakie są korzenie tej całej patologicznej sytuacji. Rzadko kto jednak tak głęboko wchodzi w próbę zrozumienia otaczającego świata. Rzadko kto ma ochotę, rzadko kogo na to stać.

Większość Polaków tkwi w jednej z baniek informacyjnych i alergicznie reaguje na jakiekolwiek zetknięcie się z informacją lub poglądem spoza swojej bańki. W rezultacie większość Polaków ma raczej fałszywy obraz rzeczywistości i w tym stanie ograniczonego rozeznania podejmowało swoje decyzje wyborcze. Jeśli ktoś po tym wstępie czuje, że przestaje zgadzać się z autorem, i zamierza przerwać lekturę, to może zdąży jeszcze przeczytać, że właśnie do niego ten tekst jest adresowany – do Czytelnika, który z tego czy innego powodu czerpie swoją wiedzę o rzeczywistości z tylko jednej bańki informacyjnej. Rzecz w tym, że tkwienie w danej bańce informacyjnej jest destrukcyjne, a szansa, żeby to zmienić, polega właśnie na zrozumieniu tej sytuacji. Nadzieją jest to, że na początek co rozsądniejsi ludzie z obu stron barykady może zaczną rozmawiać ze sobą i zaczną słuchać się nawzajem. Alternatywą jest utrzymanie „demokracji wojennej”, „totalnej opozycji” i absurdalnej wojny polsko-polskiej. Stanu, który służy co najwyżej niektórym politykom i zacietrzewionym „dziennikarzom”, a na pewno nie służy reszcie społeczeństwa i nie służy Polsce.

Żeby ocenić szanse na naprawienie polskiej demokracji i praworządności, trzeba prawidłowo zdiagnozować, dlaczego PiS poniósł porażkę w wyborach, mimo że miał wiele atutów pozwalających na kolejne zwycięstwo. W końcu niewiele mu zabrakło.

PiS wygrał wybory, ale utracił samodzielną większość, a pozostałe ugrupowania w nowym sejmie odżegnują się od jakiejkolwiek współpracy z PiS-em. Czyli w praktyce PiS przegrał te wybory. W PiS liczono zdecydowanie na więcej. Chociażby na pat sejmowy, gdyby wynik Konfederacji był lepszy, bardziej zgodny z oczekiwaniami. Jeśli Czytelnik nie był wyborcą PiS, a na takich liczę w szczególności, to teraz będzie musiał wykonać niełatwy eksperyment myślowy spojrzenia na sytuację od strony zwolennika PiS. Mam pełną świadomość, że na koalicję antypisowską zagłosowało mnóstwo rozsądnych i uczciwych ludzi. Czytelnik z innej opcji powinien mieć świadomość, że na PiS również zagłosowało mnóstwo rozsądnych i uczciwych ludzi – i trzeba zacząć od poznania ich punktu widzenia. (Wśród ponad 7 milionów Polaków na pewno jest mnóstwo ludzi uczciwych i rozsądnych. Dobrych ludzi).

W rozliczeniach powyborczych wewnątrz PiS pojawiają się różne diagnozy przyczyn porażki. Wskazywane są różne decyzje, różne zdarzenia, które miały rzekomo decydujący wpływ na przegraną. Jednakże szukanie przyczyny porażki wyborczej w poszczególnych zdarzeniach, choć takowe oczywiście mają większy lub mniejszy wpływ na ostateczne wartości wyników wyborczych, to dzisiaj już tylko zgadywanie, wyrokowanie bez możliwości rzetelnego uzasadnienia – wiara, subiektywna opinia, a nie wiedza. Możliwe jest natomiast wskazanie długotrwałego czynnika, który bez wątpienia wpłynął na przegraną, i z tego powinni zdać sobie sprawę zarówno stratedzy Prawa i Sprawiedliwości, jak i ci wszyscy, którym marzy się naprawa polskiej demokracji.

Otóż nie ulega wątpliwości, że siłom przeciwnym PiS-owi udało się utwierdzić znaczącą większość społeczeństwa w przekonaniu, że PiS to zło!