Wszystko będzie dobrze - Ewa Maja Maćkowiak - ebook

Wszystko będzie dobrze ebook

Ewa Maja Maćkowiak

4,1

Opis

Rok z życia dwóch serdecznych przyjaciółek Honoraty i Arlety. Honorata z oddaniem pracuje w ośrodku pomocy społecznej. Dzięki jednej z podopiecznych zyskuje wymarzoną rodzinę i spełnia swoje najskrytsze marzenie. Tymczasem Arleta poślubia - jak jej się wydaje - wymarzonego księcia z bajki.

Jest pierwszy dzień Nowego Roku. Skatowana przez męża Arleta trafia do szpitala. Mimo że rany goją się szybko, dziewczyna zmaga się z niepewnością i strachem. Szczęśliwie los stawia na jej drodze silne i mądre kobiety, dzięki którym krok po kroku odnajduje prawdziwą siebie i przekonuje się, że życie pisze dla niej całkiem nowy scenariusz.

Wszystko będzie dobrze to poruszająca opowieść o mocy nadziei, kobiecej przyjaźni i… Rudziku, odnalezionym kocie. Wszystko będzie dobrze. Nie ma sytuacji bez wyjścia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (78 ocen)
34
23
13
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Dobrze spędzony czas

To nie jest lekka książeczka, chociaż lekko się czyta. Polecam
00
Agnieszka369

Nie oderwiesz się od lektury

To bardzo piękna lektura, poruszająca bardzo trudnye, ale jakże wazne tematy, które dzieją się w naszej rzeczywistości. Bardzo utożsamiam się z bohaterkami w niektórych momentach ich życia, w niektórych ich odczuciach, spostrzeżeniach. Dziękuję autorce za tę książkę. Polecam z całego serca 💕
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana wjakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Dima Aslanian | stock.adobe.com

© Touch | stock.adobe.com

Redakcja

Aleksandra Marczuk

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Barbara Kaszubowska

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2020

Jeżeli nie zaznaczono inaczej, autorką cytowanych wierszy jest Ewa Maja Maćkowiak.

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-31-4

Słowem wstępu

Dom Pérignon

Wieczór, świece.

Ja i Ty.

Otworzyłeś butelkę

– o moją głowę.

Do dziś mi się w niej kręci

na samą myśl o szampanie.

Rozdział 1

Złapała za klamkę, uchyliła drzwi, obejrzała się za siebie i po raz ostatni ogarnęła wzrokiem mieszkanie. Jego mieszkanie. Kot miauczał ze zdwojoną siłą, jakby na zapas. Pomyślała, że to najukochańsze na świecie stworzenie wyczuwa nadchodzące zmiany. Schyliła się i pogładziła miękką, rudozłotą sierść.

– Nie mogę cię zabrać, Rudziku – wyszeptała, gdy zwierzątko poddało się pieszczocie. – Nie dziś. – Pociągnęła nosem, podniosła się i przekroczyła próg. Zegarek wskazywał 00.00. Jakie to wymowne – pomyślała.

„Beze mnie zginiesz jak Andzia w parku” – przywołała w myślach słowa, które wbiły się w jej mózg.

– Niedoczekanie twoje! – odpowiedziała głośno i przekręciła klucz w drzwiach. Wyszła przed blok i ruszyła do centrum. Nikogo nie dziwił widok samotnie spacerującej dziewczyny. W taką noc, jedyną noc w roku, uliczki jej miasta wypełniały gwar, muzyka, śmiech, wystrzały korków od szampana i huk petard – kolorowych, podniebnych baletnic. Szła pewnym krokiem, choć nieśpiesznie, i uśmiechała się do ludzi. Pomyślała, że nawet nie musi wymuszać tego uśmiechu – kąciki wręcz same się unosiły. Pierwszy raz od dawna uśmiechała się szczerze. I było to miłe uczucie.

– Szczęśliwego Nowego Roku! – Usłyszała od grupki mijających ją młodych ludzi, świętujących nadejście nowego.

Tak, to z pewnością będzie szczęśliwy nowy rok – pomyślała, a na głos wypowiedziała:

– Szczęśliwego Nowego Roku! – by po chwili krzyknąć co sił w piersiach: – SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU! Niech nam się darzy! Niech mi się darzy!

Przez moment miała ochotę obejrzeć się za siebie i spojrzeć w okna mieszkania, ale powstrzymała się. „Jesteś wolna! – krzyknęło coś wewnątrz niej. – Arleta, jesteś już wolna!”

***

Pokój w hotelu otulił ją ciepłem. Położyła torbę na fotel. Rozebrała się i oparła o ścianę, naprzeciw której stało ogromne łóżko. Ten widok sprawił, że tego wieczoru po raz kolejny coś w niej krzyknęło: „Już nigdy nie będziesz spała na podłodze. Nigdy!”.

Wzięła głęboki wdech i z impetem rzuciła się na łóżko. Było miękkie i wygodne. Leżała przez dłuższą chwilę, wpatrując się w sufit. Zza okna dochodziły sylwestrowa muzyka i śmiechy ludzi. Pomyślała, że mimo bolesnych decyzji przepełnia ją radość. W kąciku oka pojawiła się niezapowiedziana łza. Co to, to nie! – skarciła się w duchu. Na ten rok miała tylko jedno postanowienie: ani jednej łzy! Niech więc tak będzie – pomyślała i otarła dłonią oczy.

Wstała i otworzyła laptopa. Dziś nie zamierzam się smucić. Od dziś – poprawiła się w myślach – od dziś nie zamierzam się smucić. A właściwie już dziś zamierzam cieszyć się każdą sekundą życia – dokończyła swoją afirmację.

– Już dziś otwieram drzwi do swojego życia! – wypowiedziała na głos.

Jeden rok. Dwanaście miesięcy. Pięćdziesiąt dwa tygodnie. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Osiem tysięcy siedemset sześćdziesiąt godzin. Pięćset dwadzieścia pięć tysięcy sześćset minut i trzydzieści jeden milionów pięćset trzydzieści sześć tysięcy sekund celebrowania wolności – wyliczyła, rozmyślając, ile szans stworzyło jej życie już dziś! I tym razem zamierza wykorzystać je wszystkie. Zbyt wiele chwil – tak przecież ulotnych – przeciekło jej przez palce. Skoro życie jest tylko jedno, więcej nie zamierza pozwolić sobie na marnotrawstwo. Wyjęła z lodówki szampana i przekąski.

– Jestem wolna i zamierzam świętować tę świętą chwilę – powiedziała i uśmiechnęła się do swoich słów. Nalała szampana i podniosła napełniony kielich. – Za moje nowe, wspaniałe życie – wzniosła toast i wypiła do dna.

Nie lubiła alkoholu, ale na tę noc, na tę ważną chwilę, kupiła szampana. Takiej okazji nie mogła i nie chciała przegapić. Na blacie stolika, obok alkoholu i przekąsek, leżały również pięknie oprawiony notes i pióro marki Parker. Kupiła ten komplecik specjalnie na tę chwilę. Wypatrzyła notatnik w niewielkiej księgarni. Stał na wystawie, tylko jeden – zdawało się, że czekał właśnie na nią. Na okładce widniał wygrawerowany obraz kobiety z rozłożonymi ramionami. Były jak skrzydła ptaka albo anioła, z których wyfruwały na wolność ptaki. Usiadła i rozpoczęła pracę nad nową drogą od dekretu.

Wybaczenie – Uwolnienie – Otwarcie – Podziękowanie – Afirmacje – uzupełniała skrupulatnie tytuły kolejnych rozdziałów. Z każdą postawioną literą czuła, że odpływa to, co ją mierziło i trzymało w niewidzialnych więzach, a jednocześnie przypływa nowa, dobra energia. Kiedy doszła do Afirmacji, czuła się całkiem dobrze ze sobą i światem.

Ja, Arleta Szyszkowska, jestem warta miłości.

Ja, Arleta, zasługuję na miłość.

Minęło trochę czasu, zanim postawiła ostatnią kropkę. Rozprostowała plecy, odłożyła pióro i zmrużyła oczy. Teraz mogę świętować – powiedziała w myślach. Wstała, napełniła lampkę szampanem, upiła łyk i rozkoszowała się chwilą. Z zamyślenia wyrwał ją sygnał komunikatora. Zerknęła na ekran.

– Co mi strzeliło do głowy? Że też się nie wylogowałam! – powiedziała ze złością, widząc, kogo licho niesie w tak podniosłej chwili.

Zaraz, chwila… Arletko, jesteś wolna! – pomyślała i wykonała jeden zgrabny ruch myszką, wskazując opcję: „Usuń”.

– Od dziś moje życie jest moje! – krzyknęła w stronę ekranu.

Telefon nie przestawał wibrować. O dziwo, nie robiło to na niej najmniejszego wrażenia. Wiedziała, kto znajduje się po drugiej stronie niewidocznych fal. Z całą pewnością nie był to Stevie Wonder ze swoim „Dzwonię, by powiedzieć, że cię kocham”. O tak, z całą pewnością nie byłaby to podobna wiadomość. Nie interesowało jej, co ma do powiedzenia jej już prawie były mąż.

„Ani mi się waż!” – po raz kolejny zakrzyknął wewnętrzny głos, gdy chciała wyciszyć telefon. Kimkolwiek był ten obrońca, miał rację. Nie będzie wyciszać telefonu i nie zmieni numeru tylko dlatego, że jej już prawie były mąż próbuje się z nią skontaktować.

– Nie jestem ci już ani podległa, ani uległa, więc wal się! – powiedziała w kierunku smartfona i zaczęła chichotać. Gadająca z telefonami, dobre – zaśmiała się w duchu do siebie. – No mała, limit alkoholu na dziś i na cały następny rok wyczerpany – wydała werdykt, po czym wróciła na wygodne łoże. – Honorko, wracaj – wypowiedziała w przestrzeń, zanim wpadła w ramiona Morfeusza.

***

Obudził ją hałas. Struchlała. Zanim wróciła świadomość tego, gdzie jest, serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Usiadła gwałtownie na łóżku. Łapała oddech. Boże, zaspałam. Co ja teraz zrobię? Co powiem? Pytania przebiegały przez głowę, powodując nieprzyjemne uczucie, jakby wewnątrz obijały się o czaszkę, roztrzaskując jej głowę na drobne kawałki. Złapała i ścisnęła ją odruchowo. Usłyszała śmiechy. Przytomność umysłu powoli wracała. Rozejrzała się po pokoju. Sylwester, hotel… No tak, wszystko w porządku, jest w hotelu. Odetchnęła. Włączyła lampkę nocną, sprawdziła, która jest godzina, i na powrót wsunęła się pod kołdrę. Spałam krótko – pomyślała. Niemiłe przebudzenie nie dawało jej spokoju. Włączyła telewizor, żeby zagłuszyć to nieprzyjemne odczucie. Muzyka płynęła, a ona przymknęła oczy i analizowała napływające myśli.

Odeszła. Nie planowała tego. To działo się samo, jakby poza nią. Czuła się postawiona obok. Była jak w transie. Szła, jakby prowadził ją ktoś niewidzialny. Może to był jej anioł stróż? Choć w niego akurat wątpiła. Bo albo po prostu nie istniał, albo był nieczuły, leniwy, albo najwyraźniej tylko spał. I przespał najtrudniejsze momenty jej życia. Może nawet całe jej życie. W każdym razie nie było go, kiedy go potrzebowała. Z czasem przestała odmawiać tak dobrze jej znaną modlitwę:

Aniele Boży, stróżu mój,

Ty zawsze przy mnie stój.

Rano, wieczór, we dnie, w nocy

Bądź mi zawsze ku pomocy,

Strzeż duszy, ciała mego,

Zaprowadź mnie do żywota wiecznego.

Amen.

Jeszcze niedawno miała wrażenie, że te ostatnie słowa, „żywota wiecznego”, niedługo się ziszczą. Była zmęczona brakiem pomocy. Miała ochotę wylogować się z życia. Tak – jej anioła stróża z całą pewnością nie było, nie istniał. Przecież nie mógł przy niej stać ktoś, kogo nie ma, kto nie istnieje. Teraz już wiedziała, że jeśli ktokolwiek ją teraz prowadził, była to jej dusza. Jej iskra, która wreszcie dotarła do zamkniętego na jej wołanie serca. Tyle razy pokazywała, dawała jej znaki, ale ona była głucha i ślepa. Strach był silniejszy, zagłuszał pragnienia duszy. Ale już po wszystkim, już zrozumiała. Teraz tylko z nią będzie iść przez własne życie.

I właśnie przy tej analizie przyszło jej na myśl opowiadanie. Pomyślała, że wszystko ma jakiś cel. Może ta chwila tu i teraz jest po to, by wreszcie spełnić swoje marzenie. Wstała. Usiadła przy stoliku, gdzie niedawno pisała dekret, wzięła do ręki pióro i spisała to, co niosło jej powołanie.

Prawdziwy macho, nie jakieś tam pierdu-pierdu, pitu-pitu. W takim kobiety zakochują się zupełnie jak w małych szczeniaczkach. Małe szczeniaczki są rozkoszne, słodkie, do zagłaskania. Mężczyźni grzecznością niegrzeszący są dla płci pięknej równie atrakcyjni jak wyżej wspomniane szczeniaczki. Paradoks. Szczeniaczka da się ułożyć, rasowego macho nie. A mimo to jest wiele zwolenniczek kwaśnych jabłek. Margaret, dawniej Małgorzata, taką właśnie zwolenniczką kwaśnych jabłek była. Poznała swojego macho na wyjeździe. Pojechała za wielką wodę za chlebem. Za chlebem, bo tu były bułki prosto z piekarenki Tuż za Rogiem, zbyt codzienne i zbyt ciepłe. Pojechała, bo dusiła ją monotonia, zabijała nuda i wszechobecna powtarzalność. A powtarzalność doprowadzała Margaret do furii. Nieraz przez tę cholerną powtarzalność miała ochotę walnąć swojego faceta, któremu nadała przydomek Fajtłapa, tak żeby się w końcu opamiętał. Może wtedy dotarłoby do jego cholernie poukładanego świata, że ona potrzebuje tego czegoś. Nie rutyny i bez wątpienia nie tej powtarzalności, codziennych świeżych, jeszcze ciepłych bułeczek z piekarenki Tuż za Rogiem. Ona chciała prawdziwego chleba, najlepiej razowego na zakwasie! Co z tego, że po nim zawsze dopadała ją zgaga. „Wyjeżdżam. Wyjeżdżam za tydzień”, powiedziała, spoglądając we wpatrzone w nią oczy, w których czaiły się niewypowiedziane pytania: Dokąd? Dlaczego? Po co? Usta zastygły. Tylko kąciki lekko opadły pod ciężarem niewypowiedzianego. – „Dlaczego nic nie mówisz? Ty cholerny klaunie! Ta twoja pantomima, ta twoja zasrana pantomima” – mówiła, a klaun patrzył za nią wzrokiem zbitego szczeniaka. Przywoływał w sobie obrazy, kiedy to słowa były jak pieszczota, jak dotyk, jak balsam. Nie rozumiał. Dbał, kochał, szanował, nieba uchylał…

Czekał. Czekał, wędrując co dzień po bułki do piekarenki Tuż za Rogiem. Kupował tylko jedną – dla niej. Po co więcej, przecież nie czuł już głodu. Potem, wracając, zaglądał do skrzynki na listy, tej na kluczyk i tej wirtualnej. W smartfonie nieustannie sprawdzał wiadomości, te jednak nigdy nie nadeszły. Trzysta sześćdziesiąt pięć bułek z piekarni Tuż za Rogiem wypełniło kuchenne blaty. Trzysta sześćdziesiąt pięć zeschniętych bułek odliczyło rok.

Stanęła przed drzwiami, które zamknęła za sobą dwanaście miesięcy temu. Zapukała, jakby się bała, że kiedy włoży klucz do zamka, ten ani drgnie. Czuła, że tym razem może być nieprzewidywalnie. Zapukała raz jeszcze, tym razem mocniej, jakby z każdym puk, puk wracała wiara w przewidywalność. Już sięgała po pęk kluczy, kiedy usłyszała: „Chwileczkę”. Poczuła ulgę. Poczuła ulgę, że nie musi mierzyć się z niepewnością. Zobaczyła światełko w judaszu, usłyszała, jak zgrzyta zasuwa, pomyślała, że trzeba ją naoliwić… I wtedy drzwi się uchyliły, otwierając jej drogę do domu, do przewidywalnego, do tego, od czego uciekła i do czego wróciła. Do przewidywalnego. Tam, za wielką wodą, zrozumiała, że właśnie tego pragnie: przewidywalnego. Z rozmyślań wyrwał ją hałas upadającego przed nią worka. „To twoje”. – Usłyszała, zanim drzwi odcięły jej drogę powrotną. Sięgnęła po pakunek, zajrzała niepewnie do środka i już wiedziała, że nie musi sprawdzać, czy zamki są wymienione. Były. Odwróciła się i schodek po schodku zmierzała w nicość. Chleb okazał się czerstwy. Ale kiedy to odkryła, było już za późno na wyświechtane: „To był błąd, przepraszam”.

W torbie pod drzwiami leżało spakowanych trzysta sześćdziesiąt pięć przewidywalnych bułek z piekarenki Tuż za Rogiem. Nie były już ciepłe ani świeże.

Zakończyła opowiadanie, przeczytała je i pomyślała, że właśnie o takim ciepłym, troskliwym mężczyźnie marzyła. Jeszcze nie dziś, nie teraz. Ale kiedyś, kiedy będzie gotowa, życie postawi na jej drodze tego, który będzie ją kochał. Odłożyła pióro i z tą pełną nadziei myślą wróciła do łóżka.

***

Granat nieba rozjaśniały miliardy drobnych kolorowych iskierek. Cały świat huczał, podniebnym spektaklem zapowiadając przyjście nowego. Cóż za wspaniała chwila – pomyślała. Przekraczając próg, jednym małym stąpnięciem kończyła stare i rozpoczynała nowe.

***

Odpływała w krainę snów, kiedy usłyszała ciche, jakby nieśmiałe pukanie do drzwi. Uniosła głowę, nasłuchiwała przez chwilę, ale za drzwiami panowała cisza. Zdawało mi się – powiedziała w myślach. Chyba jestem przewrażliwiona – dodała. I już miała przyłożyć głowę do poduszki, kiedy odgłos pukania rozległ się na nowo. Tym razem nie było to ciche ani nieśmiałe pukanie. Tym razem przybrało na sile – i to mocno.

Co za szalona młodzież – pomyślała. Podeszła do drzwi, uchyliła je i zamarła, a jej serce na chwilę zamarło razem z nią. Za drzwiami hotelowego pokoju stał ON. Metr siedemdziesiąt sześć chodzącego ideału. Usiłowała przełknąć ślinę. Jej gardło wydało tylko głuchy odgłos. Zakrztusiła się. Rząd śnieżnobiałych zębów zabłysnął w dobrze jej znanym uśmiechu. Poczuła mimowolne drżenie brody. Wyrzucił przed siebie rękę, zaciśnięta pięść zawirowała przed jej twarzą, zaśmiał się, po czym rozprostował palce i przeczesał dłonią gęste czarne włosy. Zareagowała bezwiednie, skuliła się w sobie. Widziała, jak jego muskularne ciało pulsowało, napinając i puszczając mięśnie. Znała to na pamięć. Powróciły obrazy zafascynowanego własną rzeźbą „kulturysty”. Spuściła wzrok.

– Nie wpuścisz mężusia? – padło pytanie, i nim zdążyła zareagować, ON był już w środku. – Co, nie przywitasz Nowego Roku z mężem? A może czekasz na księcia z bajki? A może książę już był, przeleciał cię i odjechał? – zadrwił.

Arleta stała jak mumia. Czuła, jakby od stóp do głów oplatały ją niewidoczne bandaże, a jej ciałem i umysłem owładnął paraliż. W głowie kłębiło się pytanie: „Skąd się tutaj wziąłeś?”. Usta jednak odmówiły posłuszeństwa. Miała wrażenie, że w jej gardło wbija się jakiś klin i dlatego nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Chciała uciekać. Coś wewnątrz niej krzyczało: „Uciekaj!”. Umysł robił swoje, a zdradzieckie ciało swoje. Zawsze tak było. Strach, ten wszechogarniający ją strach, był niezawodny. Paraliżował i trzymał niczym bezbronną ofiarę we wnykach kłusownika. Stała jak zamurowana, jak opleciona siecią silnych macek, czekając na… cud?

– Może zamkniesz drzwi? Będziesz tak stała do usranej śmierci? – zapytał.

To pytanie zadziałało jak nieprzyjemny dźwięk porannego budzika. Drgnęła, przez ciało przebiegł bolesny dreszcz. Mimo woli zamknęła drzwi. Była poza ciałem i poza czasem. ON postawił na stoliku butelkę szampana, po czym odwrócił się i zapytał szyderczo:

– Co, zdziwiona? Owszem, Dom Pérignon, w końcu jest sylwester, prawdaaa? – przeciągnął sylabę. – Bawmy się. W taką noc nie wypada się nie bawić, prawdaaa? – przeciągnął ponownie, sprawiając sobie tym niemałą przyjemność. – I mam do ciebie dwa zasadnicze, a właściwie trzy zasadnicze pytania – kontynuował, upajając się swoją grą. – Pierwsze – uniósł w górę kciuk – gdzie są kieliszki?

Arleta drgnęła, jej ciało zareagowało, jakby to pytanie było nakazem tresera: „Daj głos”, ale pozostała na miejscu. Odruchowo zerknęła na stolik, choć picie z nim czegokolwiek nie wchodziło w grę. Co za syf – pomyślała – ja ciągle się boję.

Powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem.

– Stoliczku, nakryj się – powiedział teatralnym głosem. – Kie-lisz-ki… – sylabizował, wiedząc, co uzyska, po czym niezrażony, zadawał kolejne pytania: – Drugie, czy może przypadkiem czegoś nie zgubiłaś? Czegoś bardzo ważnego? Czegoś, czego, mam nadzieję, nikt oprócz ciebie… – zrobił wymowną pauzę – i mnie – skłonił się przy tym w jej stronę – taką mam nadzieję, nie czytał?

W pokoju zaległa cisza. Było od niej tak gęsto, że Arleta odniosła wrażenie, jakby szczelnie ją owijała i dociskała jej klatkę piersiową. Poczuła, że robi jej się niedobrze, a cała krew spływa do stóp. Patrzyła na niego i miała wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. ON powolnym ruchem, jakby odwlekał wyrok, jakby sycił się, karmił tą nieodwracalną chwilą, triumfalnie wyjmował z kieszeni marynarki dziennik – jej dziennik. Obracał go w dłoniach, obwąchiwał jak zwierzę obwąchuje ofiarę.

O Boże, nie! – przemknęło jej przez myśl. – Tylko nie to! – W całym tym zamieszaniu zapomniała o dzienniku. Prowadziła go od dawna. – Boże, a co, jeśli ON to przeczytał? – Miała wrażenie, a właściwie wiedziała, że w tych ułamkach sekund ważą się jej losy. Natłok myśli rozrywał jej umysł, boleśnie pulsujące skronie potęgowały lęk.

– O, widzę, że czacha dymi? – zaśmiał się szyderczo. – Może pomogę, żeby się mojej kochanej żoneczce nie przepaliły styki. – Popukał się w czoło. – No, nie mógłbym przecież do tego dopuścić, prawda? – wysyczał przez zęby. – Tak, czytałem. Byłbym tu wcześniej, ale nazbyt mnie pochłonęła ta fascynująca lektura. Może gdybyś odebrała telefon… – ściszył wymownie głos. – A, i żebym nie zapomniał – wskazał dziennikiem w jej stronę – czapki z głów za inwencję. Ułatwiłaś mi sprawę, opisując, gdzie się będziesz podziewać. No, czapki z głów. – Zaimprowizował gest. – Co tak zamilkłaś? Może jednak coś powiesz, bo mam wrażenie, że szykujesz się do roli w niemym filmie O sierotce i złym wilku, a ja bajek nie znoszę…

Arleta trzęsła się jak osika. Czytał. No to już po mnie. Umysł podsuwał różne obrazy.

– Co, strach u dupy? – zaśmiał się. – Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Szykuj kieliszki. Aha, o mały figiel bym zapomniał… I trzecie pytanie, kluczowe: Co… ty… tu… kurwa robisz?!

– Yyyy… aaa… ja… Miało cię nie być i poo… pomyślałam.

– Ha, ha, ha, ja pierdolę, ty pomyślałaś? I co, i co takiego pomyślałaś, szmato?! Że możesz tak zwyczajnie odejść? Że dam się tak wykołować? Wszystkie jesteście takie same. Tylko kasa, kasa, kasa. Pieprzone dziwki. Jedna bezpłodna, druga chciała mnie wrobić w dzieciaka. Ale nie ze mną te numery! – wrzeszczał rozjuszony.

Arleta nie mogła pojąć, o czym on mówi. Ale w tej chwili i tak nie miało to żadnego znaczenia. Dla niego nie od dziś była tylko zwykłą bezpłodną krową.

– Jaaa?! To wszystko, o czym napisałaś, to ja?! Niedoczekanie twoje! I co? Co powiesz teraz?! Może mam przytoczyć kilka cytatów z tego wybitnego dzieła, co?! Pisać się zachciało, co? No to masz to swoje pisanie. Ja jestem nieczułym bydlakiem?! Źle ci było, bidulko?! – syczał na jednym wdechu. Jego szczęka zaciskała się coraz mocniej, uwydatniając kości i zarys drgających pod nieogoloną skórą mięśni, a wraz z nią rosnącą, zwierzęcą dzikość w oczach.

Arleta wodziła oczami za czerwoną okładką, która niebezpiecznie zbliżała się do jej twarzy. ON, wymachując dziennikiem, podchodził coraz bliżej. Tym razem odczytała na jego twarzy grymas sytości. Przez głowę przemknęła jej myśl, że ON karmi się jej strachem. Zatrzymał się. Uśmiechnął się z niemałą satysfakcją.

– Śmierdzisz strachem. – Wykrzywił twarz w pogardzie. Odłożył dziennik, wziął do ręki butelkę Dom Pérignon.

Arleta zobaczyła w jego oczach furię. Wiedziała, co się za chwilę wydarzy.

– Ja… ja… – chciała się jeszcze tłumaczyć.

– Co? Co ty? Ty, kurwa, nie żyjesz! No po prostu nie żyjesz! – To były ostatnie słowa, które zdążyła zapamiętać, zanim…

***

Świat nieprzyjemnie zawirował, a potem przywrócił ją do rzeczywistości. Nieważkość. Tak właśnie się czuła, kiedy próbowała podnieść głowę. Ciało było bezwładne. Lewituję – przemknęło gdzieś w umyśle. Poczuła metaliczny posmak w ustach. Usiłowała unieść powieki, ale bezskutecznie. Maleńkim prześwitem w oczach ogarnęła najbliższe otoczenie. Świadomość wracała powoli. Delikatny ruch ręki powodował wyjątkowy ból. Oddech kłuł setkami bagnetów. Straciła przytomność.

Rozdział 2

Kiedy „niespodziewana” kontrola zawitała w progi bidula, wszyscy jak jeden zuch, z wychowawcą na czele, prezentowali Honoratę, mówiąc: „Ta mała to nasza Matka Teresa. Zawsze pierwsza do pomocy, a najchętniej to przy naszych maluchach się sprawuje. A i w drużynie «Niewidzialna ręka» się udziela, starszym ludziom pomaga. Serce na dłoni ma ta dziewczyna. Pewnie wyrośnie z niej lekarz albo pielęgniarka, kto wie…”.

A mała dziewczynka od tych wszystkich słów oblewała się rumieńcem, spuszczając głowę w milczeniu, oglądała czubki swoich butów.

***

Honorata od zawsze wiedziała, dokąd zmierza. Może nie w każdym polu życia jej GPS wyznaczał dokładną trasę, ale zawodowo – tak. Pomagać innym, stawać w ich obronie, dodawać otuchy i wiary, że wszystko, a już na pewno wiele, można zmienić. Od zawsze wiedziała, że jej droga zawodowa to ludzie, że pomaganie im jest jej motorem napędowym, że nie ma nic piękniejszego niż wywołanie uśmiechu na twarzy strapionego i błysk światełka nadziei w jego oku. Wszystko to odkryła w sobie w bidulu. Właśnie wtedy wylała się z niej cała lawina czegoś, co nazywała punktem centralnym, czyli miłością. Wiele można było o niej powiedzieć, ale to miłość – przez wielkie M – była jej drugim imieniem. Kiedy więc Honorata stawiła się na pierwszą rozmowę o pracę, ujęła pracodawcę swoją osobowością i wrażliwością. Po oficjalnej rozmowie, już podczas swobodnej wymiany myśli, powiedziała: „Moim pierwszym i najważniejszym coachem jest życie, bo to właśnie ono pokazało mi możliwości i rozwiązania. Zamieniło porażkę w doświadczenie. Człowiek ma inspirować innych. W tej inspiracji czuje się piękno stworzenia i umiłowanie człowieka dla wolności. Piękno jest podszewką duszy i naszą najgłębszą tożsamością. Mam w sobie wiele, i pewnie to, co noszę w sobie, jest tym, co daję innym… Mimo wszystko”. Kierowniczka, słysząc te słowa, nie miała żadnych wątpliwości. Wiedziała, że ta kobieta będzie tu z powołania. Powołanie. Bez tego nie wyobrażała sobie swojej załogi.

***

Honorata Podbródka z ochotą przyjęła wolontariat w PCK jako dodatek do swojej pracy w MOPS-ie. Stał się dla niej przejściem w bardziej formalną pracę z dziecięcej grupy „Niewidzialna ręka”. Wiedziała, że są osoby, które za nic nie poproszą o pomoc, i właśnie do takich ludzi chciała trafiać ze swoim mottem:„Zawsze jest ktoś, kto może ci pomóc, tylko pozwól sobie na to i poproś o nią”.

– Honorciu – powiedziała kierowniczka – przydzieliłam ci nową podopieczną. To miła starsza pani. Stefania Wężyk. Mieszka w małym domku, niestety jest unieruchomiona na wózku inwalidzkim i potrzebuje pomocy. Co ty na to?

– Stefania Wężyk? – zapytała trochę zdziwiona Honorata. – Jeśli to ona, to ja na to jak na lato – zaśpiewała. – Oczywiście, podejmuję się tego zadania, tym bardziej że ja znam bardzo dobrze panią Stefanię, i to nie od dziś. Chodziłam tam jeszcze w czasach szalonej „Niewidzianej ręki” i…

Kierowniczka wpatrywała się w Honoratę.

– I? – zapytała zaciekawiona tym, co może usłyszeć.

– I… i ja tam… mieszkam… – wyjąkała zawstydzona, jakby ktoś złapał ją na gorącym uczynku.

– Jak to mieszkasz?

– No zwyczajnie. Opiekowałam się panią Stefanią…

– Honoratko, przepraszam, tak mi wstyd. Zachowałam się niegrzecznie – powiedziała, patrząc dziewczynie w oczy. – Nie gniewaj się, proszę. Zdziwiłam się, ale bardziej tym, że skoro tam mieszkasz…

– Tak, mnie też zdziwiło, że pani Stefania prosi o pomoc.

– Ale to nie ona. Ktoś inny od kilku dni wydzwania i zgłasza, że starsza pani potrzebuje pomocy.

– Kto to jest, jak się nazywa?! – Honorata zdenerwowała się nie na żarty.

– Nie wiem, robi to anonimowo, ale to mężczyzna. Niech no zadzwoni jeszcze raz – wykonała palcem gest przygany – to mu powiem, tak że mu w pięty pójdzie. I policją nastraszę. To opiekę nad panią Stefanią mamy już z głowy, że się tak wyrażę – zwróciła się do Honoraty.

– I to jest pewne, jak to, że dwa razy dwa jest cztery – zaśmiała się Honorata, rozładowując napięcie.

Wszyscy, cała załoga jak jeden druh, lubili Honoratę. Jej entuzjazm zagrzewał w chwilach zwątpienia. Mówili na nią: „Honorata w dobro bogata”. Podopieczni, którymi się zajmowała, nie mogli się jej nachwalić. Sama Honorata nie lubiła, kiedy się o tym mówiło – nie robiła tego przecież z próżności, ale z potrzeby serca. Dobrowolnie, bezpłatnie i bezinteresownie oddawała cząstkę siebie innym. Szła przez życie, powtarzając sobie i innym: „Codzienne małe gesty czynią wielkie wyznania”. Bo – jak mówiła – po czynach ich poznacie. Honorata po prostu kochała ludzi.

Domek podopiecznej stał na obrzeżach miasteczka. Owszem, był nieduży, ale bardzo przytulny i dobrze rozplanowany. Od pierwszych chwil, kiedy przekroczyła jego próg, Honorata czuła się w nim jak u siebie. I choć nie miała swojego kąta, jej własny, wymarzony dom nie mógłby wyglądać inaczej. Parter składał się z czterech niewielkich pokoi, łazienki, sieni i pomieszczeń gospodarczych. Znała na pamięć każdy kąt, z którego od lat wymiatała koty i zgarniała pajęczyny.

– Honorko, nie zgarniaj tak dokładnie, daj żyć tym stworzeniom, niszczysz ich domostwa, ładnie to tak? – śmiała się pani Stefania. – Usiądź, napijemy się herbatki, a wyznam ci tajemnicę – kusiła opiekunkę.

– Tajemnicę? Jaką tajemnicę, pani Stefanio? – Zaciekawiona Honorata przysiadała na chwilkę. Uwielbiała, kiedy starsza pani zdradzała jej sekrety albo opowiadała przeróżne historie.

– Ano taką, moja ty perfekcjonistko, że gdzie pajęczyna, tam ładna dziewczyna – dokończyła i zaśmiała się ze swojego żartu.

– Chyba leniwa, pani Stefanio, chyba leniwa – drażniła się z panią Wężyk Honorata, zrywając się do pracy, nieco rozbawiona, że podopieczna znów zagrała jej na nosie. I za każdym razem dawała się nabrać. Lubiła te słowne psoty.

Innym razem Stefania mówiła zaczepnie:

– Honorciu, dobrze, że nie wszystkie koty miauczą, coo…? Bo niezły byłby czasami koncert w tych moich czterech kątach. – Ogarniała wzrokiem pokój. – Może je pozamiataj, wiesz, tak na wszelki wypadek, żeby się nie okazało, że te moje podkanapowe i narożnikowe są jednak miauczące.

Dziewczyna lubiła poczucie humoru pani Stefanii i z przyjemnością spełniała wszystko, o co ta ją poprosiła. Stefania była nad wyraz cierpliwa i kochała chyba cały świat. Zawsze i we wszystkim widziała dobre strony.

– Wiesz, Honorciu, zawsze dobrze znaleźć jakiś plus w minusie. Wtedy żyje się lepiej. Każdy ma jakiś element, który należy uwydatnić, a czasem na tym jednym elemencie można zbudować świątynię. Ta świątynia to wiara w dobro. Jeśli zbudujesz taki most z dobrych słów, z plusów, wtedy on zaprowadzi cię do twojego własnego serca i świat stanie się lepszy. Bo dobro świata zaczyna się w nas.

Kiedy tak mówiła, bił od niej blask. Honorata uważała, że takim blaskiem mogą świecić tylko ludzie o złotych sercach i święci. Starsza pani i na to miała odpowiedź:

– To ty, dziecko, jesteś niczym latarnia morska, która uratowała niejedno ludzkie istnienie. Prowadzisz żeglarzy zbłąkanych w morskich bezkresach życia, a oni wypatrują twojego światła jak zbawienia, moja dziecinko kochana. Dzięki tobie życie jest lepsze i łatwiejsze.

Te słowa wlewały się w Honoratę i umacniały jej sympatię do staruszki.

Kiedy została przydzielona do pomocy z ramienia swojej grupy „Niewidzialna ręka”, najpierw pomagała w drobnych czynnościach. Załatwiała sprawunki, podlewała kwiatki. Aż przyszedł czas, kiedy pomagała we wszystkim. Prała, sprzątała, robiła zakupy, czasem gotowała. Była czuła, troskliwa. Może gdzieś w głębi siebie traktowała panią Stefanię jak mamę, której nie miała. Jej delikatny, cichy głos przyciągał ją i przenikał do jej wnętrza niczym wiosenny śpiew ptaków. Wchłaniała go całą sobą, jakby chciała się nim nasycić na zapas. Jakby chciała nadrobić to, czego nie było jej dane otrzymać od losu, od własnej mamy. Pragnęła tego, jak małe dziecko pragnie kołysanek na dobrą noc… Śpij, dziecino, śpij. Dlatego melodia, z jaką starsza pani wypowiadała każde słowo, była dla niej niczym symfonia. Upajała się nią. Czuła, że obie – ona i pani Stefania – są dla siebie nawzajem niezwykle ważne.

Pani Stefania całym sercem pokochała tę oddaną jej, energiczną istotę. Uwielbiała to bystre, ciepłe, pełne czułości i uważności stworzenie. Jej serce pękało za każdym razem, kiedy dziewczyna musiała wracać do bidula. Przygarnęłaby ją z ochotą, ale niestety nie było to łatwe. Zbyt wiele procedur, zbyt wiele przeszkód. W zamian robiła, co mogła, aby Honoracie nie brakowało niczego, kiedy była pod jej dachem. Nigdy nie traktowała jej jak pomocy domowej. Pokochała ją jak własną córkę. Czekała cierpliwie, aż Honorata osiągnie pełnoletniość. I w końcu ten dzień nastąpił.

– Honorciu, już od dawna nosiłam się z tym zamiarem. Siadaj, moje dziecko, i posłuchaj. – Posadziła ją naprzeciw siebie, ujęła jej dłonie i spokojnym głosem mówiła dalej: – Znam cię od dawna, prawie od dziecka. I od pierwszych chwil, kiedy tylko cię zobaczyłam, stałaś mi się bliska. W twoich oczach ujrzałam coś, co mnie z tobą połączyło. Dziś wiem, że postawiły cię na mojej drodze anioły. Wiem, był czas, że przestałaś w nie wierzyć, ale one są. I to, że jesteś tu dla mnie, ze mną, jest tego najlepszym dowodem. To one prowadza cię przez życie. To ty jesteś jednym z nich. Boję się powiedzieć na głos to, co czuję. Nie chcę cię spłoszyć, choć wiem, że ostatnią rzeczą, jaką czujesz, jest strach przede mną. Ale boję się, że możesz odczuwać strach przed miłością. A raczej przed jej stratą. – Stefania trzymała mocno dłonie dziewczyny. Czuła, jak drżą, jak chcą się wyrwać. Czuła, że to, co chce powiedzieć, rodzi we wnętrzu tej młodej kobiety małe tornado. – Honorciu, ja kocham cię jak własną córkę – dokończyła i zacisnęła swoje ręce jeszcze mocniej. Obserwowała każdy nerw tańczący na twarzy dziewczyny. Widziała starcie, jakie musiała przechodzić wewnątrz siebie. Czuła, że teraz drży każdy mięsień jej ciała. Przyglądała się oczom, które pociemniały ze strachu – a może z przerażenia. Wsłuchiwała się w oddech, który przypominał oddech dziecka po spazmatycznym szlochu.

Honorata siedziała w bezruchu. Łzy, które na początku nieśmiało uwiesiły się niczym zimowe sople na czarnych gęstych rzęsach, teraz płynęły potokiem.

– Nie płacz, dziecinko – wyszeptała czule pani Stefania. Podniosła dłoń i pogładziła dziewczynę po policzku, wycierając łzy. – Nie chciałam zrobić ci przykrości.

– Ja… ja… ja nie płaczę – wyjąkała Honorata. – Ja… ja… ja się cieszę.

Stefania odetchnęła z ulgą.

– Ładna mi radość. Napędziłaś mi stracha – zaśmiała się. – Zamieszkaj ze mną. Syn nie wróci. Dom jest duży, dla nas dwóch wystarczy miejsca. Wprowadź się, Honoratko, choćby dziś – prosiła.

Honorata patrzyła na twarz kobiety. Włosy koloru pieprzu i soli okalały jej niewielką, pokrytą drobnymi zmarszczkami twarz. W spojrzeniu jej łagodnych bladoniebieskich oczu widać byłonadzieję.

– Jesteś mi bliska jak matka, Stefanio – wyznała Honorata.

Po tych słowach zapadło milczenie.

– Czasami cisza potrafi być wymowna – powiedziała starsza pani, przerywając tę magiczną chwilę.

– Tak, czasami cisza potrafi być wymowna – powtórzyła za nią Honorata, westchnęła, wstała i pocałowała Stefanię w czoło.

– Czuję, jakbyś była moja. Jakbyśmy były sobie przeznaczone, dziecko. Widzisz, mam syna, jedynego syna, a jednak… kiedyś… – zawiesiła głos Stefania. – Może dlatego jesteś mi taka bliska. – Spojrzała na Honoratę, wzięła głęboki wdech i powiedziała o tym, co nosiła w sobie od dawna: – Nigdy o tym z nikim nie rozmawiałam. Widzisz, Jarek nie jest moim jedynym dzieckiem. Miałam jeszcze córeczkę, Kalinkę. Piękne imię, prawda? Zmarła we śnie. Nie wiedziałam, co to jest SIDS, nie wiedziałam, że istnieje nagła śmierć łóżeczkowa. SIDS, jakie to obce… – przerwała, westchnęła, a w tym westchnieniu słychać było ukrywany latami ból. – Teraz już wiem. Kalinka miała cztery miesiące. To był najgorszy czas w moim życiu. Zamknęłam się na świat, na bliskich, na siebie samą. Nie chciałam żyć, ale i odejść nie tak łatwo. Więc zostałam – ja i wielka wyrwa w duszy i sercu. Są takie dziury, których nie da się zacerować, nie ma takiego ściegu. – Stefania zrobiła głęboki wdech i z energią wypuściła powietrze, jakby chciała odgonić tamto bolesne wspomnienie, i opowiadała dalej: – Nie chciałam więcej dzieci. Nie przeżyłabym tego po raz drugi. A potem pojawił się Jarek. Zwariowałam. Tak, zwariowałam: ze szczęścia i ze strachu. Nie spałam po nocach. Z Janem, ojcem Jarka – uśmiechnęła się lekko, wymawiając imię męża – pełniliśmy dyżury. Wspieraliśmy się. Liczyłam oddechy mojego syna. Przyglądałam mu się dosłownie z każdej strony. Karmiłam, piastowałam. To było szaleństwo. Liczył się tylko on, mój syn. Mój jedyny skarb. A potem, kiedy podrósł, uspokoiłam się i całe to szaleństwo zniknęło. Właśnie wtedy, kiedy przestałam się obsesyjnie bać, kiedy mogłam złapać oddech, zostawił mnie mąż. Odszedł, ot tak, bez uprzedzenia, bez zapowiedzi. Odszedł we śnie. Ironia, prawda? A potem zaczęłam się bać własnego snu. Odganiałam go. Schudłam, zmizerniałam, zdziwaczałam. Potem przyszła depresja, a właściwie nie przyszła, tylko wróciła i zaczęła zbierać żniwo. Bo depresja jest. Można ją podleczyć, ale ona jest. Siedzi sobie przy stoliczku, zajęta swoimi sprawami, ale gdy tylko poczuje dziurę w duszy, mały przeciąg, wyłazi, wchodzi nieproszona z buciorami i drepcze. I wydreptywała ścieżki, całe labirynty. Trudno później z nich zawrócić. Czasami się tam zostaje na zawsze. – Stefania ściszyła głos. – No bo jeśli się kogoś wyprasza, choćby lekami czy rozmową z terapeutą, to taki gość chyba w ogóle nie powinien się czuć zapraszany, prawda? – zapytała i nie czekając na komentarz, kontynuowała swoją spowiedź: – Tak więc został mi Jarek i miejsce w sercu dla mojej kruszynki, Kalinki. Jarek dorósł, wykształcił się i wyjechał. Dzieli nas wielka odległość, jak stąd do Ameryki, jak to mówią. Teraz potrafię z tego żartować, ale początki były bolesne. Przeprowadził się, kiedy byłam jeszcze zdrowa. Wyjechał na stypendium, potem dostał tam dobrą posadę, a teraz robi karierę. Był młody, zdolny i cholernie ambitny, poświęcał czas na wspinanie się po kolejnych szczeblach. Kiedy przylatywał do Polski, spędzał ze mną każdą sekundę, ale potem wracał. I wraca do dziś. Wzywa go amerykański sen. Wierz mi, dziecko, wolałabym, żeby zamiast tego snu dał mi wnuki. Ale wiem, że moje pragnienia pozostają moimi pragnieniami. Syn widzi tylko pracę i kocha to, co robi. A praca kocha jego i pochłonęła go bez reszty. Więc przestałam marzyć, że kiedykolwiek po pokojach tego domu będą biegać i tupać stópki małego Kacperka albo Kasi. Wyjechał, zostawiał mnie, ale nie mam o to żalu. W końcu nie był, nie jest i nie będzie moją własnością. Każdy ma prawo żyć po swojemu. Żyć swoim życiem. Dzieci są jak ptaki. Kiedy dorastają, zakładają swoje gniazda. Nigdy nie należałam do grona matek, których dzieci musiały spełniać ich niezrealizowane marzenia i ambicje. Mój Jaruś żył swoimi pasjami. A ja zawsze go w tym wspierałam. Kiedy tylko przyszedł na świat, wyszeptałam mu do ucha: „Kocham cię, mój skarbie. Jesteś taki piękny i już dziś chce mi się płakać na samą myśl, że kiedyś pofruniesz w świat, ale pozwolę ci na to”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak prorocze będą to słowa. Kiedy wyjechał za wielką wodę i zakorzenił się tam na dobre, przypomniałam je sobie. Jarek wiedział, że choć jego najwspanialsza pod słońcem mama tęskni, to nigdy, przenigdy nie zabroni być szczęśliwym swojemu dziecku. Tak oto żyjemy, oddzieleni tysiącami kilometrów. Moje serce jest z nim, a właściwie połowa serca. Ta druga jest tu, z tobą – zwróciła się do Honoraty. – Jesteś moją spowiedniczką – dodała i posłała jej jeden z najsłodszych uśmiechów. – Zrobisz herbatki? – zapytała. – Trzeba uzupełnić płyny, oddałyśmy honorowo wiadro łez.

Honorata parzyła herbatę i oszołomiona wyznaniem podopiecznej zastanawiała się, dlaczego syn nie zabrał matki do siebie. Nieświadomie powiedziała na głos:

– I całe szczęście. Ominęłoby mnie tyle miłości.

Z pokoju dobiegł głos Stefanii:

– Co tam mówisz, Honoratko?

– Nic, nic, zaraz będę…

***

Honorata nalewała herbatę, a Stefania obserwowała, jak ciepły płyn o słomkowym kolorze wypełnia po brzegi jej ulubione filiżanki.

– Jaśminowa? – zapytała.

– Tak, jaśminowa – przytaknęła Honorata i uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała, którą herbatkę Stefania lubi najbardziej. – Stefanio… – zaczęła i zrobiła pauzę. Miała o to nie pytać, ale ponieważ nie dawało jej to spokoju, dokończyła: – Czy nigdy nie chciałaś jechać do syna?

Stefania, nie odrywając wzroku od filiżanki, odpowiedziała spokojnie:

– Widzisz, kochana, pomimo odległości Jarek dba o mnie, przesyła pieniądze na życie, a teraz, kiedy zaniemogłam, także na dobrą opiekę. Wiele razy prosił, żebym z nim zamieszkała. On nie chciał i nie mógł żyć tu, ja nie chciałam lecieć i żyć tam. C’est la vie, kochana, takie jest życie. Stara prawda mówi, że człowiek jest jak drzewo, a starych drzew się nie przesadza. No a teraz, kiedy mam ciebie, mogę spokojnie umierać.

– No nie! To było zbyteczne. – Honorata ofuknęła Stefanię.

– Dlaczego? – zapytała w taki sposób, że Honorata gotowa była pomyśleć, że śmierć to dobra przyjaciółka starszej pani. – Przecież wiadomo, że śmierć jest nieodłączną częścią życia. Tak, dziecko – westchnęła ciężko – bo jak mówią filozofowie, „śmierć to skutek uboczny życia”. A tak naprawdę nie trzeba tu wielkiej filozofii, bo to naturalne, że śmierć i życie w jednej parze idą, i „kiedy powołujemy nowe życie, wraz nim zapraszamy śmierć”. Ale nie martw się – spuentowała, widząc minę dziewczyny. – Nigdzie się nie wybieram. Na razie. Chciałam tylko powiedzieć, że przy tobie czuję się spokojnie, moja kochana.

Honorata spojrzała w stronę kobiety i pogroziła jej palcem.

– Cieszę się, ale wystraszyła mnie pani. Na pewno wszystko dobrze?

– Jak najlepiej, kochana, jak najlepiej.

***

Słowa pani Stefanii nie dawały Honoracie spokoju. Cała ta rozprawa o śmierci spowodowała, że stała się bardziej czujna. Chuchała na nią, dmuchała. Cieszyła się, że miała gdzie zacumować. Że nie musiała dryfować po morzu życia i czekać, aż ono rzuci ją na jakiś ląd. Jej ląd był tu, u najwspanialszej kobiety pod słońcem. Kiedy zatem skończyła osiemnasty rok życia, wkroczyła w dorosłość w bezpieczną przystań i zamieszkała w niewielkim domku Stefanii. Były sobie potrzebne.

Słowa, które usłyszała: „No, a teraz, kiedy mam ciebie, mogę spokojnie umierać”, za nic nie chciały się ulotnić, wybrzmiewały w uszach, nie dając spokoju. A co najgorsze, wydawały się jej coraz bardziej rzeczywiste.

Starsza pani z dnia na dzień mizerniała i opadała z sił. Na nic się zdały uśmiechy. Honorata wiedziała, czuła, że to tylko gra, że pod maską uśmiechu kryje się coś zupełnie innego. Znała Stefanię zbyt dobrze. Przeczuwała, że gdzieś za drzwiami czai się ta, której powitanie oznacza pożegnanie. I kiedy podasz jej rękę, nie ma odwrotu. Na każde „wszystko jest dobrze” Honorata przełykała łzy.

– Nie rób rabanu, nie ma co ściągać Jarka, to chwilowa słabość – wzdychała Stefania.

Ale kiedy Honorata zobaczyła ją nad albumem ze zdjęciami, jak całuje fotografię syna i jak przyciska ją do serca, mówiąc przez łzy: „Jareczku, synku mój, gdybyś tu był…” – nie wytrzymała.

***

Samolot leciał już kilka godzin. Jarek siedział z zamkniętymi oczami i przywoływał w pamięci wszystkie obrazy, kiedy był z matką. Analizował swoje życie. Przetrawiał to, co zrobił, jakie decyzje podjął. Brał się za bary z własnym sumieniem. Zastanawiał się, dlaczego przez te wszystkie lata nie mógł spać spokojnie. Podobno „najlepszą poduszką do snu jest czyste sumienie”1.Jego nie było czyste. Mógł zostać, robić karierę w kraju. Mógł też się uprzeć, żeby mama pojechała z nim. Dlaczego był takim egoistą? Poświęciła mu całe życie. Zawsze i wszędzie był pierwszy, przed nią. Właśnie w tej chwili miał ogromną ochotę napić się drinka. Zagłuszyć wyrzuty, wysłać je w rozległe stepy akermańskie. Jak dobrze, że Honorata zachowała zdrowy rozsądek i zadzwoniła do niego. Nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby mama odeszła, a jego nie byłoby przy jej boku. To ona była przy nim zawsze. Stała za nim murem, niezmiennie. Pierwsze pocałunki złożone na jego rozbitych kolanach, łatanie pękniętego serca. „Leć, spełniaj swoje marzenia”. „Czy to jest najważniejsze, mamo?”. „Tak, synu, ty jesteś najważniejszy. Idź za marzeniami”.

1 Marek Hłasko: „Czyste sumienie jest najlepszą poduszką do spania” (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).