Wszystkie moje domy - Grażyna Jagielska - ebook + książka

Wszystkie moje domy ebook

Grażyna Jagielska

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy mąż, oblatywacz samolotów, przechodzi na emeryturę, a drugie i ostatnie dziecko opuszcza rodzinne gniazdo, jej dotychczasowy, choć niełatwy, świat się rozpada. Musi ustalić plan nowego życia. Postanawia zacząć od znalezienia nowego domu, który stanie się bezpieczną przystanią i pomoże jej i mężowi nauczyć się żyć w zmienionej rzeczywistości.

Grażyna Jagielska (ur. 1962) – z wykształcenia dziennikarka, z zamiłowania podróżniczka, z zawodu pisarka i tłumaczka. Autorka powieści (Korespondent, Fastryga, Płaskuda), przekładów, m.in. J.G. Ballarda, Fay Weldon, Joanny Trollope oraz głośnych wspomnień: Miłość z kamienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 203

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grażyna Jagielska

WSZYSTKIE MOJE DOMY

Copyright © Grażyna Jagielska, MMXXI

Wydanie I

Warszawa, MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dom pierwszy

Odchodząc z domu, zabrał, ile zdołał: świadectwo maturalne, płyty ojca i cały sok pomarańczowy z lodówki. Patrzyłam, jak Nie Taki Znów Mały idzie do furtki, obarczony rekwizytami dzieciństwa, które do niczego już mu się nie przydadzą, może z wyjątkiem soku pomarańczowego, a które będzie wlókł za sobą latami. Gitara już teraz obijała mu się o nogi. Pomyślałam: odprowadzam wzrokiem tego, który zwraca mi wolność. Szkoda, że nie jestem pewna, czy on naprawdę znika. Zamknął furtkę, a ja odczekałam dobrą chwilę, by się upewnić, że nie wróci po drobne na autobus, meble z dziecinnego albo kawałek tego zagrabionego przez nas dzieciństwa, które chciałby sobie wpakować do plecaka. Przeczekałam w myślach to, jak wraca, wali pięściami w drzwi: „Sukinsyny, ja jeszcze nie skończyłem!”, po czym wolno weszłam na schody.

Nie spieszyło mi się. Byłam sama w domu i miałam teraz mnóstwo czasu na wszystko, więcej niż kiedykolwiek. Byłam prawie wolna: pierwszy syn mieszkał za granicą, oddzielony ode mnie sporym kawałkiem wody, drugi próbował wejść do autobusu z dwoma plecakami, gitarą i otwartym sokiem pomarańczowym.

Dzieci się wyprowadziły, mąż przestał stanowić zagrożenie – przez większość czasu siedział przed domem i obserwował maszyny schodzące do lądowania – przecież mieszkaliśmy pod korytarzem powietrznym. Steve, pomocnik męża w sprawach jego zdrowia psychicznego, twierdził wprawdzie, że to dopiero początek i można się spodziewać pogorszenia; piloci ciężko przechodzą emeryturę, ciężej nawet niż marynarze. „Po utracie otwartych, pustych przestrzeni zdradza tęsknotę za tym, co w życiu człowieka bezkresne i niezgłębione”. Tyle było wiadomo o Witku. Co mogłam powiedzieć o sobie? Niczego w życiu tak się nie boję, jak tego, co bezkresne i niezgłębione, ale nie ustaję w poszukiwaniach. I to by było na tyle.

Idąc po schodach, powolutku ustalałam plan pierwszego dnia nowego życia. Ileż filmów rozpoczyna się właśnie od takiego momentu, myślałam, idąc po schodach. Chwila zawieszona między dwiema epokami, chwila pustki, której ludzie z jakiegoś powodu nie potrafią wypełnić, więc wypełnia się sama, bo natura nie znosi próżni w sposób niekontrolowany i groźny. Ja mogłam obrębić zazdrostki w kuchni, pomalować szopę ogrodową, która dopraszała się remontu od lat, od lat!, dwa razy środkiem ochrony drewna. Mogłam wyprać to wszystko, co ostatnie dziecko zostawiło w domu, wyprać to, co czekało swojej kolejki od czasu mojego zamążpójścia: obrusy po babci, narzuty z gościnnego. Wyprać dywan w holu. Wyprać pościel po zimowaniu w bieliźniarce, podlać sadzonki pod szopą na narzędzia, rozebrać szopę na narzędzia i wetknąć w bęben pralki. A potem zabrać się do poszukiwań. Tego nie można robić wszędzie. Do tego trzeba mieć przestrzeń. Trzeba mieć wolną głowę, rozległe biurko. A może przede wszystkim czystą kuchnię, bez kręcących się po niej facetów, którzy ciągle czegoś chcą. Tylko coś by zjedli. Mieć w głowie zupełną ciszę, a może przede wszystkim zupełnie pusty dom.

Nucąc, szłam w stronę sypialni.

Trzasnęły drzwi tarasowe u sąsiadów.

Zajrzałam do łazienki, odkręciłam wodę w kranie. Postałam chwilę przy umywalce, zastanawiając się, po co to robię i dlaczego okres próżni między epokami tak łatwo sprowadza ludzi na manowce. Możliwe, żeby był jedyną szansą ucieczki?

Zakręciłam wodę i, nucąc, weszłam do sypialni.

Wiatr poruszał koronkową firanką, cienie kołysały się na ścianach rytmicznie i ospale. Piękny wiosenny dzień. Zdjęłam poszwę z kołdry, prześcieradło z materaca i ochraniacz na materac. Zamierzałam zrobić pranie. Pod materacem od strony Witka leżało małe niebieskie coś...

Sąsiadka za oknem zawołała: „Halo?”.

Hm, pomyślałam, przyglądając się znalezisku. Nie ustaję w poszukiwaniach, ale tego nie chciałam znaleźć.

Stojąc nad małym, z pozoru nieszkodliwym pudełkiem rothmansów, których w ogóle nie powinno być w domu od lat, myślałam o różnych sprawach. Witkowi zapach pościeli suszonej na wietrze kojarzył się z Bożym Narodzeniem. Choinka, światełka, dzieci przy wigilijnym stole, w telewizji ktoś mówi: barszcz Winiary na święta. Obrusy łopoczą na wietrze, to już wiosna, w telewizji dzieci biegną ze święconką, bielsze nie będzie. Ale te dzieci z reklam dorosły; jedno mieszkało z żoną za granicą, drugie próbowało przewieźć autobusem resztki swojego dzieciństwa, sok pomarańczowy wylewał mu się na spodnie.

Ostrzejszy powiew wydął firankę, koronkowe cienie wzbiły się na łóżko i opadły. Nad domem przeleciał samolot, rozrywając niebo na strzępy, sąsiadka zawołała: „Halo, halo, jest tam kto?”.

Zrozumiałam, że nie lubię sąsiadki. Była zrównoważoną, kompetentną osobą w średnim wieku i na pewno wiedziała, co kłamliwy mąż chowa po kątach, choć przysięgał, że tego nie robi, i nie zdziwiłabym się, gdyby potrafiła powiedzieć, z czego jest małe niebieskie. Zazdrościłam jej boleśnie i urągliwie. Wiedziała, co się z czego bierze, mądrala jedna, jak ważne w życiu są rutynowe czynności, rocznice i święta Bożego Narodzenia, i niewykluczone, że było dla niej zupełnie jasne to, co dla mnie pozostawało zupełną tajemnicą, co będzie z nami dalej, kiedy Witek wróci do domu i zjemy już te bakłażany, których nigdy nie przyrządzałam z uwagi na dzieci, a potem powiem mu, ile kilogramów ziemniaków obrałam przez ostatnie dwadzieścia pięć lat. Czekałam z tą wiadomością na specjalną okazję.

Stałam w sypialni i rozmyślałam o tym, jak dziwne jest życie, nie można ręczyć nawet za to, co człowiekowi przyjdzie do głowy na widok małego niebieskiego albo nigdy niedomalowanej szopy ogrodowej.

Zdjęłam kapę z oparcia łóżka i rozłożyłam ją równo na podłodze. Ładnie się prezentowała na tle jasnego lakierowanego parkietu, może nawet lepiej niż na łóżku. Zawsze cieszyło mnie to połączenie jasnego drewna z ciepłym, głębokim odcieniem czerwonego wina, który zachęcał, by się na nim położyć od razu. Odsunęłam od siebie tę myśl; na to będzie czas później.

– Halo, ha-loo – zawołała sąsiadka.

Miała dla mnie nasiona cynii, które hodowała w szklarni. Umówiłyśmy się, że mi je przyniesie po południu.

Likwidując życie, zawsze żałuje się spraw nieistotnych, drobnostki próbują zatrzymać człowieka na miejscu, połysk drewna albo to, że zbliża się termin siania słoneczników. Sieje się słoneczniki albo odbiera się nasiona cynii od sąsiadki, spuszcza małe niebieskie w toalecie albo przestaje liczyć samoloty rozrywające niebo nad głową. Nie było tego w planie na ten dzień, ale pomyślałam, że warto by zabić sąsiadkę. A potem położyć ją na tej kapie w czerwone róże, zobaczyć, jak się komponuje.

– Przyjść później? – zawołała sąsiadka zza płotu.

Była to naprawdę miła kobieta, która idealnie prowadziła dom i nigdy by mi nie darowała tego, do czego zamierzałam użyć kapy. Powiedziałaby, że przecież można to załatwić jakoś inaczej, jeżeli ktoś już koniecznie musi, bardziej metodycznie i bez takiej ostentacji; po dobrej gospodyni nie widać, że ma ochotę podpalić dom i zatańczyć na zgliszczach. Być może nauczyłaby mnie nawet, jak się przeprowadza taką likwidację, zdziera wszystko do gołego, szukając pierwszej zdrowej warstwy.

Gdzie jest nasza pierwsza zdrowa warstwa, zastanowiłam się, podśpiewywałam sobie cicho. I co będę musiała zabić, żeby się do niej dostać?

Ruszyłam przez dom, oglądając świeżym, gospodarskim okiem to, co zgromadziliśmy. Mieliśmy osiem stołów. Policzyłam lampy. Ta potworna, irracjonalna mnogość nie rzucała się w oczy, dopóki ostatnie dziecko było w domu, jakby Nie Taki Znów Młody uzasadniał ją samym faktem swojego istnienia, nie wychodząc nawet z pokoju nad garażem. Trzeba było jego odejścia i małego niebieskiego, żeby obraz tego, co posiadamy, odsłonił się przede mną w całej grozie ośmiu stołów. Sprawę pogarszały cztery holenderskie donice z motywem pasterskim stojące w salonie – dzieci trzymały w nich przestarzałe telefony komórkowe. Musiałam to wszystko kiedyś kupić, nie było sensu przypisywać winy Witkowi. Wzbijanie się w powietrze i sprawdzanie, czy spadnie, pochłaniało go bez reszty, jakby razem z miesięczną wypłatą otrzymywał certyfikat własnego istnienia, ważny na kolejny miesiąc. Mało prawdopodobne, by w międzyczasie kupił holenderską donicę w pasterki, co najwyżej wrzuciłby do niej stary telefon komórkowy.

Otworzyłam kolejne drzwi. Gabinet. Półki z książkami, dwa biurka, stosy gazet, uschnięte paprotki w oknie, kolejne pasterki. Stara olivetti stała tam, gdzie widziałam ją po raz ostatni, czekała pod warstwą tego, co się na niej nagromadziło przez lata. Szpargały, stare rachunki, zawiadomienia, programy teatralne…

– Jest tam kto? – zawołała sąsiadka zachęcająco.

Mruknęłam coś cicho i ostrzegawczo, niedźwiedzica, której jakiś głupek przeszkadza mościć legowisko na zimę, wiadomo, że to się dla niego źle skończy.

Wyciągnęłam maszynę spod tego, co ją przygniotło, ważyła dobre trzy kilogramy. Wróciłam z nią do sypialni. Starannie owinęłam kapą pościel, poduszki i ochraniacz na materac, wyniosłam na korytarz i przerzuciłam przez poręcz antresoli. W gabinecie wyjęłam szuflady z obu naszych biurek, moje było nieużywane od lat, od lat!, wytrząsnęłam ich zawartość w ślad za pościelą. Zastanowiłam się, czy w ten sam sposób nie usunąć książek z obu ścian, ale uznałam, że dom bez nich nie będzie się dobrze prezentował. Książki dawały tyle ciepła. Stolarz, do którego zadzwoniłam w sprawie rozbiórki szopy ogrodowej, nie chciał przyjść od razu, więc załatwiłam to sama, nie wychodząc nawet z gabinetu. Trudno, człowiek musi sobie radzić… Szopa rozleciała się z hukiem, płosząc wróble – musiałam podłożyć jej coś wybuchowego. Trochę nieekologicznie, pomyślałam, narobiło się sporo dymu. Więc może inaczej… Porąbać i w otwór pieca? Witek zawsze mówił, że trzeba palić suchym drewnem. „Nie pal mokrym, bo sadza odkłada się w kominie”. Szopa spaliła się ładnie, nigdzie się nie odkładając. „Widzisz, kochanie? Wcale nie palę mokrym, palę suchym”. Przez chwilę nasłuchiwałam szumu narastającego od zachodu: mieszkaliśmy pod korytarzem powietrznym. Dźwięk był jeszcze daleki. Przez poręcz antresoli przerzuciłam pościel z dziecięcego pokoju, worek z pluszakami, kartony z zeszytami szkolnymi. Zadzwoniłam po kontener na śmieci.

– Już jeeestem – zaśpiewała sąsiadka spod drzwi wejściowych.

A więc dziecko znów nie zatrzasnęło furtki, zamek odskakiwał, jeżeli nie zrobiło się tego porządnie. A ile razy powtarzałam: „Tylko zamknij furtkę, proszę”.

Daleki szum już dawno zmienił się w pomruk, powoli przechodził w grzmot rozrywający niebo nad domem. Jedenasta piętnaście, ustaliłam. Transportowiec z Gdańska. Niebieski pasek na skrzydle, wypuszczone podwozie.

– Halo, halo, ha-lo?

Wyszłam na ganek i zabiłam sąsiadkę, najdokładniej jak potrafiłam, nie niszcząc cynii. Boeinga zdjęłam przy okazji – rozleciał się jeszcze lepiej niż szopa ogrodowa, zastanowiłam się nawet, czy nie wetknąć go w otwór pieca. W sumie nie przeszkadzał mi bardziej niż inne samoloty, które opuszczały się nad domem. Ale w życiu każdego człowieka przychodzi taka chwila, kiedy musi zrobić coś dla siebie, nawet jeśli potem trudno mu się z tego wytłumaczyć najbliższym. Z kuli ognia wyłoniły się srebrzyste kawałki skrzydła, trwały w zawieszeniu, nim runęły na ziemię, zasypując kawałkami metalu ogród, trawnik przed domem i ścieżkę do furtki. Pomyślałam: bałagan, a świeżo koszone. I tyle razy prosiłam, żeby zadzwonić po kogoś, kto zabierze metalowe graty z garażu: dwie stare lodówki, pralki i grill ogrodowy.

Kupca na dom znalazłam w trzy dni. Panował zastój na rynku, ale dom był naprawdę w porządku i wystawiłam go po bardzo przystępnej cenie z uwagi na hałasy samolotowe.

Kiedy trzy dni później Witek wrócił ze zjazdu byłych oblatywaczy, nie miał domu, mebli, ostatniego dziecka i płyt kompaktowych. Rozmroziłam również lodówkę.

– Chodzi o to, że zrezygnowałaś dla mnie z pracy? – zapytał dość spokojnie.

Od dawna wiedział, że kiedyś przyjdzie mu zapłacić za to, co mi zrobił w trakcie naszego pożycia – zrobił ze mnie gospodynię domową. Należała mi się rekompensata, choćby w formie pozbawienia go wszystkiego, co kochał.

– No co ty… – Uśmiechnęłam się uspokajająco. Pod pachą dźwigałam starą maszynę do pisania. – To nasze dawne sprawy, jesteśmy rozliczeni.

Teraz, kiedy ostatnie dziecko odeszło z domu i umilkły nawet echa dramaturgii naszego życia, należało wypełnić je czymś nowym. Powiedziałam mu o tej nowej treści, nad którą myślałam, kiedy był na zlocie oblatywaczy. Uważam, że czas się ruszyć, coś zrobić z naszym życiem. Niemożliwe, żeby nie było w nim nic poza tym, co zgromadziliśmy i co udało mi się urodzić, poza gotowaniem i samolotami lądującymi za domem, trzeba to po prostu znaleźć. Na pewno nie ma tego tutaj.

Odwrócił się i pobiegł na piętro sprawdzić, czy górę sprzedałam razem z dołem. Był nieuleczalnym optymistą i wierzył w korzystne rozwiązania. Słyszałam, jak biega od pokoju do pokoju w poszukiwaniu tej lepszej wersji wydarzeń. Usiadłam na schodach i czekałam, aż skończy. No trudno, mój drogi, ludzie sprzedają domy, na tym polega rynek nieruchomości i w ogóle rozwój, gdybyśmy od czasu do czasu tego nie robili, gospodarka by ucierpiała. Postanowiłam, że mu to powiem, jak zejdzie. Możliwe zresztą, że na jego miejscu też dostrzegałabym przede wszystkim minusy nowej sytuacji. Wraca ze zjazdu, myśli, że weźmie prysznic, zrobi sobie drinka, obejrzy mecz w telewizji… Telewizor oddałam złomiarzowi.

Czekałam na dole, aż sobie wszystko obejrzy.

Mimo że zawód, który wykonywał przez dwadzieścia lat, cechowała duża ruchliwość, była to ruchliwość pozorna. W rzeczywistości Witek był typem osiadłym i nie lubił wielkich zmian. Lubił uporządkowany tryb życia, lubił rutynę i powtarzalność spraw, dzieci i znajome przedmioty, swój dom i swoją szopę ogrodową. Zrobiło mi się go żal, bo miał człowiek pecha. Ciężko sobie zapracował na ten spokój, który właśnie mi się sprzykrzył, jaka szkoda. Poszłam na górę, żeby go pocieszyć. Był w sypialni i szukał w szafach garderoby, którą częściowo spakowałam, częściowo wywiozłam do pojemników przy supermarkecie.

– Ale dlaczego, dlaczego?

Zastanawiałam się, jak mu to dobrze wytłumaczyć.

– Pamiętasz, jak szczepiliśmy dzieci? – zapytałam z nadzieją, że to do niego przemówi, zawsze kochał nasze dzieci. – Na odrę albo ospę wietrzną? Na tężec? – dodałam, ponieważ mrugał bezradnie powiekami. – Bały się, ale wiedzieliśmy, że musimy to zrobić. A dlaczego?

Doskonale wiedziałam, co teraz myśli. Podejrzewał, że zwariowałam, a to się nie zgadzało z jego poglądem na podział ról w rodzinie. Z domu wyniósł przekonanie, że kobieta w związku, nawet jeżeli ma w życiu jakiś problem, rozprawia się z nim sprawnie i bezwzględnie i nie rzutuje to na przygotowania do obiadu.

– Nie było mnie tylko sześć dni, a ty zwariowałaś specjalnie! – Przyjrzał się temu, co dźwigałam pod pachą. – I po co nosisz ze sobą tego grata? Klawisze się z niego sypią…

Milczałam, wiedząc, że to najbardziej go zirytuje. Wolał otwartą kłótnię.

– Chodzi o te dwadzieścia dwa loty próbne? – Czepiał się zemsty, bo była dla niego bardziej zrozumiała, wszyscy w jego rodzinie byli pamiętliwi. W wolnej chwili postanowiłam zastanowić się nad tym, czy nie ma racji.

– Nie chodzi o pracę, tylko o szczepienia dzieci. – Nadal uważałam, że to dobry przykład, taki macierzyński; w macierzyństwie orientowałam się dość dobrze. – Nie robiliśmy tego za karę, tylko dla ich dobra, chociaż płakały i mówiły, że nie chcą, pamiętasz? Teraz chodzi o to samo.

– Chodzi o to, że za rzadko bywałem w domu? Już ci to tłumaczyłem: tak utrzymywałem ciebie i dzieci.

Zamknęłam oczy i zobaczyłam te sto lat samotności, zawsze ukazywały mi się wyraźnie, prawie równie wyraźnie, jak te pięćset kilo obranych ziemniaków. Nigdy nie chciałam, żeby mnie w ten sposób utrzymywano. Przez moment nawet mnie kusiło, żeby poświęcić kilka chwil na zastanowienie się, co kiedyś robiłam zawodowo, ale ten moment szybko minął i nie pociągnął za sobą żadnych skutków.

– Mścisz się za to, że musiałaś zrezygnować z pracy?

Wzruszyłam ramionami. Z maszyny odpadły jeszcze dwa klawisze.

– Co się z tobą stało? – Witek patrzył na mnie z bolesnym niedowierzaniem. – Jaki mogłaś mieć powód, żeby w dwa dni, bez mojej wiedzy, sprzedać wszystko? Dom, meble, i gdzie jest moja szopa ogrodowa?!

Z tych trzech pytań potrafiłam odpowiedzieć na dwa.

– Nie wiedziałam, od czego jest plama na materacu. – Zdawałam sobie sprawę, że tym ostatecznie namieszam mu w głowie, ale postanowiłam trzymać się prawdy. – I transportowiec znowu leciał na skróty.

Przez chwilę sądziłam, że przeholowałam. Ramiona mu opadły i zaczęła mu drgać lewa powieka, zupełnie jak mojemu ojcu tuż przed wylewem. Przestraszyłam się, że zacznie zgrzytać zębami, miał słabe zęby. Potrafił złamać trzonowy, jedząc gruszkę.

– Sprzedałaś mój dom, bo przeleciał nad nim samolot?

– Już nie lubię samolotów – przyznałam. – Możliwe, że przez dwadzieścia dwa loty próbne. A dom, jeżeli mamy trzymać się faktów, był mój.

Wiedziałam, że o tym nie pamięta, takie szczegóły wypadały mu z pamięci, chciałam jednak wyjaśnić pewne rzeczy do końca. Dom dostałam w spadku jeszcze przed naszym ślubem i wniosłam mu w wianie. I, pomyślałam, to by było na tyle. Potem mój wkład w małżeństwo ograniczył się do urodzenia dwójki dzieci, wydania prawie wszystkiego, co zarobił, obrania trzech ton ziemniaków i likwidacji szopy ogrodowej. Policzyłam również samoloty.

– A kiedy prosiłam, żebyś wymalował szopę, powiedziałeś, że rok jeszcze wytrzyma. Nie lubię sąsiadki i nie wiem, co zrobić na kolację. I czy wiesz, że obrałam czterysta dwadzieścia kilogramów ziemniaków?

Nie wytrzymywał tempa, w jakim odsłaniam zgliszcza naszego życia. Zawsze podejrzewałam, że jak na oblatywacza wojskowego ma słabą konstrukcję psychiczną i tylko sprytnie udaje twardziela. A nie powiedziałam mu jeszcze, że przestałam go kochać przy małym niebieskim. I co my teraz zrobimy, ukochany? Za pieniądze ze sprzedaży domu kupiłam przyczepę kempingową z sofą, którą w razie potrzeby da się przemienić w stół. Takie dwa w jednym. Zawsze mówiłeś, że trzeba myśleć ekonomicznie. Nabytek stoi w garażu.

Zapadła cisza i niestety obojgu przyniosła nam ulgę, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że musimy stąd odejść i znaleźć jakieś inne miejsce, jeżeli nie chcemy, żeby się przeciągnęła na resztę naszego życia. Według moich obliczeń zostało nam jeszcze co najmniej dwadzieścia lat – obie nasze rodziny były długowieczne. Zafundujemy sobie podróż życia, obiecałam, więcej niż podróż, to będzie powrót do naszych początków. Odnajdziemy tam wszystko, czego pozbawiły nas dzieci, korytarze powietrzne, hektolitry whisky i te cztery donice holenderskie. Nie pamiętam wprawdzie, co to jest, ale obiecuję ci, że sobie przypomnę. Musi istnieć takie miejsce i na pewno nie jestem tam kimś, kto robi zakupy w galerii handlowej, a potem obiera ziemniaki z zamkniętymi oczami. Kiedyś próbowałam i mi się udało. Bo na razie to koniec, ukochany. Odwaliłam tę całą robotę na darmo, bo miłość się skończyła, myślę, że przy transportowcu. I powiem ci jeszcze, że to głupie uczucie. Jakbym przez dwadzieścia lat coś budowała w pocie czoła, a przy ostatniej cegle dała sobie spokój.

– Ale będziesz mógł wybrać kierunek, w którym pojedziemy – obiecałam. Zostawiłam tę informację na koniec, bo sądziłam, że się ucieszy.

– Co będę mógł wybrać?

– Zawsze tak dobrze wybierałeś. Kiedy jechaliśmy na wakacje albo kiedy wybierałeś samoloty. Pamiętasz, jak wszyscy stawiali na bryzy, a ty wiedziałeś, że trzeba wybrać herculesy? Zawsze dawałeś radę i tego nikt ci nie odbierze.

– Chodzi o to, że pojechałem na ten zjazd? Nic tam nie piłem…

Za radą przewodnika duchowego pilnowałam, ile pije. Przewodnik uprzedzał, że zacznie pić.

– Samolot się spóźnił. Boże, trzeba było jechać samochodem…

Tknięty nagłą myślą, wybiegł z pokoju. Słyszałam, jak pędzi korytarzem i zbiega po schodach. Potem trzasnęły drzwi wejściowe. Pobiegł sprawdzić, czy w garażu stoi samochód.

Czekałam, siedząc na łóżku. Wiedziałam, że za chwilę wrócimy do kwestii własności domu.

– Dom był twój?! Twój to był betonowy klocek na podpiwniczeniu! Zagrzybione osiemdziesiąt metrów kwadratowych ogrzewane kozą. Za moje pieniądze miałaś willę z ogrodem zimowym. I gdzie są moje płyty! – ryknął. Dopiero teraz dostrzegł wyrwę w specjalnym regale na płyty, wmurowanym w ścianę.

Odwrócił się do mnie plecami, żebym nie widziała, że płacze, usiadł ciężko na łóżku. Zarwały się pod nim szczebelki. A nie powiedziałam mu jeszcze, że znów zamierzam pisać.

Przyczołgałam się na jego stronę łóżka, starając się nie zarwać reszty, i przytuliłam go do siebie.

– Pojedziemy w świat – powiedziałam pocieszająco. – Znajdziemy idealne miejsce, gdzie będziemy szczęśliwi. Może wybudujemy nowy dom. Będziemy zawsze razem i to wcale nie będzie dziwne.

No to pojechaliśmy.

Dom drugi

Według ekonomicznej teorii wyboru racjonalnego człowiek podejmuje decyzje, kierując się rachunkiem zysków i strat. Bardzo dobra teoria, ale znam jeszcze jedną, która mówi, że proste struktury tworzą z czasem struktury o wysokim stopniu złożoności. O kupnie działki na południu miasta zdecydowałam, ponieważ rosły na niej rzędem cztery sosny, a także dlatego, że leżała po przeciwnej stronie miasta, czyli bardzo daleko od północnego korytarza powietrznego. A prosta struktura, jaką była ta pojedyncza decyzja, obrosła w takie konsekwencje i dokładaliśmy do jej złożoności w takim tempie, jakbyśmy chcieli pod nią zagrzebać śmierdzącą rybę. W niedługim czasie uzyskaliśmy taki stopień złożoności, że trudno było ustalić, cośmy zakopali.

I może wszystko byłoby dobrze, gdyby lato nie skończyło się tak szybko, wcześniej niż zwykle, zanim na dobre zadomowiliśmy się na polu przy rampie do wodowania łodzi i zanim zdołałam przekonać Witka do życia powietrzem i miłością w porcie Biały Żagiel. W październiku powierzchnia jeziora zrobiła się zimna i szklista, ściągnięto wszystkie łodzie na ląd, odjechały do ciepłych krajów dwa domki mobilne, które biwakowały obok nas. Pewnego ranka ich właściciele zapakowali cały swój dobytek: namiotową werandę, grill ogrodowy i składany prysznic.

Patrzyłam na to z satysfakcją, ponieważ nie posiadałam ani grilla, ani werandy, a tym bardziej prysznica zasilanego agregatem, i mogłam zacząć myśleć o sobie jak o kimś, kto wyzwolił się z obsesji gromadzenia. Już niedługo całkiem o tym zapomnimy, obiecałam mężczyźnie śpiącemu na sofie, którą dawało się przemienić w stół. „Widzisz, jak dobrze nam idzie? Niedługo pozbędziemy się wszystkiego, co nas skrępowało, czujesz, jak się pozbywamy? Nigdy już nie pozwolę, byśmy dali się usidlić rzeczom. Więc śpij spokojnie, przy mnie nic ci nie zostanie”. Cieszyło mnie również to, że łodzie zwieziono na ląd; w jakiś sposób nawiązywało to do mojego dzieciństwa.

Lubiłam łodzie. Być może kojarzyły mi się z czasami, gdy ojciec zabierał mnie na ryby. Łowiliśmy z pomostu, ponieważ ojciec bał się wody, i nie nakładaliśmy przynęty na haczyk, żeby uniknąć złowienia czegoś żywego. Po prostu siedzieliśmy na pomoście, ojciec zanurzał wędkę w wodzie, mówił, że dzięki temu czuje przynależność do tego krajobrazu, zaczyna rozumieć bieg swojego życia, jaka szkoda, że nie wiedział o tym wcześniej. Patrzyliśmy na wodę, niebo, dzikie kaczki, ojciec mówił, jak odfiletować pstrąga (sklep rybny), na wolnym ogniu udusić kuropatwę (kolega zapalony myśliwy) albo zbudować szklarnię na własne pomidory (poradnik Zrób to sam). Lubił proste życie.

Proste życie nie podobało się Witkowi, nie znałam go od tej strony. Dojrzałość polega między innymi na umiejętności godzenia się z tym, co nieuniknione oraz że partnerstwo wymaga kompromisów i człowiek dojrzały zawiera je, kiedy musi, nawet jeśli idzie mu to jak krew z nosa. Na rampie po raz pierwszy spojrzałam na Witka jak na człowieka jeszcze nieukształtowanego. Moim zdaniem pobyt wśród tataraku i rybackich łodzi powinien mu dawać więcej satysfakcji. Mnie dawał poczucie nowego celu i sporo nadziei na przyszłość. Nareszcie byliśmy wolni i mogliśmy patrzeć na wodę – woda zawsze wydobywała ze mnie to, co najlepsze. Tłumaczyłam Witkowi, dlaczego powinien to docenić i że takie rozległe wodne połacie mają dobroczynne właściwości, obniżają na przykład poziom cholesterolu. Jednak wiedziałam, że to koniec, w dniu, kiedy wrócił z portu i powiedział, że tym razem prawie przymarzł do portowej wygódki w tej cholernej, zapyziałej, chujowej okolicy. Nie rozumie, co się wydarzyło i do czego właściwie zmierzam, słowem – nie rozumie biegu swojego obecnego, chujowego życia. I czy mogłabym mu to wyjaśnić, nie wspominając o obniżaniu cholesterolu. Pracował ciężko całe życie z tą myślą, że kiedyś skorzysta z tego, co nagromadził, i nie rozumie, dlaczego po tym wszystkim załatwia się w klozecie ufundowanym przez starostę.

– Sołtysa – poprawiłam, bo od dzieciństwa lubiłam dokładność, a portowa wygódka mieściła się na terenach wsi. – Starosta jest w powiecie. Na przykład starosta piaseczyński albo giżycki… – ciągnęłam. – Musi być miasto. Nie ma starosty we wsi.

Witek rozejrzał się po wnętrzu przyczepy, chwycił starą olivetti, którą ustawiłam na składanym stole ze sklejki, i cisnął w okno. Maszyna odbiła się od szyby z pleksiglasu i spadła mu na nogę. Chyba w ogóle nie lubił biwakowania, nawet smażenia kiełbasek nad ogniem.

Dyskusja na temat starosty piaseczyńskiego, zwielokrotniona i przeniesiona na inny grunt, trwała pod różną postacią przez resztę zimy spędzonej w hotelu Mrągowia na Mazurach. Przetrwała zimę i ciągnęła się jeszcze wiosną na drodze do Góry Kalwarii, dokąd wyruszyliśmy na poszukiwania działki pod idealny dom.

Skręciłam w zaleską szosę wyłącznie dlatego, że Witek twierdził, że jest zamknięta z powodu remontu trakcji kolejowej. Lasy ciągnęły się po obu stronach drogi. Minęliśmy leśniczówkę z napisem „Lasy chojnowskie” oraz tablicę z wykazem niebezpiecznych zwierząt, potem most nad bagnistym, zasnutym rzęsą rozlewiskiem. Omawialiśmy teraz kwestię rozdziału obowiązków w rodzinie oraz sprawę wykształcenia najmłodszego dziecka, tego, które opuściło dom z sokiem i płytami kompaktowymi, wykorzystując wyjazd ojca na zlot oblatywaczy.

– Musiałam sama podejmować wszystkie decyzje, bo ty nie miałeś na to czasu. Podejmowałam je najlepiej, jak potrafiłam.

– Nie powinien chodzić do prywatnej szkoły, od edukacji jest państwo…

– W państwowej szkole nabawił się nerwicy natręctw.

– Gdzie jest teraz?

Tego nie wiedzieliśmy. Według moich obliczeń gdzieś w Hiszpanii. Zastanawiałam się, w jaki sposób winę za to przypisać Witkowi. Nauka gry na gitarze? Kibicowanie Atletico Madryt?

Dojechałam do zamkniętego przejazdu kolejowego z napisem „Objazd przez Górę Kalwarię, prace remontowe trakcji do odwołania. Za utrudnienia przepraszamy”.

Trzymałam się tematu zarobków, ponieważ na tym polu było najłatwiej o przewagę.

– Ładnych rzeczy się o tobie dowiaduję! Zawsze uważałeś, że pasożytuję w tym związku, jestem pasożytem?

– Nigdy nic podobnego…