Wszystkie chwyty dozwolone - Helen Whitaker - ebook + książka

Wszystkie chwyty dozwolone ebook

Whitaker Helen

0,0

Opis

Dwie matki. Dwie córki. Jedno miejsce w szkole.

Imogen i Lily to przyjaciółki z dawnych lat – razem dorastały, przeżywały nietrafione związki i szalone wieczory. Teraz są matkami i czas zabawy mają za sobą.

Gdy pojawia się miejsce w jednej z prestiżowych szkół podstawowych w dzielnicy, każda z nich pragnie właśnie tam umieścić swoją córkę. Imogen i Lily, podobnie jak inne matki, uciekną się do wszystkiego, by zapewnić dziecku doskonałą edukację – od udawania gorliwych chrześcijanek po sfingowanie rozpadu małżeństwa.

Czy przyjaźń Imogen i Lily przetrwa napięcie?

Czy ich małżeństwa wytrzymają narzuconą presję?

I czy kobiety nie stracą z oczu celu, gdy na scenie pojawi się seksowny wikary?

„Zabawna i szczera”. Dawn O’Porter

„Naprawdę genialna”. Emma Gannon"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

1

5 wrze­śnia 2018, pierw­szy dzień seme­stru, 8.40

Dostęp­nych 30 miejsc.

Lily

Enid wydaje z sie­bie prze­szy­wa­jący dźwięk, przy któ­rym naj­wyż­sza oktawa Céline Dion brzmi jak osią­galna bez trudu.

– Kocha­nie, może sta­nę­ła­byś tutaj? – pro­po­nuję i pro­wa­dzę ją (czy­taj: cią­gnę) pod mur przy furtce na boisko.

Miej­sce ide­alne – ładne czer­wone cegły kon­tra­stują z butel­kową zie­le­nią mun­durka, a sądząc po tym, że jesz­cze inne trzy­latki zostają usta­wione przed murem, ich rodzice też tak uwa­żają. Dla takiego tła z #nofil­ter można stra­cić głowę. Enid wyrywa dłoń z mojej ręki. W tej chwili zie­leń mun­durka uwy­dat­nia pur­purę jej policz­ków. Uczci­wie trzeba przy­znać, że zastrzyk cukru z chru­pek Coco Pops nie pomógł zapa­no­wać nad histe­rią, lecz gdy pierw­szą wer­sję śnia­da­nia – pożywną i zdrową jajecz­nicę z tostem – zrzu­ciła na pod­łogę jakieś cztery minuty po tym, jak Joe zosta­wił ją sie­dzącą jak anio­łek przy stole, zabra­kło mi siły, by prze­ko­ny­wać ją do zje­dze­nia cze­goś zdrow­szego. Przy­naj­mniej dzi­siaj mam takie wytłu­ma­cze­nie.

W tym momen­cie nie mam cier­pli­wo­ści, żeby dys­ku­to­wać o zdję­ciu. Za godzinę muszę się zna­leźć w biu­rze z rapor­tem w dłoni. Jako sumienny rodzic posta­no­wi­łam, że pierw­szego dnia poko­nam krótki dystans dzie­lący nas od szkoły pie­szo (i udo­wod­nię sobie, że jestem dobrym czło­wie­kiem dba­ją­cym o śro­do­wi­sko), i w ten spo­sób wszystko schrza­ni­łam. Do pracy jadę czter­dzie­ści minut, przez co mam dwa­dzie­ścia na to, żeby upchnąć roz­hi­ste­ry­zo­wane maleń­stwo w przed­szkolu, uspo­koić je i strze­lić słodką fotkę, która zapewni mi na Face­bo­oku tyle polu­bień, bym poczuła, że odno­szę suk­cesy rodzi­ciel­skie (dla infor­ma­cji ta liczba polu­bień to sto). Jeden z kucy­ków Enid oklapł, na nowiut­kiej bluzce widać plamę z mleka, a do mnie dociera szloch przy­po­mi­na­jący gda­ka­nie, zazwy­czaj poja­wia­jący się w momen­cie, gdy moja córka idzie spać po inten­syw­nym dniu. Za chwilę zawyje jak Brit­ney w 2007 roku.

– Enid – odzy­wam się i prze­glą­dam w gło­wie listę prze­kupstw.

Wspa­niale. Na podwórku poja­wił się wła­śnie dyrek­tor szkoły pod­sta­wo­wej. Pierw­sza szansa, by wywrzeć dobre wra­że­nie. Facet wygląda na wyro­bio­nego mówcę, cho­ciaż kręci się bez celu i nie prze­ja­wia chęci ode­zwa­nia się. Każdy go igno­ruje i robi sobie sel­fie z dzie­cia­kiem. Widzę, jak Jusna z przy­ko­ściel­nej grupy orga­ni­zu­ją­cej zabawy przy­gła­dza włosy Mo i mówi mu, żeby deli­kat­nie prze­chy­lił główkę w lewo, gdy ona strzela serię zdjęć, a Yasmine zagar­nęła dla Arlo frag­ment muru w ide­al­nym odcie­niu czer­wieni. No jasne. Yasmine, Jusna i ja cho­dzi­ły­śmy na te same zaję­cia dla cię­żar­nych i Yasmine powie­działa mi kie­dyś, że według niej rodzice pozwa­la­jący jeść cze­ko­ladę dzie­ciom przed ukoń­cze­niem trze­ciego roku życia powinni uczęsz­czać na inten­sywne zaję­cia z odży­wia­nia. Ni­gdy się z nią nie zaprzy­jaź­ni­łam.

Dobra, to nie jest występ Rihanny; ktoś musi roz­po­cząć show na sce­nie. Aż do dzi­siaj roz­ko­szo­wa­łam się w pry­wat­nym przed­szkolu godzi­nami od 8.00 do 18.00 oraz tym, że mogłam pod­rzu­cić szybko dzie­ciaka i ucie­kać, ale teraz prze­szli­śmy do przed­szkola przy szkole Świę­tych Pio­tra i Pawła – w ramach roz­po­czę­cia „stra­te­gii umiesz­cze­nia Enid w naj­lep­szej szkole w ran­kingu Ofsted” – i musimy stać się czę­ścią „spo­łecz­no­ści”. Dyrek­tor pró­buje naj­wy­raź­niej zor­ga­ni­zo­wać jakąś uro­czy­stość.

– Panie Brown, czy chciał pan wygło­sić kilka słów?! – wołam do niego.

Ma mniej wię­cej osiem­set lat, dwu­rzę­dowy szary gar­ni­tur i jest łysy, z wyjąt­kiem kępek siwych wło­sów po bokach czaszki. Wzdryga się, jakby usły­szał kogoś, ale nie potra­fił zlo­ka­li­zo­wać głosu.

– Posłu­chaj­cie! Pan Brown wygłosi mowę – oznaj­miam gło­sem naj­lep­szego członka spo­łecz­no­ści, a rów­no­cze­śnie chwy­tam głowę Enid pod pachę z nad­zwy­czajną czu­ło­ścią.

Na podwórku roz­brzmie­wają głosy trzy- i czte­ro­lat­ków syczą­cych „ciii”. Bar­dzo to uro­cze. Przy­po­mi­nam sobie, że te trzy- i czte­ro­latki są naszymi rywa­lami. W przy­szłym roku do pierw­szej klasy zosta­nie przy­jęte trzy­dzie­ścioro dzieci, a pierw­szeń­stwo będą miały te z rejonu. Rok temu mieli po trzy zgło­sze­nia na miej­sce, a jeżeli weź­mie się pod uwagę dzieci, któ­rych star­sze rodzeń­stwo cho­dzi już do szkoły, oraz potom­stwo naj­bar­dziej poboż­nych chrze­ści­jan dosta­jące się z mar­szu, to dostęp­nych miejsc jest jesz­cze mniej.

– Dzień dobry. Z rado­ścią witam nowych przed­szko­la­ków w przed­szkolu Świę­tych Pio­tra i Pawła. Zgod­nie z tra­dy­cją zaczy­namy rok o dzień wcze­śniej, żeby nowe dzieci mogły się u nas zaadap­to­wać. Roz­po­znaję nie­które twa­rze z kościoła…

Wycią­gam głowę tro­chę wyżej. Cho­dzę już do tego kościoła od roku i zostaję po mszy, żeby Enid mogła się poba­wić z dzie­cia­kami. Dobrze by było, żeby nas roz­po­znał.

– Dla wielu z was to dopiero począ­tek przy­gody z naszą pla­cówką. Zacznę od kilku infor­ma­cji z regu­la­minu, a potem się wspól­nie pomo­dlimy…

Boże, zawsze ta cho­lerna modli­twa. Enid już połknęła bak­cyla i dołą­czyła do poli­cji modli­tew­nej. Zasta­na­wiam się, jak sobie radzą inni rodzice, gdy dzieci przy­po­mi­nają im o odma­wia­niu pacie­rza przed snem, a oni się zasta­na­wiają, czy w duchu hipo­kry­zji do nich dołą­czyć, czy też wytłu­ma­czyć, że mamu­sia tylko udaje wiarę w Boga, żeby umie­ścić dziecko w dobrej szkole, lecz nie wolno o tym nikomu powie­dzieć. Wybór jest oczy­wi­sty – tylko idiota podzie­liłby się taką infor­ma­cją z trzy­lat­kiem – co nie ozna­cza, że wyrzuty sumie­nia nie zaci­skają mi codzien­nie żołądka, kiedy udaję o dzie­więć­dzie­siąt pro­cent bar­dziej pobożną, niż jestem w rze­czy­wi­sto­ści.

Nudziarz Brown nawija dalej:

– Jak wielu z was już wie po nie­dziel­nej mszy…

Oczy­wi­ście nas w tym tygo­dniu nie było. Cho­ciaż mie­li­śmy uspra­wie­dli­wie­nie. Odwie­dzi­li­śmy mamę i tatę w Leeds przed począt­kiem roku szkol­nego.

– …wie­lebny Terry prze­cho­dzi na eme­ry­turę z koń­cem mie­siąca, dla­tego chciał­bym sko­rzy­stać z oka­zji i przed­sta­wić wie­leb­nego Willa, który zaj­mie jego miej­sce.

Pan Brown wska­zuje w stronę malut­kich wik­to­riań­skich drzwi w głów­nym budynku przed­szkola. Wyła­nia się zza nich mie­rzący metr osiem­dzie­siąt męż­czy­zna po czter­dzie­stce. Ma przy­pró­szone siwi­zną włosy, zacze­sane do tyłu w stylu idola, czarne dżinsy i bluzę. Cze­kamy, aż sek­sowny tatu­siek się prze­su­nie i wypu­ści nowego wie­leb­nego. W tym momen­cie zauwa­żam kolo­ratkę. To nie jest boski tatu­siek, tylko mąż Boży. Oto wie­lebny Will. Wszy­scy poj­mu­jemy to rów­no­cze­śnie i po podwórku roz­cho­dzi się fala ner­wo­wego mam­ro­ta­nia. Bo to nie jest kościół­kowy przy­stoj­niak w wieku przed­eme­ry­tal­nym gra­jący na gita­rze w Świę­tej Marii co nie­dzielę, w któ­rym każda (ja) się durzy, dzięki czemu w kościele robi się mniej nudno. Wie­lebny jest przy­stojny jak należy. Pod­cho­dzi do pana Browna i deli­kat­nie macha tłum­kowi na powi­ta­nie. Mogę przy­siąc, że mama Avy zachwiała się, gdy się do niej uśmiech­nął, jakby ją poznał. To praw­dziwy Ryan Gosling duchow­nych.

Pan Brown z zaan­ga­żo­wa­niem wygła­sza mowę powi­talną, lecz stra­cił uwagę reszty rodzi­ców uda­ją­cych, że go słu­chają, zarówno kobiet, jak i męż­czyzn. Jeste­śmy zbyt zajęci poże­ra­niem wzro­kiem wie­leb­nego Willa.

– Wraz z począt­kiem nowego roku szkol­nego chciał­bym zachę­cić pań­stwa do poświę­ce­nia czasu na reflek­sję – mówi dyrek­tor. – Pomyślmy o chwili obec­nej, nie spro­wa­dzajmy jej do cze­goś, co należy uwiecz­nić tele­fo­nem. Przy tej oka­zji pozwolę sobie deli­kat­nie przy­po­mnieć, że na tere­nie szkoły obo­wią­zuje zakaz robie­nia zdjęć. Doty­czy to rów­nież placu zabaw.

Dzie­więć­dzie­siąt pro­cent rodzi­ców wsuwa tele­fony do kie­szeni lub torby.

Zer­kam na zega­rek. Muszę ruszać do pracy za czter­na­ście minut. Mam nadzieję, że pan Brown będzie się stresz­czał.

– Tak czę­sto się spie­szymy i myślimy o kolej­nych rze­czach, wymia­nach na aktu­alne modele. Hoł­du­jemy idei, że nowe jest lep­sze, i chcemy natych­miast zaspo­ka­jać potrzeby, czę­sto nie zasta­na­wia­jąc się nad tym, co się dzieje tu i teraz.

Zer­kam na Enid, która oparła się na mnie całym cię­ża­rem i przy­ci­ska prawy pulchny poli­czek do mojego uda. Przy­tu­lam ją moc­niej. Przy­naj­mniej tro­chę się uspo­ko­iła. Może ta okropna mowa wyci­szy ją tak, jak urzą­dze­nie do bia­łego szumu robiło to w porze drzemki, gdy była malutka. Powin­nam nagrać tę prze­mowę, żeby odtwo­rzyć ją dzi­siaj wie­czo­rem przed poło­że­niem dziecka spać.

– Ważne jest, aby pamię­tać, że nie wszystko musi się zmie­niać. Sta­łość może pod­no­sić na duchu, a nie­które rze­czy stają się lep­sze, im dłu­żej się gotują na wol­nym ogniu. Na przy­kład gulasz – rzuca i chi­cho­cze z wła­snego dow­cipu. – Albo miłość.

Pry­cham. Zerka na mnie sto­jąca obok mamuśka. Chyba także z nią cho­dzi­łam na zaję­cia dla cię­żar­nych. Albo na kurs języka migo­wego nie­mow­ląt, sen­so­ryczny lub pio­se­nek. Na któ­ryś z nich. Wszyst­kie te kursy zlały mi się w jedno dłu­gie śpie­wa­nie.

– Uwiel­biam gulasz – szep­czę. – Dyrek­tor to facet z ikrą.

Twarz kobiety się marsz­czy. Spo­dzie­wam się, że się uśmiech­nie, ale zauwa­żam, że jej usta wyra­żają znie­sma­cze­nie. Na szczę­ście roz­lega się aplauz. Pan Brown wresz­cie skoń­czył.

– Witaj­cie w przed­szkolu, dzieci i rodzice!

Tulę Enid raz jesz­cze i uwal­niam z objęć.

– No to zmy­kaj.

– ALE JA NIE CHCĘ! – drze się.

O kurwa. Dzie­więć minut. Potrze­buję pana Browna i jego koją­cego głosu. Patrzę w dal i udaję, że ją igno­ruję. Z wcze­śniej­szego doświad­cze­nia wiem, że próba prze­mó­wie­nia do niej w tym sta­nie tylko pogar­sza sytu­ację; potrze­bu­jemy bodźca, który odwróci uwagę, naj­le­piej sek­sow­nego wie­leb­nego, tyle że on już znik­nął. Zamiast tego ota­czają nas rodzice w mil­cze­niu oce­nia­jący mnie, gdy igno­ruję osza­lałą córkę mio­ta­jącą się na ziemi jak bor­suk w sidłach. Parę osób, w tym Bex miesz­ka­jąca kilka domów od nas, rzuca mi współ­czu­jące spoj­rze­nia, ale gdy Enid orien­tuje się, że ma publikę, wcho­dzi na naj­wyż­szy poziom i na całego udaje, że pła­cze. Już zamie­rzam wycią­gnąć z torebki awa­ryjną paczkę cze­ko­la­do­wych dra­że­tek, lecz zauwa­żam Yasmine marsz­czącą nos, jakby jej dzie­ciak ni­gdy nie wpadł publicz­nie w histe­rię.

Widzę błysk rudych wło­sów prze­kra­cza­ją­cych furtkę. Przy­naj­mniej ktoś przy­szedł póź­niej niż my. No i kry­tyczna twarz Yasmine odwraca się od nas w kie­runku nowo przy­by­łych. O mój Boże, to Imo­gen! Chyba czy­ta­łam na Face­bo­oku, że prze­pro­wa­dza się tutaj z połu­dnio­wego Lon­dynu, ale kiedy spo­ra­dycz­nie dostaję powia­do­mie­nie, że zamie­ściła jakiś wpis, zwy­kle nie poświę­cam mu uwagi. To dziwne, jak szybko można przejść od bli­skiej rela­cji w real­nym życiu do algo­rytmu z por­talu spo­łecz­no­ścio­wego stop­niowo wyma­zu­ją­cego tę osobę z two­jego konta. Nie mia­łam poję­cia o ciąży Imo­gen, do czasu gdy sześć mie­sięcy po przyj­ściu na świat Enid mnó­stwo naszych wspól­nych zna­jo­mych polu­biło jej powia­do­mie­nie o uro­dze­niu dziecka. A było to bli­sko cztery lata temu.

– Lil! – prze­krzy­kuje pomruki, dostrze­gł­szy mnie. A raczej sza­le­jącą Enid.

Zdaje się nie zauwa­żać, że pan Brown zacznie za moment recy­to­wać Zdro­waś Mario i że patrzą na nią zna­cząco inni rodzice, bo cho­ciaż przy­wdziała uni­form matki z klasy śred­niej, czyli pod­wi­nięte dżinsy boy­friendy i bluzę firmy Sel­fish Mother z napi­sem MAMA, wydaje się tak samo udrę­czona jak ja. Dzięki. Bogu. Twarz ma pokrytą pla­mami, bo albo krzy­czała, albo pła­kała, a mała Win­nie – jej minia­tu­rowa kopia z rudymi wło­sami i pie­go­wa­tym noskiem – wygląda tak samo. Serce rośnie. Może zdo­łamy połą­czyć siły i wyrwać się stąd w ciągu pię­ciu minut, jakie mi zostały. Ostrze­gaw­czo kiwam głową w kie­runku dyrek­tora i dociera do niej, że prze­szko­dziła zebra­nym. Z prze­sadną poboż­no­ścią pochyla się do modli­twy. Gdy docie­ramy do „amen”, posyła mi zakło­po­tany uśmiech.

– Ups. Kiep­ski począ­tek – stwier­dza i bez­gło­śnie mówi „prze­pra­szam” do sto­ją­cych naj­bli­żej rodzi­ców.

Odkąd pan Brown zaczął poga­wędki w cztery oczy i nie wodzi już po wszyst­kich soko­lim wzro­kiem, spóź­nie­nie Imo­gen prze­stało im tak prze­szka­dzać. Zabawne.

– Nie mogę uwie­rzyć, że to ty – rzu­cam. – Jak się mie­wasz? I czy przy wyj­ściu z domu prze­ży­wa­łaś taki sam kosz­mar jak ja?

Imo­gen bie­rze mnie w obję­cia. Pach­nie per­fu­mami Daisy Marca Jacobsa, jak daw­niej.

– To nie był naj­lep­szy pora­nek.

– Co ty powiesz? Madame odbiło przy śnia­da­niu i od tam­tej pory sta­ram się zawró­cić nas znad prze­pa­ści. Udało mi się ura­zić jedną z fana­tycz­nych „eko­lo­żek” żar­tem na temat dyrek­tora. Dzięki Bogu nie powie­dzia­łam jej, że jedyną rze­czą, która nie pozwoli Enid przejść na poziom histe­rii god­nej Arma­ge­donu, jest obiet­nica, że po zaję­ciach zabiorę swoją dużą dziew­czynkę na her­batkę do McDo­nalda.

Imo­gen niby się uśmie­cha. Tyle że patrzy na mnie tak, jak Louis The­roux mógłby patrzeć na gło­si­ciela wyż­szo­ści rasy bia­łej w jed­nym ze swo­ich fil­mów doku­men­tal­nych, ze sto­ic­kim współ­czu­ciem i kon­tro­lo­wa­nym powstrzy­my­wa­niem się od osądu. Balon rado­ści, która mnie wypeł­niła na jej widok, lekko fla­czeje. Chyba nie będzie się ze mną nabi­jała z fru­stru­ją­cych aspek­tów rodzi­ciel­stwa ani nie przy­zna, że cała ta akcja z przy­ko­ściel­nym przed­szko­lem to ele­ment gry upra­wia­nej przez nas po to, by dzieci tra­fiły do dobrej pod­sta­wówki – cho­ciaż tak jest w rze­czy­wi­sto­ści.

– Wszystko trwało dłu­żej, bo dener­wuję się na myśl, że mam ją tutaj zosta­wić – wyznaje w końcu. – Że muszę to robić codzien­nie.

– Nie musisz – przy­po­mi­nam jej. – Masz taki obo­wią­zek dopiero za rok. I szcze­rze mówiąc, dla mnie utra­pie­niem jest przej­ście z poprzed­niego przed­szkola do tego, otwar­tego tylko w cza­sie roku szkol­nego i w godzi­nach funk­cjo­no­wa­nia szkoły. Ale jeśli ktoś chce, żeby dzie­ciak został przy­jęty do zerówki za rok, to trzeba tu cho­dzić, prawda? Chwali się tę szkołę za to, że sku­pia uwagę na każ­dym dziecku indy­wi­du­al­nie, buduje jego pew­ność sie­bie, roz­wija talenty i zain­te­re­so­wa­nia, a nie tylko prze­py­cha na linii pro­duk­cyj­nej coraz więk­szej liczby rzą­do­wych testów. Tak na mar­gi­ne­sie, dzie­ciaki naprawdę zali­czają tutaj te testy. Wyniki z egza­minu SAT są zawsze wyso­kie i to jedyna szkoła pod­sta­wowa w gmi­nie, która zapew­nia jede­na­sto­lat­kom przy­ję­cie do naj­bliż­szego gim­na­zjum.

Imo­gen odro­binę przy­myka oczy. Wie dosko­nale, o czym mówię. Obie nauczy­ły­śmy się na pamięć tego samego raportu Ofsted.

– To jed­nak nie zna­czy, że jest łatwo. – Pociąga nosem. – A gdy już zaczę­łam się dener­wo­wać, to ty także, prawda, Win?

Łzy wypeł­niają duże błę­kitne oczy Win­nie, zupeł­nie takie same jak u matki, ale zanim zdążę wywró­cić oczami, Enid wyciąga rękę w stronę dłoni Win­nie i uśmie­cha się nie­śmiało. Niech Bóg bło­go­sławi moje kochane empa­tyczne dziecko. Nie mam poję­cia, skąd ona to bie­rze. Win­nie uśmie­cha się do niej sze­roko i dziew­czynki stoją, trzy­ma­jąc się za ręce i pre­zen­tu­jąc się uro­czo.

Wycią­gam tele­fon, jed­nym okiem wypa­truję pana Browna z jego poli­tyką „żyj chwilą i bez tele­fonu” (ow­szem, wiem, że z pew­nych wzglę­dów doro­śli nie powinni robić zdjęć dzie­cia­kom w całej szkole – ale mimo wszystko…). Coś takiego zapewni mi sto polu­bień, tyle że nie wiem, czy Imo­gen nie będzie miała nic prze­ciwko temu, żebym zamie­ściła zdję­cie z Win­nie.

– A teraz tylko ty, Enid – ryzy­kuję, gdy na­dal się uśmie­cha, i robię fotkę, którą na pewno mogę wyko­rzy­stać.

Córka odsła­nia ząbki w uśmie­chu, a potem nawet pozwala się przy­tu­lić.

– Win­nie będzie w sali Świę­tego Gabriela czy Świę­tego Michała? – pytam Imo­gen nad jej główką.

– Gabriela – odpo­wiada Imo­gen. Zdaje się, że świeża fala łez jest cał­kiem nie­da­leko.

– No to będą razem – infor­muję ją. – Chce­cie sta­nąć w parze, Enid?

Odda­lają się od nas i nagle wyglą­dają na takie malut­kie w roju odzia­nych na zie­lono dzie­cia­ków na placu zabaw. Widzę, że Imo­gen wal­czy z pła­czem. Trzy minuty. Potrze­buję znowu bodźca odwra­ca­ją­cego uwagę, tym razem jej.

– Kiedy się tu prze­pro­wa­dzi­łaś? Tylko mi nie mów, że były­śmy na urlo­pie macie­rzyń­skim w tym samym cza­sie i miej­scu, nie wie­dząc o tym.

– Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się trzy tygo­dnie temu. Wciąż panuje u nas chaos. Zamiesz­ka­li­śmy przy Pal­mer­ston Road. Nie jest to ide­alne miej­sce, ale będziemy je wynaj­mo­wali do czasu, aż znaj­dziemy coś, co można kupić. Bli­żej szkoły. To kosz­mar. Nie­ru­cho­mo­ści sprze­dają się tutaj na pniu, gdy tylko się poja­wią na rynku.

Ależ oczy­wi­ście. Loka­li­za­cja „w rejo­nie”. Próba kupie­nia domu w pro­mie­niu pię­ciu prze­cznic od tego wik­to­riań­skiego budynku przy­po­mina próbę zdo­by­cia bile­tów na festi­wal w Gla­ston­bury. Cho­ciaż wyda­tek jest trzy tysiące razy więk­szy. Myślę o naszym domu, kupio­nym dla­tego, że to było jedyne miej­sce, na jakie mogłam sobie pozwo­lić, zanim sfor­mu­ło­wa­nie „w rejo­nie” przy­szło mi na myśl. Infor­ma­cję, że miesz­kam w dziel­nicy Wal­tham­stow, osoby nie­zo­rien­to­wane w tema­cie kwi­to­wały pyta­niem: „To na końcu linii Vic­to­ria?”, a nie stwier­dze­niem: „W oko­licy jest kilka dobrych szkół”. Cał­ko­wi­cie przy­pad­kowo tra­fi­łam w dzie­siątkę. Ide­al­nie. Nasz dom jest ostat­nim w gra­ni­cach obec­nego rejonu. Powin­ni­śmy się dostać. Ale tylko pod warun­kiem że udo­wod­nimy, iż nasza wiara i war­to­ści chrze­ści­jań­skie bar­dziej zga­dzają się z eto­sem szkoły niż wiara i war­to­ści innych sta­ra­ją­cych się o przy­ję­cie, z któ­rych wszy­scy miesz­kają w rejo­nie i bli­żej niż my.

– Bar­dzo się dener­wuję tą prze­pro­wadzką – odzywa się Imo­gen. – Zosta­wi­łam zaprzy­jaź­nione mamy w Ber­mond­sey. Masz szczę­ście. Pew­nie znasz wszyst­kich rodzi­ców.

– Nie­któ­rych.

Odpy­cham wspo­mnie­nie urlopu macie­rzyń­skiego, dwu­na­stu nie­ma­ją­cych końca mie­sięcy, pod­czas któ­rych usi­ło­wa­łam zna­leźć spo­soby na zapeł­nie­nie sobie dni i zasta­na­wia­łam się, gdzie się podzie­wają inne takie jak ja. Nie mogłam się docze­kać powrotu do pracy.

– Będziesz musiała mnie przed­sta­wić. – Ruchem głowy wska­zuje Yasmine sto­jącą w towa­rzy­stwie paru innych rodzi­ców. – Kto to?

– Yasmine i Kim. Pozwolą, żeby twój dzie­ciak bawił się z ich dzie­ciakami, o ile nie przy­nie­siesz do ich domu nie­le­gal­nego towaru. Czyli wszyst­kiego, co zawiera cukier rafi­no­wany.

– Och. A są miłe?

– Jasne. Jeśli masz świra na punk­cie żyw­no­ści eko­lo­gicz­nej i uwa­żasz, że imprezy uro­dzi­no­wej dziecka powinna pil­no­wać Cru­ella de Mon w prze­bra­niu dobrej wróżki.

Pomi­jam mil­cze­niem fakt, że Enid nie została zapro­szona na uro­dziny ich córek po „wpadce z Mal­te­sers”, gdy dziew­czynki koń­czyły dwa lata. Od kilku mie­sięcy czuję się dość nie­zręcz­nie, kiedy wpa­dam na nie w kościele. Zresztą Yasmine cho­dzi tam już od ponad roku, więc od początku byłam kimś z zewnątrz. Jak zawsze. I zdo­łała wygło­sić sar­ka­styczną uwagę, że jestem świeżo upie­czoną chrze­ści­janką, jak­by­śmy wszyst­kie nie poja­wiały się tam z taką samą inten­cją.

Znowu mamy ucich­nąć przed szyb­kim Ojcze nasz. Dzieci odma­wiają modli­twę na cały głos, dzięki czemu nikt nie zauważa, że nie znam słów. Potem usta­wiają się w pary i Enid z Win­nie machają do nas, pro­wa­dzone za malut­kie drzwi.

Imo­gen pociąga gło­śno nosem, gdy zni­kają, a potem patrzy na mamę Livvy i jej klan – nazy­wany przeze mnie w myślach „opoką przy­ko­ściel­nej grupy zaba­wo­wej”.

– A one?

– Są w porządku – odpo­wia­dam, licząc na to, że mówię neu­tral­nym tonem.

Pro­wa­dzę Imo­gen w kie­runku furtki. Podejrz­li­wie strzela oczami w moją stronę. Pie­przyć to. Prze­cież to Imo­gen, moja dawna przy­ja­ciółka, która swego czasu ode­pchnęła faceta, bo naj­bar­dziej lubił wino rosé.

Zni­żam głos do kon­spi­ra­cyj­nego szeptu.

– Ich oso­bo­wość nie wykra­cza poza wła­sne dzieci i każda roz­mowa kręci się wokół tego tematu. Myślę, że nie­które z nich cho­dzą do pracy, ale nawet jeśli tak jest, to ni­gdy o tym nie mówią, za to codzien­nie zamiesz­czają na Face­bo­oku cały album foto­gra­ficzny. A pod zdję­ciami pod­pisy w rodzaju #moje szczę­ście i „mój świat” bez cie­nia iro­nii.

Imo­gen znowu robi nie­prze­nik­nioną minę The­roux. Taką samą miała wtedy, gdy tłu­ma­czy­łam jej ze szcze­gó­łami, dla­czego zamie­rza­łam się spo­tkać o 23.00 z bez­na­dziej­nym chło­pa­kiem pozna­nym w barze, cho­ciaż napi­sał do mnie chyba tylko raz, wła­śnie w pią­tek mniej wię­cej o tej porze.

Wska­zuję na grupę przed nami, dziew­czyny w super­ob­ci­słych dżin­sach i UGG-ach, z buź­kami świe­żut­kimi pew­nie dla­tego, że ich jaj­niki są co naj­mniej o dzie­sięć lat za młode, by usły­szeć sygnał do dzia­ła­nia (zakoń­czo­nego wyciem na poro­dówce).

– To opie­kunki. Nie twier­dzę, że są nie­miłe, tyle że cią­gle się zmie­niają. Za parę mie­sięcy ich miej­sce zajmą inne, gdy te obecne zmę­czą się pracą albo wyru­szą w podróż z ple­ca­kiem po Euro­pie. Jeżeli uda ci się poznać rodzi­ców dzie­cia­ków, to w ciągu pierw­szych dwu­na­stu sekund zdo­łają ci powie­dzieć, że nie mają czasu roz­ma­wiać, bo muszą lecieć do swo­jej WAŻ­NEJ PRACY. – Milknę, bo przy­po­mina mi się, jak bar­dzo Imo­gen była oddana swo­jej pracy pia­rowca. Każ­dego wie­czoru cho­dziła na imprezy pro­mo­cyjne i poświę­cała week­endy na opra­co­wy­wa­nie kam­pa­nii. Rów­nie dobrze mogła być jed­nym z takich rodzi­ców. – A co sły­chać na pia­ro­wym przodku? – pytam.

Pra­wie wyszły­śmy z placu zabaw.

– Jestem fre­elan­ce­rem. – Wzru­sza ramio­nami i rzuca ostat­nie spoj­rze­nie na zamknięte drzwi, za któ­rymi zna­la­zły się nasze dzieci. – I pro­wa­dzę blog. Na część etatu. Doryw­czo. Nie potra­fi­łam wyobra­zić sobie powrotu na pełny etat po uro­dze­niu Win­nie. To wszystko zmie­nia, prawda? Ale nie mogło być ina­czej – dodaje z poważną miną.

Nie żar­tuje. A ja myślę wyłącz­nie o tym, jak bar­dzo nie zga­dzam się z tym stwier­dze­niem. I o tym, że muszę się zaan­ga­żo­wać w życie przed­szkolne. Oraz kościelne. I stać się czę­ścią tego wszyst­kiego. Prze­cież od tego zależy przy­szłość mojej córki.

Tyle że mam cztery minuty w plecy. Więc krzy­czę do niej, że napi­szę ese­mesa, i pędzę do metra.

Rozdział 2

2

9.05

Imo­gen

Patrzę na odda­la­jące się plecy Lily oble­czone żakie­tem i oddy­cham z ulgą; nie spo­strze­głam, że wstrzy­muję oddech. Nawet w dro­dze do metra poru­sza się jak bie­gaczka dłu­go­dy­stan­sowa, którą zawsze była, pędzi w spo­sób kon­tro­lo­wany, dzięki czemu jej wyso­kie musku­larne ciało poko­ny­wało dzie­się­cio­ki­lo­me­trowe dystanse i pół­ma­ra­tony.

Czuję się jak po nie­ocze­ki­wa­nym spo­tka­niu z byłym. Takim byłym, po któ­rym doszłam do sie­bie, ale wciąż sta­ram się to udo­wad­niać. Gdyby w grę naprawdę wcho­dził były, obec­ność Win­nie wystar­czy­łaby jako dowód, że upra­wia­łam z kimś seks przy­naj­mniej raz po naszym roz­sta­niu. Tyle że z byłymi przy­ja­ciół­kami (byciół­kami? Na mar­gi­ne­sie: gdy­bym pro­wa­dziła blog poświę­cony byłym przy­ja­ciół­kom, czy ta zbitka roze­szłaby się w inter­ne­cie jako viral?) nie cho­dzi o seks i chęć bzy­ka­nia się z kimś innym, tylko o róż­nice ide­olo­giczne. Pięć lat temu Lily rzu­ciła mnie z powo­dów świa­to­po­glą­do­wych, a dziwne wibra­cje, które poczu­łam, gdy jej powie­dzia­łam o swoim stre­sie zwią­za­nym z wysła­niem Win do przed­szkola, były tylko kolej­nym dowo­dem, że pod­jęła wtedy słuszną decy­zję.

Pul­suje we mnie fala cze­goś – odrzu­ce­nia, a może rezy­gna­cji – i do oczu napły­wają mi łzy. Przed­szkole Win­nie, prze­pro­wadzka, Lily – to sporo. Odkąd uro­dzi­łam Win­nie, przy­po­mi­nam gar­nek kipią­cych emo­cji i wydaje mi się, że gdy rósł mi brzuch, cała robi­łam się coraz bar­dziej napięta.

Sły­szę powia­do­mie­nie o wia­do­mo­ści gło­so­wej:

– Imo­gen, tu Jay. Dzwo­nię, żeby ci powie­dzieć, że ten dom z dwoma sypial­niami przy Hol­man Road sprze­dał się o trzy­dzie­ści dro­żej od ceny wyj­ścio­wej. Ode­zwę się, jeśli pojawi się coś nowego.

Super. Z „Jayem” ze Stow Place Like Home, agen­tem nie­ru­cho­mo­ści, roz­ma­wiam ostat­nio czę­ściej niż z wła­sną matką. Musimy zna­leźć nowe lokum. Natych­miast. To był drugi powód naszego dzi­siej­szego spóź­nie­nia. Kolejna długa roz­mowa tele­fo­niczna na temat poszu­ki­wań miesz­ka­nia w oko­licy i przy­po­mi­na­nie mu po raz enty, że jeśli nada­rzy się jakaś oka­zja, jeste­śmy gotowi zare­ago­wać szybko i mamy już zgodę na kre­dyt hipo­teczny. Bo to dla tej szkoły wyrwa­li­śmy się z Ber­mond­sey i prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do zupeł­nie prze­cięt­nego wynaj­mo­wa­nego miesz­ka­nia w Wal­tham­stow. To wspólna część w dia­gra­mie Venna, gdzie jed­nym zbio­rem były nasze moż­li­wo­ści finan­sowe, a dru­gim – rezul­taty mojej męczą­cej ana­lizy ran­kingu Ofsted. W ubie­głym roku w szkole Świę­tych Pio­tra i Pawła o miej­sce zabie­gało stu uczniów, a my nie miesz­kamy jesz­cze w rejo­nie, więc jeśli nie znaj­dziemy cze­goś przed upły­wem ter­minu skła­da­nia podań w grud­niu, nara­zimy się na ogromne pro­blemy. Musimy być dosko­na­łymi kan­dy­dat­kami. Mogę się wyka­zać poboż­no­ścią, bo regu­lar­nie uczęsz­cza­łam do kościoła w Ber­mond­sey, ale list od sta­rego pro­bosz­cza i coty­go­dniowa obec­ność na mszy nie uczy­nią nas tutaj wyjąt­ko­wymi. Muszę prze­ko­nać szkołę, dyrek­cję – a nawet pozo­stałe matki, jeżeli może to nam w czymś pomóc – że Win­nie i my pasu­jemy do Świę­tych Pio­tra i Pawła.

Po opusz­cze­niu terenu szkoły skrę­cam w lewo i wlokę się noga za nogą do domu; spa­liny z samo­cho­dów i auto­bu­sów na Blac­khorse Road mie­szają się z wcze­sno­je­sien­nym cie­płem i gryzą moje załza­wione oczy. Pomimo szumu pojaz­dów sły­szę, że ktoś zapła­kany pociąga za mną nosem, a gdy się odwra­cam, widzę matkę z placu zabaw.

– Było okrop­nie, prawda? – odzywa się z zakło­po­ta­nym uśmie­chem. Wyciera twarz chu­s­teczką, wsuwa ją do kie­szeni skó­rza­nej kurtki i podaje mi rękę. – Yasmine.

Lily porów­nała ją z czar­nym cha­rak­te­rem z filmu Disneya, ale mnie wydaje się dość miła. Może mieć kilka lat mniej niż ja. Jest pew­nie tuż po trzy­dzie­stce, ma lśniące włosy z pasem­kami „bronde” w stylu Jen­ni­fer Ani­ston i fal­ba­nia­stą, wzo­rzy­stą sukienkę boho.

– Imo­gen – odpo­wia­dam. – Zga­dzam się. Wie­dzia­łam, że będzie ciężko, ale liczy­łam na to, że przy­naj­mniej się nie roz­kleję. Zdaje się, że to ja mam lęk sepa­ra­cyjny.

– To twoje pierw­sze dziecko?

Przy­ta­kuję.

– Arlo tak samo. Nawet wtedy gdy go zapi­sy­wa­łam, nie sądzi­łam, że to się naprawdę wyda­rzy. A tu pro­szę, cho­dzi do przed­szkola. Zbyt szybko!

– Zanim się spo­strze­żemy, pójdą na stu­dia – wypa­lam, a ona się śmieje.

Ryczący moto­cykl ze strze­la­ją­cym sil­ni­kiem pędzi ulicą, zjeż­dża na ścieżkę rowe­rową przed szkołą, żeby omi­nąć korek, jadąc przy tym w odle­gło­ści zale­d­wie kilku cen­ty­me­trów od linii oddzie­la­ją­cej ścieżkę od chod­nika. Mknie w kie­runku sta­cji metra tak szybko, że po paru sekun­dach znika za rogiem.

– Widzia­łaś? – krzy­czę, nie potra­fiąc się powstrzy­mać. – Dupek! Prze­cież tam jest przej­ście dla pie­szych.

– Mów mi jesz­cze – rzuca Yasmine. – Prze­cho­dzę tędy kilka razy dzien­nie i nawet gdy Arlo jeź­dził jesz­cze w wózku, w dzie­wię­ciu na dzie­sięć przy­pad­ków ktoś tędy prze­jeż­dżał, nie roz­glą­da­jąc się. Od trzech lat piszę e-maile do ratu­sza, żeby posta­wili tu świa­tła.

– Dopiero się tutaj prze­pro­wa­dzi­li­śmy. Ruch w porze dowo­że­nia dzieci do szkoły zawsze jest tak duży?

– Tak. A czy­ta­łaś arty­kuł o zanie­czysz­cze­niu powie­trza? W nie­które dni jakość powie­trza w Wal­tham­stow jest gor­sza niż w Peki­nie. Mój kolejny pro­jekt wła­śnie tego doty­czy – mówi z sze­ro­kim uśmie­chem, a ja z miej­sca ją lubię.

– Chęt­nie się zaan­ga­żuję – pro­po­nuję i nagle czuję się onie­śmie­lona. – Miło poznać tutej­szą mamę, bo ja, to zna­czy my, jeste­śmy tu nowe. – Sta­ram się nie oka­zy­wać despe­ra­cji. – Jak tu się zaprzy­jaź­nić z kimś nowym, gdy jest się po trzy­dzie­stce?

Yasmine śmieje się i ści­ska mnie za ramię.

– Gdy ode­szłam z pracy po uro­dze­niu Arlo, stra­ci­łam mnó­stwo sta­rych przy­ja­ció­łek. Na początku sta­ra­łam się utrzy­my­wać z nimi kon­takt, ale stało się jasne, że łączyła nas tylko bli­skość zamiesz­ka­nia, zwłasz­cza w przy­padku tych, które nie miały dzieci. One tego nie rozu­mieją, prawda?

– Hmmm – mru­czę. To jest taki nie­zo­bo­wią­zu­jący odgłos, który nie ozna­cza zgody, ale też nie jest zaprze­cze­niem, za co czuję do sie­bie nie­chęć. Co z tego, że ktoś się z tobą kum­pluje, bo ma bli­sko, skoro możesz się z tym kimś napić i poplot­ko­wać po pracy? Poza tym ni­gdy nie zno­si­łam gadki w rodzaju „nie wiesz, czym są praw­dziwe uczu­cia i odpo­wie­dzial­ność, dopóki nie masz dzieci”. To chyba nie jest odpo­wiedni moment, by o tym wspo­mi­nać.

– W szkole spo­tka­łam przy­ja­ciółkę z daw­nych lat, dzięki czemu było mi tro­chę łatwiej – mówię. – To Lily Wal­ker. Mama Enid.

– Och. – Yasmine zatrzy­muje się tak gwał­tow­nie, że nie­mal na nią wpa­dam. – Znasz ją? – Głos ma neu­tralny. Nie­mal zbyt neu­tralny.

W dniu, w któ­rym wpro­wa­dzi­li­śmy się do nowego miesz­ka­nia, przez dwie godziny prze­dzie­ra­łam się przez stronę Lily na Face­bo­oku; sie­dzia­łam wów­czas w pół­mroku w pokoju Win­nie i cze­ka­łam, aż zaśnie. Za każ­dym razem, kiedy wyda­wało mi się, że to już, i wsta­wa­łam, żeby wyjść, otwie­rała oczy, żeby spraw­dzić, czy na­dal sie­dzę obok i nie porzu­ci­łam jej w tym dziw­nym nowym miej­scu. Sia­da­łam z powro­tem na fotelu, na któ­rym kar­mi­łam ją pier­sią, i wra­ca­łam do strony Lil.

Nie­wiele z tego warto było prze­sy­łać dalej. Zamiesz­czała dość dużo zdjęć pozwa­la­ją­cych stwier­dzić, na jakim jest eta­pie życia (mężatka, na­dal ofi­cer śled­czy, z córką w wieku mojej), ale rzadko kiedy coś pisze, nie aktu­ali­zuje sta­tusu i nie ota­go­wuje innych ludzi na foto­gra­fiach. Od kilku lat nie wspo­mina o Joe, wokół któ­rego krę­cił się jej świat, zanim wypro­wa­dziła się ode mnie i razem z nim kupiła wła­sne miesz­ka­nie sześć lat temu. Nie mogłam zna­leźć niczego, co utwier­dzi­łoby mnie w nie­na­wi­ści do niej, nawet zwrotu „kla­kier”, który kazał mi ją zboj­ko­to­wać na Face­bo­oku po bre­xi­cie.

Dzi­siaj stwier­dzi­łam, że się nie zmie­niła. To była wybu­chowa, zabawna Lil. Wypa­trzyła mnie pomimo całego tego zamie­sza­nia i wzięła mnie w obję­cia. A potem posta­nowi mnie porzu­cić. Znowu.

– Zna­łam ją. Nie widzia­ły­śmy się lata całe.

Yasmine się uśmie­cha i rusza, jak­bym udzie­liła wła­ści­wej odpo­wie­dzi.

– Na pewno nie­ba­wem zasy­pię twoją skrzynkę odbior­czą infor­ma­cjami o pro­jek­tach, któ­rymi się zaj­mu­jemy. Chyba że mia­ła­byś ochotę na kawkę po odpro­wa­dze­niu dziecka? – Yasmine wyciąga eko­lo­giczny kubek na kawę z wiel­kiej, wor­ko­wa­tej skó­rza­nej torby we wście­kle żół­tym kolo­rze, którą tasz­czy na ramie­niu, i ruchem głowy wska­zuje kawiar­nię ze sta­ro­modną zie­lono-białą mar­kizą, tę na skrzy­żo­wa­niu Blac­khorse Road, gdzie okna nowych aka­de­mi­ków wycho­dzą na sta­cję metra. Urzą­dzone w sto­sow­nie słod­kich kolo­rach witryny w sta­ro­mod­nym stylu koja­rzą się z nie­ty­po­wymi rze­mieśl­ni­czymi zakła­dami, pod­czas gdy znaj­dują się tam kiosk, pral­nia che­miczna i sklep mono­po­lowy. Przy kawiarni na końcu budynku rów­nie dobrze można by zamie­ścić neon „gen­try­fi­ka­cja” zamiast tablicy z wypi­sa­nym kredą eko­lo­gicznym wegań­skim menu, obiet­nicą dar­mo­wej her­baty dla matek kar­mią­cych pier­sią i infor­ma­cją o zaję­ciach z jogi kun­da­lini odby­wa­ją­cych się w sali na zaple­czu we wtor­kowe wie­czory. Sto­lik przy oknie zaj­mują dwie inne matki z placu zabaw – mają stam­tąd dosko­nały widok na coś, co pró­buje się pro­mo­wać jako „Blac­khorse Vil­lage” (z jed­nej strony przy­sta­nek auto­bu­sowy, z dru­giej Costa). Czuję ukłu­cie żalu na myśl o tym, że w domu czeka na mnie tylko pilna, ale bar­dzo nudna praca.

– To bar­dzo miłe, ale dzi­siaj nie mogę – odpo­wia­dam. – Dzięki posła­niu Win­nie do przed­szkola mia­łam zyskać czas na pracę, bez koniecz­no­ści wysia­dy­wa­nia wie­czo­rami, gdy już śpi. Tyle że teraz, gdy ten dzień nad­szedł, wydaje mi się, że i tak będę poświę­cała uwagę cze­muś innemu.

Po uro­dze­niu Win­nie zre­zy­gno­wa­łam z posady doradcy klienta w agen­cji sty­li­stek i pra­co­wa­łam jako fre­elan­cerka przy mniej­szych i wymy­śla­nych na pocze­ka­niu pro­jek­tach. Nie uda­wało mi się dorwać niczego na dłuż­szą metę. Etap gene­ro­wa­nia pomy­słów doty­czą­cych wpro­wa­dze­nia na rynek skrzy­ne­czek z pro­duk­tami upięk­sza­ją­cymi dla „poko­le­nia zja­da­czek tostów z awo­kado” odkła­da­łam na pierw­szy ofi­cjalny dzień „pracy”, lecz teraz wyda­wało mi się, że czeka mnie powrót do pustego miesz­ka­nia, w któ­rym będę prze­sia­dy­wać do 15.00, by ode­brać córkę. Danny też chciał wziąć dzień wolny i nam towa­rzy­szyć. Powie­dzia­łam mu, że Win­nie za bar­dzo by się zestre­so­wała naszą wspólną obec­no­ścią. Zaak­cep­to­wał to, nie­mniej co chwila słał ese­mesy z pyta­niami, czy wszystko u niej w porządku. Teraz żałuję, że nie poszedł z nami, bo mam wyrzuty sumie­nia, że go wyklu­czy­łam, ale przede wszyst­kim cho­dzi mi o Lily. Czuję wię­cej przy­ja­znej ener­gii od tej obcej kobiety niż od swo­jej byłej współ­lo­ka­torki. Może to i lepiej, że ona i Lily nie prze­pa­dają za sobą.

– Pamię­taj o mnie, jeśli będę mogła jakoś wspo­móc kam­pa­nię zwią­zaną z zanie­czysz­cze­niem powie­trza – mówię. – Jestem pia­row­cem i pro­wa­dzę blog, który ma grupę wier­nych fanek. – Tak małą, że nie­mal nie­ist­nie­jącą, ale Yasmine nie musi tego wie­dzieć. – Na pewno coś napi­szę na ten temat i spró­buję zyskać jakieś popar­cie.

– Świet­nie. – Jej twarz wyraża uzna­nie. Czuję przy­pływ ener­gii w związku z tym, że to ja wzbu­dzi­łam jej podziw.

– Bar­dzo bym chciała pro­wa­dzić blog, ale ni­gdy nie mam czasu – dodaje Yasmine.

Wszy­scy tak mówią, nie­mniej zby­wam to mil­cze­niem.

– Może mogła­byś mnie zain­spi­ro­wać do rusze­nia tyłka – stwier­dza. – O czym jest ten blog?

– O byciu matką, wia­domo – odpo­wia­dam ze wzru­sze­niem ramion suge­ru­ją­cym fał­szywe zawsty­dze­nie, by ukryć fakt, że naprawdę się tak czuję. Gdyby ktoś mi daw­niej zasu­ge­ro­wał, że będę zain­te­re­so­wana rolą matki blo­gerki, zaśmia­ła­bym mu się w twarz, ale po uro­dze­niu dziecka pisz­cza­łam z rado­ści, kiedy Mother Pukka obser­wo­wała mnie na Insta­gra­mie.

– Ma tytuł: „Nie­gdyś mene­dżer, dzi­siaj mama­dżer”. To nawią­za­nie do mojej byłej pracy. Cho­ciaż na­dal ją wyko­nuję, tyle że… tro­chę mniej… – Ury­wam, bo nie jestem pewna, do czego zmie­rzam.

– Poszu­kam go. W takim razie wyślę ci wia­do­mość na temat jesz­cze jed­nej naszej kam­pa­nii, z którą ruszamy. Doty­czy szkoły. Nie wiem, czy masz świa­do­mość, że jedze­nie jest tu okropne. Zamie­rzam codzien­nie dowo­zić dla Arlo lunch do czasu, aż coś z tym zro­bią. Dla Mo i Thei też. To dzieci Jusny i Kim. – Znowu kiwa głową w kie­runku kawiarni. Domy­ślam się, że Kim i Jusna to kobiety za oknem.

– Słu­cham? – Teraz to ja jestem w szoku. – W cza­sie dnia otwar­tego mówili, że posiłki są przy­go­to­wy­wane na miej­scu, w ramach cze­snego, a na lunch podają domowe gula­sze i spa­ghetti bolo­gnese. Byli z tego naprawdę dumni. Ni­gdzie śladu prze­ra­ża­ją­cych nug­get­sów z kur­czaka z wypeł­nia­czami, o któ­rych trąbi Jamie Oli­ver.

Yasmine wywraca oczami.

– Jakby wal­czyli o medal za dostar­cza­nie abso­lut­nego mini­mum war­to­ści odżyw­czych. A co z wiel­kimi por­cjami nie­zdro­wych pud­din­gów poda­wa­nych przy każ­dym posiłku, pola­nych syro­pem tart i kre­mów, lodów? A to nie wszystko.

Na jej twa­rzy maluje się taka gor­li­wość, że zasta­na­wiam się głę­boko, co może być gor­sze od pysz­nych domo­wych pud­din­gów.

– Co jesz­cze? – pona­glam ją.

– Pie­czona fasola.

Dobra. Tego się nie spo­dzie­wa­łam.

– Z puszki.

Mil­czę.

– Czy wiesz, ile cukru zawiera puszka pie­czo­nej fasoli?

Nie wiem. I nie chcę wie­dzieć, zwa­żyw­szy na fakt, że pie­czona fasola na tostach czę­sto gości w naszym domu i zali­cza się do nie­wielu dań, które Win­nie zawsze zje. Nie mogę wyśmiać Yasmine, bo jest dla mnie zbyt miła, ale gdy patrzę na jej poważną twarz, muszę z całych sił powstrzy­my­wać się od śmie­chu, aż drży mi powieka.

– Przy­ślij szcze­góły – udaje mi się wykrztu­sić. Maj­struję przy tele­fo­nie. – Na Insta­gra­mie piszę jako @mene­dżer­ma­ma­dżer. Tam znaj­dziesz mój adres e-mailowy. Dzi­siaj po połu­dniu będę na cza­cie, więc jak chcesz, możemy wtedy poga­dać.

Yasmine wyciąga rękę.

– Wpi­szę mój numer do two­jego tele­fonu.

Podaję jej apa­rat, a ona wkle­puje numer, po czym, odda­jąc mi tele­fon, kwi­tuje zdję­cie Win­nie na ekra­nie sło­wem „słodka”.

– Na pewno nie możesz do nas dołą­czyć, żeby poznać resztę?

Naj­wy­raź­niej nie dostrze­gła mojego braku zaan­ga­żo­wa­nia w sprawę szkol­nych obia­dów i uznała mnie za sojusz­nika. Wciąż uśmie­cha się do mnie pro­mien­nie, dzięki czemu czuję się wybrana. Wła­śnie na coś takiego liczy­łam, gdy się tu prze­pro­wa­dzi­li­śmy. Z pomi­nię­ciem kwe­stii fasoli. Banda przy­ja­ciel­skich matek, z któ­rymi można się napić kawy i napra­wiać świat.

– Nie będziemy roz­ma­wiały o nowym przy­stoj­nym wika­rym. Hello! – Robi minę, która ma się koja­rzyć z zapła­kaną nasto­latką z kon­certu One Direc­tion, a ja śmieję się i kiwam pota­ku­jąco. – Sły­sza­łam – mówi kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem – że został „popro­szony” o opusz­cze­nie poprzed­niej para­fii.

– Nie­moż­liwe! A dla­czego?

– Podobno trak­to­wał zbyt ser­decz­nie jedną z męża­tek.

Chi­cho­czemy jak nasto­latki, po czym Yasmine znowu wygląda, jakby się miała roz­pła­kać.

– Pew­nie będziemy się przez cały ranek zasta­na­wiały, jak sobie radzą – mówi.

Serce mi pod­ska­kuje.

– Win­nie tak bar­dzo się dener­wo­wała. Naprawdę mar­twię się o nią. Teraz, gdy prze­stała być nie­mow­lę­ciem, jest chyba gorzej, bo nie mogę kon­tro­lo­wać wszyst­kiego, co robi. Tęsk­nię za chwi­lami, gdy mogłam jej zapew­nić bez­pie­czeń­stwo przy sobie.

– Ja mam tak samo. Oby nasze dzie­ciaki się zaprzy­jaź­niły!

Mija nas z łosko­tem cię­ża­rówka, która poru­sza lep­kie powie­trze i przy­kleja zwiewną sukienkę maksi do ciała Yasmine. Widzę lek­kie cha­rak­te­ry­styczne zaokrą­gle­nie brzu­cha. Moja nowa kole­żanka wygła­dza deli­kat­nie mate­riał, zatrzy­mu­jąc dłoń na brzu­chu. Też tak robi­łam, gdy nosi­łam pod ser­cem Win, jesz­cze zanim poja­wił się brzu­szek, bo chcia­łam się utwier­dzać, że ona jest w dro­dze. Yasmine spo­strze­gła, że się jej przy­glą­dam. Wsu­wam zaci­śnięte pię­ści do kie­szeni dżin­sów.

– Wiesz, co się mówi, kiedy jest ci smutno, bo dziecko prze­staje być już wyłącz­nie twoje?

– Co takiego? – szep­czę.

Na ruchli­wej ulicy zapada nagle cisza. Jakby wszystko inne z wyjąt­kiem głosu Yasmine zostało stłu­mione, żebym mogła się sku­pić na tym, co mi powie. Mimo że wiem, co usły­szę. Jestem pewna, że odru­chowy sztywny uśmiech uka­zuje się na mojej twa­rzy, jesz­cze zanim kobieta się ode­zwie; uśmiech, który maskuje koła­ta­nie serca i ucisk prze­ra­że­nia poja­wia­jące się za każ­dym razem, kiedy o tym mowa. A gdy jesteś kobietą i masz trzy­let­nie dziecko, dzieje się tak co rusz.

– To zna­czy, że pora na kolejne dziecko.

Uśmie­cha się sze­roko. Na pewno znowu się jej wydaje, że się rozu­miemy. Połowa moich kole­ża­nek z zajęć dla cię­żar­nych w Ber­mond­sey zaszła drugi raz w ciążę. Matki muszą trzy­mać się razem. Chyba zwa­rio­wa­ły­śmy, żeby się decy­do­wać na dru­gie, ale i tak to zro­bimy, prawda? Tyle że Danny i ja nawet o tym nie roz­ma­wia­li­śmy.

Szkoda, że nie mogę uciec tak szybko jak Lily.

Rozdział 3

3

13.00

Lily

– Zna­leźli w maga­zy­nie czte­ry­sta litrów alko­holu, za który cło wyno­si­łoby pięć­set fun­cia­ków. Sprawa trafi na pierw­szą stronę gazet „York­shire Post”, „Star” w Shef­field i „Mer­cury”, że już nie wspo­mnę o wia­do­mo­ściach o osiem­na­stej.

John sie­dzi na skraju mojego biurka i wyma­chuje wydru­kiem e-maila od swo­jego odpo­wied­nika z Shef­field. Gdyby nie fakt, że jest po pięć­dzie­siątce i spę­dził tu całe życie, nie można by się domy­ślić, że to szef wydziału. Myślę, że ma trzy takie same nie­do­pa­so­wane gar­ni­tury, które nosi na zmianę od lat osiem­dzie­sią­tych; są okropne. Ten mógł być kie­dyś gra­fi­towy, gra­na­towy lub ciem­no­szary, ale teraz ma odcień błota i wyświech­tany mate­riał na łok­ciach.

– Wspa­niały rezul­tat. York­shire, świetna robota. – O dziwo, zawsze się cie­szę, kiedy mój rodzimy rejon dobrze sobie radzi, cho­ciaż nie miesz­kam w Leeds od pięt­na­stu lat.

– Czeka ich od sied­miu lat wzwyż, przy­naj­mniej tego głów­nego gościa. Jeżeli uda się ich oskar­żyć.

Pota­kuję. Nalot i kon­fi­skata towaru to jedno. Dopro­wa­dze­nie do sprawy sądo­wej to już co innego. Zamknię­cie cyklu wymaga nie­ma­ją­cej końca roboty papier­ko­wej i kry­cia tył­ków.

W naszym urzę­dzie skar­bowo-cel­nym miesz­czą­cym się w przy­sa­dzi­stym budynku z oświe­tle­niem jarze­nio­wym w Vau­xhall zaj­mu­jemy się spra­wami uchy­la­nia się od pła­ce­nia cła, oszu­stwami i innymi prze­krę­tami na dużą skalę, zwią­za­nymi ze spro­wa­dza­niem do kraju fajek i alko­holu bez podat­ków. Uchy­la­nie się od pła­ce­nia cła to chyba naj­mniej sek­sowne z prze­stępstw, ale wszyst­kich nas kręci docho­dze­nie, skru­pu­latne budo­wa­nie sprawy i naloty, pod­czas któ­rych nie­kiedy (okej, raz) musia­łam wycią­gać podej­rza­nego z samo­chodu przez okno, dokład­nie tak, jak uczyli nas na szko­le­niu. Zwłasz­cza wtedy gdy docie­ramy do dużego towaru, a potem do gościa (tak, zawsze to jest jakiś on), który uważa się za waż­niaka w grze w oszu­stwa. Cie­szymy się razem z tymi z Shef­field, ale eks­cy­tuje nas też infor­ma­cja, że ich suk­ces to część grub­szej sprawy, a siatką kie­ruje ktoś z naszego terenu w Wiel­kim Lon­dy­nie.

– Lil, trzeba spraw­dzić ten drugi adres ASAP.

John lubi zwroty w rodzaju ASAP. Lubi też mówić o fun­cia­kach zamiast o fun­tach i o „bry­lach” zamiast o oku­la­rach. Mia­ła­bym ochotę nabi­jać się z tego jego hybry­do­wego języka, gdy­bym sama się nim nie posłu­gi­wała, zwłasz­cza gdy jestem pod­eks­cy­to­wana sprawą dużego kali­bru.

– Zajmę się tym.

Gdzieś pod lewym poślad­kiem Johna wibruje mój tele­fon. Dosta­łam ese­mesa.

– Prze­pra­szam – mówię i prze­su­wam go na bok, żeby móc odczy­tać wia­do­mość. Igno­ruję to, jaki cie­pły jest apa­rat.

To od Joe.

Sedes się zapchał. Trzeba będzie znowu wezwać hydrau­lika.

Praw­do­po­dob­nie ja mam to zro­bić, bo skoro mnie o tym infor­muje, to zna­czy, że go nie wezwał i już nie wezwie, bo prze­cież jest w dro­dze do Heath­row, skąd ma lecieć do Detroit. Chyba że wydaje mu się, że Enid i ja prze­ży­jemy bez korzy­sta­nia z toa­lety do jego powrotu w pią­tek.

Czuję ostry przy­pływ nie­po­koju. Mam nadzieję, że Enid sobie radzi. A co, jeśli będzie musiała iść do toa­lety? Led­wie nam się udało ją odpie­lu­cho­wać przed począt­kiem roku, co sta­no­wiło wymóg. Zaprzy­jaźni się z kimś? Zadzwo­ni­liby do mnie, gdyby się źle poczuła, ale nie była chora? Nie mam poję­cia. Zagłu­szam te zmar­twie­nia zło­ścią na Joe. „OK”, odpi­suję.

Wyją­łeś przed wyj­ściem lasa­gne z zamra­żal­nika?

Sorki, zapo­mnia­łem. Uca­łuj E. ode mnie, gdy ją odbie­rzesz.

Gdyby powie­dział w pracy, że nie może jechać w tę podróż, sam mógłby ją uca­ło­wać po pierw­szym dniu w przed­szkolu. Ale gdzie tam.

– Lily? – John patrzy na mnie gniew­nie. Eddie i Sanj stoją obok niego. – Prze­pra­szamy, jeśli prze­szka­dzamy ci w życiu towa­rzy­skim.

– Odwal się – rzu­cam z uśmie­chem.

Nawet okiem nie mru­gnie. Prze­cze­suje pal­cami ciemne gęste włosy – jest bar­dzo dumny z faktu, że nie zaczęły siwieć ani wypa­dać. Bawi się kra­wa­tem, wąskim paskiem mate­riału z zyg­za­kiem, który w ogóle nie pasuje do gar­ni­turu. To pew­nie pre­zent od któ­re­goś z dzie­cia­ków.

– Możemy usta­lić, kto wybie­rze się na zwiad dzi­siaj po połu­dniu? – pyta i przy­gląda się każ­demu z nas po kolei.

Mamy na sobie nie­mal iden­tyczne gra­na­towe gar­ni­tury. Cho­ciaż ści­śle usta­lony dress code nie obo­wią­zuje w naszym budynku – typowo rzą­do­wym, lekko dusz­nym, poma­lo­wa­nym na spraw­dzony, ale nieco przy­gnę­bia­jący kre­mowy kolor, ze ścia­nami upstrzo­nymi ręcz­nie wypi­sa­nymi proś­bami, by nie zosta­wiać nie­chcia­nych wydru­ków w dru­karce – w zespole two­rzo­nym przeze mnie, Eddiego i Sanja zawar­li­śmy mil­czące poro­zu­mie­nie, że będziemy się ubie­rali ele­gancko. Obaj pano­wie są wysocy, o ciem­nych wło­sach i w wieku, w któ­rym ludzie zgła­szają się do week­en­do­wych tria­th­lo­nów, więc dobrze się pre­zen­tują w gar­ni­tu­rach i pew­nie dla­tego tak chęt­nie je noszą, ja nato­miast ni­gdy nie radzi­łam sobie z kupo­wa­niem ciu­chów i nie potra­fi­łam okre­ślić, w czym wyglą­da­ła­bym zara­zem dobrze i poważ­nie. Na początku kariery dwu­krot­nie pomy­lono mnie z sekre­tarką, gdy mia­łam na sobie sukienkę i kar­di­gan. Od tam­tego czasu zali­czam się do osób, które pod­czas wyprze­daży po Bożym Naro­dze­niu kupują kilka iden­tycz­nych spodniu­mów.

– Ja nie – infor­muję. – Wzię­łam pół dnia wol­nego, więc nie mogę. Wycho­dzę o czter­na­stej.

– Mogła­byś to prze­ło­żyć na jutro?

– Nie.

John patrzy na mnie, a ja wytrzy­muję jego spoj­rze­nie. Odwraca się do Eddiego.

– W takim razie ty to zro­bisz.

Eddie wydaje się wku­rzony, lecz się nie tłu­ma­czę. Odkry­łam, że tutaj w spra­wach zwią­za­nych z dziec­kiem naj­le­piej niczego nie wyja­śniać, tylko mówić sta­now­czo nie, gdy nie ma się wyboru, i pil­no­wać, żeby nie działo się to zbyt czę­sto. Pomysł, że nie mogę rzu­cić wszyst­kiego dla pracy, jest Joh­nowi obcy. Ma co prawda czte­rech synów w wieku od ośmiu do osiem­na­stu lat, ale rów­nież nie­pra­cu­jącą żonę, która zaj­muje się odwo­że­niem, odbie­ra­niem, jedze­niem, ubie­ra­niem i w zasa­dzie wszyst­kim. Nie wiem, czy jest zado­wo­lona z tego układu, bo znam go tylko z per­spek­tywy Johna, dla któ­rego zdaje się on funk­cjo­no­wać ide­al­nie.

Eddie nie ma dzie­cia­ków. Mimo że jest przy­stojny i inte­li­gentny, ma stałą pracę i wła­sne miesz­ka­nie, nie zwią­zał się z nikim na dłu­żej – a że zaczy­na­li­śmy oboje po dwu­dzie­stce, to znam go już dzie­sięć lat. W zależ­no­ści od tego, ile wypije, albo jest zado­wo­lony, że „nie usi­dliła go żadna wyma­ga­jąca kobieta”, albo ma wra­że­nie, że kocha się we mnie, bo nie jestem wyma­ga­jąca ani zain­te­re­so­wana usi­dle­niem go. Nie­kiedy nie jestem nawet zain­te­re­so­wana roz­mową z nim, a już na pewno nie bzy­ka­niem się, więc widać, jaki jest jego poziom inte­li­gen­cji emo­cjo­nal­nej i co sta­nowi praw­dziwą przy­czynę, dla któ­rej nie ma na stałe dziew­czyny.

Tym­cza­sem Sanj jest o pięć lat młod­szy od nas, a jego sta­tus się zmie­nia w zależ­no­ści od tego, czy aktu­al­nie jest z Mią, czy nie. Ona chce wziąć ślub, on nie. Ona z nim zrywa, on ją nama­wia, by wró­ciła. I cykl zaczyna się od nowa. Jestem pewna, że dziew­czyna straci na niego lata przed trzy­dziestką, tak samo jak wiele moich kole­ża­nek zmar­no­wało je z nie­od­po­wie­dzial­nymi face­tami, Sanj zaś w trak­cie jed­nej z przerw w ich związku pozna inną, z którą się ożeni po nie­spełna roku. Nie jest złym face­tem, tylko ma fobię na punk­cie zobo­wią­zań – przej­dzie mu, gdy pozna kogoś, z kim zechce się zwią­zać na poważ­nie.

– Zaj­muję zbyt wyso­kie sta­no­wi­sko, żeby brać udział w takim reko­ne­san­sie, sze­fie – rzuca Eddie ze skrzy­wioną miną. Zawsze mówi z wyraź­niej­szym akcen­tem mock­ney (pocho­dzi z Chi­swick), gdy pró­buje prze­ko­nać szefa, by sta­nął po jego stro­nie.

– Jeżeli usi­łu­jesz powie­dzieć w ten spo­sób, że to ja powin­nam się tym zająć, ile razy mam powta­rzać, że zaczy­na­li­śmy mniej wię­cej w tym samym cza­sie?

Na­dal mnie wku­rza, że Eddie zaszedł w hie­rar­chii wyżej ode mnie, nie dla­tego że jest dobry w swo­jej pracy – choć jest – ale dla­tego że mnie nie awan­so­wano, cho­ciaż jestem tak samo dobra, jeśli nie lep­sza w tym, czym się zaj­muję. Mia­łam jed­nak czel­ność pójść na urlop macie­rzyń­ski, więc stra­ci­łam moż­li­wość awan­so­wa­nia i teraz muszę cze­kać na kolejną szansę w jakimś arbi­tral­nie usta­lo­nym ter­mi­nie. Ozna­cza to rów­nież, że Sanj i ja zaj­mu­jemy ten sam szcze­bel, a ja jestem zde­cy­do­wa­nie lep­sza w robo­cie od niego.

– Jesteś ofi­ce­rem docho­dze­nio­wym, a ja star­szym ofi…

– Znowu zaczy­nasz. Wyko­nu­jemy taką samą pracę. Jesteś star­szy wyłącz­nie tytu­łem, bo nie było mnie tutaj pod­czas ostat­nich awan­sów trzy lata temu.

John oddala się chył­kiem, żeby nie dać się wcią­gnąć w wyja­śnia­nie zagadki, dla­czego wciąż nie awan­so­wa­łam.

– To zna­czy, że mam bogat­sze doświad­cze­nie – stwier­dza Eddie. – Tak się dzieje, kiedy ktoś bie­rze rok urlopu.

Igno­ruję stwier­dze­nie „rok urlopu”, żeby go nie zamor­do­wać, i robię wdech.

– Jeżeli dopad­niemy maga­zyn z taką ilo­ścią towaru jak ten w York­shire, posta­rasz się sobie przy­pi­sać całe zasługi, więc spa­daj i rób reko­ne­sans. Jeśli będziesz tam musiał zostać i pro­wa­dzić obser­wa­cję, rano przyjdę ci z pomocą.

Uśmie­cha się zna­cząco i otwiera usta, żeby coś powie­dzieć, ale pod­no­szę dłoń, aby go zasto­po­wać.

– Jeżeli zamie­rzasz żar­to­wać na temat mojej pomocy, to sobie daruj.

On i Sanj wybu­chają śmie­chem.

– Sorki, Lil, udzie­lił ci się duch #MeToo? – pyta fał­szy­wie płacz­li­wym tonem.

– Miło wie­dzieć, że glo­balny ruch mający na celu usu­nię­cie szu­mo­win z miej­sca pracy został tu spro­wa­dzony do sar­ka­stycz­nego komen­ta­rza.

– Nie bądź taka draż­liwa. To tylko żarty, prawda, Sanj? Boże, czło­wiek już nie wie, co mu wolno, a czego nie.

Mam ochotę wdać się w dłu­gie i racjo­nalne tłu­ma­cze­nie, dla­czego lek­ce­wa­żące komen­ta­rze tego rodzaju ze strony „dobrych chło­pa­ków” sta­no­wią część pro­blemu, ale mam mnó­stwo roboty, a oni roz­myśl­nie są fiu­tami. Mówię więc:

– Może zatem zasto­su­je­cie się do tego: jeżeli czu­jesz, że twój komen­tarz wymaga uzu­peł­nie­nia w rodzaju „tylko się nabi­ja­łem”, to go nie wygła­szaj.

Odwra­cam się w stronę moni­tora, żeby zakoń­czyć temat, i sły­szę, jak cicho uty­sku­jąc, idą do swo­ich biu­rek. Kilka sekund póź­niej dostaję od asy­stentki zespołu zapro­sze­nie na spo­tka­nie. Ma się odbyć jutro rano o 8.30. Wpra­wia mnie to w ner­wowy dygot i rów­no­cze­śnie robi mi się ciężko na sercu. Nie dam rady dotrzeć tu na czas, ale nie chcę po raz kolejny się tłu­ma­czyć. Za kilka tygo­dni zatrud­nię opie­kunkę, która będzie odpro­wa­dzała i odbie­rała dziecko – w ramach „wspar­cia dla matek wra­ca­ją­cych do pracy” – ale naj­pierw pomogę Enid się zaakli­ma­ty­zo­wać.

OD: lily.wal­[email protected]

Odmowa (z komen­ta­rzem)

Pro­szę prze­ło­żyć spo­tka­nie na 9.00 lub póź­niej.

Po krót­kiej chwili w skrzynce odbior­czej poja­wia się odpo­wiedź od Johna:

Zaczniemy bez Cie­bie. Dołą­czysz w trak­cie.

Ależ oczy­wi­ście. Gdyby spo­tka­nie miało się odbyć o 9.15, zakłó­ci­li­by­śmy prze­rwę Johna na her­batkę i oglą­da­nie Sky Sports News. Tym­cza­sem ja, żeby móc wycho­dzić z biura punk­tu­al­nie o 17.00, nie mogę robić tu niczego nie­zwią­za­nego z pracą, mam super­krótką prze­rwę na lunch, a sprawy admi­ni­stra­cyjne i por­tali spo­łecz­no­ścio­wych zała­twiam pod­czas jedze­nia kanapki przy biurku. Nawet teraz, cho­ciaż ofi­cjal­nie moje pół dnia wol­nego zaczęło się pół godziny temu, będę tu sie­działa do chwili wyj­ścia po Enid. Przed uro­dze­niem dziecka byłam wylu­zo­wana jak wszy­scy. Zamiesz­cza­łam wpisy na Face­bo­oku, plot­ko­wa­łam przez inter­net, uczest­ni­czy­łam w lun­chach uro­dzi­no­wych trwa­ją­cych do 15.00. Bie­ga­łam po kawę, a potem gawę­dzi­łam z kimś po dro­dze przy jego biurku. Nie liczy­łam dni, kiedy przy­cho­dzi­łam do pracy tro­chę wcze­śniej (lub póź­niej) bądź sie­działam dalej, cho­ciaż wybiła już 17.30 (nawet jeśli powo­dem było to, że szłam z kimś na drinka); tak samo postę­po­wali inni. Jeśli jed­nak usta­lasz nie­prze­kra­czalną godzinę wyj­ścia, wszy­scy zaczy­nają pil­no­wać, czy nie wymi­gu­jesz się od roboty. A może to tylko moje wra­że­nie. Wystar­cza­jąco się napa­trzy­łam, jak John wywra­cał oczami, gdy pytał o kogoś z per­so­nelu i sły­szał, że ta osoba ma ruchomy czas pracy i udała się do domu. Z ela­stycz­nych godzin pracy korzy­stają tu tylko kobiety. Matki.

Dzi­siaj jestem za bar­dzo wku­rzona, żeby sto­so­wać się do wła­snych zasad, i gotu­jąc się ze zło­ści, wcho­dzę na Face­bo­oka (na razie pięć­dzie­siąt polu­bień pod zdję­ciem), rów­no­cze­śnie wycią­ga­jąc z torebki pudełko z lun­chem z M&S. Imo­gen rów­nież zamie­ściła zdję­cie z tego ranka, to przed­sta­wia­jące obie dziew­czynki, a pod nim buźki z ser­dusz­kami zamiast oczu.

Naprawdę uro­cze. Kli­kam „Lubię to!” (ma już dzie­więć­dzie­siąt cztery polu­bie­nia, cho­ciaż wrzu­ciła fotkę godzinę po mnie), a w komen­ta­rzu zamiesz­czam rzą­dek pęk­nię­tych serc. Żałuję, że rano tak się spie­szy­łam i byłam taka zestre­so­wana, i że nie mia­łam czasu na porządną roz­mowę z Imo­gen, a nie tylko stan­dar­dową poga­wędkę matek. Tutaj nie mam z kim poga­dać o żon­glerce cza­sem lub poczu­ciu winy; o tym, że kiedy jestem w pracy, zamar­twiam się, że mi tam kiep­sko idzie, a kiedy jestem w domu, zamar­twiam się, czy z powodu moich decy­zji Enid będzie potrze­bo­wała tera­pii lub zosta­nie mor­der­czy­nią (ale nie seryjną zabój­czy­nią. Dziew­czynki są nimi sta­ty­stycz­nie rza­dziej. Przy­naj­mniej tyle dobrego).

Zawsze potra­fi­ły­śmy ze sobą roz­ma­wiać i nawet dzie­li­ły­śmy się mrocz­nymi myślami, które wsty­dzi­ły­by­śmy się wyznać komuś innemu – na przy­kład takimi, że ona naprawdę by wolała, żeby jej ojciec umarł, zamiast porzu­cać matkę. Pod zdję­ciem jest link do jej konta na Insta­gra­mie, więc tra­fiam na @mene­dżer­ma­ma­dżer. Okropna nazwa. Na zdję­ciu pro­fi­lo­wym widzę pro­mien­nie uśmiech­niętą Imo­gen w towa­rzy­stwie Win­nie. Zauwa­żam link do strony inter­ne­to­wej i po klik­nię­ciu w niego zostaję prze­nie­siona na blog z wypi­sa­nym fio­le­tową kur­sywą tytu­łem „Nie­gdyś mene­dżer, teraz mama­dżer” i zamiesz­czo­nym poni­żej bio­gra­mem.

Nazy­wam się Imo­gen. Jestem byłym mene­dże­rem PR i mamą w trak­cie szko­le­nia. Mam za sobą trzy lata – czyli co naj­mniej 10 000 godzin – rodzi­ciel­stwa, ale do poziomu eks­perta jest mi jesz­cze cho­ler­nie daleko!

Przed­sta­wiam blog dla nowi­cju­szy w sztuce bycia rodzi­cem.

Sta­ram się nie krzy­wić. Przy­pusz­czam, że i tak nie dorów­nam pod tym wzglę­dem nie­któ­rym z nich. Zamie­ściła wpis z dzi­siej­szą datą.

5 wrze­śnia 2018

CZARNE CHA­RAK­TERY CZY KUM­PELKI Z PLACU ZABAW?

Spo­cone dło­nie i nerwy, czy pora­dzę sobie z pracą w kla­sie i się z kimś zaprzy­jaź­nię… oto pierw­szy dzień przed­szkola! A osoba, która się tak dener­wuje? To ja.

Dla­czego gdy sta­ramy się trzy­mać planu, robimy się tak zdez­or­ga­ni­zo­wane jak ni­gdy? Wyj­ście z miesz­ka­nia zajęło nam wieki, pra­wie się spóź­ni­ły­śmy, a ja BYŁAM NA SKRAJU, gdy dotar­ły­śmy na miej­sce. Córka natych­miast polu­biła inne dziecko (brawo dla przy­ja­ciółki z daw­nych lat, która zma­te­ria­li­zo­wała się ze swoją córeczką w odpo­wied­nim momen­cie!). Tym­cza­sem na­dal tu sie­dzę, odkła­dam pracę na póź­niej i pró­buję zro­zu­mieć, co się, do dia­ska, wyda­rzyło.

Ostat­nie miej­sce, w któ­rym chcę się poja­wić, to pośledni blog mamuśki, ale nie potra­fię powstrzy­mać uśmie­chu w związku ze swoim gościn­nym wystę­pem. Dowiem się, czy ona i Win­nie chcia­łyby do nas wpaść w week­end. Otwie­ram listę kon­tak­tów w tele­fo­nie, prze­glą­da­jąc resztę poczty. Cie­kawe, czy Imo­gen nie zmie­niła numeru.

Na szczę­ście po wyj­ściu za bramę szkoły tra­fi­łam pod skrzy­dła innej mamy, którą począ­tek „szkol­nej przy­gody” poru­szył podob­nie jak mnie.

Wymie­nia­ły­śmy się wzru­sza­ją­cymi opo­wie­ściami o naszych „dzi­dziu­siach”. Powie­działa mi, że mogę się spo­ty­kać z jej paczką, jeżeli będę potrze­bo­wała poczu­cia soli­dar­no­ści i wspar­cia. Nowa szkoła, nowe miesz­ka­nie, nowy rejon… Od rana przy­tła­czały mnie te wszyst­kie nowo­ści, ale wie­cie, co obu­dziło we mnie tro­chę opty­mi­zmu? Per­spek­tywa nowych przy­jaźni.

Och. A więc Imo­gen zna­la­zła sobie nowe przy­ja­ciółki, żeby móc z nimi wszystko prze­ga­dać. O byłych wystar­czy wspo­mnieć prze­lot­nie. Zamy­kam prze­glą­darkę, bo zna­la­złam numer, któ­rego szu­ka­łam.

Napi­szę do hydrau­lika. Zała­twię tę sprawę.

Rozdział 4

4

15.30

Imo­gen

Mamuśki na chod­niku przed bramą wal­czą o pozy­cję od godziny 15.00. Nasze ciała tamują prze­pływ zatę­chłego popo­łu­dnio­wego powie­trza, przez co robi się jesz­cze dusz­niej. Bez efektu wachlu­jemy się dłońmi i pocią­gamy łyczki wody z przy­ja­znych dla śro­do­wi­ska bute­lek (naj­wy­raź­niej wszy­scy dostali infor­ma­cje o walce z pla­sti­kiem). Każda z matek wokół mnie pró­buje wepchnąć się w trudne do zaję­cia miej­sce, skąd widać drzwi, by jako pierw­sza zoba­czyć, gdy się otwo­rzą – to taki odpo­wied­nik miej­sca pośrodku pierw­szego rzędu na kon­cer­cie Beyoncé. Yasmine też tam jest, nie­ustę­pliwa. Jak na drobną kobietę w ciąży oka­zuje się cał­kiem silna. Wyko­rzy­stała swój sta­tus cię­żar­nej, żeby prze­pchnąć się naprzód i pocią­gnąć za sobą mnie i dwie inne matki, z któ­rymi widzia­łam ją wcze­śniej, Jusnę i Kim. Na bra­mie umiesz­czono wielką tabliczkę z napi­sem, że nie mamy wstępu na plac zabaw bez wyraź­nego zapro­sze­nia ze strony per­so­nelu, a i wtedy MUSIMY udać się do wej­ścia obok sekre­ta­riatu, więc bli­żej nie damy rady podejść.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki