Wszyscy jesteśmy winni - Karin Slaughter - ebook + książka

Wszyscy jesteśmy winni ebook

Karin Slaughter

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Witamy w North Falls. W małym miasteczku, w którym znają się wszyscy… ale nikt nie zna prawdy.

Zastępczyni szeryfa Emmy Clifton mieszka tu od urodzenia. Wydaje się jej, że zna swoich sąsiadów. Myli się.

Kiedy córka jej najserdeczniejszej przyjaciółki prosi o pomoc, uważa, że chodzi  o nastoletnie humory. Stwierdza, że sprawa może poczekać. Nigdy w życiu nie była w większym błędzie.

Gdy po zaginięciu dwóch dziewcząt w miasteczku zaczyna wrzeć, Emmy rzuca się w wir poszukiwań. Potem jednak uświadamia sobie, że nie zna się miasta tak naprawdę, dopóki nie pozna się jego najmroczniejszych sekretów.

Czy Emmy jest gotowa na zmierzenie się z prawdą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 695

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Kate i Kitty Sunshine,które niejedno przeżyły.

Jeśli chcesz szczęśliwego zakończenia, przerwij opowieść w odpowiednim momencie.

Orson Welles, The Big Brass Ring, 1982

Rozdział pierwszy

Oparta ramieniem o pień wielkiego dębu, Madison Dalrymple starała się nie panikować. Cheyenne się spóźniała. Nie, to było coś gorszego niż spóźnienie. Nie tak to miało wyglądać. Ustaliły, że spotkają się w parku pod dębem najpóźniej o dwudziestej. Ale było już dwadzieścia po, a Cheyenne ani widu, ani słychu. Nie zadzwoniła, nie odpisywała na esemesy ani nie odbierała telefonów i niepokój, w połączeniu z panującym upałem, sprawił, że Madison zaczęła się pocić. Koszulka kleiła się jej do pleców, nogawki szortów podjeżdżały coraz wyżej, a tkwiąca w ich przedniej kieszeni torebeczka z trawką kupioną od starego Perva praktycznie ją parzyła.

Może spotkanie w parku było złym pomysłem, tato Madison nie pozostawił im jednak wielkiego wyboru. Wczoraj znienacka oznajmił, że całą rodziną będą świętować jej urodziny na pokazie sztucznych ogni, jakby tego rodzaju niespodzianka mogła ją ucieszyć. Piętnaste urodziny nie były może tak spektakularnym wydarzeniem jak szesnaste, ale perspektywa spędzenia ich w parku z ojcem, macochą i marudnym przyrodnim bratem nie jawiła się jej jako atrakcja, lecz kara. Roiło się tam od meszek i komarów. Jedzenie było obrzydliwe. Poncz smakował jak syrop na kaszel. W oczekiwaniu na rozpoczęcie pokazu co najmniej dwie setki ludzi rozłożyły się na trawnikach i pluskały w jeziorze, a na ich widok Madison trafiał najjaśniejszy szlag.

– Cheyenne… – mruknęła, omiatając wzrokiem długowłosych facetów i kobiety ze sztywnymi od trwałej lokami. – Gdzie się podziewasz?

Tyle dobrego, że słońce w końcu zaczęło zachodzić. O dziesiątej rano tego dnia termometry pokazywały prawie czterdzieści stopni, a woda w jeziorze była cieplejsza niż podczas kąpieli w wannie. Przeciwsłoneczny balsam spłynął jej z potem już kilka godzin temu, więc skórę miała rozpaloną do czerwoności. Madison patrzyła na migotliwe fale upalnego powietrza, unoszące się nad zatłoczonym parkingiem na szczycie wzgórza. Ktoś wyłączył latarnie. Pokaz miał się wkrótce rozpocząć. Całe miasto zdawało się robić z Dnia Niepodległości wielkie halo, choć mało kto rozumiał różnicę między Konstytucją a Deklaracją Niepodległości, a gdy szkolna orkiestra grała hymn narodowy, wielu zamiast śpiewać, tylko nuciło coś pod nosem, nie znając większości słów.

Święto było dla ludzi pretekstem, żeby nażreć się do porzygu, spić na potęgę i zapomnieć, że tkwią w tym cuchnącym, gównianym mieście.

Hannah, macocha Madison, dzwoniła już dwa razy, próbując ją namierzyć. Rozgłaszała pragnienie stworzenia wielkiej szczęśliwej rodziny, lecz Madison uznawała to za grę pozorów. Udawanie, że jest jej prawdziwą matką. Udawanie, że potajemnie nie żywi do niej nienawiści. Co gorsza, ojciec zdawał się uważać, że to ona, Madison, stanowi problem. Jej biologiczna matka, a jego żona, nie żyła od zaledwie ośmiu lat, a on zachowywał się tak, jakby nigdy nie istniała.

– Kurwa – zaklęła.

Nie zamierzała pozwolić, by Hannah wszystko popsuła. Nie tym razem. Ponownie zerknęła na telefon, żeby sprawdzić godzinę. Cheyenne spóźniała się już bite dwadzieścia sześć minut. Madison wzięła głęboki wdech, starając się tłumaczyć sobie w myślach, że dwadzieścia sześć minut to jeszcze nic. Pewnego razu Cheyenne dotarła na spotkanie godzinę po umówionym czasie. Wysiadła przed domem Madison z dziwnego samochodu. Nie z żadnego mustanga czy corvette, ale z kombi z naklejonymi z tyłu kreskówkowymi postaciami przedstawiającymi rodziców, dwoje dzieci i psa. Hannah nawet nie widziała tego auta, ale na widok świeżej malinki na szyi Cheyenne przemieniła się w osądzającą macochę i posłała jej spojrzenie mówiące: „Ale z ciebie szmata”.

– Madison?

– Co!? – wykrzyknęła Madison. Gdy tylko uświadomiła sobie, że wołająca ją po imieniu kobieta to najserdeczniejsza, taka od kołyski przyjaciółka Hannah, zaczęła się pocić jeszcze mocniej. Fakt, że Emmy Clifton-Lang była też policjantką, przysparzał Madison dodatkowych stresów.

– Wyglądasz na zdenerwowaną – orzekła Emmy. – Co słychać, solenizantko?

– Ach, nic. – Madison w ostatniej chwili powstrzymała odruch zasłonięcia dłonią kieszeni z gandzią. – Wszystko gra.

– A nie wygląda, jakby grało. Nawadniasz się jak trzeba? – Emmy zdjęła kapelusz. Miała naturalnie kręcone włosy, ale zbierała je w kok jak starsza pani, choć zarówno ona, jak i Hannah ledwie dobiły trzydziestki; obie obchodziły urodziny w zeszłym miesiącu. – Jest cieplej, niż niektórym się wydaje.

– Wiem – odparła Madison, odnosząc wrażenie, że Emmy traktuje ją jak idiotkę. – Dlatego stoję pod drzewem. W cieniu. Sama.

Emmy nie zrozumiała aluzji. Oparła dłoń o pień i powiedziała:

– Znasz to porzekadło o drzewach, które zasłaniają las?

Madison przewróciła oczami. Ostatnio wszyscy dawali jej rady, o które nie prosiła.

– Słucham?

– Czasami myślimy, że doskonale wiemy, z kim mamy do czynienia, i przymykamy oko na wyraźne sygnały, że to nie jest dla nas najzdrowsza znajomość. – Emmy wzruszyła ramionami. – Czasami nie widzimy szerszego obrazu sytuacji, bo za bardzo skupiamy się na pierdołach, takich jak dobra zabawa, wymykanie się ukradkiem z domu i robienie rzeczy, których robić się nie powinno. A potem nieoczekiwanie przychodzi dzień, w którym ponosimy konsekwencje swoich czynów.

– Boże – jęknęła Madison. Doskonale wiedziała, skąd wziął się wykład pod hasłem „Cheyenne Baker ma na ciebie zły wpływ”. – Powiedz Hannah, żeby zajęła się swoim życiem, dobra? Niech nie przysyła do mnie ludzi z pouczeniami. Zamierzam wyrwać się z tego głupiego miasta przy pierwszej możliwej okazji.

– Rozumiem – odparła Emmy. – Ale do studiów jeszcze daleka droga. W ciągu trzech lat wiele się może zdarzyć.

– Jasne. – Madison nie zamierzała się przyznawać, że jeśli plan się powiedzie, muszą wytrzymać z Cheyenne jeszcze tylko dwa miesiące, zanim przeprowadzą się do Atlanty, by nigdy więcej nie zadawać się z ludźmi, którzy im mówią, co mają robić.

– Jeśli chcesz, mogę z tobą pojechać na Mercer University – zaproponowała Emmy. – Kampus jest piękny. Bardzo mi się podobał. I poznałam tam kilka świetnych osób.

Madison przewróciła oczami po raz drugi.

– Nie myślę o studiach, okej?

– Może teraz nie, ale posłuchaj… W przyszły weekend masz opiekować się Cole’em. Może wpadniesz wcześniej i porozmawiamy o…

– Już jestem spóźniona o dziesięć minut – przerwała jej Madison, nadając swojemu głosowi lodowate brzmienie. – Umówiłam się z Cheyenne przy stoisku ze słodyczami.

– W porządku, ale daj mi jeszcze chwilę. – Emmy wzięła ją za rękę, co było raczej dziwne, i ścisnęła palce Madison. – Chcę, żebyś wiedziała… powinnaś to wiedzieć… że Hannah naprawdę cię kocha.

Serce Madison zatrzepotało nerwowo. Poczuła na skórze ciepło dłoni Emmy. Z niewyjaśnionych powodów zebrało się jej na płacz.

– Patrzyła, jak dorastasz. – Emmy się uśmiechnęła. – Obie patrzyłyśmy. I obie cię kochamy.

Madison przełknęła gulę w gardle.

– Dobra, dobra.

Wyzwoliła rękę z uścisku i pozostawiła Emmy z jej babcinym kokiem, głupim uśmiechem i durnym synem, który nadal oglądał kreskówki dla dzieci, choć miał już jedenaście lat.

Zaczekała, aż Emmy odejdzie w stronę trybun, i dopiero wtedy otarła nos wierzchem dłoni. Po raz enty sprawdziła godzinę. Panika wróciła. Cheyenne spóźniała się już trzydzieści jeden minut. A może to ja coś pomyliłam? – pomyślała. Może miałyśmy się spotkać w domu?

Pokręciła głową. Coś tu ewidentnie nie grało. Nie, na pewno niczego nie pomyliła. Omawiały ten plan dziesiątki razy, a raz nawet przeszły całą trasę, mierząc czas stoperem. Potem brały rowery, bo uznały, że przemykanie bocznymi drogami jest bezpieczniejsze niż paradowanie przez centrum, gdzie ktoś wścibski mógłby wypatrzyć Cheyenne i przekreślić jej alibi.

Madison nie mogła się doczekać, żeby opowiedzieć Cheyenne o tym, jak skłamała Emmy w żywe oczy. Wcale nie umówiły się przy stoisku ze słodyczami, tylko pod dębem. Później miały pojechać rowerami do domu Cheyenne, gwizdnąć samochód jej ojca, trochę się zaprawić jego szkocką i pobujać autem po mieście, podczas gdy wszyscy ci głupi ludzie będą oglądać fajerwerki. Myślała o tym tak często, że miała wrażenie, jakby scenariusz już się ziszczał: nowiutki volkswagen jetta pana Bakera pędzący ponad setką po Main Street i ona sama, wychylająca się przez szyberdach z szeroko rozłożonymi ramionami i rozwianymi w pędzie włosami, w akompaniamencie grzmiących Rihanną głośników.

Dwa miesiące. Madison musiała pamiętać tylko o tym. Plan wypali. Naprawdę stąd uciekną. Tak się stanie. Muszą tylko wytrzymać do września. Pojadą autostopem do Atlanty, wynajmą pokój w hotelu Ritz-Carlton, zdobędą vipowskie bilety do Music Midtown, gdzie poznają starszych facetów, którzy zabiorą je do klubów. A wtedy… a wtedy otworzą się przed nimi szanse na zaciągnięcie do ołtarza jakichś gwiazd futbolu i zamieszkanie w ich rezydencjach.

A przynajmniej takie wizje snuła Cheyenne, zaś Madison, podobnie jak w czasach gimnazjalnych, dała się im porwać. I to było dla niej dobre. Sama nigdy nie cieszyła się popularnością i nigdzie nie pasowała – bo kujonka, bo dziwaczka. Potem rodzina Cheyenne przeprowadziła się do Clifton, gdyż jej ojciec znalazł tu pracę w fabryce, a życie Madison zmieniło się nie do poznania. Wcześniej nigdy nie wpadała w tarapaty, nie zwracała na siebie większej uwagi, nie pyskowała, nie malowała się ani nie całowała z chłopakami.

Równie dobrze mogła być martwa.

Tylko Cheyenne potrafiła tchnąć w nią życie. Wiedziała, jak się zabawić oraz – mimo ględzenia Emmy Babciny Kok – jak nie napytać sobie przy tym biedy. Pokazała Madison, jak wydymać usta, mówić głosikiem małej dziewczynki i udawać głupią, żeby mężczyźni czuli się przy niej wielcy i silni, a przede wszystkim dawali to, czego tylko zapragnęła.

Na tym polegał sekretny trik Cheyenne: na polowaniu na dorosłych facetów.

Bliżsi im wiekiem chłopcy zachowywali się jak pomyleńcy i durnie. Nie wiedzieli, czego chcą ani jak to zdobyć. Mężczyźni byli inni. Słuchali. Zwracali uwagę na twoje zachcianki, sprawiali, że czułaś się wyjątkowa, w kółko komplementowali urodę, byli wdzięczni, ilekroć się zjawiałaś, i nigdy nie narzekali na spóźnienia ani na muchy w nosie. Cheyenne twierdziła, że nawet seks z nimi jest fajniejszy, chociaż tego Madison nie była taka pewna. Nigdy nie uprawiała prawdziwego seksu. Miała za sobą tylko trochę pieszczot dłońmi, ale kojarzyła je z lepkością i nudą, a nie z ekscytacją, o jakiej rozprawiała Cheyenne.

– No dalej, Shy – szepnęła Madison. – Gdzie cię wcięło, do cholery?

Ktoś ją potrącił. To grupka dzieciaków w mokrych kostiumach kąpielowych zmierzała w stronę strefy z jedzeniem. Madison spojrzała w niebo. Przygasło, jakby ktoś przekręcił słońcu potencjometr, a zmrok zapadł w jednej chwili. Znad grilli z hot dogami i hamburgerami dla gawiedzi unosił się dym. Kościółkowe panie ustawiały na stołach babeczki z zimnymi ogniami, a także nakładały do mis glutowatą sałatkę ziemniaczaną i zapiekankę z fasolką szparagową. Madison podeszła do pierwszego rzędu trybun i omiotła spojrzeniem rozciągający się z tego miejsca aż do jeziora tłum ludzi w poszukiwaniu ciemnych, sterczących włosów Cheyenne.

Jej wzrok zatrzymał się na zdziadziałym szeryfie Geraldzie Cliftonie, zajmującym aż nadto przestrzeni na kocach, które jego żona rozłożyła już o świcie, żeby zagwarantować im najlepsze miejsce na imprezowanie. Dokładnie pośrodku. Nie za blisko wody i nie za daleko od przenośnych toalet. Wszyscy traktowali szeryfa jak księcia, w czym może i była odrobina sensu, ponieważ hrabstwo zostało nazwane na cześć jego pra pra… ileś tam razy pradziadka. Emmy była jedną z jego zastępczyń. Żona Geralda uczyła w gimnazjum. Syn w liceum. Brat prowadził zakład produkcyjny, a jego bodaj dwustuletnia siostra grała na organach w kościele baptystów. W całym hrabstwie roiło się od Cliftonów, tych wszystkich kuzynów, stryjów i absurdalnej liczby ciotek. Tato Madison żartował, że każdy miejscowy, który nie jest Cliftonem, albo dla nich pracuje, albo został przez nich aresztowany. Nagle w umyśle Madison pojawiła się mroczna myśl, która przyprawiła ją o mdłości.

Może głupi wykład Emmy o drzewach i lesie dotyczył czegoś konkretnego.

Może Cheyenne została aresztowana. Może siedzi za kratkami.

Madison raz jeszcze gorączkowo przeskanowała wzrokiem tłum i wyłowiła z niego Emmy, która akurat mówiła coś do męża. Choć może trafniej byłoby powiedzieć, że krzyczała, i jednocześnie uderzała palcem w klatkę piersiową Jonaha, jakby chciała go zadźgać. W pobliżu musiał być jeszcze jeden gliniarz. Madison obróciła się wokół własnej osi, wypatrując drugiego zastępcy szeryfa. Westchnęła ciężko, gdy go zobaczyła. Brett Temple stał nieopodal długiej kolejki do toalet. Nawet ona świetnie wiedziała, że z tego faceta nie ma wiele pożytku. Zamiast pilnować porządku, bawił się swoim kapeluszem. Dostrzegła na jego karku jaskrawoczerwoną plamę, świadczącą o zbyt długim przebywaniu na słońcu.

Pozwoliła sobie na kolejne powolne westchnienie, żeby się uspokoić. Ponownie rozejrzała się wśród ludzi, tym razem w poszukiwaniu Cheyenne, niestety wciąż bez skutku. Zauważyła jedynie Hannah, która wyskoczyła z tłumu niczym piesek preriowy i łakomie spojrzała na grupkę dzieci jedzących babeczki, a potem sama zaczęła się rozglądać, zapewne szukając wzrokiem Madison, żeby zrobić idealne rodzinne zdjęcie do wrzucenia na Facebooka.

Madison schowała się za starym panem Singhiem ze sklepu z narzędziami i poczuła, jak jej usta wykrzywiają się w złośliwym uśmieszku. Hannah miała na sobie przesiąknięty potem pasiasty top na ramiączkach. Jej sutki sterczały jak gumki od ołówków, czego Cheyenne z pewnością nie omieszkałaby zabawnie skomentować, Hannah zawsze powtarzała bowiem, że to ona za bardzo eksponuje swoje ciało.

Spojrzała na telefon. Trzydzieści dziewięć minut spóźnienia. O wiele za dużo. Cheyenne twierdziła wprawdzie, że niczego nie ryzykują, lecz w rzeczywistości ich plan był bardzo niebezpieczny. Nie zadziera się z ludźmi, mając nadzieję, że przyjmą to miękko. Zwłaszcza z takimi, z jakimi zadzierały.

Madison bez namysłu znów wyszukała w tłumie Emmy. Nietrudno było ją zresztą spostrzec w tym gównianobrązowym mundurze. Awantura z mężem najwyraźniej dobiegła końca. Emmy szła pod górę, kierując się w stronę trybun. Miała spuszczoną głowę, a szerokie rondo kapelusza zakrywało jej twarz. Zaciskała pięści. Przyglądający się jej ludzie szeptali między sobą o kłótni z Jonahem.

Tutaj, w North Falls, właśnie tak to wyglądało – wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. W zasięgu wzroku nie było osoby, która nie znałaby historii całego życia Emmy – od narodzin, przez konieczność wychowywania się u boku żałośnie gamoniowatego starszego brata, reprezentowanie szkoły w stanowym konkursie ortograficznym, pójście na studia, poślubienie faceta, w którym kochała się od gimnazjum, urodzenie syna i znalezienie roboty w biurze szeryfa, aż po przeświadczenie, że jej mąż przegryw któregoś dnia naprawdę zostanie sławnym muzykiem, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że przez większość czasu pali trawkę, zalegając na kanapie w domu, za który płaci Emmy.

Musiała przyznać, że Emmy dobrze się spisywała jako policjantka, choć Cheyenne często powtarzała, że jest za ładna na pracę w policji. Nie była taka jak jej ojciec, który wydzwaniał do twoich rodziców w godzinach pracy, gdy wyhaczył cię wzrokiem gdzieś, gdzie jego zdaniem nie powinno cię być. Albo jak Brett Temple, który chyba znajdował wyjątkową przyjemność w byciu dupkiem. Kiedy Emmy przyłapała Madison na paleniu papierosa, po prostu poleciła jej go zgasić. Na tym się skończyło. Nie nakablowała na nią Hannah ani nie zajrzała do ojca na pouczającą pogawędkę, co byłoby bardzo proste, gdyż jego sklep znajdował się niemal dokładnie naprzeciwko posterunku szeryfa.

To oznaczało, że można jej zaufać.

Madison mocno splotła dłonie, czekając, aż Emmy dołączy do niej na wzgórzu. Próbowała ułożyć w głowie jakąś historyjkę. W miarę wiarygodną, ale nie do końca prawdziwą. Taką, która pozwoliłaby im jakoś się wykaraskać, bo doszła do wniosku, że przypuszczalnie albo wręcz prawie na pewno mają poważne kłopoty. A przynajmniej ma je Cheyenne, która owszem, mogła się spóźniać na najróżniejsze spotkania, ale z pewnością nie na to. Ćwiczyły. Przewidziały różne ewentualności. Jedyne wytłumaczenie polegało na tym, że stało się coś złego.

Emmy spojrzała na nią w tej samej sekundzie, w której Madison już miała otworzyć usta.

– Nie teraz – powstrzymała ją szorstko. Miała łzy w oczach. Jej nos był zaczerwieniony, ale nie od słońca.

Madison nie miała innego wyjścia, jak tylko zejść jej z drogi. Poszła za Emmy za trybuny i zobaczyła, jak wpycha się na pierwszego do kolejki przed jedną z toalet, a potem wchodzi do środka i zamyka za sobą drzwi.

– Kurwa – mruknęła Madison.

I co teraz?

W zasięgu wzroku miała Temple’a, zastępcę szeryfa, który nadal bawił się kapeluszem. I był ostatnią osobą, którą chciałaby prosić o pomoc. Sęk w tym, że ten facet nie był zwykłym dupkiem, tylko ostatnim skurwielem.

Madison znów spojrzała w niebo, jakby mogła tam znaleźć odpowiedź. Słońce przygasło o kilka kolejnych watów. Dostrzegła gwiazdy, na razie słabe punkciki światła. Przeniosła wzrok na stary dąb. Nie było pod nim nikogo. Powiodła spojrzeniem w dół, w stronę tłumu i jeziora. Miłośnicy kąpieli wychodzili z wody, wycierali się i zmierzali w stronę swoich miejsc na wzgórzu. Wkrótce miało się zrobić zupełnie ciemno. W powietrzu wyczuwało się aurę podekscytowania i oczekiwania. Wszyscy byli gotowi na rozpoczęcie pokazu.

Sprawdziła godzinę. Czterdzieści siedem minut spóźnienia. Wciąż ani śladu Cheyenne. Niechybnie stało się coś złego.

Dlatego musiała jej poszukać.

Z poczuciem misji ruszyła po schodach w stronę parkingu i w zapadającym zmroku odnalazła swój rower. Resztę drogi pod górę pokonała, prowadząc go z podskakującymi po schodach kołami, a potem powolutku pojechała przed siebie, rozglądając się po parkingu, na wypadek gdyby Cheyenne wdała się w rozmowę z jakimś facetem dysponującym flaszką albo bongiem. Samochody stały tak blisko siebie, że nie dało się przecisnąć między nimi z rowerem i musiała jechać chodnikiem biegnącym równolegle do ich pierwszego rzędu.

Opracowywała w głowie własny plan.

Przeniesie rower nad żółtą taśmą ostrzegawczą, która miała powstrzymać ludzi przed zostawianiem samochodów na boisku treningowym obok parkingu. Zjedzie z górki, dotrze na Long Street, skręci w lewo w Carver, a potem przetnie duże gospodarstwo ze stawem i tamtędy dotrze na peryferia. Cheyenne miała jechać tą samą trasą w przeciwnym kierunku. Może złapała gumę. A może naćpała się czegoś i była na takim haju, na którym człowiek może jedynie położyć się na plecach i gapić w niebo.

Madison miała właśnie znów wsiąść na rower, gdy usłyszała trzask pierwszego fajerwerku. Pokaz sztucznych ogni w końcu się rozpoczął. Operatorzy rozstawili się po drugiej stronie jeziora, z dala od tłumu. Madison usłyszała cichy gwizd i ujrzała biegnącą po nocnym niebie smugę jaskrawej bieli, która eksplodowała tysiącem punkcików. Rozległy się oklaski i krzyki, gdy kolejne ogniki skwierczały i syczały jak węże, by po kilku chwilach zgasnąć.

Nastąpiła krótka przerwa, a po niej znów trzask. Kolejny niski gwizd i następna ognista smuga z hukiem przemieniła się w gorejącą kulę błękitów i bieli, kolorów szkolnej maskotki. Publiczność wiwatowała, gdy trzeci fajerwerk z głośnym świstem wybuchł i zawirował, tworząc świetlistą uśmiechniętą buźkę.

Madison na moment zapomniała o swoich zmartwieniach. Ogarnął ją mimowolny zachwyt. Kiedy była mała i jej matka jeszcze żyła – zanim Hannah wdarła się w ich życie – w każdy Dzień Niepodległości oglądali fajerwerki całą rodziną, we troje. Matka pakowała mały tort i lody czekoladowe z okazji urodzin Madison. Ojciec zabierał ją na pływanie w jeziorze. Kiedy zaczynał się pokaz sztucznych ogni, obejmował ją ramieniem, żeby się nie bała. Potem głośno nazywał poszczególne rodzaje fajerwerków: crossette, w którym gorejące ogniki rozpadają się na cztery części, a ich trajektorie krzyżują się ze sobą. Diadem z nieruchomym gwieździstym środkiem. Pierścień z aureolą i uśmiechniętą buźką. Rzymskie świece wystrzeliwane z długich tub i całe ich zestawy, które potrafiły posłać w powietrze prawie tysiąc świetlnych kul. Były też fajerwerki układające się w motywy roślinne – wierzba, piwonia i ulubiona przez Madison chryzantema – których barwne eksplozje zapierały dech w piersiach.

Nadal tak na nią działały.

Otarła oczy, zła, że pozwoliła sobie na łzy. Powiedziała Hannah, że jest za duża na fajerwerki, lecz prawda była taka, że tęskniła za tamtymi uczuciami, gdy ojciec ją obejmował, przytulał i sprawiał, że czuła się bezpiecznie. Każde gremialne och i ach i każde bum! tak głośne, że wibrowało w gardle, przypominały jej o tym, co straciła.

Była pogrążona w smutku do tego stopnia, że ledwie zwróciła uwagę na wjeżdżający na parking samochód. Jej oczy potrzebowały kilku chwil na adaptację. Auto miało wyłączone reflektory. Nie widziała kierowcy, gdy toczyło się wzdłuż pierwszego rzędu zaparkowanych samochodów. Nie zatrzymało się. Światła stopu pozostały zgaszone, gdy przód auta pokonał krawężnik, a żółta taśma napięła się na masce. Dopiero gdy kolejna gwiaździsta eksplozja rozświetliła boisko w całej jego zielonej krasie, uświadomiła sobie, na co patrzy.

Cheyenne!

Dzięki Bogu, w końcu udało się jej dotrzeć.

Okrzyk ulgi Madison przemienił się w pełen zaskoczenia śmiech. Cheyenne najwyraźniej zamierzała przejechać ukochaną nowiutką jettą ojca przez boisko piłkarskie. Do bagażnika wcisnęła swój charakterystyczny neonowoniebieski rower. Z uchwytów kierownicy zwisały kiwające się różowe świecidełka. Fluorescencyjne nakładki na szprychy jarzyły się jak lampki choinkowe. Niedomknięta klapa uniosła się, gdy tylne koła auta podskoczyły na krawężniku, a potem opadła na rower z taką siłą, że Madison usłyszała zgrzyt metalu, który przedarł się przez syk żółtego fajerwerku w kształcie piwonii.

– Shy! – Madison rzuciła się w pogoń za samochodem, pochylając się nad kierownicą. Gdy Cheyenne zbliżyła się do środka boiska, rozjarzyły się światła hamowania. Madison jakoś nie mogła się przełamać, żeby przerwać taśmę ostrzegawczą w innym miejscu. Przejechała tam, gdzie zerwała ją Cheyenne. Jej zęby dźwięcznie stuknęły o siebie, gdy koło roweru pokonywało wysoki krawężnik. Niechcący przygryzła wnętrze policzka, lecz była tak szczęśliwa, że ledwie poczuła ból.

Cała Cheyenne. Wyglądało na to, że zmieniła plany, nie informując o tym Madison. Postanowiła sama zabrać jettę i szkocką, a dopiero potem spotkać się w parku. Swoją drogą, ten wariant miał znacznie więcej sensu. Powinny były wpaść na to wcześniej. Niby po co miały wracać, skoro Cheyenne mogła zgarnąć ją z domu po drodze do parku?

Samochód zatrzymał się na skraju boiska przodem do niewielkiej kępy drzew. Madison słyszała pracujący na jałowym biegu silnik. Znów się rozpłakała, tym razem z ulgi. Dopiero teraz odważyła się przyznać przed sobą, jak bardzo się bała. Cheyenne twierdziła, że cała ta akcja będzie prosta, ale tak naprawdę nic nigdy nie było proste, a już zwłaszcza wtedy, gdy maczała w tym palce Cheyenne. Potrafiła posunąć się za daleko. Madison była tego świadkiem niezliczoną ilość razy. Odszczekiwała się nauczycielom, doprowadzała do pasji dyrektorkę szkoły, krzyczała na sprzedawcę w sklepie i darła się na rodziców albo młodszą siostrę tak głośno, że któregoś dnia – i pewnie nie był to jednostkowy przypadek – matka uciszyła ją uderzeniem w twarz.

– Shy! – zawołała ponownie Madison, lecz jej głos utonął w feerii trzasków fajerwerku w kształcie chryzantemy, która rozkwitała na niebie jasnymi fioletami, zieleniami i bielą.

Rzuciła rower na ziemię i ostatnie metry pokonała truchtem. Szybko następujące po sobie wystrzały ładunków pirotechnicznych były tak głośne, że czuła ich wibracje w zębach, a efekt stroboskopowy sprawiał, że każdy ruch wyglądał jak robiony zrywami. Wyciągnęła rękę i oparła się o tylne koło roweru Cheyenne, a łańcuch spadł z zębatek i zawisł na szprychach niczym porzucona w nieładzie bransoletka.

Zapadła nieprzenikniona ciemność.

Świetlista chryzantema zgasła. W ciszy Madison przez moment słyszała własne raptowne oddechy – pierwszy, drugi, trzeci… – nim zagłuszył je kolejny niski gwizd świdrujący bębenki. Odwróciła się w stronę jeziora i ujrzała dwie smugi światła przecinające czerń nocy oraz ich odbicia na powierzchni wody. Po chwili do jej uszu dotarła kanonada trzasków, a po kolejnej zobaczyła świetliste trajektorie, które opadając ku ziemi, kreśliły kształty dwóch wielkich palm.

Ryk gawiedzi jakby przycichł. Słyszała puffy, ssskwierki, sssyki i trzassski.

I coś jeszcze. Dźwięk był przytłumiony, ale realny. Dochodził z miejsca położonego znacznie bliżej niż tłum. Prawie z tak bliska, jak jej własny rwany oddech.

Jęk.

Madison zajrzała do bagażnika. Gorejące na niebie palmy oświetlały każdy szczegół. Neonowoniebieską ramę roweru. Wygięte tylne koło, zerwany łańcuch, niebieski brezent, którym było wyłożone wnętrze bagażnika. Rozciągnięty i zwisający z klapy sznur do bielizny.

A także przerażenie w oczach Cheyenne.

– Jezu… – szepnęła Madison.

To nie była jetta pana Bakera.

Niebo ponownie pociemniało. Kolejna przerwa.

Madison oślepła na moment, lecz nadal miała przed oczami Cheyenne zamkniętą w bagażniku. Uwięzioną pod rowerem. Jej szeroko otwarte oczy. Przerażenie.

Nie miała czasu na myślenie, musiała działać. Wyszarpnęła rower, cisnęła go na ziemię i złapała Cheyenne za ramię, usiłując jej pomóc.

Następny niski gwizd. Następna ognista ścieżka. Następna eksplozja oszałamiająco pięknych świateł.

Madison zamarła z dłonią wciąż zaciśniętą na ramieniu Cheyenne, gdy prawda ujawniła się w swych przerażających barwach. Jaskrawoczerwone rany cięte. Rdzawa zaschnięta krew. Różowe punkciki w białkach oczu i zaklejone taśmą usta. Nos Cheyenne wyglądał na złamany. Podarta koszulka. Krew spływająca po klatce piersiowej i gromadząca się w górnej części stanika. Nadgarstki związane. Nogi podciągnięte. Kostki także skrępowane. Przyjaciółka próbowała krzyczeć przez zaklejone usta, szamotała się i błagała Madison, żeby się pospieszyła, żeby jej pomogła.

W owej chwili – przy czym było to raczej echo niż interludium – Madison przypomniała sobie niedawne słowa Emmy.

Znasz to powiedzenie o drzewach, które zasłaniają las?

Nie myśl o związanej i wepchniętej do bagażnika Cheyenne.

Pomyśl o człowieku, który jej to zrobił.

Następna eksplozja była tak głośna, że Madison zabolały zęby. Poczuła, jak odruchowo je zaciska i napina mięśnie, gdy fala strachu zalała jej ciało. Jasne smugi kolejnej rozkwitającej chryzantemy podpaliły nieboskłon.

Odwróciła się. Zobaczyła twarz jakiegoś mężczyzny, a potem…

Ciemność.

Rozdział drugi

Emmy otworzyła drzwi przenośnej toalety i wzięła haust gorącego, przesyconego wilgocią powietrza. Wciąż dzwoniło jej w uszach, bo pokaz zakończył się kanonadą godną strefy wojennej. Pośród smrodu prochu i siarki mieszającego się z kwaśnym odorem potu i przetrawionego alkoholu, imprezowicze zaczęli niespiesznie zbierać koce i lodówki turystyczne, zgarniać pałętające się dzieci i szukać miejsc, w których zaparkowali auta. Wyciągnięto latarki, zaczęły się zapalać latarnie. Najpierw na parkingach przy boiskach do baseballa, potem na parkingu ulokowanym na szczycie wzgórza, za trybunami, nad jeziorem. Nastrój stopniowo się zmieniał, gdy ludzie z wolna zaczęli sobie uświadamiać, że skoro Dzień Niepodległości przypada w środę, to nazajutrz trzeba rano wstać i iść do pracy.

– Dobranoc, Emmy! – zawołał ktoś.

– Uważaj na siebie – rzucił ktoś inny.

Emmy zmusiła się do uśmiechu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Po namyśle stwierdziła, że ukrywanie się w wypełnionym moczem i gównem plastikowym pudle, które przez dwanaście godzin smażyło się w prażącym słońcu, nie było najświatlejszym pomysłem. A mimo to lepszym niż powierzenie Jonahowi Langowi zadania tak prostego jak pilnowanie ich jedenastoletniego dziecka.

– Znam to spojrzenie – zauważył z uśmiechem Brett Temple, obracając w dłoniach policyjną czapkę. Jego kark przybrał typowy dla wieśniaków z południa odcień czerwieni. – Co tym razem odwalił?

– Powiedział, że nie będzie niańczył Cole’a – odparła z naciskiem, a ponieważ mina Bretta wyrażała głębokie niezrozumienie, dodała: – Trudno mówić o niańczeniu, kiedy chodzi o własne dziecko.

– Pięknie – wtrąciła się Vanna, żona Bretta, dumnie obnosząca się ze swoją ciążą. Splamiona potem fioletowa sukienka opinała się na jej brzuchu niczym prześcieradło z gumką na materacu w burdelu. – Ale ty taki nie będziesz, misiaczku, prawda?

Brett popatrzył na Vannę.

– Oczywiście że nie, kochanie – kłamał jak z nut.

Kiedy zaczęli się całować, Emmy musiała odwrócić wzrok i korzystając z tej okazji, zlustrowała spojrzeniem tłum. Dręczyło ją poczucie winy za wcześniejsze zignorowanie Madison. Dziewczyna chciała pogadać.

– Widzieliście może Madison Dalrymple?

– A która to? – zapytał Brett.

– Ta gruba – podsunęła Vanna.

Emmy odruchowo zacisnęła zęby.

– Nie jest gruba.

– Powiedzmy, że trudno nazwać ją chudą – rzekła ze śmiechem Vanna, spoglądając na Bretta powłóczyście niczym zakochany basset. – Madison kręci się z tą małą diablicą z niewyparzonym ozorem, Cheyenne Baker. Tydzień temu zaciągnąłeś ją na posterunek.

– Cheyenne Baker… – Brett pokiwał głową. – Chciała gwizdnąć paczkę Hershey’s Kisses ze sklepu Good Dollar, ale wyrzuciła łup, zanim ją dopadłem.

– Ta mała psychopatka pewnie miesza je z fentanylem – oznajmiła Vanna autorytatywnym tonem. – Równie dobrze można od razu wsadzić ją do pierdla. I tak tam trafi.

– Posłuchaj. – Emmy starała się zachować spokój w głosie. – To jeszcze dzieciak.

– Dzieciak, który już jest złem wcielonym – orzekła Vanna. – Powiem ci coś jeszcze. Hannah to święta kobieta, że znosi tę Madison. Powinna wysłać ją do jednej z tych szkół, w których zabierają gówniarzy w środku nocy i wyrzucają na pustynię gdzieś w Utah. Wyrwać ją ze strefy mrocznych wpływów.

Emmy zamurowało na dźwięk tych okrutnych słów, do tego wypowiedzianych z całkowitą nonszalancją.

– Hannah kocha Madison jak własną córkę.

– Właśnie dlatego powinna to zrobić. Twarda miłość. – Vanna pogłaskała swój ogromny brzuch takim gestem, jakby jej dziecko miało nigdy nie sprawiać kłopotów. – Boże, chyba zaraz pęknę. Emmy, czy ostatnie tygodnie z Cole’em dla ciebie też były takie trudne?

– Bez przesady. Czułam się świetnie. – Emmy doszła do wniosku, że bezsenność, ból pleców, cztery ubytki w zębach i konieczność zabierania ze sobą zapasowej pary spodni na wypadek niespodziewanego zsikania się w majtki to pestka w porównaniu do zwichnięcia stawu biodrowego, utraty dwóch litrów krwi i koszmarnych wymiotów z bólu podczas samego porodu. – Prawie już tego nie pamiętam.

Vanna posłała jej irytująco anielski uśmiech.

– Dzieci są cudem od Boga.

– Niewątpliwie czymś są.

– Gdzie ostatnio widziałaś Madison? – Brett zwrócił się do Emmy. – Mogę ci pomóc jej poszukać.

– Nie trzeba. – Emmy wyszła z założenia, że cokolwiek popchnęło Madison do takiej desperacji, by sama zechciała z nią porozmawiać, zapewne już się zdezaktualizowało. – Złapię ją później.

Brett spojrzał na nią uważnie, lecz tylko wzruszyła ramionami, zresztą głównie dlatego, że nie mieli czasu ani środków, żeby zajmować się nadąsaną nastolatką. Setki osób próbowały wydostać się stąd niemal jednocześnie, do parku prowadziła tylko jedna droga, a samochody na wzgórzu były stłoczone jak sardynki w puszce. Na dwóch małych parkingach przy boiskach baseballowych nie brakowało aut zastawionych tak, że wyjazd był niemożliwy. Jeśli dodać do tego upał i alkohol, mogła iść o zakład, że będą musieli wezwać karetkę przed końcem nocnej zmiany. Czas na stanie i rozmowy dobiegł końca.

– Wolisz kierować ruchem czy rozstrzygać spory? – zapytała.

Brett jęknął z namysłem.

– Kierować. Poprzednim razem jako mediator oberwałem w pysk.

Żona uszczypnęła go w policzek, mówiąc przy tym:

– Ale solidnie mu oddałeś, prawda, misiaczku?

Emmy starała się ignorować gruchanie Vanny, która przymilała się do Bretta głupawym, chrapliwym głosem. Ta kobieta była tylko o pięć lat młodsza od niej, a zachowywała się jak nastolatka. Zapewne zmieni się to za kilka miesięcy, kiedy będzie próbowała funkcjonować bez snu, a jej mąż zacznie brać podwójne zmiany, woląc ryzyko postrzału podczas kontroli drogowej od radzenia sobie z rozwrzeszczanym dzieciakiem.

– Gdybyś mnie potrzebował, jestem na nasłuchu – powiedziała Emmy.

Założyła kapelusz i ruszyła w dół, wkraczając w niezborną masę ludzi, którzy starali się podążać w przeciwnym kierunku. Badawczo przyglądała się twarzom, próbując się zorientować, kto wypił za dużo, kto może narobić kłopotów, kogo trzeba odprowadzić do samochodu, a kto po prostu jest wkurzony faktem, że dotarcie na parking zajmuje mu całe wieki.

Takiego wróżenia z fusów nie uczą na policyjnych szkoleniach. Emmy była funkcjonariuszką od sześciu lat i w końcu wyrobiła sobie instynkt gliniarza. Czasami budził się pod wpływem nagłego hałasu albo absolutnej ciszy, lecz najczęściej chodziło o subtelną zmianę atmosfery, o coś w rodzaju mikroskopijnych wyładowań elektrostatycznych na powierzchni skóry, które mówiły jej, że wydarzy się coś bardzo złego. Jej ojciec nazywał to mrowieniem, a ona uważała, że mężczyzna, który pracował w biurze szeryfa od czasu prezydencji Eisenhowera, może sobie to nazywać, jak zechce. Tak, Emmy znała to miasto jak własną kieszeń, lecz on wiedział o każdym paproszku, jaki owa kieszeń skrywała.

Populacja położonego w południowo-zachodniej części stanu Georgia hrabstwa Clifton liczyła niecałe dwadzieścia tysięcy osób. Mniej niż tysiąc z nich mieszkało w stolicy Clifton, North Falls. Największym z czterech tutejszych miasteczek była Verona, gdzie znajdowała się fabryka części samochodowych. Ocmulgee słynęło z outletów rozlokowanych wzdłuż autostrady numer 19, a Clayville mogło się poszczycić jedną z największych w całym stanie szkół zawodowych, której głównym zadaniem było dostarczanie wykwalifikowanej siły roboczej do wspomnianej fabryki. Zarówno North Falls, jak i Verona graniczyły z rzeką Flint, która zaczynała swój bieg nieco poniżej lotniska stanowego w Atlancie i wiła się w dół aż do północno-zachodniej Florydy, gdzie wpadała do Zatoki Meksykańskiej.

Trzy największe miasta były wystarczająco duże, by rację bytu miały w nich własne służby policyjne, ale sprawujące nad nimi nadzór szesnastoosobowe biuro szeryfa zostało ulokowane w North Falls, co było zupełnie logiczne. Siedziba sądu znajdowała się w centrum miasteczka. Tutejsi zastępcy szeryfa odpowiadali za transport więźniów i areszt. Poza tym delegowali do szkół funkcjonariuszy dbających o bezpieczeństwo uczniów, patrolowali miasto, uczestniczyli w prowadzonych w całym hrabstwie dochodzeniach i sprawowali nadzór nad tłumem podczas wydarzeń publicznych, co wyjaśniało obecność Emmy i Bretta w parku.

Dzień Niepodległości obchodzono ze znacznie większym rozmachem na brzegu rzeki Flint, lecz w North Falls zawsze organizowano osobną imprezę. Tu były największe pieniądze. Tu byli ludzie, którzy sprawowali władzę nad hrabstwem. W regionie, który i tak cechował się podejrzliwością względem obcych, mieszkańcy North Falls żywili szczególną nieufność do wszystkiego, co nie urodziło się i nie wychowało na niespełna osiemdziesięciu hektarach należących do miasteczka.

Dlatego większość wyławianych przez Emmy z tłumu twarzy była jej znana. Ze spożywczaka w centrum, z siłowni, z baru albo z salonu fryzjerskiego mieszczącego się w piwnicy domu Peggy Ingram. Niektórzy na jej widok się uśmiechali, inni krzywili. Jeszcze inni gapili się na nią jak sroka w gnat, bo byli świadkami wcześniejszego zatargu z Jonahem i łaknęli kolejnej porcji plotek.

Emmy spojrzała na swój telefon wzrokiem sugerującym, że właśnie dostała szalenie ważną wiadomość. Przez ostatnią godzinę przeklęte urządzenie co rusz wibrowało jej w kieszeni, lecz ona żyła w błogiej nieświadomości napływających komunikatów. Teraz odkryła sześć nieodebranych połączeń od swojej stukniętej ciotki, która zapewne chciała ponarzekać na pijaczków włażących do jej stawu albo włóczęgów kradnących dzikie jeżyny rosnące na skraju gospodarstwa.

Kuzynka Taybee wysłała wszystkim pozostałym kuzynkom propozycję udziału w niedzielnej imprezie składkowej na swojej wielkiej rodzinnej farmie. Podkreśliła, że panowie nie są mile widziani, przez co jedna z adresatek natychmiast oskarżyła ją o seksizm. Trzy inne, próbując uniknąć potencjalnej sprzeczki, zapytały, co mają przynieść. Czwarta w prywatnej wiadomości poinformowała Emmy, że nie pójdzie, bo wciąż jest skłócona z Taybee. Inna – też prywatnie – zasugerowała alternatywę w postaci wyjścia na kolację do knajpy, bo wtedy nie trzeba nic samemu gotować. A potem Taybee, rzecz jasna prywatnie, zapytała Emmy, czy słyszała o tej alternatywie…

Z czubka nosa Emmy spłynęła gruba kropla potu i rozprysnęła się na ekranie.

Nie zamierzała mieszać się w niesnaski między kuzynkami, a już najbardziej nie chciała narażać się Taybee, obrzydliwie bogatej prawniczce, która do każdego sporu podchodziła tak, jakby przesłuchiwała seryjnego mordercę. Emmy przewinęła kciukiem listę wiadomości i natknęła się na komunikat od Jonaha. Wysłał jej coś na kształt rozejmowego zdjęcia, które przedstawiało Cole’a wcinającego lody w polewie czekoladowej, co oczywiście było znakomitym pomysłem, gdyż każdy jedenastolatek powinien przyćpać pół kilograma cukru przed snem.

Westchnęła ciężko. Nie mogła się zmusić do ponownego zmieszania Jonaha z błotem, odpowiedziała mu więc uśmiechniętą buźką i schowała telefon do kieszeni. Miała pracować, a nie zastanawiać się nad opłakanym stanem swojego małżeństwa. Poprawiła służbowy pas, który wraz z bronią, dodatkową amunicją, gazem pieprzowym, krótkofalówką, latarką, paralizatorem, pałką, narzędziem wielofunkcyjnym i kluczami ważył mniej więcej pół tony. Zdjęła kapelusz i otarła czoło ramieniem.

Chryste, jaki upał.

Jej skóra lepiła się od potu, a włosy wyglądały jak namalowane sprayem na czaszce. Kevlarowa kamizelka pod mundurem przemieniła się w najgrubszy papier ścierny na świecie, fiszbiny stanika wbijały się w żebra, na domiar złego dokuczał jej pulsujący ból głowy. Owszem, kazała Madison się nawadniać, lecz sama nie zastosowała się do własnej rady.

Madison.

Nie było żadnego stoiska ze słodyczami. Nie było też Cheyenne. Emmy zaraziła się od Hannah jakimś rodzajem podskórnego niepokoju dotyczącego obu dziewcząt. Obie były tematem wielu wieczornych rozmów telefonicznych i przyczyną wspólnego picia w lokalnym ogródku piwnym. Madison zawsze łatwo ulegała wpływom, Cheyenne zaś należała do tego typu nastolatek, przy których życie staje się ciekawe i ekscytujące. Bóg jeden wiedział, że Emmy rozumiała tę pokusę. Kiedy była w tym wieku, śmiertelnie nudziły ją każda osoba, sytuacja i każde miejsce. To jeden z wielu powodów, dla których zakochała się w Jonahu do szaleństwa.

Szkopuł w tym, dokąd ją to zaprowadziło.

– Em? – zawołała idąca pod górę Hannah. Jak każdy tutaj, była spocona, przegrzana i gotowa spadać stąd jak najszybciej. – Niech zgadnę, chodzi o Jonaha.

Emmy przewróciła oczami tak mocno, że prawie dostrzegła równoległą rzeczywistość. Hannah nie zapytała o szczegóły. Współodczuwała egzystencjalne rozterki związane z losem żony rozczarowującego mężczyzny.

– Przykro mi. – Hannah ścisnęła jej ramię w geście solidarności, krótkim, bo skóra była rozgrzana jak piekarnik. – Rozmawiałaś z Madison?

– Poszło dokładnie tak, jak przewidywałaś. – Emmy nie mogła powiedzieć, że jej nie ostrzegano. Hannah od pięciu lat balansowała na granicy dzielącej troskliwą opiekunkę od złej macochy. – Przepraszam. Naprawdę zrobiłam, co mogłam.

– Doceniam – odparła Hannah. – Jakie to dziwne. Im bardziej jest dla mnie wredna, tym mocniej ją kocham.

Emmy czuła podobnie. Serdeczna przyjaźń z Hannah zaczęła się już w przedszkolu. Od tamtej pory nie było dnia, żeby się nie spotkały albo nie rozmawiały. Jej uwielbienie względem przyjaciółki z łatwością przeniosło się na nastolatkę, którą Hannah kochała.

– My chyba nigdy nie byłyśmy takie, prawda?

– Jasne, jasne. Byłyśmy ide-kurwa-alne. – Hannah skinęła głową w stronę trybun. – Co powiedziała Tinky-Winky?

Emmy parsknęła śmiechem. Vanna, zwłaszcza w tej fioletowej kiecce, rzeczywiście cholernie przypominała teletubisia.

– Że dzieci są cudem od Boga.

– Posra się z bólu, kiedy ten cud się z niej wydostanie.

Emmy przygryzła wargi, żeby się znowu nie roześmiać.

– Za dziesięć lat przy pierwszym większym kichnięciu na zakupach w Walmarcie macica wypadnie z niej jej jak kamyk na sznurku.

– Specyficzny opis.

– Coś takiego zdarzyło się znajomej mojej ciotki Barb.

– Tej z pieprzykiem?

– Cholera, muszę lecieć.

Emmy przez chwilę patrzyła, jak Hannah podbiega do męża. Paul popijał przez cały dzień, topiąc w alkoholu smutki z powodu rezygnacji Madison ze świętowania urodzin z bliskimi. Nieszczęśnik ledwie dawał radę iść prosto, zwłaszcza że ciągnął za sobą dwuletnie dziecko. Współczucie zaróżowiło policzki Emmy, gdy dostrzegła wstyd malujący się na twarzy przyjaciółki.

– Emmy Lou?

Głęboki baryton jej ojca przebił się przez biały szum gawiedzi. Założyła z powrotem kapelusz i ruszyła w jego stronę.

Starała się nie myśleć zbyt wiele o nowych, chropawych nutach w jego głosie. W styczniu Gerald Clifton skończył siedemdziesiąt cztery lata i nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, ten sprawny i potężny człowiek zaczął się sypać. Kolana. Plecy. Zapalenie stawów w dłoniach. Nawet jego kaszel z krótkich szybkich szczeknięć przemienił się w męczący chrapliwy charkot.

Stan matki był niewiele lepszy. Cztery lata temu Myrnę błyskawicznie przewieziono do Atlanty w celu wykonania operacji na otwartym sercu i od tego czasu ciągle zapominała, gdzie położyła klucze, do kogo zamierzała zadzwonić i co się działo w poprzednim odcinku ulubionego programu telewizyjnego. Upływ czasu zaczął się też odciskać na bracie Emmy. Tommy, lat pięćdziesiąt jeden, prawie każdy weekend spędzał na kanapie i albo oglądał golfa w telewizji, albo kupował kapelusze retro na eBayu.

W rezultacie Emmy czuła się osamotniona, jak zwykle zresztą. Była tym, co eufemistycznie nazywa się owocem nieplanowanej ciąży. Kiedy przyszła na świat, Tommy był już na studiach, a w międzyczasie jej rodzice pochowali dwoje innych dzieci: najpierw Henry’ego, a rok później Marthę. Gerald był za stary na uganianie się z Emmy po boisku, a Myrna była za bardzo przywiązana do swoich nawyków, żeby zmieniać je w związku z meczami córki i zakupami w outletach. Byli jedynymi rodzicami w klasie Emmy, którzy musieli rozważyć możliwość spłacania jej pożyczki studenckiej nie z pensji, tylko z emerytur.

Oczywiście zawsze była świadoma dzielących ich lat, lecz wpływ nieubłaganej matematyki dopiero teraz docierał do niej z całą mocą. Ona była w kwiecie wieku, oni zaś już zmierzali ku tamtej stronie. Nawet ekscentryczna żona Tommy’ego, Celia, trochę spuściła z tonu. Jako wicedyrektorka tutejszego liceum twardą ręką władała połową szkoły, lecz w zeszłym tygodniu zwierzyła się Emmy, że wyobraża sobie niebo jako chodzenie w piżamie przez cały dzień i wyściubianie nosa z domu tylko po to, by zajrzeć do drive-thru w Dairy Queen.

– Emmy Lou! – Myrna pojawiła się obok jakby znienacka i z pełną dezaprobaty miną podała córce rogi koca, by pomogła jej go złożyć. – Słyszałaś, jak ojciec cię wołał?

– Ależ skąd, mamo. Po prostu szłam w jego stronę bez żadnego konkretnego powodu.

– Powiedziałaś to bardzo ciekawym tonem. Sugerujesz coś wręcz przeciwnego?

– Możesz to tak zinterpretować. – Emmy złożyła koc. Doskonale wiedziała, z jakiego powodu matka zamierza ją obsztorcować. – No dawaj, nie krępuj się. Wiem, że widziałaś scysję między mną a Jonahem.

– Widziałam. I słyszałam o niej. Nie jeden raz i nie dwa. – Myrna podniosła kolejny koc i strzepnęła z niego ziemię. – Nie zamierzam ci przypominać, że mówiłam, że tak będzie.

– Powiedziałaś to bardzo ciekawym tonem.

– Możesz śmiało zinterpretować go zgodnie z moim zamysłem.

Emmy odruchowo wstawiła się za Jonahem:

– Koncert w Macon skończył się wczoraj późnym wieczorem, a potem musiał jeszcze biegać za właścicielem lokalu, żeby się rozliczyć. Jest wykończony.

– Z tego, co widzę, tobie jakoś udaje się pogodzić pełnoetatową pracę z rodzicielskimi obowiązkami. – Myrna wyrównała brzegi koca. – Tymczasem Jonahowi nie chciało się zostać nawet do rozpoczęcia pokazu, żeby jego syn mógł zobaczyć fajerwerki.

Lody w czekoladzie. Jonah musiał przecież kupić je w mieście. Emmy miała ochotę go zabić.

– Obiecał, że pojedzie z Cole’em nad wodospad, bo stamtąd jest lepszy widok.

– I tak zrobił?

Emmy nie była w stanie dłużej kłamać.

– Mamo…

Matczyna klatka piersiowa uniosła się i opadła w akompaniamencie ciężkiego westchnienia, a potem Myrna ułożyła koce na wyposażonej w kółka lodówce turystycznej. Kiedy podniosła wzrok, miała już bardziej neutralną minę.

– Powiedziałam Jonahowi, żeby przywiózł Cole’a do nas. Położę go spać.

– Dziękuję.

– Bez cierpienia nie byłoby błogosławieństwa. – Gdy Emmy posłała jej puste spojrzenie, matka, nauczycielka angielskiego, wyjaśniła: – Edgar Allan Poe. – Rozejrzała się wokół. – A gdzie się podziewa twój brat? Sama nie zatargam tej lodówki na górę, a jak wiadomo, Celia nawet nie kiwnie palcem.

Emmy popatrzyła we wszystkie strony, lecz nie w poszukiwaniu Tommy’ego, tylko ojca. Dostrzegła go bez trudu. Stał niecałe dziesięć metrów dalej, jego głowa górowała nad tłumem. Ktoś z nim rozmawiał, a raczej próbował. Gerald Clifton nie strzępił języka, dopóki nie uznał, że warto. Nawet w domu pozwalał Myrnie wypełniać ciszę.

Ponownie zdjęła kapelusz z nadzieją, że poczuje choćby najlżejszy powiew znad jeziora. Telefon zawibrował jej w kieszeni. Zgadywała, że to kolejna kuzynka pytająca o tajną kolację albo szalona ciotka z informacją o włóczącym się po okolicy szopie praczu.

Podchodząc do ojca, uświadomiła sobie, że nie zwraca większej uwagi na swojego rozmówcę, tylko patrzy prosto na nią. Ich spojrzenia się spotkały. Poczuła, że coś jest nie tak. Nie dorównywała mu, jeśli chodzi o wrażliwość policyjnego instynktu, lecz teraz w powietrzu wisiało napięcie, od którego cienkie włoski na karku stanęły jej dęba.

Mrowienie.

Emmy nazywała to złym przeczuciem. Inni gliniarze mieli na to swoje określenia, takie jak szósty zmysł, wewnętrzny głos albo – zwłaszcza gdy mówiła to policjantka – intuicja. Bez względu na nazwę oznaczało to, że coś naprawdę złego już się stało albo wkrótce się wydarzy.

Przepchnęła się przez grupę maruderów i nacisnęła przycisk przypiętej do ramienia krótkofalówki.

– Brett, odbiór.

– Melduję się. – Głos Bretta przebił się przez zakłócenia. – Jestem na Long Street. Furgonetka wjechała w priusa. Prius walnął w słup telefoniczny. Ruch zablokowany w obie strony. Pomoc drogowa będzie za dwadzieścia minut. Co tam?

Emmy wątpiła, by przyczyną jej złych przeczuć mogła być stłuczka czterysta metrów stąd.

– Czy możesz… – zaczęła, lecz nie skończyła.

Gerald delikatnie wyjął jej mikrofon z ręki, przyłożył go do ust i nacisnął przycisk.

– Wezwij zastępstwo do wypadku. Spotkajmy się na górnym parkingu. Oczy szeroko otwarte. Zrozumiano?

Krótkofalówka zatrzeszczała i po chwili odezwała się głosem Bretta:

– Jasne, szefie.

Gerald oddał Emmy mikrofon. Sprawa nie wymagała długiej dyskusji. O złych przeczuciach się nie rozmawiało, tylko sprawdzało ich słuszność. W razie pomyłki można było odetchnąć z ulgą, ale jeśli miało się rację, intuicja nakazywała człowiekowi udać się dokładnie tam, gdzie powinien się znaleźć.

Emmy przypięła mikrofon do ramienia i ruszyła za Geraldem pod górę, a ludzie ustępowali mu z drogi nie tylko z racji jego stanowiska. Jej ojciec był mężczyzną ze wszech miar potężnym, gdyż oprócz metra dziewięćdziesięciu wzrostu miał też w pasie nieco więcej niż powinien. Oddychał z trudem, gdy wchodzili po betonowych schodach, mijając opustoszałe trybuny. Musiała patrzeć w dół, żeby nie nadepnąć mu na piętę. Nie był na służbie, lecz zachowywał się jak stary glina i takie też robił wrażenie – mimo znoszonych butów marki Keds, czarnych skarpet do kostek, szarych sportowych szortów i wyblakłej czarnej koszulki z koncertu Reby McEntire w 2005 roku.

Nie zatrzymał się na złapanie oddechu, dopóki nie dotarli na szczyt schodów. Emmy rozejrzała się po parkingu tak samo jak ojciec. Zaparkowane ukośnie samochody wyglądały jak wykałaczki rzucone na asfalt. Widziała zapalające się światła stopu, ludzi wychylających się przez opuszczone szyby, uniesione ręce. Napięcie było tak silne, że czuła je z tyłu szczęki.

Gerald spojrzał na nią z góry i spytał:

– CTNG?

– Mhm. – Kiwnęła głową.

Coś Tu Nie Gra.

Gerald zszedł z chodnika. Emmy podążyła za nim wzdłuż pierwszego rzędu miejsc parkingowych, który wyglądał jak tor przeszkód składający się z aut i wkurzonych kierowców. W milczeniu nawiązała kontakt z własnym ciałem, starając się utrzymać tętno w ryzach i jasność umysłu. Praca w policji polega między innymi na ocenianiu ryzyka, a ryzyko czegoś tak potwornego, jak masowa strzelanina, w tej sytuacji akurat było nikłe. Prędzej dojdzie do kolejnej stłuczki albo kłótni o pierwszeństwo włączenia się do ruchu.

– Szeryfie? – Sylvia Wrigley, redaktorka lokalnej gazety, stała przy otwartych drzwiach swojego auta. – Co się dzieje?

Gerald uniósł palec, sugerując w ten sposób, by dała mu kilka chwil, i zaczął przeciskać się między pojazdami. Szybko dostrzegli problem.

Emmy poczuła, jak napięcie spływa z niej niczym woda ściekająca do odpływu.

W zeszłym miesiącu ogrodzenie wokół boiska piłkarskiego zostało rozebrane w celu położenia świeżej murawy. Teren ogrodzono kilkoma pasmami żółtej taśmy ostrzegawczej, która miała zniechęcać ludzi do wchodzenia na nową zieloną nawierzchnię, póki trawa się nie ukorzeni, lecz kierowca czerwonej mazdy mx-5 najwyraźniej postanowił zignorować zakaz. A przynajmniej próbował. Nisko zawieszone sportowe auto utknęło w połowie długości na wysokim betonowym krawężniku. Przód był zadarty niczym dziób Titanica.

– Osioł – skomentowała krótko Emmy. Rozpoznała samochód urzędnika sądowego, Lance’a Culpeppera. Kto jak kto, ale on…?

Spojrzała na ojca, lecz Gerald nie przejął się mazdą. Wpatrywał się w boisko, więc Emmy zmrużyła oczy, próbując zmusić je do wysiłku. Lance najwyraźniej nie był pierwszym geniuszem szukającym drogi na skróty. Na środku boiska, bokiem do parkingu, stał biały chevrolet equinox. Wszystkie drzwi miał zamknięte, szyby podniesione, światła zgaszone.

Napięcie ponownie zaczęło narastać. Jej policyjny mózg podsuwał najczarniejsze scenariusze…

Strzelanina, przemoc domowa, szał drogowy, samobójstwo rozszerzone…

Odpięła pasek zabezpieczający glocka, a potem wyciągnęła z pasa ciężką latarkę i oparła ją na ramieniu. Światła parkingu sięgały mniej więcej do linii rzutu karnego. Policyjna latarka marki Maglite była wyposażona w cztery baterie typu D i miała jasność rzędu 800 lumenów, a więc wystarczająco dużą, by sięgnąć nawet środka boiska. Szyby w SUV-ie były przyciemnione. Z tej odległości nie dało się stwierdzić, czy ktoś jest wewnątrz.

Gerald w milczeniu wskazał dużą kałużę oleju, sprawkę mazdy, która zatrzymała się na krawężniku. Gdy Emmy zajrzała do samochodu, siedzący za kółkiem Lance Culpepper rozbrajająco wzruszył ramionami. Po sposobie, w jaki jego żona skrzyżowała ręce na piersiach, domyśliła się, że Dervla próbowała wcześniej wyperswadować mu ten pomysł.

– Widzieliście kogoś jeszcze na boisku? – zapytała Emmy.

Lance pokręcił głową, a Dervla orzekła uszczypliwie:

– Był za bardzo zajęty niszczeniem samochodu.

– Zostańcie tu – poleciła Emmy.

Wchodząc na boisko, lekko pochyliła latarkę. Zerwana taśma ostrzegawcza została wtłoczona w ziemię przez opony z grubym bieżnikiem. Zanim stopy Emmy zapadły się w gęstą, świeżo wyhodowaną trawę, pokonała kawałek nierównej nawierzchni. Płaty murawy wciąż się zrastały. Boisko wyglądało jak patchwork. Źdźbła miały mniej więcej osiem centymetrów wysokości. Dostrzegła nieliczne śmieci: papierki po gumach do żucia i plastikowy widelec. Poza tym – jeśli nie liczyć wielkiego białego SUV-a – boisko było niczym nieskażone.

Szła kilka kroków za ojcem po jego prawej stronie, starając się utrzymywać równy oddech. Kierowca mógł po prostu wypominać sobie głupotę, ale równie dobrze mógł też ściskać w dłoni pistolet i czekać, aż dwoje policjantów podejdzie bliżej.

Zaapelowała do siebie w myślach o spokój. Wzięła głęboki wdech, na sekundę wstrzymała powietrze w płucach, a potem powoli je wypuściła. Kiedy zbliżyła się do auta, usłyszała pracujący silnik. Tablica rejestracyjna wskazywała na hrabstwo Clifton. Na zderzaku widniała naklejka szkoły podstawowej w North Falls. Wytężyła słuch i usłyszała głosy, męski i kobiecy, które dochodziły z drugiej strony pojazdu. Ciche, ostre słowa. Napięcie. Złość.

– Pokażcie się! – zawołał Gerald.

Emmy ponownie zapomniała o oddychaniu, czekając z dłonią zaciśniętą na kolbie glocka.

Zza auta wyszło dwoje ludzi.

Westchnęła z ulgą. Skierowała snop światła na parę dorosłych, stojących teraz z tyłu chevroleta. Ich ręce były puste, na twarzach malowało się napięcie. Zanim Gerald im przerwał, Hugo i Angela Sandersowie niewątpliwie toczyli gorączkową dyskusję. Emmy dostrzegła Tylera, ich sześciolatka, śpiącego smacznie w foteliku samochodowym. Zostawili silnik na jałowym biegu, żeby zasilić klimatyzację. Na boku pojazdu widniała długa rysa, przedni zderzak pękł, a jego fragment zwisał bezwładnie. Lewy błotnik też był uszkodzony. W pierwszym odruchu Emmy pomyślała, że to dziwne miejsce na kraksę, po której jeden z uczestników ucieka z miejsca wypadku. W drugim powiodła latarką po ziemi.

– Nie widziałem go – tłumaczył Hugo Geraldowi. – To nie moja wina.

Serce Emmy zamarło. Pod prawą tylną oponą SUV-a tkwił rower. Padła na kolana i zaczęła gorączkowo szukać ciała pod pojazdem.

Z przodu. Z tyłu. Obok.

Nie znalazła ofiary, lecz poznała rower. Na jasnoturkusowej ramie były namalowane różowe i żółte kreskówkowe stokrotki, a szprychy ozdobiono fluorescencyjnymi koralikami. Z przodu był zamocowany pastelowożółty koszyk. Na skórzanym białym siodełku również widniały stokrotki. Emmy widywała ten rower niezliczoną ilość razy, a to porzucony na podwórku Hannah, a to blokujący jej podjazd albo niechlujnie oparty o poręcz ganku, z której zdrapywał farbę. Należał do Madison Dalrymple. Tej samej Madison, z którą próbowała wcześniej porozmawiać pod dębem. Tej samej Madison, którą olała godzinę temu.

– Hugo. – Emmy wstała, czując drżenie w kolanach. Jej CTNG przemieniło się w wyjącą i migającą czerwienią syrenę. – Znasz Madison Dalrymple?

– Nie. – Hugo wzruszył ramionami. – Chociaż może. A co to ma do…

– To jej rower? – zapytała Angela. – Gdzie jej rodzice? Kupiliśmy ten samochód zaledwie tydzień temu. Mam nadzieję, że Paula stać na jego naprawę bardziej niż nas.

– Mówisz serio!? – Lance Culpepper postanowił zignorować polecenie pozostania na miejscu. – Niby gdzie tu jest wina Paula? To wy wjechaliście na środek boiska.

– Ty też wjechałeś. – Hugo sugestywnie spojrzał na mazdę. – No, prawie ci się udało.

– Jechałem za wami – odparł Lance. – Nie widzieliście żółtej taśmy?

– Już była zerwana – stwierdził Hugo. – Chcesz powiedzieć, że powinienem widzieć rzeczy, których sam nie zauważyłeś?

– Jezu, Lance – wtrąciła Angela. – Możesz być tak dobry i wrócić do tego swojego auteczka?

– A ty możesz być tak dobra i przestać wzywać imię Pana nadaremno?

– Nie mów mojej żonie, co ma robić.

– Dość tego! – krzyknęła Emmy na tyle głośno, żeby ich uciszyć. – Lance, wracaj do swojego auta i zostań tam. Hugo, chcesz dostać mandat za zjechanie z oznaczonej drogi? Angela, zerknij na Tylera.

Emmy poczekała, aż się rozejdą, zanim znów spojrzała na ojca. Gerald kompletnie zignorował wszystko, co zaszło przed chwilą. Stał ze wzrokiem wbitym w rower i z zaciętą miną. Kiedy była mała, brała kamienne milczenie ojca za dezaprobatę. Teraz wiedziała, że w takich chwilach intensywnie rozpracowuje w myślach jakiś problem.

– Dla Madison ten rower to wolność – zauważyła. – To piętnastolatka, nie ma prawa jazdy. Nie zostawiłaby go na środku boiska.

Odwrócił się w stronę parkingu i uważnie przyjrzał się murawie.

Emmy podążyła za jego spojrzeniem. Badał wzrokiem ślady pozostawione przez SUV-a na trawie. Była tak świeża, że z podobnym skutkiem auto mogłoby przejechać przez glinę. Dawało się dostrzec nawet ślady bieżnika.

– Tato?

Gerald ruszył w kierunku parkingu. Poszła za nim, trzymając się z dala od śladów opon. Uszli jednak zaledwie kilka metrów, gdy ojciec zapytał:

– Czego jeszcze nie dostrzegamy?

Emmy odwróciła się w stronę SUV-a. W oddali widziała lawetę podjeżdżającą do miejsca wypadku na Long Street. Ulica była zakorkowana, więc może Madison zamierzała skrócić sobie drogę do domu przez boisko i z jakiegoś niewyjaśnionego powodu porzuciła tutaj rower?

– Chevrolet przejechał najpierw przez przednie koło, co oznacza, że rower był ułożony w kierunku zachodnim – powiedziała.

– Wybiegasz za daleko. Poszukaj bliżej.

Ponownie poczuła znajomą gonitwę myśli. Przypomniała sobie, że Gerald jej nie testuje, tylko uczy. Jeśli miałaby wskazać jedną niezrównaną umiejętność ojca, byłoby nią słuchanie. Cofnęła się w myślach do momentu, w którym podeszli do SUV-a. Do irytującej kłótni między Lance’em, Hugonem i Angelą. Spostrzeżenie było niczym grom z jasnego nieba.

– Hugo wspomniał, że kiedy wjeżdżał na boisko, taśma była już zerwana.

– Tak.

– Jeśli nie łgał, to znaczy, że jakiś inny pojazd wjechał tu przed nim. Prawdopodobnie podczas pokazu sztucznych ogni, bo ani Hugo, ani Lance nawet słowem nie zająknęli się o tym, że widzieli kogoś przed sobą.

– Tak.

Emmy skierowała snop światła na mazdę i bez trudu odnalazła wzrokiem głębokie ślady pozostawione przez szerokie opony SUV-a. A oprócz tego to, co przegapili wcześniej. Wzdłuż tych śladów niczym cień biegły odciski mniejszych opon.

– Hugo mówił prawdę – stwierdziła Emmy. – Jakiś inny samochód zerwał taśmę przed nim.

– Coś lżejszego – orzekł Gerald. – Zwykła osobówka, może sedan.

Odciski opon sedana odgałęziały się od tych głębszych mniej więcej dwadzieścia metrów od miejsca, w którym stali, i odbijały w prawo, w kierunku wieńczących wzgórze sosen. Emmy ostrożnie przemierzyła boisko, idąc wzdłuż trasy sedana. Zmusiła telepiące się w piersi serce do odrobiny spokoju. Madison mogła porzucić rower na środku boiska z wielu powodów, niekoniecznie złych. Emmy próbowała podsycać w sobie tę iskierkę nadziei, aż dotarła na skraj boiska. Tu sedan się zatrzymał. Uniosła latarkę i skierowała ją w stronę drzew.

Znalezisko było jak kolejny cios w serce, tym razem mocny niczym zadany nożem. Ujrzała drugi rower. Jaskrawoniebieski, z kolorowymi koralikami na szprychach, różowymi tasiemkami zwisającymi z uchwytów kierownicy i przednim koszykiem w tym samym niebieskim kolorze co rama. Widywała ten rower niezliczoną ilość razy – porzucony na podwórku Hannah, blokujący jej podjazd, niechlujnie oparty o poręcz ganku, z której zdrapywał farbę, leżący o metr od należącego do Madison jasnoturkusowego roweru z żółtym koszykiem, bo dziewczynki były niemal jak syjamskie bliźnięta.

– Rower Cheyenne Baker – wyjaśniła ojcu.

Gerald posłał jej uważne spojrzenie. Usłyszał drżenie w jej głosie i poczuł tę samą co ona zmianę w powietrzu. Mrowienie. Złe przeczucie. Coś tu nie gra. Pozytywne wyjaśnienia można było odłożyć na półkę.

– To jedne z tych dziewczyn, które uciekają z domów? – zapytał ostrożnie.

Emmy pokręciła głową, zanim dokończył pytanie.

Nie znała aż tak dobrze Cheyenne, lecz uważała, że Madison jest zbyt mądra, by porzucić rower na boisku i gdzieś nawiać o dziesiątej wieczorem, kiedy rodzice spodziewali się jej w domu.

– Nie wykluczam chęci ucieczki, ale nie w ten sposób.

– Masz jej numer?

Emmy wyciągnęła telefon i odszukała Madison na liście kontaktów. Powstrzymała łzy, które napłynęły jej do oczu w chwili, gdy po zaledwie jednym sygnale połączenie zostało przekierowane na pocztę głosową. Skrzynka była pełna. Emmy pokręciła głową. Rozłączyła się. Jej dłonie zaczęły się trząść. Stało się coś złego. Coś bardzo złego.

– Emmy? – zawołała z oddali Hannah.

Emmy szybko odsunęła światło latarki od roweru Cheyenne. Hannah niewątpliwie dowiedziała się już o wypadku Hugona i truchtała w ich stronę, a mały Davey podskakiwał na jej biodrze. Walczącemu z sennością chłopcu kleiły się powieki.

– Co tu się wydarzyło? – zapytała Hannah. – Słyszałam, że Hugo przejechał po rowerze Madison.

– Wiesz, gdzie ona teraz jest? – odparł pytaniem Gerald.

– Mówiliśmy jej, żeby wróciła do domu na jedenastą, ale… – Hannah spojrzała na Emmy i zbladła w jednej chwili. Były najlepszymi przyjaciółkami od przedszkola. Znały swoje najmroczniejsze sekrety i najskrytsze marzenia. Emmy nie potrafiła zbyt wiele przed nią ukryć.

– Czy ona… – Głos uwiązł Hannah w gardle. – Co się stało?

– Nie wiemy – przyznała Emmy, gdyż właśnie tak przedstawiała się szczera prawda. – Kiedy widziałam się z Madison, trzymała w ręce swój telefon. Czy Paul może go namierzyć?

– Co?

– Wspominałaś, że Paul ma zainstalowane na jej telefonie coś w rodzaju lokalizatora. I nie pozwala ci go używać.

– T… tak – zająknęła się Hannah. Wiedziała, że sytuacja jest trudna. – Myślę… myślę, że może…

Nie dokończyła zdania i pobiegła w stronę parkingu. Davey patrzył na Emmy znad ramienia matki. Oczy miał teraz szeroko otwarte, bo udzieliła mu się matczyna panika.

Emmy też.

– Spokojnie. – Gerald położył dłoń w zagłębieniu jej pleców. – Skup się i rób swoje. To najlepsze, co możesz zrobić.

Przytaknęła, lecz znacznie łatwiej było to powiedzieć, niż wykonać.

– Opisz mi telefon Madison.

Emmy zmusiła się do odwrócenia wzroku od Hannah. Zamknęła oczy, próbując przypomnieć sobie telefon dziewczyny. Potworny upał. Smród potu i piwa. Madison stojąca pod drzewem. Pomysł, że to dobry moment, by przekazać jej przesłanie Hannah.

Przypomniała sobie różowe baleriny Madison, utytłane na zielono od trawy. Zaciśnięte w zamyśleniu usta. Zbyt mocno opięte białe szorty. Jasnoniebieską koszulkę szkolnego chóru klejącą się do piersi. Wyglądała na rozdrażnioną, niespokojną. Jej skóra była mocno zaróżowiona od słońca. Emmy podeszła do niej, pouczając się w myślach, by nie zaczynać od wykładu na temat poparzeń słonecznych, ale potem i tak poczęstowała ją dobrą radą, by piła więcej wody.

– Okej – zaczęła. – To iPhone. Białe etui z naklejkami w kwiaty. Miała go od dawna.

– Która była godzina?

– Widziałam ją dwa razy. Za pierwszym razem może kwadrans po ósmej, może wpół do dziewiątej. Stała pod dębem. Szukałam jej, bo myślałam, że mogę trochę załagodzić sprawę z… – Emmy połapała się, że ojciec nie pyta o napięte stosunki w rodzinie. – Madison wydawała się poirytowana, że ją zagadnęłam. Poirytowana inaczej niż zwykle. Odniosłam wrażenie, że chciałaby być gdzieś indziej. Powiedziała mi, że umówiła się z Cheyenne przy stoisku ze słodyczami i jest dziesięć minut spóźniona. Ale na imprezie nie było takiego stoiska.

– I nie było Cheyenne?

– Nie widziałam jej przez cały dzień. Zwykle szwenda się z Madison.

– A ten drugi raz?

– Jakieś dziesięć minut przed pokazem sztucznych ogni. Szłam pod górę i zobaczyłam ją przy trybunach. Chyba chciała ze mną porozmawiać. Spławiłam ją i poszłam do toalety. Szukałam jej po zakończeniu pokazu, ale nie udało mi się jej znaleźć.

Gerald przyglądał się jej przenikliwie niebieskimi oczami.

– Miała coś jeszcze? Okulary przeciwsłoneczne? Torebkę?

– Nic – odparła Emmy. – Hannah wspomniała kiedyś, że Madison nosi torebkę tylko w czasie miesiączki. Ale przednia kieszeń jej szortów była lekko wybrzuszona. Jednak nie wyglądało to na tampon ani błyszczyk, tylko na jakiś większy przedmiot. Może zabrała ze sobą coś na ząb.

– Okej – mruknął. – Spójrzmy na ten rower.

Gerald wziął latarkę. Trzymał dłoń na plecach Emmy, gdy pokonywali dystans, który w jej odczuciu był najdłuższym, jaki w życiu przeszła. Serce szamotało się w piersi, z trudem powstrzymywała łzy. Ciało wyczuwało grozę, zanim jej świadomość dotarła do umysłu.

Rower Cheyenne nie został po prostu porzucony, tylko ciśnięty. Kierownica była odwrócona tyłem do przodu, a jeden z uchwytów wbił się w podłoże. Rower sunął po nim dobry metr, zanim uderzył w pień drzewa. Zalegające na ziemi sosnowe igliwie zostało dosłownie przeorane, podobnie jak wierzchnia warstwa gleby. Ktoś musiał rzucić nim ze znaczną siłą. Taką, że od dolnej części pnia sosny odprysnęły kawałki kory.

Sprawcą musiał być ktoś dorosły. Prawdopodobnie mężczyzna.

Emmy wstrzymała oddech, gdy Gerald oświetlał jaskrawoniebieską ramę, kolorowe szprychy, pedały i kierownicę. Łańcuch był zerwany, tylne koło wygięte, a opona przebita. Światło latarki przesunęło się w prawo. Potem w lewo. Serce Emmy podskoczyło na widok telefonu leżącego mniej więcej półtora metra od tylnego koła roweru. Białe etui. Naklejki z kwiatami. Ekran iPhone’a był strzaskany na miazgę.

Gerald skierował światło na ziemię jakiś metr za telefonem.

– Widzisz?

Emmy widziała. Ziemia była mokra, zgromadził się na niej ciemny płyn, podobnie jak olej pod mazdą Lance’a Culpeppera.

Ale to nie był olej.

Krew.

– Okej – rzekł Gerald. – Mamy do czynienia z porwaniem.

Rozdział trzeci

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: We Are All Guilty Here

Pierwsze wydanie: HarperCollins Publishers 2025

Opracowanie graficzne okładki: Robert Dąbrowski

Projekt okładki oryginalnej: Brian Moore

Ilustracje na okładce: Getty Images

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski

Korekta: Sylwia Kozak-Śmiech

Copyright © Karin Slaughter 2025

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2025

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Bez ograniczania wyłącznych praw autora, współtwórcy i wydawcy, jakiekolwiek nieautoryzowane wykorzystanie tej publikacji do szkolenia generatywnych technologii sztucznej inteligencji (AI) jest wyraźnie zabronione. HarperCollins korzysta również ze swoich praw na mocy artykułu 4(3) Dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym 2019/790 i jednoznacznie wyłącza tę publikację z wyjątku dotyczącego eksploracji tekstu i danych.

Niniejsze wydanie zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.