Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island - Karolina Sulej - ebook

Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island ebook

Karolina Sulej

0,0

Opis

„Szybko, podejdźcie, zaraz zobaczycie coś, czego nie widzieliście na oczy – połykacz ognia, zaklinaczka węży, teraz, na żywo!“ – tak do freak showu naganiał widzów konferansjer na Coney Island.

Coney Island – dzielnica Nowego Jorku, gdzie miasto łączy się z oceanem, niegdyś stolica światowej rozrywki, cyrków, wesołych miasteczek – to wciąż rezerwuar estetyki, idei, marzeń i lęków, z których jest zbudowana popkultura i nasze człowieczeństwo. Jeśli Manhattan to marzenie o doskonale funkcjonującym społeczeństwie, eleganckim w swoich potrzebach, Coney Island to wszystko to, co wulgarne, kiczowate i podniecające. „Thrills!” (Dreszcze!) – obiecuje neon.

To wyspa, która przypomina nam, że życie – płeć, seksualność, konsumpcja – to tylko i aż widowisko. Opowieść o Coney – tym realnym i tym wyobrażonym – snują jej mieszkańcy i bywalcy w tym burleskowa tancerka i zawodowa syrena – Bambi the Mermaid, Eduardo Arrocha – poeta z twarzą wytatuowaną w gwiazdy i planety, Oleg Roitman czyli Człowiek-Komputer, Pat Muko – nigeryjska księżniczka, która zaklina węże i inni.

Wszyscy jesteśmy dziwni to reporterska opowieść o Coney Island od początku XX wieku, kiedy powstały parki rozrywki, przez upadek w latach 60., gdy dzielnica opustoszała, aż po ponowne odrodzenie pod koniec lat 2000. Tak jak Ellis Island było „wyspą klucz” dla emigrantów, tak Coney Island stało się „wyspą rajem” – i kluczem do szczęścia dla tych, którzy chcieli odetchnąć od norm codzienności. Coney – miejsce pełne iluzji – pokazuje, że największą iluzją jest pozorna prawda tego, co poza lunaparkiem. Normalność zaś nie istnieje.

Coney Island? Byłam w tym miejscu poza czasem i systemem wiele razy, a teraz o nim przeczytałam. Przeczytajcie i wy, i od razu tam jedźcie! Bo przecież wszyscy jesteśmy dziwni – Urszula Dudziak

Bohaterowie książki Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island cenią sztuczność. Jedni zostali wypluci przez normalność, inni sami z niej uciekli. Piętnaście kilometrów od Manhattanu stworzyli swój azyl: świat na opak, gdzie na okrągło trwa średniowieczny karnawał. Oprowadzający nas po nim, Karolina Sulej snuje fascynującą opowieść o psychologii cyrku, burleski. Zadaje pytanie o różnice pomiędzy prymitywną rozrywką, w której uprzedmiotawia się człowieka, a rozrywką, którą tylko taką udaje – Katarzyna Surmiak-Domańska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 166

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1623460785788519

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

To, co mówię, to prawdziwa gadka.

Coney Island to prawdziwa gadka.

Fragment piosenki Love Audwina Gathersa,

ochroniarza w domu kultury Coney Island USA

KONFERANSJER

Zanim założy koszulę, spodnie, słomkowy kapelusz i muszkę, jest po prostu Patrickiem Salazarem. Ale gdy tylko kilka razy machnie elegancką laseczką – oto stoi już przed wami Pan Dziwny, Mr. Strange – gospodarz sideshow na Coney Island. Jedynego w swoim rodzaju, niepowtarzalnego sideshow! Tutaj! Teraz!

Sideshow, spytacie – a cóż to takiego?

To cyrk – ale nie taki, jaki właśnie przyszedł wam do głowy, z monumentalnym namiotem, akrobatami, szkolonymi zwierzętami. Wielkie cyrki są bombastyczne, z rozmachem, ogromną widownią, scenografią, rekwizytami. A sideshow jest bardziej kameralny, niskobudżetowy. Sideshow – bo to show na boku. Nazwa narodziła się w Stanach Zjednoczonych około 1830 roku, kiedy do cyrków i jarmarków zaczęto dołączać dodatkowe atrakcje.

A przede wszystkim sideshow to wolnoamerykanka.

Za całą rozrywkę robi tam człowiek na scenie. Człowiek, który wygląda szczególnie albo ma szczególne umiejętności. Trafia tam więc ten, kto nie obawia się być dziwny i chce jeszcze na tym zarobić.

Sideshow szybko zyskał synonim – freak show : pokaz dziwolągów. Pokazy na boku wiązały się z wystawianiem na widok publiczności tego, co niecodzienne. Czasem osobliwych przedmiotów, ale w szczególności – ludzi o wyjątkowym wyglądzie lub umiejętnościach.

Mr. Strange unika dziś tego terminu. Zawsze lepiej mówić „cyrk”, żeby ludzie nie wyobrażali sobie niewolników w klatkach. Mr. Strange powtarza też często zwrot family friendly – familijny. Sideshow, żeby zarabiać, musi wkupywać się w łaski najmłodszych i ich opiekunów.

Sideshow na Coney Island sąsiaduje z parkami rozrywki. To również kwestia tradycji – przyjęło się, że tam, gdzie cyrk, tam – wesołe miasteczko.

Patrick Salazar ubiera się jak konferansjerzy w przeszłości – trochę jak treser, trochę jak kelner. Oczy ma lekko podmalowane, rękawy podciągnięte, uśmiecha się tak szeroko, jakby zaraz miała mu pęknąć twarz. Jest w nieustannym ruchu. Nawet gdy stoi, nie stoi, ale truchta w miejscu jak atleta w trakcie rozgrzewki.

Lubi, kiedy się na niego patrzy.

Lubi, kiedy się go słucha.

Od maja do września w samo południe staje na podeście przed wejściem obok budki z biletami i rozpoczyna swoją nawijkę, czyli ballyhoo. I tak aż do wieczora. Cyrk musi zarabiać.

Tradycyjnie występów jest dziesięć. Wystarczy na nie jeden bilet – stąd nazwa: 10 in one sideshow. Dziesięć w jednym.

– Zobaczcie na własne oczy, jak nasza zaklinaczka wykonuje taniec śmierci z zabójczym pytonem albinosem! Zobaczcie, jak połykaczka mieczy połyka nie jedną, nie dwie, nie trzy, ale aż cztery stopy żelaza! Wszyscy tu są! Są prawdziwi! Są tylko dla was! Tu, w środku!

I tak przez pięć–osiem minut, kilka razy w ciągu godziny.

Słowo ballyhoo, w skrócie bally, pierwszy raz wykrzyczano w 1893 roku podczas wystawy światowej w Chicago w pawilonie zwanym Ulicą Kairu. Fakirzy i tancerki z Bliskiego Wschodu nie mówili po angielsku. Cyrkowi konferansjerzy naganiali publiczność, krzycząc: ballyhoo! – bo tak usłyszeli jeden ze zwrotów, najprawdopodobniej brzmiący po arabsku ta’ala huna – co oznacza w wolnym tłumaczeniu „chodźcie tutaj”.

Według innej historii ballyhoo wzięło się z powodu zachowania menedżera pawilonu W.O. Taylora, który wołał performerów, żeby pokazywali się na zewnątrz pomiędzy występami, kiedy oni chcieli trochę odpocząć. Podobno mruczeli wtedy pod nosem: „D’Allah hun!”. „Och, na miłość boską!”. Taylor to słyszał i zaczął ich przedrzeźniać, krzycząc w odpowiedzi: ballyhoo! 1

Po pierwsze, trzeba się zaanonsować, czyli zrobić otwarcie – make an opening:

– Ludzie, ludzie, nadstawcie uszu! Jestem Mr. Strange i opowiem wam zaraz o niesamowitościach, jakich w życiu nie widzieliście!

Potem następuje tak zwane building the tip – przywoływanie tłumu, a dosłownie: formowanie wierzchołka (kolejki):

– Zbliżcie się tutaj, nie przegapcie okazji, mamy dziś dla was wyjątkowych gości!

Przydają się też sugestywne ruchy dłoni i teatralna mowa ciała.

Kiedy tłum już drepcze przed wejściem, trzeba mu dać pitch – przesadzony opis wspaniałości, które czekają w środku. Pitch występuje często razem z hook (hakiem) – obietnicą czegoś nie z tej ziemi:

– Widziałem, jak się tam w szatni przygotowują do występu. Ta połykaczka mieczy, mówię wam, co za dziewczyna! Uhhh!

Kolejnym krokiem jest turning the tip (odwracanie wierzchołka), czyli moment, w którym należy zasugerować ludziom, żeby natychmiast kupili bilety. Wtedy czasem wodzirej oddaje mikrofon naganiaczowi, który nazywany jest także grindmanem. Jego zadanie to nieustanne mielenie tego samego:

– Kup bilet na show teraz! Kup teraz! Zaraz będzie za późno!

No i trzeba jak najczęściej pokazywać węża. Wąż zawsze działa. Ludzie chcą koniecznie sprawdzić, czy jest prawdziwy.

Patrick pracował kiedyś w budce z biletami na Times Square. To wtedy wpadł na pomysł, żeby zwracać się do klientów nie tylko po angielsku. Nauczył się swoich kwestii po japońsku, francusku, niemiecku. Sprzedawał najwięcej.

– Żeby dobrze sprzedawać, nie musisz rozumieć, co sprzedajesz. Musisz wierzyć, że to sprzedasz, i użyć odpowiednich słów. Na tym polega Ameryka!

Tłum go nie przeraża. Jest jak wampir – im więcej ludzi dookoła, tym więcej ma energii do pracy. Wyławia ich wzrokiem już z daleka. Ma swoje sposoby – inaczej mówi się do pary na randce, inaczej do grupy kumpli, a inaczej do rodziny z dziećmi. Jest jak policyjny profiler. Najlepiej dogaduje się z dzieciakami. Dorośli podchodzą do Strange’a sceptycznie. Wydaje im się niepokojąco wesoły i zadowolony.

Ale on jest dumny ze swojego stylu.

W latach pięćdziesiątych konferansjerzy robili, co mogli, żeby być jak najbardziej złowieszczy. W rozrywce głównego nurtu wszystko musiało być nieskazitelne. A ludzie szukali w cyrku odreagowania – czyli jawnej brzydoty.

– Dzisiaj rozrywka to przemoc, lęk i wszelkie obrzydliwości. Ludzie szukają w cyrku czegoś, czego na co dzień nie dostaną w telewizji. Radosnego podniecenia, szczęścia. A ja jestem ciągle szczęśliwy! – Mr. Strange rozciąga usta w uśmiech tak szeroki, że prawie oplata mu głowę.

Nawet jeśli nikogo nie ma w pobliżu, to i tak wkłada w przemowę całą swoją energię. Przybiera odpowiednią postawę i zaczyna.

Bo zawsze ktoś patrzy.

Panie, panowie i wszyscy inni!

Patrzcie, patrzcie, patrzcie! Podejdźcie, zbliżcie się, witam was w naszym cyrku! Pokażę wam rzeczy, o jakich wam się nie śniło.

Ale najpierw kilka faktów. Czy wy w ogóle wiecie, gdzie jesteście?

To Coney Island! Plac zabaw świata! Sodoma nad morzem! Elektryczny eden! Raj dla biedaków!

Od ponad stu lat na tym skrawku brooklińskiego piachu przy ostatniej stacji metra powstają kolejne parki rozrywki, kolejne cyrkowe atrakcje. Steeplechase Park! Luna Park! Dreamland! Astroland! Deno’s Wonder Wheel Amusement Park! Zrodziły się tu wynalazki, bez których nie byłoby dziś kina, telewizji ani rozrywki! Manhattan to ucieleśnienie marzeń o doskonałym społeczeństwie i jego eleganckich potrzebach. Coney Island jest wszystkim tym, co wulgarne, kiczowate, podniecające, podświadome.

Manhattan to superego. Coney Island to id.

Po co jeździć nad Niagarę, nad Wielki Kanion? Po co oglądać wieżowce czy autostrady?

Kto nie widział Coney Island – nie widział Ameryki!

Coney Island to światowy rezerwuar marzeń i lęków. To z nich utkane są popkultura i nasze człowieczeństwo.

Kto nie widział Coney Island – nie poznał samego siebie!

Tak, tak – dobrze słyszycie!

To miejsce przypomina nam, że nasze życie to widowisko.

Pokazuje, że największą iluzją jest pozorna prawda tego, co poza lunaparkiem.

Normalność nie istnieje! To po prostu nawijka, którą wam na co dzień sprzedają. My opowiemy wam inną historię.

Wszyscy jesteśmy dziwni!

Dziesięć występów i tylko jeden bilet!

To co, zaczynamy zabawę?

1. GABINET OSOBLIWOŚCI

Panie, panowie i wszyscy inni!

Zaczynamy od wyjątkowego występu!

Jako pierwsi na scenę wejdą: szaleni wynalazcy, chciwi deweloperzy, króliki, artyści, którzy nie chcą niczego kupować, i jeden nie całkiem błękitnokrwisty książę.

Nie wiecie, o co chodzi – i dobrze! Musicie obejrzeć do końca!

W witrynie baru przy Surf Avenue leży syrena. Słania się, jest już bardzo wyczerpana. Nie jadła od kilku dni. Jej głodówka to protest.

Chce przypominać przechodniom, że Coney Island umiera.

– Nie powrócę do mojego perłowego zamku pod wodą! Nie będę jeść, dopóki wy, moi poddani, nie zawalczycie o tę zaczarowaną krainę, w której realizujemy nasze fantazje!

Wyspa

Narrioch. Wyspa bez cienia. Kraina światła.

Tak nazywali to miejsce Indianie. Wtedy dzisiejszy półwysep był wyspą odciśniętą u wybrzeża Stanów Zjednoczonych niczym ślad kroków lodowca. Podłużna jak barykada, usypana z piasku, ugniatana przez pływy, wiatr i fale. Jej granice były w ciągłym dygocie – co sezon przesuwały je powietrze i ocean.

Przez stulecia żyły tam głównie króliki. Na wyspie miały pod dostatkiem trawy i ciepłej ziemi. Dopiero w 1609 roku z pokładu statku „Półksiężyc” zszedł na brzeg Henry Hudson, od którego imienia otrzymała potem nazwę rzeka przepływająca przez Nowy Jork. Holendrzy założyli tu kolonię Nowe Niderlandy. Tereny dzisiejszego Brooklynu kupili za pistolet, koc i czajnik2. Na mapach wyspa Narrioch określana była jako Wyspa Królicza – Conyne Eylandt. W 1664 roku, kiedy prawo do niej przejęli Anglicy, zmienili nazwę na Coney Island.

Przez następne półtora wieku wyspa była rezerwatem przyrody, a jej pola – wspólnym dobrem okolicznych mieszkańców. Latem traktowali je jak publiczny ogród, a zimą były pastwiskiem dla bydła. Nikt tam nie mieszkał. Czasem tylko jakiś rybak zbudował chatkę, ktoś wyprawił się na biwak. Coney była wtedy domem dla powracających z Europy ptaków – jej wody obfitowały w ryby.

Tuż obok wyrastały wieżowce Manhattanu. Nowy Jork zaczął stawać się stolicą nadciągającej nowoczesności.

W 1829 roku na Coney powstał pierwszy hotel. Szybko wyrosły lokale z parkietami do tańczenia, bary, przebieralnie dla amatorów kąpieli. Urlopowicze docierali tu bryczkami, autobusami, promami, koleją. Coney Island: najlepsza plaża zachodniego wybrzeża!

Coraz wyraźniej rysowały się trzy dzielnice: West Brighton – dla klasy robotniczej, Brighton Beach – dla klasy średniej, i Manhattan Beach – dla arystokracji.

Mieszkańcy rozwijającej się metropolii tęsknili za naturą. W połowie XIX wieku przerzucili przez wąski pasek zatoki most. Dzikie wydmy Coney Island stały się plażą. Po kilku latach przesmyk między wyspą a lądem zasypano, aby ułatwić komunikację z Manhattanem.

Coney zmieniła się w półwysep. Wyspą była już tylko z nazwy.

I jako metafora.

Dziś Brighton Beach to dzielnica rosyjskiej i żydowskiej emigracji. Manhattan Beach to rezydencje jej najzamożniejszych przedstawicieli oraz tereny uniwersytetu. West Brighton zaś stała się synonimem Coney Island.

To tutaj, wzdłuż Surf Avenue, od Ulicy Zachodniej Pierwszej aż do Trzydziestej Siódmej przez kolejne dekady powstawały wesołe miasteczka, domy kąpielowe, teatry, hotele, restauracje, ale również wysokie na dwadzieścia pięter osiedla.

Na tym skrawku lądu, wątłym jak skórka od banana, pomieściły się architektura i mechanika amerykańskiej rozrywki.

Z naturalnego rezerwatu, gdzie wypasały się krowy, Coney stało się parkiem rozrywki do wypasania zmysłów.

Budowa

W 1897 roku przedsiębiorca George C. Tilyou otworzył park rozrywki Steeplechase. Teraz zabawa w plenerze miała zamykane bramy, wejście za opłatą i ochroniarzy. Główną atrakcją był wyścig koni mechanicznych. Kiedy po dziesięciu latach pożar strawił miasteczko, Tilyou na jego gruzach otworzył jeszcze większy park. Zarobił nawet na ruinach: żeby popatrzeć na zgliszcza, trzeba było zapłacić dziesięć centów.

W międzyczasie powstały dwa inne wesołe miasteczka. Najpierw w 1903 roku Luna Park dwóch inżynierów: Frederica Thompsona i Elmera Dundy’ego. Kilka lat później konsorcjum przedsiębiorców wymyśliło park Dreamland. Miał być elegancki, w bieli, monumentalny i symetryczny. Przy wejściu rozpościerała skrzydła statua nagiego anioła. Nad parkiem górowały wysoka na ponad sto metrów wieża i podwójna zjeżdżalnia, po której wagoniki z gośćmi ześlizgiwały się do basenu-laguny na głównym placu. Widowiskiem przyciągającym tłum był show „Poskramiając płomienie”: na oczach widzów płonął budynek, którego mieszkańców ratowali strażacy. Miało to dodawać publiczności otuchy – wielu ludzi mieszkało w podobnych kamienicach, które też często stawały w płomieniach.

Luna Park był egzotyczny i tandetny – barwny, pełen wieżyczek, krużganków, oświetlony tysiącami żarówek. Po alejkach prowadzano słonie i wielbłądy, żeby spotęgować wrażenie fantastyczności. Miało to być miejsce nie z tej ziemi.

Luna Park – Park Księżycowy.

Podróż na Księżyc trwała tam zaledwie kilkanaście minut. Widoki ze statku kosmicznego były namalowane na płótnie, a na powierzchni tego Srebrnego Globu wszystko wykonane z papier mâché.

Wyprawy na papierowy Księżyc zostały okupione krwią. Słoń Topsy, który przyciągnął kadłub statku na teren Luna Parku, w 1903 roku został stracony w publicznej egzekucji. Rzekomo stwarzał zagrożenie dla ludzi – zabił pracownika, który nakarmił go papierosem, i zaatakował innego, który kłuł go widelcem. Wyrok zapadł.

Na miejscu zgromadziła się ekipa filmowa Edison Company. Kompania chciała mieć relację z wydarzenia. Do wymierzenia kary miał zostać użyty prąd. Gapie zgromadzili się nawet na dachach budynków. Egzekucja zadziała jak reklama nowo powstającego Luna Parku, który przyćmi wszystko to, co do tej pory zbudowała cywilizacja – ogłaszali właściciele parku.

I Luna rzeczywiście przyćmiewała. W nocy miasteczko błyszczało dwustu pięćdziesięcioma tysiącami świateł. Nazwano je Elektrycznym Edenem.

Coney Island po raz pierwszy rozbłysło już w 1878 roku. Wtedy narodził się zwyczaj „elektrycznych kąpieli”. Na wysokich drążkach w wodzie, na molo i na piasku kołysały się lampy. Dzięki sztucznemu światłu wczasowicze mogli pluskać się w wodzie i leżeć na plaży nawet po zmierzchu. Latarnie gwarantowały kolejną porcję dnia i oszukiwały naturę.

Właściciele Luna Parku cenili zaś sztuczność.

Wyspa bez cienia zyskała nowoczesną odsłonę w pełnym, elektrycznym słońcu.

O ile Manhattan stał się symbolem modernizmu – z jego pionowymi liniami, geometrią ulic, w wiecznym pędzie do wyznaczonego celu – o tyle Coney Island oferowało senną włóczęgę, współczesny barok, architektoniczne rozpasanie.

W radiu leciały piosenki: Wracając do domu z Coney Island (1905), Spotkaj mnie w Lunie, Lena (1907), Spotkaj mnie dziś wieczorem w Dreamlandzie (1909).

W 1911 roku miasteczko Dreamland spłonęło. Pożar wybuchł w labiryntach atrakcji Hell Gate. Na spopielonych gruzach impresario Samuel W. Gumpertz stworzył cyrk – Dreamland Circus Sideshow, w którym pokazywał ludzkie osobliwości zwane dziwolągami: Nanette – dziewczynę z brodą, Mohammeda zwanego Wytatuowanym Arabem, Księżniczkę Weewee mierzącą trzydzieści siedem i pół cala, Eddiego Mashera nazywanego Beau Brummellem świata szkieletów, stutrzyletniego Dzikiego Tańczącego Buszmena z Australii, Abomah, czyli najwyższą kobietę na świecie, czy Baby Carrie – kobietę szczególnie otyłą.

W ciągu kolejnych lat niektórzy performerzy odchodzili, ale na ich miejsce pojawiali się nowi: Serpentine – kobieta pozbawiona kości, Millie Smith – kobieta z końską grzywą, The Gondins – najmniejsze małżeństwo na świecie, Vernet – człowiek z płetwami, Ursa – kobieta niedźwiedź, King Roy – król albinosów, czy słynny Mortado, Ludzka Fontanna, który potrafił tryskać wodą ze stóp i dłoni. Były też całe grupy performerów: filipińskie plemię Bantoc lub afrykańskie kobiety z plemienia Ubangi – bo swoich aktorów Samuel rekrutował z całego świata. Największą sławę spośród pomysłów impresaria, jeszcze za czasów istnienia parku Dreamland, zyskała Liliputia – miasteczko wybudowane specjalnie dla osób o niespotykanie niskim wzroście. Na stałe mieszkała tam i zabawiała gości ponad setka pracowników. Karły miały w Dreamlandzie własną plażę z ratownikiem, własny parlament i miniaturową straż pożarną. W Liliputii, aby jeszcze bardziej uatrakcyjnić gościom wizytę, zniesiono też społeczne normy wiktoriańskiego świata – zachęcano mieszkańców osady do promiskuityzmu, nimfomanii i homoseksualizmu oraz zasadniczo do wszystkiego, co za bramą miasteczka byłoby nie do przyjęcia.

Niektórych pracowników do cyrku przyciągała perspektywa podróżowania, innych – kariery, jeszcze innych – obietnica majątku, dla wielu zaś było to jedyne miejsce, gdzie wreszcie czuli się zwyczajni. W ciągu trzech dekad do Dreamland Circus Sideshow i podobnych przybytków, jak Wagner’s World Circus Sideshow czy Whitney’s Palace of Wonders, na Coney trafiły tysiące ludzi o szczególnym wyglądzie lub umiejętnościach3.

Na Coney Island byli normalni.

Na początku lat dwudziestych XX wieku nad plażą zbudowano promenadę. Ciągnęła się wzdłuż wybrzeża, równolegle do Surf Avenue. Jej drewniane deski uginały się pod stopami tłumu. Pod promenadą chowali się zaś ci, którzy w krainie światła szukali cienia.

Pojawiły się pierwsze głosy, że Coney Island stało się zbyt komercyjne. Dzielnica zmieniła się w hałaśliwe i tłoczne „imperium dwudziestocentówki” – tyle kosztowała większość rozrywek. Każdego było stać na szukanie tam zapomnienia i anonimowości.

W wakacyjne miesiące na Coney bywało po sto tysięcy osób dzienne, które wysyłały stamtąd dwieście tysięcy pocztówek.

Pozdrowienia z Coney Island! Pozdrowienia z Sodomy i Gomory!

W 1944 roku nad rozpustną dzielnicę nadciągnął gniew Boży: spłonął Luna Park.

Na straży amerykańskiej popkultury został tylko Steeplechase.

Odnowa

W 1937 roku Robert Moses, zarządca departamentu parków i rekreacji, przedstawił burmistrzowi Nowego Jorku plan: „Ulepszenie Coney Island, Rockaway i Plaż Południowych”. Proponował likwidację wesołych miasteczek, które – jego zdaniem – uniemożliwiały okolicy normalne funkcjonowanie. Były dziwactwem w tkance miasta. Nazwał to „miejską odnową”.

Pisał: „Nie ma co płakać nad Coney opiewanym w piosenkach i historii. Ważne jest, aby nie popełnić błędu, uważając, że da się je przywrócić do życia”4.

Postulował, żeby miasto wykupiło większość prywatnych działek i sprowadziło stałych rezydentów.

Na początek Moses zakazał naganiaczom pokrzykiwania i sprzedawania kukurydzy i słodyczy na plaży. Potem wydał zarządzenie, aby odsunąć promenadę, bo znajdowała się zbyt blisko oceanu – cała linia budynków musiała więc zostać zniszczona.

Na miejscu dawnego parku Dreamland Moses zbudował oceanarium. Do wejścia kazał poprowadzić osobną kładkę aż ze stacji metra, bo nie chciał, żeby w drodze do jego budynku ludzie „brudzili sobie stopy”, stąpając po ziemi rozrywki.

Tymczasem Coney Island traciło na popularności. W kinach i domach na Manhattanie pojawiła się klimatyzacja, coraz powszechniejsze stawały się samochody. Nie trzeba było wsiadać do metra, żeby szukać rozrywki w tłumie na drugim końcu miasta. W 1955 roku w Kalifornii otwarto pierwszy Disneyland. Coney stawało się staroświeckie.

Dla Mosesa najważniejsze było wybudowanie osiedli mieszkaniowych. W 1956 roku przy Zachodniej Trzydziestej Siódmej powstały Coney Island Houses, pierwsze wysokie bloki mieszkalne. W pięciu czternastopiętrowych budynkach zamieszkało pięćset dwadzieścia osiem rodzin. Plan Mosesa był prosty: zaczynając od zachodu, stopniowo zabuduje nowymi osiedlami całe Coney Island.

Obszar wesołych miasteczek uratowało prawo miejskie z lat czterdziestych: ulice pomiędzy ósmą a dwudziestą pierwszą przecznicą Surf Avenue miały pozostać strefą przeznaczoną wyłącznie pod rozrywkę.

Dewastacja

Szampan lał się strumieniami, a gospodarz osobiście podawał gościom cegły. Każdy mógł zniszczyć, co mu się podobało. W końcu to impreza z demolką! Mieszkańcy okolicy zatykali uszy na brzęk szkła. Gospodarz tymczasem świetnie się bawił. W gazetach następnego dnia pojawiło się zdjęcie, na którym z siekierą na ramieniu pozował obok czterech modelek w bikini i z kaskami na głowach. W tle – koparka.

21 września 1966 roku Fred Trump (ojciec Donalda) zorganizował wielkie święto niszczenia ostatniego parku rozrywki Coney Island. Kilka miesięcy wcześniej kupił Steeplechase od starzejącej się córki George’a C. Tilyou. Nie po to, aby go odnowić. Trumpowi przypadł do gustu pomysł Roberta Mosesa, który chciał zabudować półwysep osiedlami mieszkaniowymi.

Trump miał podobny plan.

Co prawda teren parku Steeplechase nie był prawnie przeznaczony pod budownictwo mieszkaniowe, ale Fred wierzył w swoje kontakty z politykami. Miał nadzieję, że jakoś to załatwi i zbuduje kolejne osiedle. I chociaż udało mu się zniszczyć park, apartamentowców nie postawił. Burmistrz Nowego Jorku, John Lindsay, uznał, że prawo jest prawem. Nawet dla Trumpa.

Trumpowi przypadł do gustu również teren w pobliżu Ocean Parkway. The Gut, czyli Bebechy – okolica drewnianych domków i baraków najuboższych mieszkańców Coney. Dla niego były to po prostu slumsy. Fred eksmitował mieszkańców i postawił bloki znane odtąd jako Trump Village: wysokie na dwadzieścia pięter budynki dla – w przeważającej większości – białych mieszkańców. Dotychczasowi rezydenci Bebechów – w przeważającej większości niebiali – zostali przesiedleni do letnich bungalowów nieprzystosowanych do całorocznego zamieszkania w sąsiedztwie Coney Island Houses.

Kiedy w 1956 roku Coney Island Houses wyrosły na zachodzie półwyspu, wydawało się, że to początek złotej ery. Tym razem nie dla parków rozrywki, ale dla mieszkańców dzielnicy. Nowe osiedla były niczym cołoroczny kurort. Z widokiem na ocean, tuż przy plaży. Ludzie spotykali się na podwórkach, dzieci bawiły się w piasku. Każdy blok był wielokolorową społecznością, która pomagała sobie i współdziałała.

Wokoło pierwszych budynków Coney Island Houses rosły jednak nowe – dofinansowane przez miasto i przeznaczone dla najuboższych. Nikt nie słuchał wezwań społeczności o zarządzenie ograniczeń praw do wprowadzania się dla osób, które nie potrafią udokumentować swojej praworządności. Takie żądania uznano za dyskryminację. Wprowadzać mogli się w pierwszej kolejności ci, których dotychczasowe warunki mieszkaniowe pozostawiały najwięcej do życzenia. Bungalowy zaczęły płonąć. Pożar dotychczasowego miejsca zamieszkania był gwarancją wysokiej pozycji na liście. Ówczesny burmistrz, John Lindsay, chcąc pozyskać głosy mniejszości, obiecał, że całe Coney wypełni się blokami z niskim czynszem. Nazwał Coney strefą biedy. Dzielnica przestała być etniczną utopią. Stała się polem walki nadziei i uprzedzeń.

W kwietniu 1968 roku, dziesięć dni po zabójstwie Martina Luthera Kinga, na Coney wybuchły zamieszki na tle rasowym. Na ulice wyszły tysiące ludzi. Rozbijali szyby, rabowali, rzucali w policję cegłami i butelkami. Kiedy zostali okrążeni, wbiegli na stację. Tłum bił i okradał każdego białego. Kierowcy metra odmówili uruchomienia pociągów. Pasażerowie zostali uwięzieni na Stillwell Avenue, otoczeni wściekłym tłumem.

Po zamieszkach na stacji zainstalowano kratę, która opada, jak tylko od strony Surf Avenue nadciąga zagrożenie. Nawet dziś, po pół wieku, wiele osób nie pojedzie na plażę Coney z powodu historii o zamieszkach z tamtego kwietnia.

„Miejska odnowa” zakończyła się katastrofą w 1975 roku, kiedy miasto ogłosiło bankructwo. O nowych blokowiskach mówiło się, że są nagrobkami świetności Coney. Uciekali właściciele sklepów i zakładów usługowych. Zostali tylko ci, którzy musieli.

Przez następne trzydzieści lat, aż do śmierci Freda Trumpa, miejsce po Steeplechase stało puste. Dopiero w 1999 roku burmistrz Rudy Giuliani ogłosił budowę stadionu baseballowego. Tak jak Robert Moses, on także chciał zmienić Coney według własnej wizji. Przede wszystkim zaś posprzątać to, co jego zdaniem zaśmiecało dzielnicę. Pozbył się więc kolejki Thunderbolt, która – choć od lat nieczynna – była jednym z symboli okolicy.

Coney miało stać się atrakcyjne i konkurencyjne dla nowoczesnych parków rozrywki po drugiej stronie rzeki, w New Jersey, i dla Disneylandu.

Dehumanizacja

W 1979 roku wszedł na ekrany kin film Wojownicy Waltera Hilla na podstawie powieści Sola Yuricka. Podczas zjazdu gangów Nowego Jorku charyzmatyczny przywódca z Grammercy chce, aby gangsterzy zawarli sojusz w walce z policją. Zostaje jednak zamordowany. Podejrzenie pada na gang Warriors z Coney Island. Jego członkowie próbują wrócić z Bronxu na swój teren.

Filmowe gangi to produkty fantazji. Ubrania gangsterów wyglądają w nich jak karnawałowe kostiumy albo erotyczne fetysze. Ci z Coney noszą skórzane spodnie i kamizelki na gołą klatę. To gang prawdziwie demokratyczny: jest tam biały, czarny, Latynos, a nawet dziewczyna. Coney Island to ich ziemia obiecana. Przestępców z wesołego miasteczka.

Dziś w sklepach z akcesoriami plażowymi na Coney nie brakuje koszulek z motywami z filmu. Są też kurtki, breloki, magnesy, czapki, kubki. Co chcesz. Taką przemoc turyści chętnie kupują. To taka sama atrakcja jak stuletnia kolejka górska czy dom strachów z potworami z papier mâché.

Prawdziwa przemoc nie jest family friendly.

Coney ma swoje punkty zapalne, skrzyżowania, na których lepiej nie przystawać na papierosa. Jest podzielone niewidzialnymi dla turystów granicami. Każda ulica, każdy chodnik i blok mają swoich właścicieli. A granice są płynne, zmienne. Poruszanie się po szachownicy Coney przypomina chodzenie po polu minowym. Źle postawisz stopę – i masz problem.

Co roku z powodu porachunków między gangami i dilerami narkotyków ginie na Coney Island kilka, kilkanaście osób. Czasem to przypadkowa kula: na parkingu, przed sklepem spożywczym, na skrzyżowaniu, na klatce schodowej, w korytarzu bloku. Mieszkańcy dzielnicy od kilku lat walczą z przemocą na własną rękę. Zebrania Koalicji Antyprzemocowej (Anti-Violence Collaborative) odbywają się co miesiąc w liceum Liberation High przy Mermaid Avenue. Na ścianach szkoły murale – Matka Teresa i Martin Luther King. Przy prezydialnym stole: Mathylde Frontus – współzałożycielka grupy, lokalna aktywistka i doktor na Uniwersytecie Columbia, obok niej Ronald Stewart znany jako Brother Ron, który prowadzi grupę Step Up – obywatelskie patrole monitorujące lokalne konflikty. Zna ludzi i tę dzielnicę, nikt nie wie lepiej od niego, jakie są jej pułapki i humory.

– Przemoc na Coney Island jest taka sama jak wszędzie indziej. Ale ponieważ to niewielka dzielnica, znana z tego, że jest miejscem narodzin rozrywki, to wszystko tutaj wydaje się większe niż w rzeczywistości. Kiedy ludzie wspominają o Coney inaczej niż w kontekście zabawy, zawsze mówią o przemocy. Ale nie o tym, co jest ważne: dlaczego do siebie strzelamy. Tymczasem nie da się walczyć z dzisiejszą przestępczością, jeśli nie zrozumie się historycznych uwarunkowań – tłumaczy Mathylde.

W 1971 roku prezydent Richard Nixon wypowiedział wojnę narkotykom. A tak naprawdę to nie narkotykom, lecz działaczom ruchów lewicowych i równościowych. Narkotyki były jedynie pretekstem, żeby monitorować, zastraszać i aresztować hipisów i czarnych aktywistów.

Prawdziwa wojna antynarkotykowa zaczęła się w latach osiemdziesiątych. Ronald Reagan potrzebował głosów białych bogaczy. Obiecał im ulgi podatkowe. W jego wersji liberalnego kapitalizmu nie było miejsca na ulgi dla najuboższych. Nie było też miejsca na terapie dla uzależnionych, na programy pomocowe. Narkomani w oczach Reagana byli przestępcami, których należało wsadzać za kratki. W 1980 roku w więzieniu w wyniku nielegalnych czynów związanych z narkotykami siedziało pięćdziesiąt tysięcy osób. Na początku lat dziewięćdziesiątych ich liczba wzrosła do czterystu tysięcy. Większość narkomanów pokazywanych w mediach była czarna.

Dorosło pokolenie dzieci z ojcami w więzieniach, które w telewizji oglądało osoby o innym niż biały kolorze skóry tylko w kontekście popełnionych przestępstw. Ruch równościowy wygasł. Trwała epoka disco, konsumpcjonizmu i walki o swoje. Gangi dawały młodym z patogennych środowisk namiastkę oparcia i korzyści materialne.

– To superdrapieżcy. Nie mają sumienia, empatii – powiedziała o czarnych nastolatkach Hillary Clinton w 1996 roku.

Mieszkańcy Coney do dziś nie potrafią jej tego zapomnieć. Podobnie jak tego, że jej mąż w latach dziewięćdziesiątych nie tylko nie zmienił polityki Reagana, ale jeszcze ją wzmocnił: dał prawo jednostkom wojskowym do przeszukiwania mieszkań i wprowadził politykę three strikes, która zakładała, że po trzecim przestępstwie trafiasz za kratki do końca życia.

– Zostaliśmy spatologizowani, zdehumanizowani, zrobiono z nas wybryki natury – Mathylde podnosi głos tak, że słyszy ją pewnie pół przecznicy. – Narkotyki, handel bronią to były problemy całego kraju, ale to my zostaliśmy przedstawieni jako ich przyczyna. Zamiast zastanowić się, co się dzieje, wsadzali nas do więzienia. Uznali, że czarni ćpają, bo są zdemoralizowani i głupi. A dzisiaj proszę: biali uzależnili się od heroiny, więc wszyscy rzucili się ze współczuciem, terapią, analizą. Co za hipokryzja! Wiele naszych dzieciaków nie wie, kim jest. Zależy im na nowych butach, pokazaniu się przed kolegami, dziewczyną. Potrzebują natychmiastowej gratyfikacji. Jak tylko stąd wyjadą, są nieśmiałe, niepewne. Tutaj odbijają sobie to, że w świecie są nikim. Nie pochwalam przemocy. Nasłałabym policję nawet na własne dzieci. Trzeba jednak zrozumieć, że te potworności, które się dzisiaj dzieją, to rezultat spotworniałej polityki państwa, które nie zostawiło nam wyboru.

Gdzie jest ta wolność, którą obiecała nam Ameryka?

Gentryfikacja

Syrena, która w 2008 roku leżała w witrynie baru, protestując przeciwko dewastacji Coney, to performerka Savitiri D. Razem ze swoim mężem, znanym jako Pastor Billy, prowadzą na Manhattanie kolektyw: Choir of Stop Shopping – chór Przestań Kupować. Zespół występuje z musicalami potępiającymi konsumpcjonizm, angażuje się w protesty i akcje przeciwko żarłocznemu kapitalizmowi. Billy stylizuje się na teleewangelistę z lat osiemdziesiątych: zaczesana w kaczy kuper czupryna i koloratka. Nagrywa również kazania. Na stronie internetowej można usłyszeć też takie o Coney.

– Ta plaża, ten ocean, te drobne biznesy niczym halucynacje i, o zgrozo, małe rodzinne sklepiki, uśmiechnięci właściciele, machające do nas na skrzyżowaniach tancerki burleski, wabiące nas, żebyśmy weszli do ich przybytku rozkoszy, stracili równowagę, dali się omamić, zwymiotowali, śmiali się i dostali puszystą fluorescencyjną żyrafę w nagrodę… Niech będzie dziś wszędzie, Coneylluyah! Niech będzie pochwalona, amen!5

A potem jeszcze:

– Musimy ocalić Coney przed demonem monokultury, która wyciąga łapy po naszą oryginalność, po dziwaka w nas!

W 2003 roku ówczesny burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg ogłosił, że chce „zaimplementować szeroko zakrojony plan dla Coney Island i stworzyć skoordynowaną ekonomiczną akcję rozwojową”6. Coney miało się stać całorocznym kurortem. Gry, atrakcje, sklepiki prowadzone przez indywidualnych właścicieli – wszystko pod nadzorem jednego korporacyjnego operatora, kontrolowane i zarządzane odgórnie. Koniec z prowizorką, tandetą, sezonowością.

Do zrealizowania tego planu konieczne było to, przed czym Coney broniło się przez ostatnie dekady – nowy podział dzielnicy na strefy. Miasto zmniejszyło teren gruntów rozrywkowych do dwudziestu siedmiu akrów, z czego na parki rozrywki przeznaczono jedynie dwanaście, mimo protestów właścicieli atrakcji, którzy nalegali: nie kurczcie nam Coney, ale poprawcie wasz plan! Łapali się za głowy: jak można pomieścić dzisiejsze i przyszłe wesołe miasteczka na takim skrawku ziemi?7

W 2010 roku miasto podpisało umowę z włoską firmą Zamperla Group. Otworzono nowe wesołe miasteczko – Luna Park. Obok przetrwał Deno’s Wonder Wheel Amusement Park z zabytkowym diabelskim młynem, zarządzany przez rodzinę Vourderis. Pozostałe piętnaście akrów przeznaczono na hotele, apartamentowce i sieciowe restauracje. Plan zezwalał na wysokie budynki, nawet do kilkunastu pięter.

– Jak można budować rzucające cień wieżowce na wyspie bez cienia? – pyta retorycznie Marissa Solomon, przewodniczka po Muzeum Coney Island. Przez muzealne okno widzi młyńskie koło Wonder Wheel, kolejkę Cyclone i niebo. – Ale jeśli miasto na to pozwoli, kiedy spojrzę przez to okno za kilka lat, zobaczę tylko ścianę hotelowego budynku.

Po przeciwnej stronie muzeum jest pustostan. Co jakiś czas na jego płocie pojawiają się informacje o tym, jak wspaniałe będzie Coney dzięki inwestycjom biura nieruchomości Thor Equities i jego dyrektora generalnego Josepha J. Sitta.

Nazwa firmy nawiązuje do Thora – bohatera komiksów Marvela, zapożyczonego z mitologii skandynawskiej. Dzierżący młot superbohater pasował Sittowi do jego wizerunku obrońcy miast. Tak właśnie widział swój biznes.

Coney Island według Sitta miało być nowym, lepszym Las Vegas.

Deweloperską szarżę zaczął w 2008 roku, kiedy kupił teren po miasteczku Astroland. Tak jak Trump pół wieku wcześniej, kupił tylko po to, żeby zniszczyć. Władze miasta zlitowały się nad śmiertelnie ranną dzielnicą i administracja Bloomberga odzyskała od Sitta część ziemi. To wtedy na miejscu Astrolandu stanął nowy Luna Park. Jego bramę wystylizowano tak, żeby nawiązywała do tej z Luna Parku z początków XX wieku – zdobią ją półksiężyce.

Thor Equities udało się wprowadzić na Coney sieciówki: burgery Wahlbergów, sklepy ze słodyczami It’s sugar, Subway, Applebee’s. Działki pomiędzy Deno’s Wonder Wheel Amusement Parkiem i stadionem baseballowym – razem trzynaście akrów – czekają na większe inwestycje. Na jednej z nich mieści się najstarszy dom na Coney. Teraz niszczeje, ale kiedy Sitt rozpocznie budowę hoteli, zostanie zrównany z ziemią. Sittowi marzy się zadaszony park wodny i czterogwiazdkowy hotel na pięćset pokoi, z którego dachu będą startować helikoptery8.

– Ma tu powstać taka szachownica jak na Manhattanie – tłumaczy Mathylde. – Biedniejsi i bogatsi naprzeciwko siebie. Kiedyś to była dzielnica biedy, teraz jest obiecującym rynkiem. Mam nadzieję, że wraz z nowymi inwestycjami przyjdą też lepsze usługi dla mieszkańców. Coney Island to nie tylko wesołe miasteczka. Nawet zakupów nie można tutaj zrobić. Jedzenie jest tanie, ale kiepskiej jakości. I gdzie mamy chodzić po pracy? Do parków rozrywki? Dla nas są zbyt drogie. Kogo stać, żeby płacić dziesięć dolarów za przejażdżkę kolejką? Coney Island to nie jest jakaś kraina nostalgicznej fantazji – my tutaj żyjemy.

Likwidacja

Kiedy w 2009 roku zamykał swój sklep przy Mermaid Avenue 1516, dzielnica płakała. Był symbolem Coney i lokalnym zabytkiem – na równi z kolejką górską Cyclone, także emerytką.

Osiemdziesięcioletni Jimmy Prince to lokalna arystokracja – nie tylko z nazwiska.

Następnego dnia po hucznym zamknięciu sklepu na zawsze przyszedł rano posprzątać śnieg z progu i zrealizować ostatnie zamówienia.

Wciąż pracuje, jednak teraz jedynie sześć godzin dziennie.

– Nawet nie wiem, czy bolą mnie nogi. Po prostu o tym nie myślę. Nie masz z czymś problemu, jeśli nie zrobisz z tego problemu.

Zaczął pracować jako młody chłopak, zaraz po wojnie. Jimmy Prince stał się częścią rzeźniczej drużyny Williama Majora.

W 1972 roku szef przekazał Jimmy’emu swój sklep jako najlepszemu pracownikowi.

– Kiedy tniesz mięso i zaczynasz widzieć ten marmur żyłek – mówi Jimmy – to jest jak zakochanie.

Jimmy jest przywiązany do tradycyjnej technologii. Maszynę do formowania hamburgerów ma od sześćdziesięciu lat, podobnie krajalnicę. Ale gatunki najchętniej kupowanego mięsa zmieniały się przez lata. Włosi kupowali wołowinę i wieprzowinę – steki i żeberka, oraz jagnięcinę. Potem przyszli Portorykańczycy, Afrykanie, którzy woleli łopatki wieprzowe, ogony wołowe, świńskie uszy. Takie dodatki jak kapusta kiszona i ziemniaki zostały zastąpione przez czarną fasolę, okrę i pomidory. Jimmy zawsze słuchał potrzeb klientów. Chciał, żeby mogli zaopatrzyć się u niego w składniki na cały obiad.

– Kiedy Coney Island pustoszało, ludzie mieli coraz mniej pieniędzy, ale nigdy nie traktowałem nikogo z mniejszym szacunkiem. Dawałem na kredyt – wierzyłem, że spłacą, jak tylko będą mogli. Pamiętałem imiona klientów, wiedziałem, czego potrzebowali, kim byli. To tajemnica przeżycia – pokazujesz dobroć i widzisz dobroć.

Jimmy nie spuszczał metalowych rolet w sklepie. Po prostu zamykał drzwi na klucz. Nikt nigdy go nie obrabował.

Cieszy się, że dzisiaj na Coney jest bezpiecznej, wrócili turyści, ale widzi też, że ludzie nie mają gdzie robić zakupów, zjeść porządnego posiłku, usiąść i porozmawiać.

– Joe Sitt nie ma w sobie wcale czułości. Przypomina mi Trumpa. Oszukuje ludzi, którzy tu mieszkają. Po co nam hotele? Kto tam pójdzie? Kto tym się wyżywi?

Kiedy po raz ostatni zamykał sklep, do którego przez te wszystkie dekady codziennie przychodził w krawacie, ze śmiechem pokazywał do kamery reportera pusty sejf 9.

– Wszyscy myśleli, że się dorobiłem! Ja raczej straciłem! Ale w ogóle tego nie żałuję. Miłość do ludzi jest ważniejsza niż pieniądze.

Rewitalizacja

Charles Denson dorastał na Coney Island w latach sześćdziesiątych. Włóczył się po pustostanach, szukał pamiątek po złotych czasach, robił zdjęcia kumplom pracującym przy grach i dziewczynom z cyrku. Po latach napisał najważniejszą książkę o okolicy – Coney Island Lost and Found – kronikę tego, jak dzielnica przechodziła z rąk do rąk, krojona na kawałki, zabudowywana, burzona, odnawiana i rujnowana, w glorii chwały i z fatalną reputacją, bez nadziei na zmianę. Przez lata gromadził opowieści, świadectwa mieszkańców, rysował mapy i sprawdzał daty. Założył Coney Island History Project, stowarzyszenie, które zajmuje się popularyzacją historii dzielnicy, jej archiwizowaniem i organizowaniem wydarzeń kulturalnych.