Historie osobiste - Karolina Sulej - ebook

Historie osobiste ebook

Karolina Sulej

4,5

Opis

11 wywiadów, 11 bohaterów i bohaterek, którzy przeżyli okupację, getta, obozy - Auschwitz-Birkenau, Ravensbrueck, Majdanku, Stutthof, Bergen-Belsen. W każdej rozmowie przewija się motyw dbania o wygląd jako bardzo ważny czynnik zachowania godności w sytuacjach granicznych.

20 fotografii i 20 mikrohistorii o przedmiotach i obrazach, które pokazują wojnę od strony osobistego doświadczenia codzienności, materialności, płci, ciała i stroju.

Karolina Sulej znów pokazuje przemilczane do tej pory aspekty życia w czasie II wojny - życia mimo wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (79 ocen)
47
27
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amadea2017

Nie oderwiesz się od lektury

Zajmująca lektura dla tych, którzy nie odwracają się od tematu II wojny światowej.
10
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Docenić skarpetki
00
Kwach

Nie oderwiesz się od lektury

Książki Pani Karoliny to lektury obowiązkowe.
00
lena1666

Nie oderwiesz się od lektury

Tak samo poruszająca jak wszystko co dotyczy zbrodni wojennych, tyle że widzianych przez pryzmat odzieży. Nie zdajemy sobie sprawy ile ubranie daje nam indywidualizmu dopóki nie zostaniemy go pozbawieni.
00
paranadtalerzem

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna, poruszająca. Naprawdę imponujący zbiór materiałów ro niej i research musiała zrobić autorka. Rzetelna. Ale i fascynująca!
00

Popularność



Podobne


Wstęp albo Miss Oca­la­łych

Wstęp albo Miss Oca­la­łych

Rita Ber­ko­witz

– Sma­kuje ci? – dopy­tuje Rita w jidysz.

Cho­ciaż nie rozu­miem tego języka, pyta­nie rozu­miem. Jest jesień 2019 roku, sie­dzimy w sło­necz­nym salo­nie na przed­mie­ściach Hajfy, w Neszer. Na ścia­nach kolo­rowe, bro­ka­towe man­dale, które Rita uwiel­bia malo­wać. Przede mną stół pełen sło­dy­czy, kawa, koniak. Obok sie­dzi synowa Rity, która tłu­ma­czy na angiel­ski.

Mogę pytać o Zagładę, ale muszę jeść – taki waru­nek sta­wia Rita.

Wycho­dzę z note­sem peł­nym histo­rii – po raz kolejny w cza­sie trwa­ją­cych od lat badań nad ubra­niami, rze­czami i cie­le­sno­ścią w cza­sie II wojny świa­to­wej. Na pod­sta­wie ich rezul­ta­tów powstały Rze­czy oso­bi­ste. Opo­wieść o roli ubrań w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych i zagłady. Ale zostały jesz­cze histo­rie, roz­mowy, świa­dec­twa, foto­gra­fie, gra­fiki, które się w książce nie zmie­ściły. Odło­żone na bok, jak resztki mate­riału po wykroju.

A prze­cież są tak samo istotne.

Dla­tego posta­no­wi­łam pozszy­wać je ze sobą, stwo­rzyć dla nich kolejną, nową – tym razem pat­chwor­kową formę. Będzie widać szwy, nie­jed­no­rodną struk­turę – to mój autor­ski splot z lat kwe­rendy, roz­mów, odkryć, zachwy­tów, nota­tek, frag­men­tów prac nauko­wych, tek­stów do wystaw, pry­wat­nych do tej pory zapi­sków. Kształt nowej książki – sio­strza­nej dla Rze­czy oso­bi­stych – opra­co­wany na pod­sta­wie tego zasobu, wymy­śli­łam jako zesta­wie­nie roz­mów z byłymi więź­niami i więź­niar­kami, z mate­ria­łem wizu­al­nym i histo­riami, które z nim kore­spon­dują. Ubra­nia, rze­czy, cie­le­sność, płeć – są tutaj wciąż na pierw­szym pla­nie, sku­piają opo­wie­ści jak w soczewce, oświe­tlają je, pro­wa­dzą.

To opo­wie­ści z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych i zagłady – ale nie tylko.

W wywia­dach z moimi boha­te­rami, naj­czę­ściej zaś boha­ter­kami, pytam także o ich przed­wo­jenne i powo­jenne losy oraz doświad­cze­nie wojny poza obo­zem. Mate­riał wizu­alny jest zwią­zany nie tylko z obo­zami, ale rów­nież z życiem pod oku­pa­cją, życiem w get­tach, Powsta­niem War­szaw­skim, pamię­cią o woj­nie i Zagła­dzie.

Chcia­ła­bym poka­zać w tej książce to, o czym do tej pory mówi­łam w wywia­dach: że moją opo­wieść o ubra­niach w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych i zagłady poprze­dziły lata pracy na temat roli ubrań, rze­czy, wyglądu w cza­sie II wojny w ogóle. Chcia­łam poprzez ten zbiór poka­zać jak przez wizjer, ile jesz­cze nowych prze­strzeni czeka na bada­nia i pod jakimi kątami można na histo­rię kon­flik­tów spo­glą­dać.

Pisząc tę książkę, myśla­łam czę­sto o Dag­ma­rze Kopi­ja­szu z Fun­da­cji Pobli­skie Miej­sca Pamięci, jed­nym z boha­te­rów Rze­czy oso­bi­stych. Zbie­rał on i wciąż zbiera każdą naj­mniej­szą nitkę, każdy skra­wek szmatki z cza­sów funk­cjo­no­wa­nia lagrów, jaki znaj­dzie na tere­nach poobo­zo­wych, bo wie, jak cenne były wtedy te przed­mioty dla więź­niów.

Ja też wiem, jak cenne są histo­rie, któ­rych sta­łam się słu­chaczką, które zna­la­złam, które zostały mi ofia­ro­wane.

Mię­dzy nimi jest także histo­ria Rity.

Miała mieć swój dal­szy ciąg, ale moje kolejne wizyty w Izra­elu unie­moż­li­wiła pan­de­mia. Zosta­łam więc z roz­po­czę­tym ście­giem. Mam nadzieję, że opo­wieść Rity jesz­cze roz­winę. Na razie zna­la­zła swoje miej­sce w tym wstę­pie.

Kiedy posłusz­nie zja­da­łam kolejne cia­steczka w miesz­ka­niu w Neszer, trwał jesz­cze 2019 rok, nic nie zapo­wia­dało pan­de­mii, a Rita koń­czyła osiem­dzie­siąt pięć lat. Noto­wa­łam jej słowa, sta­ra­jąc się nie nakru­szyć sobie do zeszytu.

Zagładę prze­żyła jako sied­mio­latka. Miesz­kała wtedy w Jas­sach w Rumu­nii. Ktoś zapu­kał do drzwi ich rodzin­nego domu, po czym bez cze­ka­nia na pozwo­le­nie jacyś ludzie weszli i schwy­cili jej ojca. Nie chciała go puścić, bie­gła za nimi, krzy­czała. W końcu jeden ude­rzył ją w głowę kolbą kara­binu. Kiedy mama wró­ciła do domu, krew zdą­żyła już zaschnąć. Pozbie­rały naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i ucie­kły w góry. Matka Rity bała się, że ją z córką także upro­wa­dzą. Gdy po kilku dniach wró­ciły, dom był splą­dro­wany.

Wtedy tego nie wie­działy, ale był to począ­tek nie­sław­nego pogromu Żydów w Jas­sach. Rumu­nia reżimu Anto­ne­scu w latach 1939–1944 była sojusz­ni­kiem Nie­miec. Około 14 tysięcy ludzi zostało zastrze­lo­nych przez rumuń­skich żoł­nie­rzy, zlin­czo­wa­nych przez lokal­nych miesz­kań­ców, zagło­dzo­nych na śmierć lub udu­szo­nych w ciągu nie­ca­łego tygo­dnia upal­nego czerwca 1941 roku.

Ojciec Rity został dopro­wa­dzony do pociągu peł­nego na wpół żywych ofiar pogromu. Pociąg ten i jemu podobne jeź­dziły po torach w śli­ma­czym tem­pie, bez wyzna­czo­nej doce­lowo sta­cji, z jed­nym tylko zamia­rem: wykoń­czyć wszyst­kich. Nie było tam świa­tła ani powie­trza. Każdą szcze­linę poza­ty­kano. Niemcy otwie­rali cza­sem wagony tylko po to, żeby trupy mogły wypaść na zewnątrz. Jedną z takich oka­zji wyko­rzy­stał ojciec Rity. Uciekł. Kiedy kula gonią­cych za nim straż­ni­ków tra­fiła go w nogę, prze­wró­cił się i uda­wał trupa. Rita do dziś nie wie, kto potem dopro­wa­dził go do szpi­tala. Prze­żył. Cała rodzina prze­trwała wojnę. Ale Rita nie chciała już zostać w Euro­pie. Jak tylko poczuła się doro­sła, wyemi­gro­wała do Izra­ela.

To jej nowa ojczy­zna. Jest prze­ko­nana, że wszy­scy roz­pro­szeni po świe­cie Żydzi powinni się tu prze­pro­wa­dzić. Pod­kre­śla też, że tutaj mogła się zre­ali­zo­wać jako kobieta. Ni­gdy nie chciała jedy­nie opie­ko­wać się dziećmi. Poszła do szkoły pie­lę­gniar­skiej, potem pra­co­wała w przed­szkolu, aż w końcu razem z mężem zało­żyli sieć pie­karni w Haj­fie, którą do dziś pro­wa­dzi jej rodzina.

– To jak to jest być Miss Holo­caust Survi­vor? – pytam w końcu.

Rita śmieje się i wyko­nuje rado­sne, taneczne ruchy. Przy­po­mina mi się jej zdję­cie tuż po koro­na­cji. Obie­gło wszyst­kie media. Perły na szyi, czer­wone paznok­cie, czarna sukienka bez ręka­wów, na pier­siach szarfa w kolo­rze flagi Izra­ela, na gło­wie tiara.

– Ludzie się obu­rzają, co to za kon­kurs. Miss star­szych pań. A nie rozu­mieją, że na tym kon­kursie ludzie przede wszyst­kim słu­chają, a nie tylko patrzą. Słu­chają o Shoah – opo­wiada Rita.

Ja też chcę posłu­chać wię­cej o kon­kur­sie.

Malow­ni­czymi, wiją­cymi się ulicz­kami pagór­ko­wa­tej Hajfy docie­ram do jego pomy­sło­daw­ców – orga­ni­za­cji Yad Ezer La-Haver, co można tłu­ma­czyć na pol­ski jako Pomocna Dłoń dla Przy­ja­ciół. To chrze­ści­jań­ska orga­ni­za­cja poza­rzą­dowa współ­pra­cu­jąca z Chri­stian Embassy w Jero­zo­li­mie. Zaj­muje się opieką nad Oca­la­łymi z Zagłady.

– Zapew­niamy miesz­ka­nia, kar­miny, orga­ni­zu­jemy wyda­rze­nia kul­tu­ralne, zaję­cia spor­towe – tłu­ma­czy mi Tami Sinar, jedna z zarzą­dza­ją­cych orga­ni­za­cją.

To jedyny taki na świe­cie dom spo­koj­nej sta­ro­ści. Ponad sześć­dzie­się­ciu Oca­la­łych, któ­rzy spę­dzają ze sobą czas, przy­jaź­nią się, rand­kują, tań­czą w środy, w nie­dziele upra­wiają tai–chi. Cza­sem lubią kara­oke, a cza­sem pośpie­wać przy pia­ni­nie.

Kiedy roz­ma­wiamy z Tami, wokół nas krążą koty kar­mione przez roz­ga­da­nych pen­sjo­na­riu­szy. Senio­rzy zbie­rają się powoli na obiad do sto­łówki. Tami mówi gło­śno, kim jestem. Widzę, jak zmie­niają im się twa­rze. Uśmiech, smu­tek. Tak, jestem z Polin.

Prze­no­simy się z Tami do biura, które sąsia­duje z nie­wiel­kim muzeum. To ona wymy­śliła kon­cep­cję eks­po­zy­cji. Z zawodu jest artystką, ale rów­nież popu­larną w Izra­elu pro­jek­tantką wystaw. Nie miała zamiaru tutaj pra­co­wać na stałe, lecz po zakoń­cze­niu pro­jektu nie potra­fiła tak po pro­stu odejść. Miesz­kańcy czują z nią szcze­gólną więź.

– Jestem dru­gim poko­le­niem. Mój ojciec prze­żył Auschwitz – przed­sta­wia mi swój życio­rys.

Opo­wiada, że jej dom nie był szczę­śliwy. Tata prze­trwał jako jedyny z ośmio­oso­bo­wej rodziny i nosił w sobie poczu­cie winy do końca życia. Nie lubił ludzi. Ona też zawsze czuła się nie­wy­star­cza­jąca. Jakby żyła w zastęp­stwie.

Spę­dza wiele godzin na roz­mo­wach z Oca­la­łymi. Czują, że mogą się jej zwie­rzyć, że w spo­sób sym­bo­liczny jest także ich dziec­kiem. Tami cie­szy się, że udało się jej nie zgorzk­nieć. Ona lubi ludzi, życie. Ale Zagłada wisi na niej, to oso­bi­sty emo­cjo­nalny bagaż.

– Mam sio­strę, mieszka w Sta­nach, odcięła się od tego wszyst­kiego. Pamię­tam, jak kie­dyś na Face­bo­oku w Dzień Ojca zamie­ściła zdję­cie taty i napi­sała, że za nim tęskni. Jaka byłam wku­rzona! Jak to tęskni? Prze­cież on był dla nas okropny. Ja nie tęsk­nię! Zwie­rzy­łam się potem z tej sytu­acji mojej tera­peutce. Powie­działa krótko: „Ale jak masz za nim tęsk­nić, skoro dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę nosisz go w sobie?”. I taka jest prawda – potwier­dza Tami.

W radze­niu sobie z emo­cjami pomaga jej sztuka. Jak mówi – spra­wia, że może usiąść nad tym wszyst­kim na chmu­rze.

Kilka lat temu zro­biła wystawę femi­ni­styczną. W prze­strzeni cen­trum han­dlo­wego posta­wiła sto mane­ki­nów. Każdy przy­ozdo­biła inna izra­el­ska artystka. Pro­jekt Tami nazwała Hey, Buba, co można tłu­ma­czyć jako Hej, laleczko.

– A mnie wła­śnie cho­dzi o to, żeby poka­zać, że nie jeste­śmy lalecz­kami. Nie jeste­śmy jak te mane­kiny, puste w środku, i nie mamy takich ciał jak ten skle­powy ideał. Kiedy byłam młod­sza, myśla­łam, że to, iż jestem piękna, to moja jedyna war­tość. Dopiero gdy skoń­czy­łam pięć­dzie­siąt lat, zro­zu­mia­łam, że wcale nie o to cho­dzi w kobie­co­ści – komen­tuje Tami.

Były prze­różne odsłony mane­ki­nów – bogi­nie, wojow­niczki, matki, w stro­jach haute couture, nagie, zwie­rzęce.

– Kiedy widzia­łam, jak ta wystawa rezo­nuje, jak zasila kobiety, i ja poczu­łam się silna. Poczu­łam się wystar­cza­jąca – Tami cią­gnie swoją opo­wieść.

Opro­wa­dza mnie też po muzeum. Znaj­duje się tam głów­nie sztuka, którą two­rzą i two­rzyli Oca­lali. Są także ich zdję­cia, wide­oświa­dec­twa. Moją uwagę przy­kuwa atrapa obo­zo­wej pry­czy i lalki ubrane w baweł­niane pidżam­kowe pasiaki.

– Nasze muzeum nie ma wiel­kich zbio­rów jak Jad Waszem czy Loha­mei HaGe­taot, nie ma fun­du­szy, radzi sobie przy pomocy dat­ków i darów – Tami jakby chciała się uspra­wie­dli­wić.

Nie­po­trzeb­nie. Bo dzięki pew­nemu pomy­słowi muzeum stało się słynne na cały świat. Przy­je­cha­łam dopy­tać wła­śnie o ten pomysł.

W biu­rze witam się z dyrek­to­rem Yad Ezer, Shi­mo­nem Saba­giem. Kilka lat temu on i Isa­bella Gre­en­berg, psy­chia­tra, która pra­co­wała w orga­ni­za­cji jako wolon­ta­riuszka, wpa­dli na pewien ory­gi­nalny kon­cept tera­peu­tyczny.

Zauwa­żyli, że kobiety, które prze­żyły Holo­kaust, czę­sto uwa­żają, że ich kobie­cość nie jest peł­no­war­to­ściowa. W cza­sie tera­pii wyra­żały żal, że nie miały szansy jako młode dziew­czyny prze­żyć rado­ści doj­rze­wa­nia. To było poczu­cie straty bez­tro­skiego cie­sze­nia się kobie­co­ścią.

Wymy­ślili więc, że urzą­dzą dla nich kon­kurs i tera­pię beha­wio­ralną w jed­nym. Nazwali go Miss Holo­caust Survi­vor, nawią­zu­jąc do tra­dy­cji kon­kursów pięk­no­ści. Dla nie­obe­zna­nych z tema­tem już sama nazwa może brzmieć obra­zo­bur­czo. Wystar­czy poczy­tać nagłówki w inter­ne­cie: „Israel’s »Miss Holo­caust Survi­vor« Beauty Page­ant Raises Eyebrows”1; „Good idea, bad exe­cu­tion”2. Dla jed­nych kon­kurs był oswa­ja­niem trud­nej prze­szło­ści, dla innych „robie­niem hecy z tra­ge­dii”.

– Ale tutaj nie cho­dzi o urodę senio­rek. To jest rytuał. Cele­bra­cja. Uzdra­wia­nie. Naj­waż­niej­sze, żeby Oca­lałe wresz­cie poczuły, że są kobie­tami, żeby mogły się ład­nie ubrać, uma­lo­wać, pozwo­lić sobie na próż­ność – tłu­ma­czy Shi­mon.

A Tami wyja­śnia, że z jej roz­mów z pen­sjo­na­riu­szami domu wynika, że kobiety, które przy­były po Holo­kau­ście do Izra­ela, czuły się oso­bami dru­giej kate­go­rii. Nikt im tego nie mówił wprost, a jed­nak coś wyczu­wały. Odno­siły wra­że­nie, że są uwa­żane za uszko­dzone i podej­rzane. Bo prze­cież nie wia­domo, co tam się z nimi działo i czemu prze­żyły. Przez dekady miały bar­dzo niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści.

Oglą­dam zdję­cia z poprzed­nich edy­cji kon­kursu. Odbyło się już ich pięć, z pię­cioma lau­re­at­kami: Chava, Sho­shana, Rita, Anna, Tova. Ich zdję­cia można od razu zauwa­żyć w biu­rze Yad Ezer.

Dopy­tuję, jak prze­biega kon­kurs.

Kil­ka­na­ście kan­dy­da­tek na miss poka­zuje się wspól­nie na sce­nie w stro­jach, które same wybrały ze swo­jej szafy. Naj­czę­ściej to ele­ganc­kie sukienki. Wcze­śniej przez kilka dni na pró­bach uczą się cho­re­ogra­fii. W dniu wybo­rów fry­zjerki je cze­szą, maki­ja­żystki malują. Tak przy­go­to­wane wycho­dzą na podest w rytm muzyki. Bar­dzo lubią na przy­kład do Stayin’ Alive Bee Geesów.

Naj­waż­niej­szym punk­tem pro­gramu jest opo­wieść kan­dy­da­tek o sobie i swo­ich wojen­nych prze­ży­ciach. Teraz już poje­dyn­czo poja­wiają się na sce­nie, oświe­tlone, wystro­jone. Gwiazdy. Juro­rzy to naj­czę­ściej dzien­ni­ka­rze, lokalni poli­tycy, oso­bo­wo­ści medialne. Każda edy­cja jest obfi­cie komen­to­wana, przy­jeż­dża prasa z całego świata, a spor­towa hala Romema Areny w Haj­fie, gdzie odbywa się kon­kurs, po brzegi wypeł­nia się ludźmi.

– A jak się wybiera miss? Jakie są kry­te­ria? – pytam.

– Wia­domo, że tutaj nie cho­dzi o rywa­li­za­cję, że wszy­scy są wygrani – Tami się kry­guje.

– Ale jakoś wybrać trzeba – docie­kam.

– Myślę, że wygrywa radość życia – mówi w końcu.

To wyja­śnie­nie przy­po­mina mi się za każ­dym razem, kiedy patrzę na Ritę pod­czas naszej roz­mowy w Neszer. Ma kwie­ci­stą sukienkę bez ręka­wów, nosi się jak młoda dziew­czyna i taką też ma gesty­ku­la­cję. Czę­sto uśmie­cha się do mnie, łapie za rękę, przy­tula.

Jej synowa tłu­ma­czy mi, pod­czas gdy Rita w kuchni robi nam następną kawę, że w domu spo­koj­nej sta­ro­ści jest duszą towa­rzy­stwa. Tele­fon w miesz­ka­niu też cią­gle dzwoni. Uwiel­bia spo­ty­kać się z przy­ja­ciół­kami, a w tai-chi jest praw­dziwą mistrzy­nią.

– W kobie­tach naj­waż­niej­sza jest siła – oświad­cza Rita znad fili­żanki kawy. – Moja mama dożyła stu jeden lat, ja mam już pra­wie dzie­więć­dzie­siąt. Nie mia­łam łatwego życia, ale ni­gdy się nie pod­da­łam. Chcia­ła­bym, abyś napi­sała, że kobiety powinny mieć równe prawa z męż­czy­znami. Mają kształ­cić się tak samo, być równe w pracy i w domu. W tym kon­kur­sie cho­dzi wła­śnie o poka­za­nie naszej siły. Siła jest naj­pięk­niej­sza. Napisz to, pro­szę.

Nie mogła­bym takich słów, jak te wypo­wie­dziane przez Ritę, nie prze­ka­zać dalej.

Napi­sa­łam więc tę książkę.

I choć opo­wie­dziane przeze mnie histo­rie doty­czyć będą róż­nych miejsc, odmien­nych wojen­nych doświad­czeń – kobiet, męż­czyzn, Żydów, nie-Żydów, miesz­kań­ców Pol­ski, Izra­ela, Wiel­kiej Bry­ta­nii, Czech, Sta­nów Zjed­no­czo­nych – łączy je ta sama nić histo­rii, traumy oraz pamięci.

Z tej nici tkamy nasz wspólny los.

Pasia­kowa sukienka

Pasia­kowa sukienka

Z tego dnia na Maj­danku zapa­mię­tała mróz. I połać śniegu, która w nocy, oświe­tlona reflek­to­rami, ośle­piała bielą. W wiel­kim baraku, gdzie je umie­ścili, ktoś wcze­śniej wybił szyby, a w środku leżały brudne sien­niki. Kobiety zbiły się w gro­madę, żeby się ogrzać, jak stado pin­gwi­nów, kiedy wieje antark­tyczny wiatr. Pierw­sze, co nowo przy­byłe zauwa­żyły w dzien­nym świe­tle, to brak wody. Nie było też niczego, w czym można by się umyć. Pła­kały. Odczuły to jako naj­gor­sze upo­ko­rze­nie. Ale jedna z nich, Irena Seńko-Pełka, posta­no­wiła, że za upo­ko­rze­nie tego uznać nie wolno – prze­cież to wszystko nie dzieje się z ich winy. Może są więc brudne, lecz czy­ste wewnętrz­nie. Kiedy szły do obo­zo­wego klo­zetu, a war­tow­nicy splu­wali na ich widok, śmiały się wyzy­wa­jąco. Zresztą szybko nauczyły się kom­bi­no­wać na rzecz utrzy­ma­nia względ­nej czy­sto­ści. Wcho­dziły na przy­kład w śnieg, obna­żone do połowy, bez wstydu, i nacie­rały ciało. Irena we wspo­mnie­niach pod­kre­śla, że naj­waż­niej­szą umie­jęt­no­ścią w obo­zie była samo­or­ga­ni­za­cja. Jeśli na przy­kład każda z pię­ciu w gru­pie dostała miskę mięty, to wypi­jały na spółkę cztery miski, a piątą zosta­wiały do mycia. Blo­kowa była po ich stro­nie. Żeby zła­go­dzić szy­kany straż­ni­czek, które wyzy­wały je od naj­gor­szych, zwra­cały się do nich per „pani”. Irena dzię­ko­wała losowi, że mogła zacho­wać war­kocz, który codzien­nie cze­sała i ukła­dała na pasia­ko­wych łachach.

Jako prze­ło­mowy moment swo­jego pobytu w obo­zie pamięta prze­nie­sie­nie do komanda Felin we wrze­śniu 1943 roku. Więź­niarki pra­co­wały na zewnątrz obozu, w majątku rol­nika. Mogła patrzeć na łąki, pod­glą­dać cudze życie. To był powiew swo­body. Pil­nu­jący obozu kapo za odpo­wied­nią łapówkę pozwa­lali kon­tak­to­wać się z oso­bami z zewnątrz.

I stąd to zdję­cie. Kole­żanka z wol­no­ści, Danka Misz­czuk, zro­biła je Ire­nie, która potem napi­sze: „Stoję tam właśnie taka, dziew­czyna w pasiaku, z war­ko­czami, w polu bura­cza­nym, z kawał­kiem chleba czy czegoś innego w ręku, jedząca. Spo­kojna”.

War­ko­czyk

War­ko­czyk

Zdję­cie – młoda dziew­czyna, odwró­cona tyłem do obiek­tywu, stoi na tle kłę­bo­wi­ska wło­sów. Jej są sple­cione w war­kocz. Jest żywą kobietą, przed którą leżą splą­tane włosy umar­łych – frag­ment eks­po­zy­cji pod tytu­łem Dowody zbrodni w bloku czwar­tym Muzeum Auschwitz-Bir­ke­nau. Zdję­cie to pocz­tówka.

Pocz­tówki z Auschwitz były wysy­łane nawet tuż po utwo­rze­niu muzeum. Paweł Szy­pul­ski, kura­tor i antro­po­log, zbie­rał je przez lata na jed­nym z por­tali aukcyj­nych. Inte­re­so­wały go te z ozna­cze­niem „z obiegu”, czyli takie, które w prze­szło­ści były wysłane, miały zna­czek i tekst. Poja­wiają się na nich frag­menty muze­al­nej eks­po­zy­cji – nawet te naj­bar­dziej maka­bryczne – oraz znane foto­gra­fie, jak choćby ta zro­biona z ukry­cia przez Son­der­kom­mando, przed­sta­wia­jąca doły spa­le­ni­skowe. W przy­padku więk­szo­ści kar­tek na odwro­cie są zapi­sane banalne zda­nia. „Pozdra­wiam cię z Oświę­ci­mia”, „Jestem w Oświę­ci­miu, tro­chę zimno”, „Wszystko w porządku, brak tylko cie­bie i słońca”. Tra­ge­dia staje się miej­scem zwie­dza­nia. Nie­wy­obra­żalne redu­kuje się do pocz­tów­ko­wej kli­szy.

Pocz­tówka z wido­kiem na włosy, którą oglą­dam w archi­wum, nie została nikomu wysłana. To muze­alium. Nie wiemy, czy tra­fiła do obiegu. Wiemy, że stał za nią kon­cept i silny emo­cjo­nalny prze­kaz. War­kocz kobiety patrzą­cej na eks­po­zy­cję został inten­cjo­nal­nie skon­tra­sto­wany z wło­sami w gablo­cie, two­rząc efekt jak z War­ko­czyka Róże­wi­cza. To opo­wieść o życiu, które spo­tyka ano­ni­mowa śmierć. Staje się pro­duk­tem zagłady, a potem muze­al­nym relik­tem.

Obok potężnej gabloty, w której piętrzą się „zra­bo­wane włosy”, znaj­duje się też gablota mniej­sza, gdzie pre­zen­to­wane są kolejne etapy „użycia” włosa w obo­zie Auschwitz-Bir­ke­nau. Przez szybę widać sza­ro­be­żowe ubra­nie, rodzaj koszuli z dłu­gim rękawem. Obok leży spo­rych rozmiarów bela mate­riału, z którego została wyko­nana. To tak zwana wło­sianka. Na tka­ni­nie rozwiniętej z rulonu leżą sploty jej surowca – ludz­kie włosy sple­cione w war­ko­czyki. Gablota una­ocz­nia cały pro­ces tech­no­lo­giczny, jakiemu włosy były pod­da­wane, tak aby zupeł­nie stracić rozpoznawalność jako eks­ten­sja kon­kret­nego ludz­kiego ciała.

Artystka Kry­styna Pio­trow­ska w 2013 roku pod­czas Festi­walu War­szawa Sin­gera w opusz­czo­nym pokoju jed­nej z kamie­nic na ulicy Próżnej poło­żyła dywan. Zaj­mo­wał pra­wie całą powierzchnię pod­łogi. Nikt z uczest­ni­ków festi­walu nie ważył się na nim sta­nąć. Dywan był utkany z ludz­kich włosów. Albo raczej ufor­mo­wany – włosy pokry­wały podłogę pła­sko jak trawa. Na jed­nej ze ścian wisiał długi, mister­nie sple­ciony war­kocz. Kiedy oglą­da­łam tę pracę, czu­łam, jakby wielka muze­alna eks­po­zy­cja, którą widzia­łam już w Oświę­ci­miu, została prze­nie­siona w prze­strzeń domu, codzien­no­ści. Prze­stała być odda­loną prze­strze­nią pamięci. A brzmiało w niej jak echo nie­za­dane pyta­nie czy wszy­scy nie miesz­kamy w Auschwitz.

To też było życie

To też było życie

Ali­cja Gaw­li­kow­ska-Świer­czyń­ska

Zaczęło się od prze­czy­ta­nia wywiadu rzeki z Ali­cją pod intry­gu­ją­cym tytu­łem Cze­sa­łam cie­płe kró­liki. Lek­tura była tak przej­mu­jąca, że nie mogłam się opa­no­wać przed zakre­śle­niem co trze­ciego zda­nia. Czu­łam, jak­bym słu­chała kogoś bar­dzo bli­skiego. Szcze­gól­nie zapa­mię­ta­łam jedną wypo­wiedź.

Dariusz Zabo­rek pyta: „Czy kobiety w Ravensbrück pró­bo­wały zacho­wać kobie­cość?”. Ali­cja odpo­wiada: „Oczy­wi­ście. Przede wszyst­kim myły się – w lodo­wa­tej wodzie, spały na upra­nych chust­kach, żeby wyglą­dały jak upra­so­wane. Pamię­tam, że ja zawsze dba­łam o wygląd”.

Już wie­dzia­łam, że musimy poroz­ma­wiać.

Ali­cja od dekad mieszka na war­szaw­skim Moko­to­wie. Ma już pra­wie sto lat. Wita mnie ucze­sana, uma­lo­wana, w sty­lo­wym fio­le­to­wym swe­trze i nie­bie­skich kol­czy­kach, które migo­cząc, pod­kre­ślają błę­kit jej oczu. Dziwi się, że dzi­siejsi senio­rzy tak lek­ce­ważą kolor, noszą się zwy­kle w beżach i czer­niach. Posi­wiała już jako dwu­dzie­sto­latka. Obóz, śmieje się, co zro­bić. Ale pla­ty­nowy blond na jej sta­ran­nie uło­żo­nych lokach wygląda, jakby nosiła go od mło­do­ści.

– Czemu mam wyglą­dać staro, nie wystar­czy, że już jestem stara? – pyta bar­dziej reto­rycz­nie.

Dzi­siaj dba o sie­bie z taką samą pie­czo­ło­wi­to­ścią, jak przez całe życie. Pie­lę­gno­wa­nie urody to prze­cież jego część. Dla­czego mia­łoby tego nagle zabrak­nąć, skoro czło­wiek wciąż żyje? Każ­dego ranka obo­wiąz­kowy jest rytuał toa­lety, bez wymó­wek – to ważna zasada Ali­cji.

Twier­dzi, że wygląd nie jest obo­jętny dla histo­rii życia danej osoby. Gdzie­kol­wiek ta osoba by się zna­la­zła. Przy­cho­dzi ktoś zadbany, pogodny, nie­na­rze­ka­jący, to od razu budzi sym­pa­tię. Otwiera się brama mię­dzy ludźmi.

– W obo­zie też? – pytam.

– W obo­zie też.

Pierw­szy raz widzia­łam się z Ali­cją wiele lat temu, jesz­cze jako stu­dentka war­szaw­skiego kul­tu­ro­znaw­stwa, kiedy zro­zu­mia­łam, że ubra­nia mogą wiele powie­dzieć o obo­zo­wym doświad­cze­niu. Wtedy pisać na ten temat nie mia­łam śmia­ło­ści. Chcia­łam tylko poznać kogoś, kto powie mi, czy mam prawo o tym myśleć. Zapa­mię­ta­łam jej zdzi­wie­nie, że tak się przej­muję. Przez lata doda­wało mi to otu­chy.

W lip­cowe upalne popo­łu­dnie dzie­sięć lat póź­niej jest tak samo zdzi­wiona. A ja pew­niej­sza sie­bie i tym razem nagry­wam roz­mowę. Zachwy­cam się jej wyglą­dem, ona przyj­muje kom­ple­menty, ale odpo­wiada mi przy­tom­nie, że naj­waż­niej­sza jest głowa. Bez niej atrak­cyj­ność nie­wiele pomoże. Bo to w niej się atrak­cyj­ność rodzi.

Pani Kry­sia, która od lat pomaga Ali­cji pro­wa­dzić dom, robi nam her­batę i sia­damy w salo­nie. Ali­cja tłu­ma­czy, że naj­trud­niej­sze w opo­wia­da­niu histo­rii obo­zo­wej nie jest samo jej ponowne prze­ży­wa­nie, ale to, żeby oddać wyda­rze­nia naprawdę real­nie. Trzeba więc pamięć znów dosto­so­wać do tam­tej sytu­acji. Pozbyć się gruzu następ­nych dekad i doświad­czeń. Wyczy­ścić zda­nia, które nasu­wają się odru­chowo, całymi zbit­kami, zmo­bi­li­zo­wać się i ze zro­zu­mie­niem wysłu­chać pytań roz­mówcy.

Ci, któ­rzy nie chcą odpo­wied­nio o swoją pamięć zawal­czyć, będą o obo­zach opo­wia­dać tak, jakby nic nie mówili. Sporo takich histo­rii wysłu­chała. Dla­czego tak się dzieje? Z róż­nych powo­dów. Na przy­kład ze wzglę­dów pro­pa­gan­do­wych – by się przy­po­do­bać. Lub ze wzglę­dów towa­rzy­skich. Cza­sem po to, by poka­zać, że w obo­zach było lepiej niż w rze­czy­wi­sto­ści. Czę­ściej – żeby poka­zać, że było gorzej niż w rze­czy­wi­sto­ści. Sie­bie poka­zać ina­czej. W pozy­tyw­nym świe­tle.

W cza­sie naszej roz­mowy Ali­cja musi więc przejść na drugą stronę lustra. Musi – jak mówi – prze­isto­czyć się. A wcale nie jest to takie pro­ste.

Cie­szy się, że chcę pod­jąć temat ubrań i wyglądu w obo­zie. Żałuje, że jesz­cze się tym nikt dogłęb­nie nie zaj­mo­wał. To prze­cież był bar­dzo ważny aspekt obo­zo­wego życia. Więk­szość ludzi myśli, że były tylko pasiaki. Kole­dzy i kole­żanki noszą je na uro­czy­sto­ściach wspo­mnie­nio­wych. Ona ni­gdy. Po co jakiś teatr robić?

Tłu­ma­czy, że tyle prze­cież opo­wie­ści o ubra­niach w obo­zie, ilu ludzi. Każdy miał inną odzie­żową histo­rię, tak jak każdy ma inny cha­rak­ter pisma.

– Dziecko, mnie została po tym wszyst­kim taka świa­do­mość, że nie ma sytu­acji, w któ­rej by czło­wiek, a kobieta zwłasz­cza, nie myślał, jak się ubrać. Jeśli ci mówią, że kto tam myślał o takich rze­czach, to nie wierz – zapew­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Israel’s ”Miss Holo­caust Survi­vor” Beauty Page­ant Raises Eyebrows (ang.) – Izra­el­ski Kon­kurs Pięk­no­ści „Miss Oca­la­łych z Holo­kau­stu” budzi kon­tro­wer­sje. [wróć]

Good idea, bad exe­cu­tion (ang.) – Dobry pomysł, złe wyko­na­nie. [wróć]