Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osiem rozmów z potomkami wielkich rodów
Lubomirscy, Zamoyscy, Czartoryscy, Sapiehowie, Poniatowscy, Radziwiłłowie, Potoccy, Krasiccy… Niejednokrotnie słyszeliśmy te nazwiska na lekcjach historii i części z nas kojarzą się one głównie z zamierzchłą przeszłością. Tymczasem w Polsce i za granicą żyje wielu przedstawicieli dawnych polskich rodów arystokratycznych, którzy pielęgnują pamięć o swoich słynnych przodkach. Jak wygląda ich życie? Czy są przywiązani do rodzinnej tradycji? Gdzie mieszkają? Czy na co dzień szczycą się pochodzeniem, czy raczej się z nim kryją?
Na te i wiele innych pytań usiłuje znaleźć odpowiedź Marek Teler – dziennikarz, pisarz i popularyzator historii. W swojej publikacji obala stereotypy dotyczące współczesnych książąt i księżniczek, ujawnia mniej znane oblicze arystokratów, a także pokazuje, że osiągają oni sukcesy w życiu zawodowym przede wszystkim dzięki ciężkiej pracy, nie zaś – jak część z ich przodków – wyłącznie ze względu na pochodzenie.
„Błękitna krew, herby i tytulatura symbolizują bohaterów tej książki. Marek Teler nakłonił ich do szczerych zwierzeń. Współcześni arystokraci wyczerpująco, barwnie i ze swadą opowiadają zarówno o swojej egzystencji w Polsce Ludowej, jak i III Rzeczypospolitej”.
Tomasz Zbigniew Zapert, publicysta
Książka bogato ilustrowana unikalnymi zdjęciami, wydana starannej szacie graficznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. Z o.o., Warszawa 2025
© Copyright by Marek Teler, 2025
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Dagmara Ślęk-Paw
Korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki i makiety: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Zdjęcia na okładce: Jan Lubomirski-Lanckoroński (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego), Inka Zamoyska (ze zbiorów Marka Telera), Stefan Czartoryski (ze zbiorów Stefana Czartoryskiego), Łukasz Sapieha (ze zbiorów Łukasza Sapiehy), Sébastien Poniatowski (ze zbiorów Sébastiena Poniatowskiego), Maciej Radziwiłł (ze zbiorów Macieja Radziwiłła), Jerzy Potocki (ze zbiorów Jerzego Potockiego), Soledad Krasicka (ze zbiorów Soledad Krasickiej)
Źródła ilustracji: © Uolir/Adobe Stock, © starchim01/Pixabay
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęć na okładce i wewnątrz książki: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2025
ISBN: 978-83-68577-54-9 (EPUB); 978-83-68577-55-6 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wstęp
Lubomirscy herbu Drużyna
Jan Lubomirski-Lanckoroński
Zamoyscy herbu Jelita
Inka Zamoyska
Czartoryscy herbu Pogoń Litewska
Stefan Czartoryski
Sapiehowie herbu Lis
Łukasz Sapieha
Poniatowscy herbu Ciołek
Sébastien Poniatowski
Radziwiłłowie herbu Trąby
Maciej Radziwiłł
Potoccy herbu Pilawa
Jerzy Potocki
Krasiccy herbu Rogala
Soledad Krasicka
Zakończenie i podziękowania
Spis ilustracji
Literatura uzupełniająca (wybór)
Przypisy
Przypisy gwiazdka
„Rzeczpospolita Polska nie uznaje przywilejów rodowych ani stanowych, jak również żadnych herbów, tytułów rodowych i innych, z wyjątkiem naukowych, urzędowych i zawodowych” – brzmiał artykuł 96 konstytucji marcowej z 1921 roku, czyli pierwszej ustawy zasadniczej uchwalonej w niepodległej Polsce[1]. Mimo że tytuły szlacheckie nie niosły już za sobą żadnych przywilejów, a wszyscy obywatele stali się równi wobec prawa, polscy arystokraci nie przestali ich używać – na łamach przedwojennej prasy pojawiały się wciąż doniesienia o kolejnych balach, ważnych wydarzeniach czy aferach towarzyskich z udziałem książąt, hrabiów i baronów. Prawdziwym ciosem dla polskiej arystokracji wcale nie był głośny zapis z 1921 roku, lecz powojenne represje ze strony komunistycznych władz, które odebrały jej majątki, utrudniały rozwój zawodowy i skazywały na liczne upokorzenia i prześladowania.
Słysząc dzisiaj nazwiska Czartoryski, Poniatowski czy Lubomirski, najczęściej przypominamy sobie lekcje historii i opowieści o czasach złotej wolności szlacheckiej w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Przedstawiciele dawnych rodów arystokratycznych przywodzą też skojarzenia z konkretnymi miejscami na mapie Polski – Jan Zamoyski założył Zamość, Izabela Czartoryska była panią na Puławach, a Helena z Przezdzieckich Radziwiłłowa stworzyła park Arkadia koło pałacu w Nieborowie. Na przestrzeni lat rodziny te prowadziły ożywioną działalność polityczną, m.in. w ramach takich stronnictw i ugrupowań jak Familia czy Hôtel Lambert, oraz angażowały się w rozwój kultury, sztuki i oświaty. Wśród arystokracji zdarzały się również postaci, które uznawane są dziś za symbole zdrady narodowej, jak choćby Bogusław i Janusz Radziwiłłowie za ich działania w czasie potopu szwedzkiego czy Stanisław Szczęsny Potocki za zainicjowanie konfederacji targowickiej.
Chociaż od czasów największej świetności polskiej arystokracji minęło kilka wieków, jej potomkowie cały czas żyją wśród nas i pamiętają o dokonaniach swoich wielkich przodków. Miałem okazję porozmawiać z ośmioma przedstawicielami rodów, które trwale zapisały się w historii Polski: Janem Lubomirskim-Lanckorońskim, Inką Zamoyską, Stefanem Czartoryskim, Łukaszem Sapiehą, Sébastienem Poniatowskim, Maciejem Radziwiłłem, Jerzym Potockim i Soledad Krasicką. Jan Lubomirski-Lanckoroński używa tytułu książęcego w oficjalnej korespondencji i kwestiach honorowych, Inka Zamoyska jest zaś nazywana hrabiną przez pracowników Muzeum Zamoyskich w Kozłówce, do którego co roku przyjeżdża ze Stanów Zjednoczonych. Na co dzień nie posługują się jednak tytułami, uważając je wyłącznie za symbol minionej epoki i świadectwo wieloletniej historii rodzin, z których pochodzą.
Potomkowie polskich rodów arystokratycznych z dumą opowiadają o wielkich dokonaniach swoich przodków, lecz potrafią też równie otwarcie przyznać, że w życiorysach niektórych z nich zdarzały się kontrowersyjne epizody. Ze wzruszeniem dzielą się wspomnieniami dotyczącymi wojennych losów swoich bliskich, którzy niejednokrotnie należeli do polskiej konspiracji, byli więzieni przez niemieckich lub sowieckich okupantów, a w niektórych wypadkach nawet poświęcali życie w obronie swojej ojczyzny. Część z nich po upadku komunizmu podjęła próbę odzyskania dóbr utraconych w czasie wojny lub tuż po jej zakończeniu, choć ich walka o sprawiedliwość i zadośćuczynienie bywa mozolna i rzadko przynosi pożądane rezultaty. Starają się też własną pracą budować na nowo prestiż i pozycję swoich rodzin – Jan Lubomirski-Lanckoroński jest właścicielem zespołu pałacowego w Lubniewicach oraz jednej z największych prywatnych kolekcji dzieł sztuki, rodzina Sapiehów zakupiła pałac w Grodźcu, należący dawniej do rodu Kwileckich, a członkowie rodu Radziwiłłów prowadzą w Nieborowie manufakturę majoliki.
O tym, że historia polskiej arystokracji nadal cieszy się dużym zainteresowaniem, świadczą liczne publikacje na ten temat, które ukazują się na naszym rynku wydawniczym. Saga rodu Czartoryskich Zofii Wojtkowskiej, Czartoryscy, czyli wieczna pogoń i Radziwiłłowie. Burzliwe losy słynnego rodu Witolda Banacha, biografie pióra Magdaleny Jastrzębskiej (m.in. Księżna Maria Wirtemberska. Rozważna i romantyczna i Książę Regent. Opowieść o Zdzisławie Lubomirskim) czy wreszcie wywiad rzeka Radziwiłł. Aleksander Kaczorowski rozmawia z Maciejem Radziwiłłem... To tylko kilka przykładów świadczących o tym, że dawne polskie elity wciąż są fascynujące dla kolejnych pokoleń, a coraz łatwiejszy dostęp do materiałów archiwalnych umożliwia nam pełniejsze poznanie ich działalności, codziennego życia i dorobku intelektualnego. Więcej tytułów podaję zresztą w końcowej części książki, aby zainteresowani czytelnicy mogli uzupełnić wiedzę o jej bohaterach i ich przodkach.
Jednocześnie w ostatnich latach ukazało się wiele publikacji przypominających o tym, że na historię Polski składał się nie tylko dorobek polityczny, kulturalny i intelektualny arystokracji, lecz także dramatyczne losy chłopów, jarzmo pańszczyzny oraz ich długa i trudna droga do uwłaszczenia. Książki te są bardzo cenne poznawczo i pomagają lepiej zrozumieć trudną przeszłość kraju, choć jednocześnie mogą – mniej lub bardziej świadomie ze strony autorów – przyczyniać się do kreowania skrajnie negatywnego wizerunku arystokracji i negowania jej bogatej spuścizny. Pełen obraz historii można uzyskać dopiero, kiedy poznamy perspektywy różnych stanów społecznych.
Zbiór wywiadów, który zatytułowałem Współcześni polscy arystokraci, nie ma na celu polemiki z publikacjami o „ludowej historii Polski”, lecz oddanie głosu potomkom przedstawicieli najwyższego stanu społecznego – poznanie historii z ich perspektywy, zrozumienie świata ich przodków oraz wartości, którym byli wierni. Reprezentują oni nie tylko różne rody arystokratyczne, lecz także inne grupy wiekowe i odmienne spojrzenia na rzeczywistość, ale łączy ich wychowanie w szacunku do przeszłości i rodzinnej historii, w której – jak w każdej innej rodzinie – nie brakowało dramatycznych przeżyć, trudnych decyzji i bolesnych strat. Zachęcam was zatem do wczytania się w ich opowieści.
Portret Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, pierwsza połowa XVIII w., Muzeum Łazienki Królewskie w Warszawie
Historia rodu Lubomirskich sięga czasów średniowiecza, lecz wokół jego pochodzenia panują spory wśród badaczy. Według rozpowszechnionej na przełomie XVII i XVIII wieku rodzinnej legendy wywodzili się oni od rzymskiego wojownika Druzusa, spokrewnionego jakoby – w zależności od wersji opowieści – z Juliuszem Cezarem, Oktawianem Augustem lub Klaudiuszem[2]. O ile ostatni z wymienionych władców Rzymu faktycznie był synem Druzusa Starszego, o tyle jakiekolwiek jego powiązania z polskim rodem magnackim należy włożyć między bajki. Jak wynika z ustaleń heraldyka Adama Bonieckiego, dopiero w połowie XV wieku zaczęli oni występować jako posiadacze Lubomierza, od którego wzięli swoje nazwisko, wcześniej zaś byli właścicielami m.in. Gdowa, Szczyrca czy Boczowa[3].
Lubomirscy pieczętują się herbem Drużyna, zwanym również Szreniawą bez Krzyża, a ich dewizą jest Patriam versus, czyli „Zwróceni ku Ojczyźnie”. W Herbarzu polskim pióra Kaspra Niesieckiego znajdujemy następujący opis Drużyny: „W polu czerwonym rzeka srebrna w skos, czyli jak S przewrócone płynąca. W klejnocie głowa lwa złota bez korony między dwiema trąbami myśliwskimi, u każdej z nich cztery dzwonki wiszą. Jedni go familianci tak zażywają, że na wierzchu rzeki kładą krzyż i to zowią Śreniawa, drudzy bez krzyża rzekę noszą i chcą to mieć Drużyną. Inni lwa na hełmie nie zażywają, ale tylko same trąby”[4].
Pierwszym przedstawicielem rodu, który używał nazwiska Lubomirski, był Piotr z Lubomierza. Jego potomkowie dzierżawili żupy solne w województwie krakowskim, a z czasem zaczęli również zakładać własne kopalnie. Kolejne pokolenia rodu bogaciły się i zaczęły zyskiwać coraz większe wpływy, osiągając szczyt swojej potęgi w XVII i XVIII wieku. To właśnie wówczas czterech przedstawicieli rodu sprawowało urząd marszałka wielkiego koronnego: Jerzy Sebastian, Stanisław Herakliusz, Józef Karol i Stanisław. Jerzy Sebastian Lubomirski zapisał się w historii przede wszystkim za sprawą rokoszu wymierzonego przeciw królowi Polski Janowi II Kazimierzowi, który zakończył się utratą przez magnata urzędów i opuszczeniem przez niego Polski. Warto jednak pamiętać, że ten sam Lubomirski był wybitnym mówcą i pisarzem politycznym, a w czasie potopu szwedzkiego jako jeden z nielicznych odmówił złożenia hołdu królowi Karolowi X Gustawowi. Poetą zaliczanym do nurtu tzw. baroku dworskiego i mecenasem sztuki był Stanisław Herakliusz Lubomirski, który jako właściciel Ujazdowa zlecił budowę Łazienki, rozbudowanej w drugiej połowie XVIII wieku przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i przekształconej w słynny pałac Na Wyspie.
Już w 1647 roku Lubomirscy uzyskali od cesarza Ferdynanda III dziedziczny tytuł książąt Świętego Cesarstwa Rzymskiego, a w czasach wolnej elekcji kilkakrotnie występowali bezskutecznie jako kandydaci do polskiej korony. Z czasem podzielili się na pięć głównych linii, które od nazw posiadłości nazywane są: wiśnicką, łańcucką, przeworską (najbardziej rozrodzona), rzeszowską i janowiecką. W czasach oświecenia coraz większe wpływy zaczęły również zdobywać przedstawicielki rodu – żony i córki Lubomirskich – jak choćby Elżbieta Helena z Lubomirskich Sieniawska, właścicielka pałaców w Wilanowie i Puławach, czy Izabela (Elżbieta) z Czartoryskich Lubomirska, żona marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego, która odpowiadała za przebudowę zamku w Łańcucie i budowę pałacu na Mokotowie.
Swoją działalność na rzecz kultury i sztuki Lubomirscy kontynuowali także w czasach zaborów. Książę Henryk Lubomirski w 1823 roku przekazał swoje pokaźne zbiory Zakładowi Naukowemu im. Ossolińskich we Lwowie oraz doprowadził do powstania pierwszego prywatnego muzeum na ziemiach polskich – Muzeum Książąt Lubomirskich. Aleksander Lubomirski był fundatorem szkół dla biednych chłopców i dziewcząt odpowiednio w centrum Krakowa i w Łagiewnikach, a Jan Tadeusz Lubomirski – założycielem Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności. Jednym z głównych fundatorów Filharmonii Warszawskiej był Władysław Lubomirski, który przez wiele lat wspierał finansowo młodych kompozytorów, m.in. Karola Szymanowskiego i Grzegorza Fitelberga. Stanisław Sebastian Lubomirski angażował się z kolei w rozwój lotnictwa jako założyciel Warszawskiego Towarzystwa Lotniczego Awiata, a Stefan Andrzej i Kazimierz Lubomirscy wspierali rozwój sportu jako pierwsi dwaj prezesi Polskiego Komitetu Igrzysk Olimpijskich. Ważną rolę w odzyskaniu przez Polskę niepodległości odegrał zaś Zdzisław Lubomirski, członek Rady Regencyjnej Królestwa Polskiego, z którego inicjatywy w listopadzie 1918 roku Józef Piłsudski został Naczelnikiem Państwa.
Prawnukiem Władysława i Stefana Andrzeja Lubomirskich jest mój pierwszy rozmówca – książę Jan Eugeniusz Lubomirski-Lanckoroński, urodzony 22 marca 1978 roku w Krakowie, syn Stanisława Stefana Lubomirskiego-Lanckorońskiego i Ewy Marii z Tarnawieckich. Drugi człon nazwiska zawdzięcza swojej ciotce historyczce Karolinie Lanckorońskiej, cenionej działaczce Polonii we Włoszech, która w 1994 roku przekazała Polsce kolekcję swego ojca, zawierającą m.in. dwa obrazy Rembrandta. Sam Lubomirski-Lanckoroński od wielu lat angażuje się w kultywowanie pamięci o swoich przodkach jako prezes Fundacji Książąt Lubomirskich, a w 2018 roku wydał trylogię Lubomirscy. Książęta polscy, w której opisał niezwykłe losy swojego rodu. W rozmowie opowiada m.in. o dzieciństwie dzielonym między pogrążoną w mrokach komunizmu Polską a austriackimi posiadłościami swojej ciotki Dorothei von Suttner-Gatterburg, najwybitniejszych przedstawicielach rodziny Lubomirskich, dramatycznych wojennych losach swoich dziadków, własnej drodze zawodowej oraz znajomościach z przedstawicielami brytyjskiego rodu królewskiego. Nie kryje dumy z dorobku przodków, używa tytułu książęcego w działalności w ramach Fundacji Książąt Lubomirskich i przekazuje szacunek do tradycji swoim dzieciom.
Jan Lubomirski-Lanckoroński z żoną Heleną z Mańkowskich Lubomirską-Lanckorońską (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego)
Przyszedł Pan na świat w 1978 roku w Krakowie, a więc w czasach, kiedy w Polsce panował jeszcze wrogo nastawiony do arystokracji ustrój komunistyczny. Jak zatem wyglądało Pana książęce dzieciństwo w tych trudnych realiach?
Z jednej strony panowała komuna, ale z drugiej miałem wspaniały dom, bardzo kochający i wielopokoleniowy. Byłem przyzwyczajony do tego, że w domu zawsze jest tłum ludzi, niekoniecznie rodziny, lecz również znajomych. Byliśmy taką wyspą w tym komunizmie, nieprzystającą zupełnie do tamtych czasów. Bardzo różniła się ona od tego, co działo się wokół. Domy w Krakowie, w których się wychowałem, były zakupione – jak to zwykle mawiał mój ojciec – „stosunkowo niedawno”, czyli jakieś sto kilkadziesiąt lat wcześniej, około 1865–1866 roku, zaraz po powstaniu styczniowym. Było to takie trochę założenie pałacowe, trochę miejska maison, rezydencja, ale jedynie to nam tak naprawdę zostało.
Żyłem w atmosferze dawnych lat, ponieważ jeszcze przez dobre czterdzieści lat po wojnie mieszkała z nami dawna służba, która była właściwie częścią rodziny. Moi dziadkowie nie mieli już możliwości wypłacania im pensji, ale ci ludzie byli do nas tak przywiązani, że jeszcze w latach pięćdziesiątych główny kamerdyner, pan Franciszek, otwierał drzwi w służbowym fraku i białych rękawiczkach. Jak się szło do nas na św. Marka, to zawsze wszyscy mówili, że „tam jest pan Franciszek”. Nie mówię jednak, że było wspaniale, bo niestety wśród naszych znajomych pojawiali się donosiciele. Nawet nasz lekarz rodzinny urządzał obiady, na które spraszał moje ciotki, po czym pisał raport do UB i dołączał do niego rachunek za ten posiłek. W tych raportach pisał, że moje ciotki mające po siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat są agentkami imperialistycznymi Stanów Zjednoczonych. Ja bym nawet nie miał nic przeciwko temu, ale one akurat na pewno nimi nie były. Mój ojciec opowiadał mi, że nawet przed domem stała taka „czujka” i czasami patrzyła, kto do nas wchodzi i od nas wychodzi. Sam nie mógł nigdzie znaleźć pracy, ale w końcu zatrudnił się w Hucie im. Lenina. Słynna była jego wizytówka: „Stanisław ks. Lubomirski, pierwszy ślusarz sieci cieplnych Huty im. Lenina”, którą wręczał ludziom z dużą satysfakcją, a oni z równie dużą satysfakcją ją brali.
Czyli Pański ojciec miał zwyczajny zawód?
Ojciec miał zwyczajny zawód wynikający z tego, że nie mógł nigdzie studiować. Zdawał na kilka kierunków, włącznie z prawem, także na Katolicki Uniwersytet Lubelski, i wszędzie albo nie przyjmowali go z „braku miejsc”, albo wymyślali jakieś inne powody. Do dzisiaj w naszych IPN-owskich dokumentach jest taka ładna karteczka z napisem: „Obywatela na wyższe studia się nie poleca”, i podpisem jakiegoś ubeka. Niesamowite było to, że w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w naszym mieszkaniu, w jadalni, którą zaadaptowano na mieszkanie, żyły dwie rodziny oficerów UB – jeden to był pan Skarżyński, drugi pan Jagiełło. W pewnym momencie jedna z tych rodzin stwierdziła, że będzie przechodziła przez nasze mieszkanie, czyli otworzyła zabite na stałe drzwi i zrobiła sobie przedpokój. Pamiętam, że moi rodzice mieli z nimi rozprawę sądową w 1989 roku. Mój ojciec powiedział mi po powrocie, że kiedy nagle żona oficera wstała i powiedziała: „Ale, proszę wysokiego sądu, mój mąż jest długoletnim pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa”, sędzia spojrzała na nią i odpowiedziała: „Proszę pani, to się naprawdę nie ma czym chwalić”. Przegrali rozprawę i musieli wyprowadzić się z tego mieszkania. Proszę sobie jeszcze do tego opisu dodać, że na ścianach cały czas wisiały portrety rodzinne. Żyliśmy w ścisku, bo ściągnęliśmy do nas masę krewnych. Tu szaleje komuna, tu nas chcą do jakiegoś więzienia zamknąć, mój ojciec nie może studiować itd., a ja w tym wszystkim biegam sobie jako mały szkrab i mam dysonans poznawczy. Wszyscy w Krakowie traktowali nas jednak pozytywnie, nawet krakowscy komuniści nie byli w stosunku do nas agresywni. Może z wyjątkiem tych, którzy pisali na nas raporty.
Zaraz po wojnie, kiedy Niemcy uciekali, zasiedlono część naszych budynków żołnierzami sowieckimi, żeby odpowiednio przypilnować naszą rodzinę. Byli wśród nich dwaj tzw. biali oficerowie (nie wiem, jak się uchowali do lat czterdziestych), więc zachowywali się bardzo porządnie w stosunku do moich dziadków. Pewnego razu dołączył do nich major NKWD – Baranow. Mój ojciec do dziś ma jego zdjęcie w mundurze czekisty. Straszna twarz. Z tyłu fotografii jest napisane: „Dla mojego kniazia, major Baranow”. Pan major Baranow na co dzień służył w NKWD, ale miał specyficzne hobby. Otóż nocami chodził po ulicach Krakowa, mordował ludzi i ich okradał. Później zaś przynosił te rzeczy do nas do mieszkania, w którym zajmował jeden z pokoi. Niech pan sobie wyobrazi: ma pan swoje mieszkanie, kilka pokoi i jeden z nich zajmuje bandyta, morderca, psychopata, który składuje w tymże pokoju rzeczy, a po domu biegają dzieci – mój tata i mój wujek. Mało tego, pan Baranow przychodził do mojego dziadka Stefana Kazimierza, klękał przed nim i spowiadał mu się z tego, co zrobił dzień wcześniej w nocy. Historia jak z horroru, a co gorsza, nie wiadomo, co z nim zrobić. Doniesiesz na niego na NKWD, to przyjdzie i zastrzeli wszystkich mieszkańców. Na szczęście ktoś inny na niego doniósł, zapewne jakiś kolega, i to NKWD go aresztowało. Przyszli, zabrali wszystkie jego rzeczy i go wywieźli. Dziś zostało po nim tylko zdjęcie.
Fotografia rodzinna ukazująca m.in. barona Karola de Vaux, feldmarszałka armii austro-węgierskiej, wraz z dziećmi i wnukami, w tym ze Stefanem Lubomirskim, dziadkiem Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego)
Został zamordowany?
Nie wiemy, ale przypuszczam, że tak, chociaż niewykluczone, że po prostu gdzieś go przesunęli.
Wróćmy jednak do Pańskiego wychowania...
Co do mojego wychowania, to połowę czasu przebywałem w Austrii, w zamkach należących do mojej ciotki Dorothei von Suttner-Gatterburg, która przygarnęła mnie jak swojego wnuka i pokazała mi świat austriackiej arystokracji, włącznie ze wszystkimi możliwymi kuzynami i krewnymi. Zwiedziliśmy ich zamki, które mieszczą się w Dolnej Austrii. Kiedy byłem mały, to wyjeżdżaliśmy do niej z rodzicami nawet na kilka miesięcy, później w czasach szkolnych mniej, ale zawsze spędzaliśmy tam święta i wakacje. Te zamkowe święta były niesamowite.
W Austrii z prezentami nie przychodził święty Mikołaj czy aniołek, tylko Christkind – Dzieciątko Jezus. Zostawiało je w wielkiej zamkowej sali, która wcześniej przez trzy dni była zamknięta. Ja i kuzyni nie wiedzieliśmy jako dzieci, co tam się dzieje, i zawsze próbowaliśmy coś wypatrzeć przez dziurkę od klucza. Ta sala była mniej więcej jak nasza Wielka Sala w Palazzo Murano – miała około pięciu metrów wysokości. Właśnie w niej stała wybrana wcześniej przez nas ogromna choinka. Jechaliśmy całą bandą dzieci z wujem samochodem terenowym w las i mówiliśmy, którą choinkę chcemy. Do dzisiaj kontynuuję tę tradycję i jeśli nawet jesteśmy na święta w Warszawie, to choinka zawsze jest z Lubniewic. Nie jest łatwo ją dowieźć, bo zwykle ma ponad pięć metrów, ale jest to przyjemne i nawiązuje do starych rodowych tradycji.
Rozumiem, że Austria nadal odgrywa w Pańskim życiu ważną rolę?
Austria to tak naprawdę mój drugi dom. Język niemiecki, a może bardziej austriacki, to mój drugi język. Znam też angielski, francuski, włoski i rosyjski. Mamy trochę krewnych pochodzących z dawnej Rosji carskiej, bo jesteśmy spokrewnieni z rodziną słynnego pisarza Tołstoja. Posiadamy ciekawą korespondencję jego siostry.
Austria była dla mnie jak inny świat. Jechało się cały dzień, mijając straszne granice pomiędzy światem komunizmu a światem normalności i wolności, gdzie czasami stało się na granicy nawet dziesięć godzin. Ciotka nie mogła tego zrozumieć – wiedziała, że nas sprawdzają, ale nie wierzyła, że można jechać do Austrii dwadzieścia cztery godziny.
Rówieśnicy podchodzili do Pana z jakimś dystansem czy traktowali jak równego sobie?
To zależy. Jak nie wiedzieli o moim pochodzeniu, to oczywiście jak równego, ale jak wiedzieli, to czasami włączała się lampka ostrożności. Nie bardzo ten dystans rozumiałem, bo uważałem się za normalne dziecko – jak spotykałem rówieśnika, to się po prostu z nim bawiłem. Nie były to w stosunku do mnie negatywne emocje, chociaż zdarzała się też zwykła dziecięca zazdrość o zabawkę. Rzeczywiście, miewałem prawdziwą czekoladę, której zresztą za bardzo nie lubiłem, a nie wyrób czekoladopodobny, ponieważ dostawaliśmy paczki od krewnych z zagranicy. Ogromną pomoc otrzymywaliśmy od cioci Karli Lanckorońskiej z Rzymu. Opiekowała się nami, zawsze pytała o nasze zdrowie i moje postępy w nauce, ponieważ upodobała mnie sobie jako spadkobiercę jej spuścizny rodowej.
Zdarzało mi się również nosić garderobę po moim starszym kuzynie Zygmuncie Habsburgu z włoskiej linii Habsburgów, którego prapradziad był ostatnim wielkim księciem toskańskim. Jego spodnie często miały w środku charakterystyczną etykietkę z nazwiskiem. Wtedy nie rozumiałem w ogóle, co mam na sobie, i dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że ja tutaj w pełnej komunie noszę spodnie po rodzinie niedawnego imperatora cesarstwa austriackiego. Kiedy dziesięć lat temu Zygmunt był w Warszawie, to w ramach żartu pokazałem mu swoją garderobę i powiedziałem: „Zygmunt, wybieraj, co chcesz”. Szybko zrozumiał kontekst i bardzo się z tego śmiał.
Moje dzieciństwo było więc na skraju światów. Tu zamek i ziemiańskie życie w Austrii, gdzie moja rodzina miała kilka tysięcy hektarów ziemi łącznie z lasami, potem zaś powrót do Polski, gdzie był mój dom, ale komunistyczna szarość na zewnątrz. Gdybym miał jako dziecko sklasyfikować, czym jest dla mnie komunizm w latach osiemdziesiątych, to powiedziałbym, że to szarzyzna wszystkiego – ludzi, ulicy, strojów, sklepów, rzeczy itd.
Używa Pan swojego książęcego tytułu, co często spotyka się z komentarzami, że tytuły arystokratyczne zniosła konstytucja marcowa w 1921 roku. Tymczasem w prasie II Rzeczypospolitej aż do wybuchu wojny nadal pisano o hrabiach i baronach.
Nie jest to prawdą, chociaż bardzo często tak się do mnie zwracają ludzie. Natomiast konstytucja marcowa nie zakazywała używania tytułów, a jedynie znosiła związane z nimi przywileje. Wszyscy Polacy od tego momentu byli równi wobec prawa, i bardzo słusznie. Po tym akcie prawnym było zresztą jeszcze kilka innych, m.in. konstytucja kwietniowa czy komunistyczna z 1952 roku, i nawet w komunistycznej nie poruszano kwestii używania tytułów. W czasach dwudziestolecia międzywojennego nie traktowano ich zresztą jako coś negatywnego, stanowiły wręcz element rzeczywistości. W latach dwudziestych i trzydziestych był ogromny wysyp arystokratów, także tych fałszywych. To była, trochę jak w dzisiejszych czasach, metoda uprzyjemnienia sobie życia. Gdy patrzymy obecnie na działania zagranicznych dworów, widzimy, że zaczyna to trochę iść w kierunku bycia celebrytą. Nie ma to nic wspólnego z gorszym traktowaniem kogoś, kto nie ma tego tytułu. Wręcz przeciwnie. Widzę to choćby po królu Karolu III, który jest osobą niezwykle przyjaźnie nastawioną do ludzi, rozrywkową i zabawną. W Wielkiej Brytanii nadal normalnie funkcjonuje arystokracja, podobnie w Belgii i innych krajach europejskich. Część przedstawicieli choćby rodziny Czetwertyńskich jest oficjalnie wpisana jako arystokratyczna rodzina belgijska, oni wręcz muszą legitymować się tytułem.
Podam przykład Niemiec i Austrii, te kraje lubią swoich lokalnych arystokratów. Pamiętam moją ciocię Dorotheę, która była dla mieszkańców ich Frau Baronin – częścią społeczności, osobą, która zawsze pojawiała się w kościele czy na większych imprezach i otwierała swój zamek na różne inicjatywy. Bardzo bym się cieszył, gdybyśmy doszli w Polsce do podobnej sytuacji. Sam staram się to robić w Lubniewicach. Ze względu na zaszłości komunistyczne część ludzi ma zakorzenione w głowie, że skoro zamek i książę, to na pewno zaraz nam coś odbierze. Nie wiem, ile rzeczy mam sponsorować, żeby upewnić wszystkich, że jest wręcz odwrotnie. Cały czas angażuję się w organizację darmowych wydarzeń lokalnych, które służą zarówno mieszkańcom Lubniewic, jak też turystom. Wskazać tu warto Lubomirski Festival, który odbywa się już ósmy rok, „święto sandacza” czy koncerty świąteczne. Współfinansowałem nawet plan zagospodarowania Lubniewic.
Baron Karol de Vaux, prapradziadek Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego)
Faktycznie w dzisiejszych czasach używanie tytułu książęcego traktowane jest niekiedy jako pewien wyraz snobizmu czy wręcz pretensjonalności.
Wszędzie za granicą, także w krajach postkomunistycznych, jak Czechy, Słowacja czy Węgry, nikt nie ma problemu, żeby nas tytułować. To nie jest oznaka wywyższania się. Ja traktuję to po pierwsze jako zobowiązanie, do którego podchodzę bardzo poważnie, a po drugie jako element historii. Celem konstytucji marcowej wcale nie było zabronienie komuś nazywania się hrabią czy księciem, tylko podkreślenie, że wszyscy polscy obywatele są równi wobec prawa. Nie wiem, co ludziom w tym przeszkadza – to jest element historyczny przynależny do nazwiska. Niemcy, które są w tej chwili krajem wręcz lewicującym, rozwiązały kwestię tytułów szlacheckich w jeszcze ciekawszy sposób. Otóż zrobiły z tytułu część nazwiska. Wszyscy moi krewni posiadający obywatelstwo niemieckie mają wpisane w paszporcie „książę”, „hrabia” itd. Dzisiaj to zaczyna być wręcz element popkultury. Mamy celebrytę śpiewaka i mamy celebrytę księcia – trochę tak to wygląda. Nie dyskutuję, czy to jest słuszne, ale widać jest taka potrzeba. Ludzie, którzy z tym walczą, walczą z wiatrakami. To jest trochę zabawne, że niektórzy reagują w tak zajadle negatywny sposób. Pojawiają się nawet komentarze, że „nie wolno” mi posługiwać się tytułem arystokratycznym. Ja sam zwykle go nie używam, natomiast tytuł pojawia się w nazwach naszej Fundacji, Kolekcji Książąt Lubomirskich czy Muzeum Książąt Lubomirskich, które prowadzimy w Lubniewicach i planujemy w kolejnych lokalizacjach. Kiedy ludzie widzą na jakimś portalu „książę Lubomirski”, to zakładają, że używam tytułu, a przecież to nie ja napisałem o sobie ten artykuł.
Z czego Pana zdaniem wynika takie podejście Polaków do arystokracji?
W większości przypadków ma to związek z propagandą, która, czego by nie mówić, przez sześćdziesiąt lat była sączona ludziom do głowy. Jeżeli w Polsce krążyły mity, że arystokrata wysysał krew z ludzi i przed drugą wojną światową lał chłopów pańszczyźnianych batem po plecach, to jak można w ogóle z kimś takim dyskutować? Raz, że nie zna historii, a dwa, nie zna w ogóle realiów, w jakich funkcjonowała pańszczyzna od czasów średniowiecza.
Większość chłopów poszkodowanych przez pańszczyznę to wcale nie chłopi posesjonaci, którzy mieli tę pańszczyznę wykonywać, tylko parobkowie najęci do wykonania pańszczyzny za nich. Zwykle pańszczyznę miał odpracować mieszkaniec, który posiadał swoją część ziemi. Z kolei od pierwszej wojny światowej, a nawet wcześniej, wiele rodzin chłopskich posiadało bardzo duże areały ziemi – byli oni nazywani w Rosji „kułakami”. W Polsce też pojawiło się to określenie, komuniści prowadzili z nimi walkę. W związku z tym chłop, którego komuna powinna była chronić po tych strasznych setkach lat pańszczyzny, był wtrącany do więzienia za to, że miał swoje pole.
Czas komuny to czyste złodziejstwo, chronione przez mafię, do której należały milicja, UB itd. W majestacie pseudoprawa okradano ludzi, którzy mieli jakąś własność, i dotyczyło to arystokraty, chłopa i robotnika. Okradano nas wszystkich. Niestety do tej pory nie przeprowadzono w Polsce reprywatyzacji, a ludzie, którzy mieli w Warszawie mieszkania, domy i inne dobra, nie dostali żadnego odszkodowania. Ba, nie zostało nawet w żaden sposób oficjalnie powiedziane, że był to proceder złodziejski wobec całego narodu. Zaraz po wojnie, jak ruszyła reforma rolna, do mojego dziadka pisali lokalni beneficjenci z pytaniem, czy oni w ogóle mogą brać tę ziemię, bo to jest przecież jego.
Wspomniał Pan, że nie używa tytułu książęcego, ale pojawia się on w postach publikowanych na stronie Pańskiej fundacji. Na czym zatem polega działalność Fundacji Książąt Lubomirskich?
Wraz z moim ojcem, księciem Stanisławem, założyliśmy Fundację Książąt Lubomirskich jako naturalne przedłużenie wielowiekowej tradycji filantropijnej naszego rodu. Od początku przyświecała nam idea, by łączyć dziedzictwo z nowoczesnym podejściem do działań społecznych. Fundacja skupia się przede wszystkim na wspieraniu edukacji i rozwoju młodzieży – przyznajemy stypendia, doposażamy szkoły, pomagamy uczelniom. Równocześnie angażujemy się w pomoc dla służby zdrowia: zorganizowaliśmy kilka balów charytatywnych, z których dochód przeznaczony został m.in. na zakup nowoczesnego tomografu oraz karetki dla szpitala w Bochni. Ważnym filarem naszej działalności jest także kultura – organizujemy wystawy, koncerty i upamiętnienia wydarzeń historycznych, m.in. na Zamku Książąt Lubomirskich w Lubniewicach, który stał się centrum wielu inicjatyw edukacyjnych i kulturalnych. Współpracujemy z licznymi instytucjami, w tym z Muzeum Narodowym w Krakowie, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, Muzeum-Zamkiem w Łańcucie czy Muzeum Historycznym w Sanoku. To dla mnie wielka satysfakcja, że możemy pielęgnować wartości, które od pokoleń były bliskie mojej rodzinie – służbę publiczną, odpowiedzialność społeczną i szacunek dla historii.
Działalność charytatywna powstała z potrzeby serca, aby prowadzić działalność społeczną. Sprawia mi ona ogromną przyjemność, a jednocześnie uważam ją za obowiązek. Mogę to robić, bo na szczęście mam na to środki. Zaangażowałem się choćby w pomoc powodzianom. Tworzymy m.in. grupę, w której są Rafał Brzoska czy Tomasz Misiak, a więc przede wszystkim biznesmeni. Podobnie było, kiedy wybuchła wojna na Ukrainie. Każdy starał się pomóc i w związku z tym zostało zebranych 175 milionów złotych z prywatnych środków wszystkich zaangażowanych.
Kiedy zatem zdał Pan sobie sprawę ze znaczenia swojego książęcego pochodzenia i zobowiązań, jakie wiążą się z tytułem?
Kiedy byłem małym chłopcem, myślałem: „Co to jest ten książę? Ja jestem ten z bajki?”. Tak myśli dziecko i kojarzy sobie księcia z zamkiem. Ale gdzie jest ten mój zamek? Nie miałem tego zamku, bo panowała komuna. Jego brak rekompensowały mi wyjazdy do Austrii, gdzie rzeczywiście mieszkałem w zamku, w którym było zimno, dosyć ciemno, a sufit był wysoko. Zamczysko, zwłaszcza stare, ma to do siebie, że jak się go dobrze nie dogrzeje, to zimą jest w środku 15–18 stopni. Ciotka miała trzy zamki, podobnie jak my teraz – zamczysko mojej małżonki w Szczawnicy i dwa w Lubniewicach.
Ukończył Pan prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Co sprawiło, że wybrał Pan właśnie taki kierunek studiów?
Jednym z powodów były perypetie mojego ojca oraz kradzież naszych rodzinnych dóbr. Zła sytuacja, która wynikała z tych wszystkich konfiskat, uświadomiła mi, że będąc prawnikiem, mogę pomóc rodzinie. Niestety nie udało nam się wiele odzyskać. W Polsce nadal nie ma ustawy reprywatyzacyjnej, w przeciwieństwie do takich krajów jak Czechy, Rumunia, Bułgaria czy Słowacja. Moja działalność biznesowa opiera się od początku na pracy rąk własnych. Od najmłodszych lat zajmuję się nieruchomościami i na tej działalności oparłem swoją karierę zawodową. Ponad dwadzieścia lat temu założyłem pierwszą spółkę z tej branży. Obecnie jestem właścicielem Grupy Landeskrone, która skupia się na inwestowaniu w nieruchomości na terenie całej Polski. Kilkanaście moich spółek rozwija interesy w centrach dużych miast Polski oraz na Mazurach i w województwie lubuskim.
Książę Stefan Lubomirski, dziadek Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego)
Czyli brak reprywatyzacji jest problemem wielu rodzin arystokratycznych...
Nie tylko arystokratycznych, także wielu rodzin, które kiedyś coś posiadały. Jesteśmy osiemdziesiąt lat po dekrecie Bieruta i żadna władza nie chce przynajmniej w symboliczny sposób przyznać, że to było złe. Zabrano nam właściwie wszystko, co było możliwe. Do dzisiaj nie jestem w stanie odnaleźć rzeczy, które pozostały z pałacu mojego ojca w Kruszynie, może poza jednym bardzo ciężkim kredensem, którego nikt nie był w stanie wynieść i nie bardzo mogli go porąbać, bo był z dębu. Część portretów udało się znaleźć w muzeach, ale książek już nie – czterdzieści tysięcy różnych woluminów. Były tam nie tylko XIX-wieczne publikacje, lecz także te z XVI wieku czy wcześniejsze inkunabuły. Gdzieś to wyjechało w różnych transportach w stronę Łodzi.
Dokonali tej kradzieży Niemcy czy Sowieci?
Zarówno Niemcy, jak i Sowieci, ale też Polacy.
Nawiązując do wątków niemieckich, wiem, że w czasie okupacji pomocy udzielił Pańskiej rodzinie Otto Wächter, gubernator dystryktu krakowskiego i dystryktu Galicja Generalnego Gubernatorstwa.
Trudny temat, bo to był z jednej strony straszny bandyta i morderca, a z drugiej przedwojenny kolega z nart i bobslejów mojego dziadka Stefana Kazimierza. Pierwszy raz pomógł we Lwowie, kiedy dziadek spotkał go zupełnie przypadkiem. Wächter zapytał go wówczas: „Stefan, co ty tu robisz?”. Dziadek odpowiedział: „Nie mogę wyjechać”, na co Wächter dał mu otwarty paszport, dzięki któremu wywiózł on ze Lwowa nie tylko naszą rodzinę, ale też ponad pięćdziesiąt osób z dawnej inteligencji lwowskiej.
Drugi raz pomógł mu, gdy dziadka zatrzymało Gestapo po tym, jak moja babcia poszła do domu, gdzie była zasadzka, i chciała ratować dzieci krakowskich lekarzy Karłowskich. Niemcy poszli za babcią do jej mieszkania i znaleźli lekarstwa przeznaczone dla akowców (dziadkowie prowadzili skład apteczny). Początkowo planowali wywieźć dziadków do Oświęcimia, ale po interwencji Wächtera zamieniono Oświęcim na ciężkie więzienie na Montelupich. Z kolei tuż przed powstaniem warszawskim dziadek był w Warszawie i też skorzystał z tej znajomości, dzięki czemu uniknął wywózki do obozu.
Domyślam się, że ma Pan swoich ulubionych przodków, którzy są dla Pana wzorem do naśladowania.
Ich portrety wiszą w Sali Wielkiej w Palazzo Murano. Stanisław Lubomirski, zwycięzca spod Chocimia w 1621 roku, Jerzy Sebastian Lubomirski...
Ten od rokoszu.
Przede wszystkim od wypędzenia Szwedów z Polski, wyprawy do Siedmiogrodu i... jakiegoś tam drobnego zatargu z królem. Podobnie postąpił Oliver Cromwell, bo takie to były czasy. Ten rokosz zawsze pojawia się jako pierwszy przy opisywaniu Jerzego Sebastiana Lubomirskiego, co mnie denerwuje, ponieważ zrobił tyle dobrego, a niestety to jedno zdarzenie odbija się czkawką.
Książę Stefan Kazimierz Lubomirski z pieskiem Gapciem (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego)
U arystokracji wszelkie wydarzenia rodzinne czy święta obchodzone były z wielką pompą. Czy nadal przybierają taką formułę w Pańskiej rodzinie?
Trochę już opowiadałem o tych świętach w Austrii. Faktycznie była to okazja do spotkania wielu osób, bo bywało ich przy stole nawet czterdzieści. Osób, które nazywam rodziną, jest zresztą bardzo wiele, choćby fotograf Alexi Lubomirski. To mój kuzyn z linii rówieńskiej. W przypadku takich wydarzeń nie wiadomo więc, kogo zaprosić, a kogo nie, żeby jakaś ciotka się nie obraziła. Nawet kuzyni piątego, szóstego czy siódmego stopnia są uważani za rodzinę.
Ma Pan w głowie te wszystkie rodzinne powiązania?
W większości tak. Tych, których widuję, czyli ze dwa czy trzy tysiące osób, jestem w stanie mniej więcej przyporządkować, ale powyżej jest problem. Można powiedzieć, że do każdego z nas jest przypisanych przynajmniej dziesięć tysięcy różnych krewnych. Sam jestem wujem mojej żony piątego stopnia. My mamy wiedzę na ten temat, a często ludzie po prostu nie mają pojęcia o tym, że mogą być spokrewnieni.
Pana dziadkowie Stefan Kazimierz i Krystyna Lubomirscy wzięli ślub, chociaż mieli wspólnych dziadków.
Byli kuzynami pierwszego stopnia, czyli to pokrewieństwo było bardzo bliskie i na ten ślub musiała być specjalna zgoda papieża. Ojcem Krystyny był Stefan Andrzej Lubomirski, pierwszy prezes Polskiego Komitetu Igrzysk Olimpijskich, a ojcem Stefana Kazimierza – Władysław Lubomirski, ten od muzyki.
Był mecenasem m.in. Grzegorza Fitelberga, Karola Szymanowskiego i Artura Rubinsteina.
Mój ojciec bardzo często rozmawiał ze swoją mamą o dziadku Władysławie, mówiąc o nim per „wujcio Władzio”. To był wuj mojej babci, a zarazem dziadek mojego ojca. Wracając jednak do ważnych wydarzeń, to chciałbym zaznaczyć, że to nie tylko Gwiazdka, lecz także inne święta są u nas zawsze okazją do rodzinnych spotkań. Nie jesteśmy pod tym względem jakimś wyjątkiem, ale te spotkania są zwykle duże i wiążą się z nimi różnego rodzaju świeckie tradycje. Na przykład podczas świąt Wielkanocy to „szukanka”, czyli szukanie tego, co schował zając. U mojego ojca polegało to na tym, że biegało się po całym parku przy pałacu w Kruszynie i znajdowało jajka czekoladki, o ile psy ich wcześniej nie zjadły.
Książę Stanisław Lubomirski, prezes „Lewiatana” i Rady Nadzorczej Banku Handlowego, założyciel pierwszej fabryki samolotów w Polsce (ze zbiorów Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego)
To chyba taki trochę brytyjski zwyczaj...
Brytyjski, niemiecki... Takie ma pochodzenie. Myśmy go zmodyfikowali, bo ojciec dodał do niego wierszyki-zagadki. Proszę tylko nie mówić tego mojej najmłodszej córce, bo ona myśli, że zajączek jest prawdziwy. Za każdym razem zostawia się w jakimś miejscu małą rzecz, niekoniecznie czekoladkę, ale na przykład zabawkę. Najpierw jest wprowadzenie i pierwsza zagadka – trzeba znaleźć to miejsce, a później kolejne i kolejne. Zwykle piszę te zagadki do godziny czwartej nad ranem dzień przed „szukanką” i jeszcze muszę wymyślić te zadania, wierszyki, jak choćby, że tuż za zegarem w salonie jest kryjówka na upominek. Są to rymy częstochowskie, ale jest zabawnie i dzieci to uwielbiają. Często organizujemy tę „szukankę” w zamku w Lubniewicach. Ostatnio schowałem tam niespodziankę na samej górze na wieży, więc była niezła bieganina...
Ale w końcu ktoś ją znalazł?
Dzieci! Organizujemy też tę zabawę w parku czy w Palazzo Murano w Warszawie, więc wtedy droga jest nieco skrócona. Jeśli zaś chodzi o jedzenie, to bardzo często opieramy się na kuchni zamkowo-pałacowej, m.in. z Compendium ferculorum. Teraz pan Jarosław Dumanowski wydał książkę – albo jest w trakcie jej wydawania – o kuchni mojego bliższego pradziada, czyli żyjącego w XVIII wieku wojewody kijowskiego Stanisława Lubomirskiego. Uważano go wówczas za najbogatszego Polaka i nazywano „panem brzegów Dniepru”, bo jego posiadłości ciągnęły się wzdłuż obu brzegów. Jego żona spisała albo to na jej polecenie opisano jego kuchnię. Używamy też nowoczesnych przepisów, więc pojawia się u nas karp, którego ja nienawidzę. Inne ryby mogę jeść, ale do karpia mam ogromną awersję. Na stole można znaleźć też kutię, różne ciasta, kajmaki, mazurki czy sękacz od Radziwiłłów, ale są też motywy francuskie. Moja żona została kiedyś strasznie skrytykowana przez różnych aktywistów, że na stole gości foie gras (pasztet strasburski). Przede wszystkim we Francji foie gras
