Wracać wciąż do domu - Ursula Le Guin - ebook

Wracać wciąż do domu ebook

Ursula Le Guin

2,0
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po raz pierwszy w jednym tomie!

Zbiór "Wracać wciąż do domu" jest doskonałym uzupełnieniem poprzednich tomów Ursuli K. Le Guin, jednej z najwybitniejszych i najczęściej nagradzanych autorek SF i fantasy. W skład zbioru wchodzą: "Kroniki Zachodniego Brzegu", "Wracać wciąż do domu" oraz "Międzylądowania".

Autorka ponownie zabiera czytelników do swojej niezwykłej wyobraźni, gdzie powstały kunsztowne i subtelne światy. Zbiór "Międzylądowania" oraz druga i trzecia część "Kronik Zachodniego Brzegu" ukazują się w Polsce po raz pierwszy! Tematyka zawarta w tym zbiorze to człowiek, jego światy i inne egzotyczne miejsca, których mieszkańcy są bardzo ludzcy…

Ursula K. Le Guin wykorzystuje różne środowiska by odpowiedzieć nam na pytanie, czym mogliśmy albo czym jeszcze możemy się stać.

Fantastyczny przewodnik.
"USA Today"

Dowcipna i rozkoszna… chyba najprzyjemniejszy - a na pewno najzabawniejszy - zbiór opowiadań Le Guin.
Gary K. Wolfe o "Międzylądowaniach"

Filozoficzne rozważania w stylu Jonathana Swifta i Jorge Luisa Borgesa.
"The New York Times Book Review"

Le Guin to na wskroś amerykańska autorka, dla której poszukiwanie Królestwa Spokoju nigdy się nie kończy.
Margaret Atwood - pisarka, poetka i krytyczka literacka

Proza Ursuli Le Guin tchnie inteligencją i światłem. Autorka potrafi wynieść beletrystykę do poziomu poezji i ścisnąć ją do gęstości alegorii.
Jonathan Lethem - pisarz i eseista

Ursula K. Le Guin urodziła się 21 października 1929 r. w Berkeley. Jej książki stały się klasyką - nie tylko fantastyki. To już kanon literatury pięknej, analizowany i badany nie tylko przez znawców literatury, ale i w ujęciu antropologicznym oraz psychoanalitycznym. Pisała dla dorosłych, młodzieży i dzieci. Była autorką scenariuszy filmowych i esejów oraz tekstów piosenek. Została uhonorowana wszelkimi możliwymi nagrodami przyznawanymi twórcom science fiction i fantasy, z Nebulą, Hugo i World Fantasy Award na czele. W 2000 roku Biblioteka Kongresu USA wpisała ją na listę Żyjących Legend. Od 1958 roku mieszkała w Portland w stanie Oregon. Nakładem Prószyński i S-ka ukazał się jej bestsellerowy cykl "Ziemiomorze", "Sześć światów Hain" oraz "Rybak znad Morza Wewnętrznego". Ursula K. Le Guin zmarła 22 stycznia 2018 r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1795

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Rocannon's World copyright © 1966 by Ace Books,Inc.,

© 1994 by Ursula K. Le Guin.

Planet of Exile copyright © 1966, 1994 by Ursula K. Le Guin.

City of illusions copyright © 1967, 1995 by Ursula K. Le Guin.

The Left Hand of Darkness copyright © 1969 by Ursula K. Le Guin.

The Word for World is Forest copyright © 1972 by Ursula K. Le Guin.

The Dispossessed copyright © 1974 by Ursula K. Le Guin.

Projekt okładki

Dark Crayon/Piotr Cieśliński

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Redakcja

Renata Bubrowiecka

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8169-541-1

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

 

 

1

Zjawił się u nas, zgubiwszy drogę, i boję się, że tymi srebrnymi łyżkami, które nam ukradł, nie zdołał się wykupić, gdy uciekł i zapuścił się w wysokie góry. A jednak ten zagubiony, ten zbieg stał się naszym przewodnikiem.

Gry nazwała go zbiegiem. Kiedy się zjawił, była pewna, że dopuścił się czegoś strasznego, morderstwa lub zdrady, i ucieka przed zemstą. Co innego mogło wygnać człowieka z Nizin aż tutaj, między nas?

– Nieświadomość – powiedziałem. – Nic o nas nie wie. Nie boi się nas.

– Mówił, że tam w dole ostrzegali go, by nie wchodził między czarnoksiężników.

– Ale on nie zna się na darach – odparłem. – Dla niego to tylko gadanina. Legendy, kłamstwa…

Oboje mieliśmy rację, to pewne. Emmon na pewno uciekał, choćby tylko przed zasłużoną reputacją złodzieja lub nudą; był równie niespokojny, nieustraszony, ciekawski i niekonsekwentny jak szczeniak, który biegnie tam, gdzie prowadzi go węch. Teraz, gdy sobie przypominam jego akcent i frazowanie, wiem, że pochodził z południa, ziem dalszych niż Algalanda, gdzie historie o Wyżynach były tylko opowieściami, starymi podaniami o dalekiej północy, gdzie czarnoksiężnicy zamieszkują lodowate góry i dopuszczają się niewyobrażalnych czynów.

Gdyby wierzył w to, co usłyszał w Dannerze, nigdy by nie przybył do Caspromantu. Gdyby uwierzył nam, nigdy by się nie zapuścił wyżej. Uwielbiał słuchać opowieści, więc i nas wysłuchał, ale nie dał wiary. Był miastowy, miał jakieś wykształcenie, przemierzył całe Niziny. Znał świat. Kim byliśmy my, ja i Gry? Co wiedzieliśmy, ślepy chłopiec i ponura dziewczynka, szesnastoletni, uwięzieni wśród przesądów i nędzy samotnych górskich gospodarstw, które bardzo na wyrost nazywaliśmy posiadłościami? Zachęcał – w swej leniwej życzliwości – do mówienia o naszej mocy, lecz kiedy mówiliśmy, on widział nasze surowe, twarde życie, okrutną biedę, okaleczonych i zacofanych wieśniaków, widział naszą nieznajomość świata poza tymi mrocznymi górami i mówił sobie: Tak, tak, jakąż to wielką moc mogą mieć ci biedni smarkacze?

Gry i ja lękaliśmy się, że kiedy nas opuścił, poszedł do Geremantu. Strach pomyśleć, że nadal może tam być, żywy, lecz zniewolony, z nogami wykręconymi jak korkociągi lub twarzą zmienioną w potworność dla rozrywki Erroya, lub też oczami, które w przeciwieństwie do moich naprawdę oślepły. Erroy by nie ścierpiał jego beztroskiego sposobu bycia.

Zadałem sobie nieco trudu, żeby Emmona trzymać z dala od mego ojca, kiedy mełł językiem, lecz jedynie dlatego, że Canoc miał niewiele cierpliwości i ponure usposobienie, a nie z obawy, że mógłby użyć swego daru w złej sprawie. Poza tym nie zwracał uwagi na Emmona ani nikogo innego. Od śmierci matki zatonął w cierpieniu, wściekłości i rozpaczy. Pielęgnował swój ból i pragnienie zemsty. Gry, która znała gniazda wszelkiego ptactwa w promieniu wielu mil, widziała raz ścierwo orła w gnieździe na Urwisku. Padł, wysiadując dwa srebrne groteskowe jaja, gdyż pasterz zabił orlicę, która przynosiła mu pożywienie. Podobnie mój ojciec wysiadywał swój ból, głodując.

Dla Gry i dla mnie Emmon był skarbem, świetlistą istotą, która weszła w nasz mrok. Zaspokoił nasz głód. Bo i my głodowaliśmy.

Nigdy nie mieliśmy dość historii o Nizinach. Odpowiadał na wszystkie pytania, które zadawałem, lecz często żartobliwie, wymijająco czy tylko od niechcenia. Prawdopodobnie chciał przed nami ukryć sporą część swojej przeszłości, a zresztą nie był wnikliwym obserwatorem i precyzyjnym sprawozdawcą jak Gry, która zastępowała mi oczy. Potrafiła dokładnie opisać nowego cielaka, jego błękitnawą maść, węźlaste nogi i futrzane wyrostki rogów, tak że i ja go prawie widziałem. Lecz kiedy prosiłem Emmona, by mi opowiedział o Gorzkowodzie, on rzekł tylko, że to żadne miasto, a targ jest nudny. A jednak wiedziałem od matki, że w Gorzkowodzie są wysokie czerwone domy i ulice jak wąwozy, że wykładane łupkiem stopnie wspinają się z doków i przystani, gdzie przybijają i odpływają statki, że jest tam targ drobiowy i rybny, i korzenny, kadzidlany i miodowy, targ, na którym sprzedaje się stare stroje, i taki, na którym sprzedaje się nowe, i wielkie targi garncarskie, na które ludzie zjeżdżają się z górnego i dolnego biegu rzeki Trond, a nawet z dalekich morskich wybrzeży.

Może w Gorzkowodzie Emmonowi nie powiodło się w złodziejskim rzemiośle.

Jakiekolwiek miał powody, wolał zadawać pytania i słuchać nas z zajęciem – głównie mnie. Zawsze lubiłem mówić, jeśli tylko trafił mi się słuchacz. Ale nawet Gry, zwykle milczącą i nieufną, Emmon potrafił sprowokować do mówienia.

Wątpię, żeby rozumiał, jak bardzo mu się poszczęściło, że trafił na nas dwoje, lecz cenił sobie naszą gościnę i wygody podczas surowej, słotnej zimy. Litował się nad nami. Bez wątpienia się nudził. Był ciekawski.

– Więc co właściwie wyczynia ten jegomość z Geremantu, że budzi taki strach? – pytał tonem na tyle sceptycznym, bym ze wszystkich sił zapragnął mu udowodnić prawdziwość mych słów. Lecz o tych sprawach nieczęsto się mówiło nawet wśród obdarzonych. Wydawało się, że mówienie o nich na głos jest nienaturalne.

– Dar tego rodu nazywa się skręcaniem.

– Kręcenie? Oszukiwanie?

– Nie. – Trudno było odnaleźć słowa, trudno je wypowiedzieć. – Skręcanie ludzi.

– Wokół własnej osi?

– Nie. Ich rąk, nóg. Karków. Ciał. – Sam zacząłem się lekko skręcać, zaniepokojony tematem. W końcu dodałem: – Widziałeś starego Gonnena, tego z lasu, na Wyżynnej Górze. Mijaliśmy go wczoraj na gościńcu. Gry powiedziała ci, kto to jest.

– Zgięty wpół jak scyzoryk.

– Brantor Erroy tak go zgiął.

– Tak go pochylił? Za co?

– Za karę. Brantor twierdził, że przyłapał go na podkradaniu drewna w lesie Gere’ów.

– Tak się objawia reumatyzm – odezwał się Emmon po chwili.

– Gonnen był wtedy młody.

– Więc nie widziałeś tego na własne oczy.

– Nie – przyznałem, dotknięty jego niewiarą. – Ale on to widział i mój ojciec. Gonnen mu powiedział. Gonnen powiedział, że wcale nie był w Geremancie, tylko blisko granicy, w naszych lasach. Brantor Erroy go zobaczył i krzyknął, a Gonnen się przestraszył i zaczął uciekać z drwami na plecach. Upadł. Kiedy chciał wstać, grzbiet miał już wykrzywiony i zgarbiony, tak jak teraz. Jego żona mówi, że kiedy chce się wyprostować, krzyczy z bólu.

– A w jaki sposób brantor mu to zrobił?

Emmon nauczył się tego słowa od nas; twierdził, że na Nizinach go nie znają. Brantor to pan lub pani ziem, czyli najważniejszy i najbardziej obdarzony z całego rodu. Mój ojciec był brantorem Caspromantu. Matka Gry była brantorem Barre’ów w Roddmancie, a jej ojciec brantorem Roddów tych posiadłości. My jesteśmy ich spadkobiercami, ich orlątkami.

Wahałem się z odpowiedzią. Emmon nie szydził, lecz nie wiedziałem, czy powinienem w ogóle mówić o mocy daru.

Odpowiedziała mu Gry:

– Wystarczyło, że spojrzał – odezwała się swoim cichym głosem; w mojej ślepocie jej głos był mi zawsze jasnym światłem poruszającym się w liściach drzewa – i wskazał lewą ręką albo palcem, może też wypowiedział jego imię. A potem powiedział słowo, dwa lub więcej. I to wszystko.

– Jakie słowa?

Gry milczała; może wzruszyła ramionami.

– To dar Gere’ów, nie mój – odezwała się w końcu. – Nie znamy jego reguł.

– Reguł?

– Reguł, jakich przestrzega jego dar.

– A jakich reguł przestrzega twój dar, jak działa? – spytał Emmon, nie kpiąc, lecz kipiąc ciekawością. – Czy to ma coś wspólnego z polowaniem?

– Darem Barre’ów jest przywołanie – powiedziała Gry.

– Przywołanie? Kogo przywołujesz?

– Zwierzęta.

– Jelenie?

Po każdym pytaniu następowała krótka pauza, w sam raz na skinienie głowy. Wyobraziłem sobie twarz Gry, szczerą, lecz pełną dystansu.

– Zające? Dziki? Niedźwiedzie? Gdybyś przywołała niedźwiedzia, a on by do ciebie przybył, co byś wtedy zrobiła?

– Myśliwi by go zabili. – Zrobiła pauzę i dodała: – Nie wzywam zwierzyny łownej.

Jej głos nie był jak wiatr w listowiu, ale jak wicher na skale.

Nasz przyjaciel na pewno nie rozumiał, o co jej chodzi, lecz jej ton mógł go nieco zmrozić. Przestał się zwracać do niej i spytał mnie:

– A ty, Orrec, jaki masz dar?

– Ten sam co ojciec – powiedziałem. – Dar Casprów jest zwany odczynianiem. I nic ci o nim nie powiem. Wybacz.

– To ty mi wybacz moją niezręczność – rzekł Emmon po krótkiej chwili milczenia, łagodnie, z wielką kurtuazją. Jego głos przypominał głos mojej matki i pod pieczęcią, która zamknęła moje oczy, zapiekły mnie łzy.

Emmon lub Gry dorzucili do ognia. Ciepło znowu otuliło moje nogi. Siedzieliśmy przy wielkim palenisku Kamiennego Domu Caspromantu w południowym narożniku, gdzie w kamienie komina wbudowane są głębokie ławy. Był zimny wieczór pod koniec stycznia. Wicher huczał w kominie niczym wielka sowa. Po drugiej stronie paleniska, gdzie światło jest lepsze, zgromadziły się prządki. Gwarzyły ze sobą lub mruczały długie, ciche, monotonne przędne pieśni, a my troje rozmawialiśmy w kącie.

– No, a w takim razie inne? – spytał niepoprawny Emmon. – Może o nich mi powiesz? Inni brantorowie, z całych gór, w swoich kamiennych basztach takich jak ta, na swoich ziemiach… jakie mają dary? Jaka jest ich moc? Czym budzą strach?

W niedowierzaniu zawsze jest wyzwanie, któremu nie potrafię się oprzeć.

– Kobiety z rodu Cordemantu mają moc oślepiania – powiedziałem – lub odbierania słuchu i mowy.

– O, to brzydko – mruknął, przez jedną chwilę poruszony.

– Niektórzy mężczyźni z Cordemantu mają ten sam dar – dodała Gry.

– Gry, a twój ojciec, brantor Roddmantu, ma dar czy wszystko przypadło twojej matce?

– Roddowie mają dar noża.

– Czyli…

– Mogą wysłać w ludzkie serce zaklęcie noża albo poderżnąć nim gardło, zabić lub okaleczyć, jeśli tylko ofiara jest w zasięgu wzroku.

– Na wszystkie imiona wszystkich synów Chorma, a to ładna sztuczka! Śliczny dar! Cieszę się, że dziedziczysz po matce.

– Ja też – powiedziała Gry.

Dalej naciskał, a ja nie mogłem się oprzeć temu poczuciu siły, które dawało mi opowiadanie o mocy mojego ludu. Więc opowiedziałem o rodzie Olmów, którzy potrafią podpalić dowolne miejsce, jakie widzą i wskażą palcem, i o Callemach, którzy przesuwają ciężkie przedmioty słowem i gestem, nawet budynki, nawet góry, i o rodzie Morgów, którzy mają dar widzenia, tak że widzą cudze myśli… Gry wtrąciła, że tylko słabości i choroby. Zgodziliśmy się, że tak czy siak Morgowie byliby krępującymi sąsiadami, choć nie niebezpiecznymi, dlatego trzymają się na uboczu, na biednych ziemiach wysoko nad północnymi dolinami i nikt nie wie o nich nic z wyjątkiem tego, że hodują dobre konie.

Potem powiedziałem mu, co słyszałem przez całe życie o rodach z wielkich posiadłości. Helvarmant, Tibromant, Borremant, panowie z Carrantagów, wysoko w górach na północnym wschodzie. Dar Helvarów nazywa się oczyszczeniem i przypomina dar mojego rodu, więc nie powiedziałem o nim nic więcej. Dary Tibrów i Borrów nazywają się wodzami i miotłą. Mężczyzna z Tibromantu może odebrać ci wolę i zmusić, byś był mu posłuszny; to właśnie wodze. A kobieta z Borremantu może ci zabrać umysł i zostawić cię, bezmyślnego idiotę, bez mózgu i mowy – to miotła. Dokonać tego można, jak wszystkiego w przypadku takiej mocy, spojrzeniem, gestem, słowem.

Lecz o tych mocach tylko słyszeliśmy, tak samo jak Emmon. Tu, na Wyżynach, nie było nikogo z wielkich rodów, a brantorzy Carrantagów nie zadają się z nami, ludkiem z małych posiadłości, choć od czasu do czasu zjeżdżają z gór po brańców.

– Walczycie z nimi nożami, ogniem i tak dalej – powiedział Emmon. – Teraz rozumiem, dlaczego mieszkacie tak rozproszeni! A lud z zachodu, o którym wspomniałeś, z wielkich posiadłości… Drummantu, tak? W jaki sposób ich brantor was unieszczęśliwia? Chciałbym się tego dowiedzieć, zanim spotkam jegomościa.

Milczałem.

– Darem brantora Ogge’a jest powolne wycieńczanie – powiedziała Gry.

Emmon się roześmiał. Nie mógł wiedzieć, że z tego śmiać się nie należy.

– Jeszcze gorzej! Cofam to, co powiedziałem o tych jasnowidzących, którzy znają twoje słabości. Ten dar jednak może się przydać.

– Nie w czasie najazdu – stwierdziłem.

– Czy zatem wasze rody zawsze ze sobą walczą?

– Oczywiście.

– Po co?

– Jeśli nie walczysz, zostaniesz podbity, a twój ród wygaśnie. – Potraktowałem jego niewiedzę dość wyniośle. – Dary, moce po to zostały nam dane, byśmy mogli bronić swych posiadłości i zachować czystość rodu. Gdybyśmy nie umieli się bronić, stracilibyśmy dar. Pokonałyby nas inne rody i zwykli ludzie albo nawet callucowie… – Urwałem. Powstrzymało mnie to słowo, pogardliwe określenie mieszkańców Nizin, ludu bez żadnego daru; słowo, którego nigdy w życiu nie wypowiedziałem na głos.

Moja matka była callucą. Tak ją nazywano w Drummancie.

Usłyszałem, jak Emmon grzebie patykiem w popiele. Po chwili rzekł:

– Więc te moce… te dary są dziedziczone, przechodzą z ojca na syna jak zadarty nos?

– I z matki na córkę – odpowiedziała Gry.

– Wobec tego wszyscy musicie się pobierać z krewniakami, by dar pozostał w rodzinie. Rozumiem. Czy jeśli nie znajdziesz małżonka w rodzie, dar wygasa?

– W Carrantagach nie ma tego problemu – tłumaczyłem. – Ziemia jest tam bardziej urodzajna, posiadłości są większe, więcej na nich ludzi. Brantor może mieć w swojej posiadłości kilkanaście rodzin ze swojego rodu. Tu rody są nieliczne. Dar słabnie, jeśli zbyt wielu małżonków pochodzi spoza rodu. Lecz potężny dar się odradza. Z matki na córkę, z ojca na syna.

– Więc smykałkę do zwierząt przekazała ci twoja matka, brantora – użył żeńskiej formy tego słowa, która zabrzmiała idiotycznie. – A dar Orreca pochodzi od brantora Canoca i o niego nie będę pytać. Ale czy zechcesz mi powiedzieć – przecież pytam jako przyjaciel – czy urodziłeś się ślepy? Czy też czarnoksiężnicy z Cordemantu, o których opowiadałeś, uczynili ci to w złości albo z zemsty czy podczas najazdu?

Nie wiedziałem, jak ominąć to pytanie, i nie miałem na nie połowicznej odpowiedzi.

– Ojciec zapieczętował mi oczy.

– Ojciec?! Ojciec cię oślepił?!

Przytaknąłem.

 

2

Zrozumienie, że życie każdego człowieka jest historią, pomaga dobrze je przeżyć. Jednak nieroztropnie jest sądzić, że wiesz, jak się potoczy albo skończy. To wiadomo dopiero wtedy, gdy dobiegnie kresu.

A nawet gdy dobiegnie kresu, nawet kiedy jest to życie kogoś, kto żył sto lat temu, czyją historię słyszałem wiele razy, i tak, przysłuchując się, doznaję nadziei i lęku, jakbym nie znał zakończenia; i tak ja przeżywam historię, a ona odżywa we mnie. To dobry sposób na przechytrzenie śmierci. Śmierć myśli, że to ona kończy wszystkie historie. Nie rozumie, że kończą się nią, lecz nie z nią.

Historie innych mogą się spleść z twoją, stać się jej fundamentem, podstawą. Tak było z historią mego ojca o Ślepym Brantorze – i jego historią napaści na Dunet; tak było z historiami mojej matki o Nizinach i czasach, kiedy Cumbelo był królem.

Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, wchodzę do komnaty Kamiennego Domu, znajduję się na siedzeniu przy palenisku, na błotnistym dziedzińcu lub w czystych stajniach Caspromantu; jestem w warzywniku, gdzie matka zbiera fasolę, lub przy palenisku w okrągłej komnacie na wieży. Jestem z Gry na wzgórzach. Jestem w świecie historii, które nie mają końca.

Długa mocna laska z cisowego drewna, tylko z grubsza ociosana, lecz przy uchwycie wyślizgana i czarna od długiego używania, wisiała przy drzwiach Kamiennego Domu, w ciemnym korytarzu – laska Ślepego Caddarda. Nie wolno było jej dotykać. Kiedy się o tym dowiedziałem, sięgała mi wysoko nad głowę. Wykradałem się potajemnie, by potrzymać ją choć trochę – dla samego dreszczyku emocji, ponieważ było to zakazane, ponieważ była to tajemnica.

Sądziłem, że brantor Caddard był ojcem mego ojca, gdyż moje zrozumienie nie sięgało głębiej w historię. Wiedziałem, że mój dziad nazywał się Orrec. Dostałem imię po nim. Dlatego uznałem, że mój ojciec miał dwóch ojców. Pogodziłem się z tym bez trudu, jedynie zaintrygowany.

Byłem w stajni z ojcem, doglądaliśmy koni. Canoc nie powierzyłby ich żadnemu słudze, a mnie zaczął przyuczać do pomocy, odkąd skończyłem trzy lata. Stałem na zydelku, wyczesując zimowe włosie dereszowatej klaczy.

– Dlaczego nazwałeś mnie imieniem tylko jednego twojego ojca? – spytałem ojca, który zajmował się w sąsiednim boksie wielkim siwym ogierem.

– Miałem tylko jednego ojca, którego imieniem mogłem cię nazwać – odparł. – Jak większość przyzwoitych ludzi.

Nie śmiał się często, ale widziałem jego powściągliwy uśmiech.

– Więc kim był brantor Caddard? – Zanim odpowiedział, sam się domyśliłem. – Ojcem twojego ojca?

– Ojcem ojca ojca ojca – powiedział Canoc za chmurą zimowego włosia i pyłu, które wyczesywał z Siwosza. Ja z zapałem szarpałem, czochrałem i tarmosiłem sierść klaczy, przez co do oczu, nosa i ust naleciało mi paprochów, a na grzbiecie Dereszy pojawiła się łata biało-rudej wiosennej maści wielkości mojej dłoni i klacz zarżała z zadowoleniem. Była jak kocica – kiedy ją pieściłeś, tuliła się do ciebie. Odpychałem ją ze wszystkich sił i pracowałem dalej, starając się powiększyć jasną łatę. Za dużo było tych ojców, żebym się w nich połapał.

Ten jedyny, którego miałem, stanął przed boksem klaczy, otarł twarz i patrzył, co robię. Pracowałem jak szalony, popisywałem się, szarpałem zgrzebłem ze zbyt wielkim rozmachem, by coś zdziałać, ale ojciec nawet o tym nie wspomniał.

– Caddard miał dar większy niż ktokolwiek w naszym rodzie czy gdziekolwiek w górach na zachodzie. Największy, jaki otrzymaliśmy. Jaki jest dar naszego rodu, Orrec?

Przestałem pracować, zszedłem z zydelka, ostrożnie, bo dla mnie była to wielka odległość, i stanąłem przed ojcem. Kiedy wypowiadał moje imię, prostowałem się, nieruchomiałem i zwracałem się ku niemu. Robiłem tak, odkąd pamiętam.

– Naszym darem jest odczynianie – powiedziałem.

Skinął głową. Zawsze traktował mnie łagodnie. Nie bałem się krzywdy z jego ręki. Posłuszeństwo wobec niego było trudną, dojmującą przyjemnością. Nagrodą było mi jego zadowolenie.

– Co to znaczy?

Odpowiedziałem tak, jak mnie nauczył:

– Oznacza to moc odczyniania, odwracania, unicestwiania.

– Czy widziałeś, żebym korzystał z tej mocy?

– Widziałem, jak roztrzaskałeś misę.

– Czy widziałeś, jak wykorzystuję ten dar przeciwko żywemu stworzeniu?

– Widziałem, jak sprawiłeś, że wierzbowa witka stała się krucha i czarna.

Miałem nadzieję, że na tym poprzestanie, ale nie był to punkt, w którym pytania ustawały.

– Czy widziałeś, jak wykorzystuję tę moc przeciwko żywemu zwierzęciu?

– Widziałem, jak sprawiłeś… że… szczur umarł.

– Jak umarł? – Jego głos był cichy i nieustępliwy.

Było to w zimie. Na dziedzińcu. Szczur w pułapce. Młody szczur. Dostał się do beczki na deszczówkę i nie potrafił się wydostać. Pierwszy zobaczył go Darre zamiatacz. Ojciec powiedział: „Podejdź tu, Orrec”, i podszedłem. Powiedział: „Bądź cicho i patrz”. Tak wyciągnąłem szyję, że zobaczyłem szczura pływającego w wodzie. Ojciec stanął nad beczką, spojrzał w nią nieruchomo. Poruszył ręką, lewą, i powiedział lub wyszeptał coś ostro. Szczur szarpnął się raz, wzdrygnął i uniósł na wodzie. Ojciec go wyłowił. Szczur leżał mu na dłoni całkowicie bezwładny, bezkształtny, jak mokra szmatka, nie szczur. Ale widziałem ogon i łapki z malutkimi pazurkami. „Dotknij go” – powiedział ojciec. Dotknąłem. Szczur był miękki, nie miał kości, przypominał mały, na wpół opróżniony bukłak z cienkiej mokrej skóry. „Jest odczyniony” – powiedział ojciec, patrząc mi w oczy, a wtedy bałem się jego oczu.

– Odczyniłeś go – powiedziałem teraz, w stajni, z suchymi oczami, bojąc się oczu mego ojca.

Skinął głową.

– Mam taką moc – rzekł. – Ty też. A gdy będzie w tobie wzrastać, nauczę cię z niej korzystać. Jak używa się twojego daru?

– Okiem, ręką, oddechem i wolą – powiedziałem, tak jak mnie nauczył.

Przytaknął z zadowoleniem. Nieco odetchnąłem, ale on nie. Egzamin jeszcze się nie skończył.

– Spójrz na ten kołtun.

Na podłodze u moich stóp leżał niewielki supełek końskich włosów. Wyczesałem go z grzywy klaczy i rzuciłem na podłogę. Początkowo myślałem, że ojciec chce mnie zganić za niechlujstwo.

– Spójrz na niego. Tylko na niego. Nie odwracaj spojrzenia. Skieruj na niego oczy.

Usłuchałem.

– Porusz ręką… tak.

Ojciec stanął za mną i łagodnie, ostrożnie poruszył moją lewą dłonią, aż złączone palce wskazały zlepek błota i włosów.

– Tak zatrzymaj. A teraz powtarzaj za mną. Samym oddechem, lecz nie głosem. Powiedz to.

Wyszeptał coś, co nie miało dla mnie znaczenia, i wyszeptałem to po nim, wskazując ręką tak, jak mi kazał, gapiąc się na kołtun włosów.

Przez chwilę nic się nie działo. Potem Deresza zarżała i stuknęła kopytem, a ja usłyszałem wicher przed drzwiami stajni. Kołtun ubłoconych włosów na podłodze lekko się poruszył.

– Rusza się! – zawołałem.

– Wiatr go przesunął – powiedział ojciec łagodnie. Zmienił pozycję, przeciągnął ramiona. – Zaczekaj trochę. Jeszcze nie masz sześciu lat.

– Ty to zrób, ojcze – poprosiłem zły, pełen urazy. – Ty go odczyń!

Ledwie się poruszył, ledwie usłyszałem jego oddech – splątany kłębek na podłodze rozchylił się w obłoczku kurzu i po chwili ujrzałem tylko parę długich rudawokremowych włosów.

– Moc do ciebie przyjdzie – rzekł Canoc. – Dar naszego rodu jest silny. Ale w Caddardzie był najsilniejszy. Usiądź tutaj. Jesteś już na tyle duży, że możesz poznać jego historię.

Przycupnąłem na zydelku. Ojciec stanął w drzwiach boksu, chudy, wyprostowany, śniady, z gołymi nogami, w grubym czarnym kilcie i płaszczu, o oczach ciemnych i błyszczących w masce stajennego brudu. Ręce także miał brudne, ale były to silne, szlachetne dłonie, pewne, pozbawione niepokoju. Głos miał cichy. Wolę silną.

Opowiedział mi historię Ślepego Caddarda.

– Caddard ujawnił swój dar wcześniej niż jakikolwiek syn naszego rodu i wszystkich, z wyjątkiem największych, rodzin z Carrantagów. Miał trzy lata, gdy pod jego spojrzeniem zabawki rozpadały się na kawałki, rozsupływały się węzły. Jako czterolatek posłużył się mocą przeciwko psu, który skoczył na niego i go wystraszył. I unicestwił psa. Tak jak ja unicestwiłem szczura. – Zaczekał, aż skinąłem głową. – Służba się go bała, a matka mówiła: „Póki jego wola to wola dziecka, póty jest dla nas wszystkich zagrożeniem, nawet dla mnie”. Była z naszego rodu, spokrewniona ze swoim mężem Orrekiem. Usłuchał jej ostrzeżenia. Na trzy lata zasłonili oczy dziecka bandażem, by nie mogło wykorzystywać mocy wzroku. I przez cały czas je uczyli. Tak jak ja uczę ciebie. W nagrodę za całkowite posłuszeństwo Caddard miał odzyskać wzrok. Bardzo się starał korzystać z daru jedynie podczas ćwiczeń, kierując go przeciwko rzeczom nieprzydatnym i bez wartości.

W dzieciństwie tylko dwa razy zademonstrował swoją moc. Raz, kiedy brantor Drummantu rabował bydło z różnych posiadłości, zaproszono go do Caspromantu i pokazano, jak Caddard, wówczas dwunastoletni, odczynia stado dzikich gęsi. Jednym spojrzeniem i gestem strącił je z nieba. Zrobił to z uśmiechem, jakby dla rozrywki gościa. „Silne oko”, rzekł Drum. I nie ukradł nam bydła.

Potem, kiedy Caddard miał siedemnaście lat, z Carrantagów przyjechała zbrojna grupa pod wodzą brantora Tibromantu. Chcieli pojmać mężczyzn i kobiety do pracy na nowych polach na wyrębie. Nasi ludzie przybiegli do Kamiennego Domu, szukając ratunku z obawy, że do końca swych dni będą harować dla brantora, posłuszni nie swojej, lecz jego woli. Ojciec Caddarda, Orrec, miał nadzieję, że odeprze napastników w Kamiennym Domu, lecz Caddard, nie wtajemniczając go w swoje plany, wybrał się na samotną wyprawę. Trzymając się skraju lasu, wypatrzył kilku ludzi z gór i ich odczynił.

Przypomniałem sobie szczura. Miękki skórzany woreczek.

– Poczekał, aż inni górale znajdą ciała – opowiadał dalej ojciec – wówczas stanął na wzgórzu pod białą flagą, stanął przed Długim Kopcem całkiem sam i zawołał do najeźdźców: „Uczyniłem to z odległości mili lub większej!”. Zawołał do nich przez dolinę, a oni ukryli się za wielkimi głazami Kopca. „Skały nie zasłonią was przede mną!” I unicestwił głaz Kopca. Ukrył się za nim brantor Tibromantu. Głaz roztrzaskał się, rozpadł na okruchy i pył. „Moje oko jest silne”, powiedział Caddard. Zaczekał na ich odpowiedź. „Twoje oko jest silne”, rzekł Tibro. A Caddard spytał: „Przybyliście tu na poszukiwanie sług?”. Tibro odparł: „Potrzebujemy ludzi, tak”. Na to Caddard: „Dam wam dwóch naszych, by dla was pracowali, lecz jako słudzy, nie w okowach”. Brantor odrzekł: „Jesteś hojny. Przyjmiemy twój dar i dotrzymamy warunków”. Caddard wrócił do domu, wybrał dwóch młodych chłopów z różnych gospodarstw, zaprowadził do górali i oddał w ich ręce. Potem rzekł do Tibra: „Teraz wracajcie w swoje góry, a ja nie pójdę za wami”. Odeszli i od tego dnia nikt z Carrantagów nie przekroczył naszej zachodniej granicy. I tak w całych Wyżynach stało się głośno o Caddardzie Silnookim.

Ojciec przerwał, żebym mógł się zastanowić nad tym, co usłyszałem. Po chwili spojrzałem na niego, sprawdzając, czy mogę zadać mu pytanie. Tak mi się wydawało, więc spytałem:

– Czy ci młodzi chłopi z naszej posiadłości chcieli iść do Tibromantu?

– Nie. A Caddard nie chciał ich oddawać innemu panu i tracić rąk do pracy. Lecz jeśli zademonstruje się siłę, należy ofiarować dar. To ważne. Zapamiętaj. Powtórz, co powiedziałem.

– Ważne jest, by po zademonstrowaniu siły ofiarować również dar.

Ojciec pokiwał głową.

– Dar daru – powiedział cicho i sucho. – A więc po jakimś czasie stary Orrec wyjechał z żoną i swymi ludźmi do naszych górskich gospodarstw, a Kamienny Dom zostawił swemu synowi Caddardowi, który został brantorem. I posiadłość rozkwitła. Powiadają, że w tamtych czasach na Skalistych Wzgórzach mieliśmy tysiąc owiec, a nasze białe bydło słynęło w okolicy. W owych dniach ludzie zjeżdżali się po nie aż z Dunetu i Danneru. Caddard poślubił kobietę z Barre’ów z Drummantu, Semedan, i było to huczne wesele. Drum też ją chciał dla swego syna, lecz Semedan go odtrąciła mimo całego bogactwa i wyszła za Caddarda. Na wesele zjechali się ludzie ze wszystkich posiadłości na zachodzie.

Canoc umilkł. Klepnął dereszowatą klacz po zadzie, a ona trzepnęła splątanym ogonem, zastukała kopytami i trąciła mnie, bym znowu się zabrał do czesania.

– Semedan miała dar swojego rodu. Chodziła z Caddardem na polowania i przyzywała do niego jelenie, łosie i dziki. Urodziła im się córka Assal i syn Canoc. Dobrze im się żyło, lecz po jakimś czasie nadeszła surowa zima, potem zimne, suche lato i zabrakło trawy dla stad. Zapanował nieurodzaj. Na nasze białe bydło padła zaraza. W jeden sezon straciliśmy wszystkie najpiękniejsze sztuki. Ludzie także zaczęli chorować. Semedan urodziła martwe dziecko, a potem długo nie mogła odzyskać sił. Susza trwała rok i drugi. Wszystko się psuło. Lecz Caddard był bezradny – nie miał wpływu na te sprawy – więc żył w gniewie.

Patrzyłem ojcu w twarz. Malowały się na niej smutek, gniew, przerażenie. Jego jasne oczy widziały tylko to, o czym mówił.

– Lud Drummantu dowiedział się o naszych nieszczęściach i znowu zaczął nas napadać. Z zachodnich pastwisk zrabowano dobre konie. Caddard ruszył w ślad za złodziejami i dogonił ich w pół drogi do Drummantu. W furii nie panował nad swoją mocą. Unicestwił ich wszystkich, sześciu mężów. Jednym z nich był bratanek brantora Drummantu. Drum nie mógł się domagać prawa pomsty, gdyż jego ludzie zostali przyłapani na kradzieży, lecz między naszymi posiadłościami zapanowała nienawiść.

Ludzie zaczęli się Caddarda bać. Kiedy pies go nie posłuchał, on go unicestwiał. Jeśli na polowaniu nie trafiał do celu, niszczył zarośla, w których kryła się zwierzyna, zostawiał jedynie czarne zgliszcza. Raz jeden pasterz z gór odezwał się do niego bezczelnie, a Caddard w gniewie okaleczył mu ramię i dłoń. Dzieci lękały się nawet jego cienia.

W złych czasach rodzą się kłótnie. Caddard nakazał żonie, by jeździła z nim na polowania. Odmówiła, tłumacząc, że jest niezdrowa. On rozkazał: „Pójdź. Muszę zapolować, w domu nie ma mięsa”. Odrzekła: „Więc jedź. Ja z tobą nie pójdę”. I odeszła ze służącą, którą lubiła, dwunastoletnią dziewczynką, niańką dzieci. Caddard w porywie gniewu stanął przed nimi. „Rób, co mówię!” – krzyknął i okiem, ręką, oddechem i wolą uderzył dziewczynkę. Upadła tak, jak stała – unicestwiona, odczyniona. Semedan uklękła nad nią i ujrzała, że dziewczynka nie żyje. Wówczas podniosła się znad jej ciała i stanęła przed Caddardem. „Nie masz odwagi, żeby uderzyć we mnie?” – spytała szyderczo. A on w swej furii uderzył.

Domowi byli świadkami i wszystko widzieli. Dzieci krzyczały i z płaczem chciały podbiec do matki, ale kobiety je powstrzymywały. Potem Caddard wyszedł z sali do komnaty żony, a nikt nie ośmielił się iść za nim. Gdy pojął, co uczynił, pojął także, co uczynić musi. Nie mógł już ufać, że siłą woli zdoła opanować swój dar. Dlatego się oślepił.

Kiedy Canoc opowiedział mi tę historię po raz pierwszy, nie zdradził, w jaki sposób Caddard odebrał sobie wzrok. Byłem za mały, zbyt przestraszony i oszołomiony tą straszną historią, by pytać czy się nad tym zastanawiać. Potem, gdy już podrosłem, spytałem, czy Caddard zrobił to sztyletem. Nie, powiedział Canoc. Odczynił swój dar za pomocą samego daru.

Pomiędzy rzeczami Semedan znajdowało się szklane zwierciadło w srebrnej ramie o kształcie wygiętego w łuk łososia. Kupcy, którzy przybywali z Dunetu i Danneru po bydło i wełniane tkaniny, czasami przywozili osobliwości i towary zbytkowne. W pierwszym roku małżeństwa Caddard oddał białego byka za to lustro dla młodej żony. Teraz ujął je i spojrzał. Zobaczył swoje oczy. Ręką, oddechem i wolą uderzył w nie swoją mocą. Szkło się rozprysło, a on oślepł.

Nikt nie domagał się na nim pomsty za śmierć żony i dziewczyny. Choć oślepiony, pełnił funkcję brantora Caspromantu, póki nie przyuczył syna do korzystania z mocy. Potem Canoc został brantorem, a Ślepy Caddard odszedł w góry, gdzie aż do śmierci mieszkał wśród pasterzy.

Nie podobało mi się to smutne i przerażające zakończenie. Kiedy usłyszałem je po raz pierwszy, wkrótce niemal całe wyrzuciłem z pamięci. Podobała mi się pierwsza część, o chłopcu i jego potężnym darze, którym przerażał własną matkę, i o dzielnym młodzieńcu, który pokonał wroga i ocalił swoje posiadłości. Kiedy wybierałem się samotnie w góry, byłem Caddardem Silnookim. Setki razy wzywałem przerażonych górali, krzyczałem: „Zrobiłem to z odległości mili!”, i roztrzaskiwałem głaz, za którym się chowali, a oni wracali ze wstydem do domu. Pamiętałem, jak ojciec ujął i ustawił moją rękę, i raz po raz wlepiałem spojrzenie w kamień, i tak samo trzymałem rękę, dokładnie tak samo – ale nie potrafiłem sobie przypomnieć słowa, które ojciec do mnie szepnął, jeśli to było słowo. „Oddechem, nie głosem”, powiedział. Prawie je pamiętałem, a jednak nie słyszałem jego dźwięku, nie czułem, żeby moje wargi i język je uformowały, jeśli je uformowały. Niemal udawało mi się je wypowiedzieć, ale nie wypowiadałem. Potem, zniecierpliwiony, syczałem jakieś dźwięki bez znaczenia i udawałem, że skała się poruszyła, roztrzaskała, rozpadła na pył i okruchy, a ludzie z gór korzyli się przede mną, gdy mówiłem: „Mam silne oko!”.

Wtedy chodziłem obejrzeć skałę i raz czy dwa byłem pewien, że pojawiło się na niej pęknięcie lub jakaś rysa, której tam wcześniej nie było.

Czasami, kiedy znudziłem się już byciem Caddardem Silnookim, stawałem się jednym z wieśniaków, których oddał ludziom z gór. Uciekałem z niewoli dzięki fortelom i znajomości lasu, myliłem pogoń, a ścigających prowadziłem na bagna, które znałem, a oni nic o nich nie wiedzieli, po czym wracałem do Caspromantu. Dlaczego miałby woleć odrabiać pańszczyznę w Caspromancie, skoro uciekł przed nią z Tibromantu? Nie wiedziałem. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby spytać. Prawdopodobnie tak postąpiłby wieśniak: wróciłby do domu. Naszym chłopom i pasterzom wiodło się niemal tak dobrze jak nam w Kamiennym Domu. Dzieliliśmy jeden los. Nie trzymał ich przy nas pokolenie za pokoleniem strach przed naszą mocą. Nasza moc ich chroniła. Bali się raczej tego, czego nie znali, trzymali się tego, co znane. Wiedziałem, gdzie bym poszedł, gdybym uciekł z wrogiej niewoli. Wiedziałem, że na całych Wyżynach ani w szerokim, jasnym nizinnym świecie, o którym opowiadała mi matka, nie ma takiego miejsca, które pokochałbym tak, jak kochałem te nagie góry i rzadkie lasy, skały i bagna Caspromantu. I nadal to wiem.

3

Inna wspaniała opowieść mojego ojca dotyczyła najazdu na Dunet i podobała mi się od początku do końca, bo miała najszczęśliwsze z możliwych zakończeń. Kończyła się mną.

Ojciec był wówczas kawalerem, który szukał żony. W posiadłościach Cordów i Drumów mieszkali potomkowie naszego rodu. Mój dziadek dołożył starań, żeby utrzymać dobre stosunki z Cordami, i usiłował naprawić dawne urazy między Casprami i Drumami. Nie brał udziału w napadach na nich, nie pozwalał swoim ludziom kraść im bydła ani owiec; wynikało to z więzi z tymi posiadłościami, a także nadziei, że jego syn może znaleźć w nich żonę. Nasz dar przechodzi z ojca na syna, ale nikt nie wątpił, że matka z prawdziwego rodu przyczyni się do jego wzmocnienia. Więc skoro w naszej rodzimej posiadłości nie było dziewczyny o czystym pochodzeniu, zwróciliśmy wzrok na Cordemant, gdzie mieszkali liczni młodzieńcy z naszej familii, lecz tylko jedna panna na wydaniu. Była o dwadzieścia lat starsza od Canoca. Takie małżeństwa zawierano dość często – wszystko, byle tylko „zachować dar”. Ale Canoc się wahał, a zanim Orrec zdążył go zmusić, brantor Ogge z Drummantu zażądał tej kobiety dla swojego najmłodszego. Cordowie tańczyli, jak im Ogge zagrał, więc mu ją dali.

Wówczas kandydatki na żonę pozostało nam szukać tylko pomiędzy Casprami z Drummantu. Były tam dwie panny, które mogłyby się nadać, musiały tylko podrosnąć. Chętnie by weszły do rodzimej posiadłości ich rodu. Jednak stara waśń Drumów i Casprów nadal żyła w pamięci brantora Ogge’a. Odrzucił propozycję Orreca, wyśmiał jego ofertę i wydał dziewczęta w wieku czternastu i piętnastu lat – jedną za gospodarza, drugą za pańszczyźnianego chłopa.

W ten sposób z premedytacją znieważył je i ich rody, a co gorsza, znacznie osłabił nasz dar. Postąpił arogancko. Uczciwa walka darów to jedno, a niegodny atak na sam dar to coś zupełnie innego. Jednak Drummant był bardzo potężną posiadłością i brantor Ogge poczynał sobie w niej wedle uznania.

I tak Canoc nie znalazł oblubienicy z krwi Casprów. Jak mi powiedział, „Ogge wybawił mnie przed staruszką z Cordemantu i tymi biednymi dziobatymi dziewuszynami z Drummantu. Więc rzekłem do ojca: »Wezmę brankę«”.

Orrec sądził, że syn chce najechać niewielkie posiadłości w Dolinach albo na północy w Morgamancie, słynące ze szlachetnych koni i pięknych kobiet. Ale Canoc miał śmielsze zamiary. Zebrał oddział krzepkich młodych chłopów z Caspromantu, kilku Casprów z Cordemantu i Ternoca Rodda, a także młodych mężczyzn z innych posiadłości, którym uśmiechało się polowanie na brańców i łupienie gospodarstw. Spotkali się pewnego majowego poranka na Rozdrożu pod Urwiskiem i ruszyli wąską dróżką w dół na południe.

Od siedemdziesięciu lat nikt nie najechał Nizin.

Chłopi byli ubrani w sztywne, grube skórzane kapoty i hełmy z brązu, nieśli włócznie, maczugi i długie sztylety na wypadek, gdyby doszło do starcia. Mężczyźni z rodów mieli na sobie kilty i płaszcze z czarnego filcu, jechali z obnażonymi nogami i głowami, z długimi czarnymi włosami spiętymi lub splecionymi w warkocze. Nie mieli broni prócz myśliwskich noży i oczu.

– Kiedy ujrzałem naszą kompanię, pożałowałem, że najpierw nie ukradłem jakichś koni Morgów – mówił Canoc. – Wyglądalibyśmy zacnie, gdyby nie chabety moich towarzyszy. Ja miałem Króla – Król był ojcem Dereszki, pamiętałem tego wysokiego kasztana – ale Ternoc jechał na szkapinie prosto od pługa, a Barto dosiadał ślepego na jedno oko srokacza. O reszcie szkoda gadać. Muły wyglądały niczego, trzy najlepsze, jakie miał ojciec. Prowadziliśmy je ze sobą. Mieliśmy na nich przywieźć łupy.

Roześmiał się. Opowiadając tę historię, zawsze miał dobry humor. Wyobrażam sobie ten mały hufiec, poważnych jasnookich młodzieńców na człapiących koniach, zjeżdżających w szeregu wąską, kamienistą i zarośniętą trawą ścieżką prosto z Wyżyn w świat u ich stóp. Za nimi wznosiła się góra Airn i szare turnie Barrica, górującego nad całymi Carrantagami, potężnego i w białej koronie. Przed nimi jak okiem sięgnąć rozpościerały się trawiaste wzgórza – zielone jak beryl, mawiał mój ojciec, a jego oczy spoglądały wstecz, ku wspomnieniu tamtej żyznej, pustej krainy.

Pierwszego dnia drogi nikogo nie spotkali, nie zobaczyli żadnych śladów ludzkiej obecności, ani bydła, ani owiec, tylko przepiórki i krążące w górze jastrzębie. Mieszkańcy Nizin zostawili szeroki pas pustkowia między sobą i górskim ludem. Jeźdźcy przez cały dzień podróżowali stępa, dostosowując się do kroku ślepego konia Barta. Nocowali pod gołym niebem. Dopiero późnym rankiem następnego dnia zobaczyli owce i kozy na wzgórzach ogrodzonych kamiennymi murkami, potem daleką chatę i młyn w dolinie nad strumieniem. Ścieżka zmieniła się w gościniec, a później w trakt pomiędzy ornymi polami, aż wreszcie ujrzeli przed sobą osnute dymem i czerwieniące się dachami na słonecznym zboczu miasto Dunet.

Nie wiem, jak mój ojciec planował tę napaść – nagły, brutalny atak wojowników rzucających się na przerażonych mieszczan czy budzący strach wjazd do miasta i żądanie poparte groźbą straszliwej i nadprzyrodzonej mocy. Jakkolwiek było, wprowadził swoich ludzi do miasta i na ulicę nie w galopie, z wrzaskiem i potrząsaniem bronią, lecz dostojnie, w szyku. I tak przeszli niemal niezauważeni pomiędzy tłumami, stadami, wozami i końmi w dzień targowy, aż znaleźli się na głównym placu i rynku, gdzie ludzie nagle ich dostrzegli i zaczęli krzyczeć: „Ludzie z gór! Czarnoksiężnicy!”. Niektórzy uciekali lub zamykali drzwi, inni biegli ratować swój towar, a uciekającym na drodze stanęli ciekawscy chcący sprawdzić, co się dzieje. Wszędzie zapanowała panika i rozgardiasz, przewracały się stragany, wleczono po ziemi płócienne daszki, przerażone konie wierzgały i tratowały, gospodarze z Caspromantu podnosili włócznie i maczugi na sklepikarki i blacharzy. Canoc krzyczał do nich w środku tego zamieszania, groził użyciem mocy nie ludziom z miasta, lecz własnym towarzyszom, aż zgromadzili się wokół niego, ukrywając łupy, które porwali ze straganów – a to różowy szal, a to miedziany saganek.

– Wiedziałem, że w razie starcia będziemy zgubieni – opowiadał mi ojciec. – Tam były setki ludzi. Setki!

Skąd miał wiedzieć, co to jest miasto? Nigdy żadnego nie widział.

– Gdybyśmy wdzierali się do domów, by łupić, rozdzielilibyśmy się, a tamci ubiliby nas jednego po drugim. Tylko Ternoc i ja mieliśmy dar na tyle silny, by móc się bronić lub atakować. Zresztą co mieliśmy łupić? Wszędzie były towary, ubrania, jedzenie, wszystkiego w bród! Jak moglibyśmy to wszystko unieść? Po co tu przybyliśmy? Ja chciałem żony, ale nie wiedziałem, jak to załatwić, skoro sprawy się tak potoczyły. A jedyne, czego naprawdę było nam potrzeba w górach, to ręce do pracy. Wiedziałem, że jeśli ich nie zastraszę, zaraz się na nas rzucą. Więc ukazałem białą flagę w nadziei, że tamci wiedzą, co to jest. Wiedzieli. Jacyś mężczyźni ukazali się w oknach wielkiego budynku przy placu i wywiesili płachtę. Wtedy zawołałem: „Jestem Canoc Caspro z Prawdziwego Rodu Caspromantu! Mam dar i moc odczyniania, które wam zaraz ukażę!”.

Uderzyłem w jeden ze straganów, który rozpadł się na kawałki. Potem odwróciłem się, by sprawdzić, że wszyscy widzieli, co zrobiłem i jak, po czym uderzyłem w narożnik wielkiego kamiennego budynku naprzeciwko domu, z którego na nas patrzyli. Trzymałem rękę nieruchomo, żeby wszyscy ją ujrzeli. Zobaczyli, że mury budynku poruszają się i wybrzuszają, a po wyślizgujących się kamieniach zostają dziury. Stawały się coraz większe, worki z ziarnem wewnątrz pękały, łoskot padających kamieni brzmiał straszliwie. „Dość, dość!” – krzyknęli, więc zaprzestałem odczyniania spichrza. Zgodzili się na rozmowy i pertraktacje. Spytali, czego od nich chcę. „Kobiet i chłopców”, odparłem. Wtedy podniósł się wielki krzyk. Ludzie na wszystkich ulicach i we wszystkich domach wyli: „Nie! Nie! Zabić czarnoksiężników!”.

Było ich tylu, że te głosy huczały niczym burza. Mój koń spłoszył się i zarżał. Strzała drasnęła go w zad. Podniosłem spojrzenie na okno ponad tym, w którym stali pertraktujący mężczyźni, i ujrzałem łucznika wychylającego się z niego, by znowu naciągnąć łuk. Uderzyłem w niego. Jego ciało spadło na bruk niczym worek i się rozprysło. Wtedy zobaczyłem na skraju tłumu na rynku mężczyznę, który pochylił się i podniósł z kamieniem w ręku, i jego także uderzyłem. Odczyniłem mu tylko ramię. Zwisło mu u boku wiotkie niczym sznurek. „Odczynię następnego, który się poruszy!” – krzyknąłem co sił. I nikt się nie poruszył…

Canoc pertraktował, Ternoc strzegł tyłów. Przedstawiciele miasta niechętnie zgodzili się wydać pięć wieśniaczek i pięciu chłopców. Chcieli pertraktować co do terminu złożenia daniny, jak to nazywali, ale Canoc uciął: „Przyślijcie ich tu natychmiast, a my wybierzemy, co nam się spodoba”, i lekko uniósł lewą rękę, a wtedy zgodzili się na jego żądanie.

Potem nastąpiła chwila, która wydała mu się bardzo długa, gdy tłumy na ulicach gęstniały i gęstniały, a on mógł tylko siedzieć na spoconym koniu i czujnie wypatrywać łuczników i innych niebezpieczeństw. Wreszcie przypędzono na rynek przerażonych chłopców i kobiety, płaczących i błagających o litość; niektórzy nawet pełzali na czworakach, a pędzono ich batami i kopniakami. Razem było pięciu chłopców, z których żaden nie miał więcej niż dziesięć lat, i cztery kobiety: dwie młode wieśniaczki, na pół żywe ze strachu, i dwie starsze kobiety w poplamionym śmierdzącym odzieniu, które przybyły z własnej woli, być może sądząc, że życie wśród czarnoksiężników nie może być gorsze niż niewola u garbarza. I to wszystko.

Canoc uznał, że nieroztropnie będzie się upierać przy lepszych egzemplarzach do wyboru. Im dłużej przebywali wśród ciżby tak przerastającej ich liczebnie, tym bliżsi byli momentu, kiedy ktoś wypuści strzałę lub celnie rzuci kamieniem, a wówczas tłum rozdarłby ich na strzępy.

Mimo to nie mógł pozwolić, by ci kramarze ich przechytrzyli. „Są tylko cztery kobiety” – powiedział. Przedstawiciele miasta zaczęli targować się i biadolić. Czas go naglił. Rozejrzał się po rynku i wielkich budynkach wokół. W oknie wąskiego domu w rogu ujrzał kobietę. Była ubrana w wierzbową zieleń, która już wcześniej przykuła jego oko. Nie ukrywała się, lecz stała w oknie, spoglądając na niego. „Ona” – wskazał ją. Wskazał prawą ręką, ale ludzie skulili się i jęknęli. To go rozśmieszyło. Z wolna wskazał prawą ręką wokół, udając, że chce wszystkich odczynić.

W narożnym domu otworzyły się drzwi. Kobieta w wierzbowej zieleni wyszła i stanęła na schodkach. Była młoda, niska, szczupła. Długie włosy czerniły się na zielonej szacie. „Zostaniesz moją żoną?” – spytał Canoc. Stała bez ruchu. „Tak” – powiedziała, powoli zeszła po schodkach i przemierzyła zrujnowany rynek. Nosiła czarne pantofle z rzemykami. Wyciągnął do niej lewą rękę. Wsunęła stopę w strzemię, a on posadził ją w siodle przed sobą. „Muły wraz z uprzężą są wasze!” – krzyknął do mieszczan, pamiętając, że za dar należy dziękować darem. Dla takiego biedaka jak on był to w rzeczy samej wspaniały dar, choć mieszkańcy Dunet mogli go uznać za obelgę.

Jego ludzie posadzili przed sobą po jednym brańcu i ruszyli powoli, szeregiem – tłum rozstępował się przed nimi w milczeniu – przez ulice, pomiędzy domami, na drogę na północ z widokiem na góry. I tak zakończył się ostatni rabunek Caspromantu na Nizinach. Ani Canoc, ani jego żona nigdy więcej nie przemierzyli tej drogi.

Nazywała się Melle Aulitta. Czarne pantofelki, sukienka zielona jak wierzby i maleńki opal na srebrnym łańcuszku na szyi to był jej posag. Poślubił ją cztery dni po przyjeździe do Kamiennego Domu. Jego matka i kobiety przygotowały stroje i inne rzeczy, które godzi się posiadać pannie młodej, w wielkim pośpiechu i z dobrego serca. Brantor Orrec dał im ślub w komnacie Kamiennego Domu w obecności wszystkich uczestników wyprawy, całego ludu Caspromantu oraz wszystkich, którzy przybyli z zachodnich posiadłości, by zatańczyć na weselu.

– A potem – mówiłem, kiedy ojciec kończył opowieść – matka urodziła mnie!

Melle Aulitta urodziła się i dorastała w Gorzkowodzie jako czwarta z pięciu córek kapłana cywilnej religii Bendramanu. Jest to wysoki urząd i cywilny kapłan oraz jego żona żyli w dostatku, wychowując córki w zbytku i wygodach, choć bardzo surowo ze względu na państwową religię, wymagającą skromności, cnotliwości i posłuszeństwa kobiet, karzącą i upokarzającą tych, którzy się tym wymogom sprzeciwili. Adild Aulitta był ojcem dobrym i pobłażliwym. Pragnął oddać córki Miejskiej Świątyni. Melle uczyła się pisania, czytania, podstaw matematyki, prawie całej świętej historii i poezji, miernictwa i architektury w przygotowaniu do tej zaszczytnej kariery. Lubiła naukę i była doskonałą uczennicą.

Ale kiedy miała osiemnaście lat, coś się popsuło; coś się wydarzyło, nie wiem co, nigdy tego nie powiedziała, uśmiechała się tylko i zmieniała temat. Może nauczyciel się w niej zakochał, a ją obarczono za to winą. Może miała ukochanego i wykradała się na schadzki. Może chodziło o coś jeszcze mniej istotnego. Na świątynne dziewice nie mógł paść nawet cień pomówienia, bo od ich czystości zależy dobro całej społeczności Bendramanu. Może sama Melle zaaranżowała jakiś mały skandalik, by uniknąć życia w Miejskiej Świątyni. W każdym razie została wysłana na daleką północ do kuzynów mieszkających w odległym miasteczku Dunet. Oni także byli szacowni i stateczni i trzymali ją krótko, a jednocześnie prowadzili rozmowy i układy z miejscowymi rodzinami, szukając dla niej stosownego męża i zapraszając konkurentów, żeby ją obejrzeli.

– Przyszedł raz mały grubasek z różowym nosem, który handlował świniami – mówiła. – Innym razem wysoki, bardzo wysoki i chudy, bardzo chudy chłopiec, który modlił się przez godzinę jedenaście razy dziennie. Chciał, żebym się modliła razem z nim.

Aż pewnego razu wyjrzała z okna i zobaczyła, jak Canoc z Caspromantu, dosiadający pięknego kasztana, unicestwia samym spojrzeniem ludzi i budynki. Wybrała go, tak jak on wybrał ją.

– Jak namówiłaś kuzynów, żeby cię puścili? – pytałem, znając odpowiedź i już rozkoszując się jej smakiem.

– Wszyscy leżeli na podłodze, pod meblami, żeby wojownik czarnoksiężnik nie roztopił ich kości i nie unicestwił ich spojrzeniem. Powiedziałam: „Nie obawiaj się, kuzynie. Czyż nie zostało powiedziane: »Dziewica ocali dom twój i wszystko, co twoje jest«?”. Po czym zeszłam po schodach na dwór.

– Skąd wiedziałaś, że ojciec cię nie unicestwi?

– Wiedziałam.

Nie wiedziała, dokąd jedzie i na co się zgadza, tak samo jak zjeżdżający z gór Canoc, który sądził, że Dunet wygląda jak nasze wioski – kilka chat i szop, zagrody dla bydła i dziewięciu czy dziesięciu mieszkańców, wszyscy na polowaniu. Pewnie sądziła, że jedzie do domu przypominającego domostwo jej ojca albo chociaż kuzynów: czystego, ciepłego, jasnego, pełnego ludzi i wygód. Skąd mogła wiedzieć?

Dla ludzi z Nizin Wyżyny są przeklętym, zapomnianym zakątkiem świata, który zostawili za sobą dawno temu. Nic o nich nie wiedzą. Ludzie skłonni do walki mogliby wysłać całą armię w te przerażające, nieprzychylne relikty przeszłości, lecz w Bendramanie i Urdile mieszkają kupcy, rolnicy, naukowcy i kapłani, nie wojownicy. Odwrócili się od gór i zapomnieli o nich. Nawet w Dunecie, mówiła matka, wielu przestało wierzyć w opowieści o ludziach z Carrantagów – hordach straszydeł zjeżdżających do miast w dolinie, potworach na końskich grzbietach podpalających całe pola ruchem ręki i obracających wojska w perzynę jednym spojrzeniem. Wszystko to wydarzyło się dawno temu, „gdy Cumbelo był królem”. W obecnych czasach już to się nie zdarzało. Mówiono jej, że ludzie z Dunetu kupowali kiedyś szlachetne kremowobiałe bydło z Wyżyn, ale wszystkie sztuki padły. Górskie ziemie były jałowe. W starych wyżynnych posiadłościach żyli pasterze i wieś­niacy ledwie wiążący koniec z końcem. I to była prawda, jak się przekonała moja matka. A przynajmniej znaczna część prawdy.

Ale według mojej matki istniało wiele prawd, tyle samo co opowieści. Wszystkie ciekawe historie, które opowiadała nam w dzieciństwie, działy się w czasach, „gdy Cumbelo był królem”. Dzielni młodzi kapłani rycerze zwyciężali diabły w postaci ogromnych psów, straszliwi czarnoksiężnicy z Carrantagów budzili postrach, gadające ryby ostrzegały przed trzęsieniem ziemi, żebraczka dostała w darze fruwający wózek z księżycowego światła – wszystko to działo się w czasach panowania Cumbelo. Jej opowieści wcale nie dotyczyły przygód ani wypraw łupieskich – z wyjątkiem tej jednej, w której matka wyszła z domu i przemierzyła rynek. Wówczas przecięły się dwa wątki historii, spotkały się dwie prawdy.

Jej opowieści, w których nie było przygód, opisywały monotonię dni w skromnym domostwie w średnim mieście sennego kraju Nizin. Uwielbiałem je tak samo – albo bardziej – niż przygody. Domagałem się ich: „Opowiedz o Gorzkowodzie!”. I sądziłem, że lubiła opowiadać nie tylko dlatego, że mi to sprawiało przyjemność, lecz by ukoić swoją tęsknotę. Zawsze pozostała obca wśród obcego ludu, choć kochała go i była kochana. Była wesoła, radosna, energiczna, pełna życia, ale wiem, że jedną z jej największych przyjemności było położenie się ze mną na kobiercach i poduszkach przed małym paleniskiem w jej salonie, okrąg­łym pokoju w wieży, i opowiadanie, co można było kupić na rynkach Gorzkowody. Opowiadała, jak razem z siostrami uwielbiała podglądać ojca, ubieranego kolejno w gorsety, watowania, szaty spodnie i wierzchnie ceremonialnego kapłańskiego stroju. Jak się kołysał, chodząc w butach na koturnach, dzięki którym wydawał się wyższy od innych mężczyzn, i jak się kurczył, kiedy zdejmował buty i szaty. Opowiadała, jak wybrała się z przyjaciółmi rodziny w podróż statkiem, który żeglował Trondem aż do morza. Opowiedziała mi o morzu. Mówiła, że skamieliny, które znajdowaliśmy w kamieniołomach i wykorzystywaliśmy do różnych zabaw, były niegdyś stworzeniami żyjącymi w morskiej toni, delikatnymi, kolorowymi, lśniącymi.

Ojciec wchodził z pola do jej pokoju – z czystymi rękami i w czystych butach, bo nieustępliwie przestrzegała pewnych zasad nieznanych wcześniej w Kamiennym Domu – siadał z nami i słuchał. Uwielbiał jej słuchać. Mówiła, jakby szemrał mały strumyk, wesoło i wyraziście, z nizinną płynnością i miękkością. Dla miastowych mowa jest sztuką i przyjemnością, nie tylko służy do porozumiewania się. Ona nauczyła mieszkańców Caspromantu tej sztuki i przyjemności. Była światłem oczu mojego ojca.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

DARY

GŁOSY

MOCE

WRACAĆ WCIĄŻ DO DOMU

MIĘDZYLĄDOWANIA