Wolność, równość, ludobójstwo. Kłamstwa i zbrodnie rewolucji francuskiej - Andrzej Marceli Cisek - ebook

Wolność, równość, ludobójstwo. Kłamstwa i zbrodnie rewolucji francuskiej ebook

Andrzej Marceli Cisek

4,2

Opis

Wielka Rewolucja Francuska nie była żywiołowym buntem mas. Jej przywódcy byli ludźmi wykształconymi. Wynikiem rewolucji miało być nowe społeczeństwo, utopijnie doskonałe. Dążąc do obalenia społecznej niesprawiedliwości, rewolucjoniści nie cofali się przed największą przemocą, gwałtem i terrorem. W biegu wypadków rewolucja scentralizowała władzę w rękach jednego ugrupowania jakobinów, stając się wzorem dla późniejszych totalitarnych systemów jednopartyjnych. Chwała rewolucji wyraziła się w wieku XIX ustanowieniem święta narodowego w rocznicę zdobycia Bastylii.

Na francuskiej prowincji i w Paryżu pod ostrzami gilotyn spadło ponad 15 tysięcy głów. Dokonywano egzekucji pod iluzorycznymi często oskarżeniami o wyznawanie poglądów kontrrewolucyjnych, pod koniec wielkiego terroru nawet bez formalnego prawa do obrony. Ale terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej to nie tylko gilotyna. Pośród ofiar znalazła się cała prowincja Wandea, zbuntowana przeciw rewolucji, gdzie na mocy rozkazu rewolucyjne żołdactwo mordowało wszystkich mieszkańców: dzieci, kobiety, mężczyzn. Liczba ofiar wyniosła ponad 100 tysięcy. Ta zbrodnia popełniona u zarania najnowszej historii Europy to pierwsze wielkie ludobójstwo.

Historycy francuscy mają kłopoty ze zliczeniem ofiar rewolucji także dlatego, że w 1913 roku antymonarchiści zniszczyli część archiwów.

Zrewidowane i poszerzone po latach przez Andrzeja Ciska dzieło "Kłamstwo Bastylii", ukazuje się pod nowym tytułem "Wolność, równość, ludobójstwo. Kłamstwa i zbrodnie rewolucji francuskiej."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 577

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
1
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kobold61

Dobrze spędzony czas

Dla wszystkich zaczadzonych poprawnością
10
peterpancio1
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

tę książkę musi przeczytać każdy jako odtrutkę na historyczne kłamstwa. Czy wiecie że rewolucja francuska miała hasło Wolność, równość, braterstwo, wiecie, ale jest ono niepełne miało jeszcze końcówkę ....albo śmierć. Minus punkt za błędy w datach czy nazwiskach ale autor nie jest historykiem.
11

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451

Redakcja i korekta Barbara Manińska

Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz

Skład i łamanie wersji do drukuHonorata Kozon

Fotoedycja TEKST Projekt

Zdjęcia wykorzystane w książce archiwum Autora, Wikipedia, Wikimedia Commons, Zbiory Cyfrowe Biblioteki Narodowej, Gallica, Cyfrowe Muzeum Narodowe w Warszawie

ISBN 9788380798854

Copyright © by Andrzej Marceli Cisek Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

 

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Wielka i straszna

Jak bardzo potrzebna jest ta książka! Bo nawet u ludzi wykształconych wiedza o Wielkiej Rewolucji Francuskiej to zaledwie niejasne ogólniki. Ale także półprawdy i kłamstwa. Ta Rewolucja niewątpliwie otworzyła nowożytną epokę w Europie, wpływając na dalszy bieg jej historii. Ale dzieje rewolucji należy ukazać na nowo, nie posługując się sloganami i mitami. Aureola chwały otaczająca rewolucję francuską, zwłaszcza w europejskiej świadomości lewicowej, to niewątpliwie także pochodna zafałszowanego obrazu historii.

Dzieło Andrzeja Ciska, poświęcone Rewolucji, łączy realistyczny opis faktów z wymiarem albumu, którego dostojne ryciny otoczone są jednak grozą przedstawianych wydarzeń. Wyobraźmy sobie ten paradoks: to tak, jakby w obrazie rewolucji bolszewickiej dopiero po dwustu latach glorii – pokazywać także jej zbrodniczy i nieludzki wymiar.

Wielka Rewolucja Francuska nie była najpierw żywiołowym buntem mas. Jej przywódcy byli ludźmi wykształconymi. Na ich myśleniu ważył utopijny mit o pierwotnie dobrej i całkowicie plastycznej naturze społecznego człowieka. Mit o dobrym człowieku pierwotnym głosił między innymi w swoich pismach francuski myśliciel Jean Jacques Rousseau. Głoszona przez niego zasada natury człowieka jako tabula rasa i pierwotnego człowieka jako „dobrego dzikusa” przetrwała w różnym stopniu czas jej powstania i do dziś obecna jest w dyskusjach na temat historii i psychologii człowieka. Jeśli człowiek rodzi się w zasadzie dobry i nieukształtowany, można go całkowicie przystosować do wizji nowego społeczeństwa. Wynikiem rewolucji miało więc być nowe społeczeństwo, utopijnie doskonałe, stanowiąc ideał nowoczesnej republiki. To przyszłe wyzwolenie człowieka określono w zbiorze jego praw, w ogłoszonej przez rewolucję jeszcze za życia króla Ludwika XVI – „Deklaracji praw człowieka i obywatela” (26 sierpnia 1789).

Jeśli stworzenie nowego społeczeństwa jest możliwe, to należy dla słusznego celu obalić pełen krzywd ustrój feudalny i monarchię. Niestety, wydarzenia rewolucji okazały się drogą wiodącą – poprzez gwałt i zbrodnie – ku nowemu absolutyzmowi cesarstwa. Jedynie sama „Deklaracja praw człowieka i obywatela” w jej kształcie werbalnym okazała się wartością trwałą, jako pierwszy tak dobitny model praw jednostki w społeczeństwie i podstawa wartości republikańskich. Nowa Republika formalnie powstała już po wielkim terrorze, 26 października 1794 roku. Rewolucja i jej „Deklaracja”, jak i późniejszy zwycięski pochód wojsk napoleońskich w Europie, przyczyniały się do ożywienia przemian antyfeudalnych i obalania feudalnych krzywd. Ma więc francuska „Deklaracja” trwałe miejsce w postępie idei obywatelskich i demokratycznych. Wartość samej „Deklaracji” sprzyjała jednak historycznej mistyfikacji – przesłaniając obraz niebywałego terroru i przemocy samej Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Określano to nieraz, łatwo i amoralnie, jako cenę wolności. Więc tak można? Dążyć do obalenia społecznej niesprawiedliwości, a jednocześnie nie cofać się przed największą przemocą, gwałtem i terrorem? Praktyka i mit Wielkiej Rewolucji Francuskiej oddziałały na wszystkie późniejsze ruchy rewolucyjne w historii. Tym bardziej więc jest istotne, aby ukazać, czym ona była w całości.

Rewolucja francuska, rozpoczęta symbolicznie 14 lipca 1789 roku (data wzięcia fortecy Bastylii przez zrewoltowany tłum), choć wstrząsnęła posadami feudalnej Europy tworząc mit republiki i model „Deklaracji praw człowieka i obywatela”, była jednocześnie wielkim nieszczęściem w historii Francji. Niszcząca siła rewolucji doprowadziła wręcz do ludobójstwa. Społeczeństwo zostało zdziesiątkowane. W biegu wypadków rewolucja scentralizowała władzę w rękach jednego ugrupowania jakobinów, stając się wzorem dla późniejszych totalitarnych systemów jednopartyjnych. W kulturze francuskiej bałwochwalcza chwała rewolucji wyraziła się w wieku XIX przyjęciem rocznicy zdobycia Bastylii za święto narodowe. Ale także w Europie XX wieku wzór i mit Wielkiej Rewolucji Francuskiej, a później wyrosłej z niej Komuny Paryskiej, pozostały trwałymi odniesieniami skrajnych ruchów rewolucyjnych.

Zapewne nie przeczuwał jeszcze terroru jeden z więźniów Bastylii, wybitny pisarz epoki, z inwestygacji teściowej uwięziony tam królewskim rozkazem lettre de cachet, markiz de Sade, gdy na początku lipca 1789 podburzał tłum do uwolnienia więźniów. Było ich zresztą w Bastylii tylko siedmiu. Nawoływania markiza musiały być dość skuteczne, skoro komendant twierdzy pisał do ministra: „Jeśli pan de Sade nie zostanie dziś w nocy wyprowadzony z Bastylii, nie odpowiadam za fortecę króla”. Istotnie, 4 lipca de Sade został przeniesiony do Charenton-Saint-Maurice.

Jednak Bastylia i tak padła. To pierwsze symboliczne zwycięstwo rewolucji było zarazem jej pierwszym wiarołomstwem. Obiecano komendantowi Bastylii, markizowi de Launay, że w razie poddania się będzie oszczędzony wraz ze swoimi ludźmi. Po wdarciu się tłumu do Bastylii wymordowano jednak jej załogę – schwytanych wieszano na latarniach, komuś wydarto serce, a rzeźnik odciął głowę komendanta, obnoszoną później na ostrzu piki ulicami Paryża. Forteca, którą wzięto w stanie nienaruszonym (choć powstał mit o zburzeniu jej w czasie oblężenia!), została wkrótce rozebrana kamień po kamieniu. Unicestwienie Bastylii miało się stać dla wielu, aż po dzień dzisiejszy, symbolem narodzin nowoczesnej cywilizacji. Mówi się, że wielki filozof Immanuel Kant po raz pierwszy w życiu przerwał swój codzienny spacer po Królewcu, gdy doniesiono mu o wzięciu Bastylii. Pewien szczegół ukazuje ją jednak także jako zagładę kultury. Amour de Saint-Maximin pośród szczątków w Bastylii znalazł kartki papieru zapisane obustronnym duktem drobnego pisma. Okazało się, że są to ukrywane notatki markiza de Sade’a, jednego z ostatnich przymusowych rezydentów fortecy. Całość manuskryptów przepadła.

Walka z arbitralną represją społeczną była dla Sade’a ważna. Ten, który przyczynił się może do zdobycia Bastylii, po wybuchu rewolucji sprzeciwił się potem w rewolucyjnej sekcji Picque, jako jej wiceprezydent, niehumanitarnej ustawie, która miała się stać nowym prawem. Później ci-devant, wstecznik, Sade wypowiada to zdanie: „Moje narodowe uwięzienie, gilotyna przed oczyma, bolała mnie sto razy więcej niż mogłyby to sprawić wszystkie wyobrażone bastylie” (list z 21 stycznia 1795 do adwokata Gaufridy’ego). Ostrze gilotyny, pod którym i on miałby zginąć, a którego pracę widział ze swoich okien, spadło tam prawie dwa tysiące razy w ciągu miesiąca. Markiz, wieloznaczny w swoich pismach moralista, publicznie wypowiedział się wyraźnie przeciw karze śmierci, zadawanej na chłodno, w majestacie prawa. Dlatego też zrezygnował z udziału w sekcji Picque. W czasie, gdy mógł to zrobić, nie skorzystał z możliwości posłania na gilotynę swojej teściowej, odpowiedzialnej za jego udręczenia. Ten, który ukazywał w swoich utworach niemożliwe wręcz do prześcignięcia, infernalne wynaturzenia związane z naturą ludzką, zaprotestował przeciw prawu do zabijania, mającemu na celu lepszy ład ludzkości. Skądinąd pamiętamy, że przywódca jakobinów Maksymilian Robespierre najpierw występował przeciw karze śmierci. Jak widać, rewolucja za nic miała zasady ogłoszone w „Deklaracji praw człowieka i obywatela”, wszystko okazywało się dozwolone.

Na francuskiej prowincji i w Paryżu, między innymi na Place de Grève (dzisiaj Place de l’Hôtel de Ville) i Place de la Révolution (dzisiaj Place de la Concorde) pod ciosami ostrza gilotyn spadło ponad 15 tysięcy głów. Dokonywano egzekucji pod iluzorycznymi często oskarżeniami o wyznawanie poglądów kontrrewolucyjnych, pod koniec wielkiego terroru nawet bez formalnego prawa do obrony. Posyłano na gilotynę w wyniku kwitnącego delatorstwa, podobnie jak później po rewolucji bolszewickiej i pod koniec lat trzydziestych w Rosji.

Ale terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej to nie tylko gilotyna. Pośród ofiar znalazła się cała prowincja Wandea, zbuntowana przeciw rewolucji, gdzie na mocy rozkazu rewolucyjne żołdactwo mordowało wszystkich mieszkańców: dzieci, kobiety, mężczyzn. Liczba ofiar wyniosła ponad 100 tysięcy. Ta zbrodnia popełniona u zarania najnowszej historii Europy to (używając dzisiejszych pojęć) pierwsze wielkie ludobójstwo. Biorąc pod uwagę wielkość zaludnienia ówczesnej Francji, były to liczby olbrzymie. Historycy francuscy mają kłopoty ze zliczeniem ofiar rewolucji także dlatego, że w 1913 roku antymonarchiści zniszczyli część archiwów.

Wielka Rewolucja Francuska była połączeniem antyfeudalnego przewrotu z próbą realizacji utopijnej republiki, w której – jak głosiły hasła – panowałaby wolność, równość i braterstwo. Był to pierwszy tak znaczący przypadek praktycznej chęci wcielenia mitu, choć przedtem istniały próby opisywania utopii: Platon, Morus. Najbardziej radykalni ideolodzy i przywódcy rewolucji, jakobini (od byłego klasztoru św. Jakuba, w którym się zbierali), zgrupowani wokół wykwintnego adwokata Robespierre’a, mieli poczucie, że realizują projekt społeczny, jaki nigdy nie istniał w epoce nowożytnej. Będzie on stanowił ostatni krok społeczeństwa ku wyzwoleniu i początek nowej ery.

Kreowano rzeczywistość w myśl tego przekonania. Uchwalono więc, odejście od tradycyjnego kalendarza gregoriańskiego, by posługiwać się nowo ustanowionym kalendarzem republikańskim. Kalendarz został wprowadzony w życie i obowiązywał przez kilka lat. Liczenie czasu rozpoczynało się od roku pierwszego (zapowiedź nowego kalendarza ogłoszono 22 września 1792, a wprowadzono go 5 września 1793). Stąd często spotykane w opracowaniach historycznych Wielkiej Rewolucji Francuskiej podwójne oznaczanie czasu: według rewolucyjnego i tradycyjnego kalendarza. Nawiązywano tu zarówno do historii Rzymu (czas liczony ab Urbe condita, czyli od założenia Rzymu), jak i do kalendarzy juliańskiego i gregoriańskiego, liczących czas od narodzenia Chrystusa. Nowy mit początku określała rewolucyjna Republika. Wprowadzono inne, świeckie nazwy dni i miesięcy, dzieląc je na dekady, a nie tygodnie (wbrew dawnemu kalendarzowi). Miały się zmienić obyczaje i język. Warto powiedzieć, że twórca kalendarza po spełnieniu zadania zginął pod gilotyną, w nowo brzmiącym roku, miesiącu i dniu. A kalendarz gregoriański powrócił w 1806 roku.

Szermując pojęciem demokracji rewolucja wykształciła także kłamliwy system propagandy (retoryka takiej propagandy w XX wieku nazwana zostanie nowomową). Miały się zmienić obyczaje i język. Poprzez zmiany językowe chciano usprawiedliwić gwałt i wykuć nową świadomość. Równość wszystkich ludzi miała się manifestować przez wprowadzony 10 czerwca 1792 roku nakaz tytułowania wszystkich: „obywatelu” (powtórzony w Rosji porewolucyjnej, ale i w Polsce za rządów „jedynej” partii). W ten rodzaj przemiany wpisują się także zmiany nazw miejscowości. Dekrety o zmianie nazw miejscowości i gmin od września 1792 do sierpnia 1794 – miały na celu wymazanie wszystkiego, co przypominałoby tyranię, królestwo i religię. Jeśli kalendarz miał przenieść ludzi w inny, „porewolucyjny” czas, to zmiana nazw miejscowości miała sprawić, że życie toczyłoby się też w innym, rewolucyjnym kraju, na innej, rewolucyjnej ziemi. Zmieniano nazwy nawiązujące do zamku, arystokratycznej rodziny lub do jakiegoś świętego. Niedopuszczalne stawały się nazwy gmin zaczynające się od słowa Saint (Święty). Porty Saint-Malo i Saint-Nazaire utraciły świętość, zamiast niej wprowadzono jako pierwszy człon słowo Port. Natomiast: Wyspa Pani (Île Madame) stawała się Wyspą Obywatelką (Île Citoyenne). Nazwę Duch Święty (Saint Esprit) zmieniono na… Jean Jacques Rousseau. Można było wprowadzić do nazwy pojęcie ogólne, jak Wolność, Równość, Naród. Wersal (Versailles) stawał się Kołyską Wolności (Berceau-de-la-Liberté), a zbuntowana prowincja Vendée, w której dokonano ludobójstwa, zmieniała się na Vengée (prowincja Zemsta). Pont l’Evêque (Biskupi Most) zmienił się na Pont Libre (Wolny Most), a Pont l’Abbé (Most Proboszcza) – na Pont-Marat, by uczcić męczennika rewolucji. I tak dalej.

A w XX wieku? Byli naśladowcy. Pamiętamy Stalingrad, Leningrad, Kalinin, Kirow czy Dnieprodzierżyńsk. A w Polsce Katowice, które z dnia na dzień stały się Stalinogrodem. Zniknęła też sama Polska stając się „Ludową”. Nie było już pewnych zawodów: jak choćby służących i dozorców – przemienili się w pomoce domowe czy gospodarzy domu (czy dlatego nie zamiata się ulic?). Stare i nowe przykłady można by mnożyć.

Dumałem nad tym wszystkim w pogodny wieczór lipcowy 1983 roku, gdy z jednego ze wzgórz XX dzielnicy Paryża obserwowałem feerię sztucznych ogni, wznoszących się ku niebu w okolicy Hôtel de Ville i samego placu Bastylii. Te fajerwerki miały przydać splendoru święconej 14 lipca rocznicy rewolucji, a zarazem świętu narodowemu. Nie byłem sam w tę cichą i pogodną noc, ale być może należałem do zgoła nielicznych pośród gromadki ludzi, patrzących na to widowisko ze sceptycyzmem.

Samo znaczenie dziejów dawnej Bastylii zeszło, można powiedzieć, do podświadomości publicznej, tak jak oglądane przeze mnie niejednokrotnie w jednym z tuneli metra nr 5 pod placem Bastylii – wyryte na ścianie oznaczenia przebiegu murów tej starożytnej fortecy (i oznaczenie wieży, w której przebywał de Sade). Na samym placu wzniesiono później Colonne de Juillet, na cześć ofiar rewolty lipca 1830 roku.

Do mitu Rewolucji odwoływały się ruchy lewicowe we Francji aż do dzisiaj. I we Francji właśnie, za rządów socjalistycznego prezydenta François Mitterranda, święcono uroczyście bi-centenaire de la Révolution, czyli dwóchsetlecie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pamiętam, jak na tym placu Bastylii lud paryski, przepleciony z chuligańską młodzieżą radykalną i anarchizującą, świętował objęcie władzy przez socjalistycznego prezydenta Mitterranda. Pod auspicjami prezydenta Mitterranda wzniesiono później na placu Bastylii, choć niedokładnie w miejscu dawnej fortecy – wielki gmach Opery Paryskiej. Miał to być namacalny dowód, że Wielka Rewolucja nie tylko burzyła przestarzały porządek, lecz przede wszystkim wznosiła nowy.

Epizod Wielkiej Rewolucji Francuskiej trwał tylko kilka lat. Słowo komuna oznaczające pierwotnie określoną społeczność, gminę – nabierało dodatkowego znaczenia w stylu jakobińskich ideałów. Już przecież w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej zaczął się tworzyć mit rewolucji oddolnej i ludowej, nie tylko z powodu udziału motłochu w tym wydarzeniu. Podczas tego przewrotu ideę ruchu ludowego reprezentował Babeuf, który opublikował w 1790 roku dzieło o opodatkowaniu wielkich posiadaczy jako prawie równości dla ludu Paryża. W roku 1794 założył dziennik „Le Tribun du Peuple”, a w 1795 utworzył grupę Sprzysiężenie Równych (Société des Égaux). Karol Marks miał go za pierwszego „działającego komunistę”. Już po ścięciu Robespierre’a 7 thermidora (27 lipca 1794) i upadku wielkiego terroru (teoretycznie 1 sierpnia 1794) Babeuf domagał się stosowania konstytucji z 1793 roku, poprawiającej tę z 1789: z prawem do oświaty dla ludu i pomocy społecznej. Zatrzymany w 1796, został ścięty w maju 1797 roku.

Należy się zastanowić, jak patrzeć na koniec rewolucji. Można przypisywać go członkom Konwentu, którzy zastraszeni grożącym im terrorem – choć sami tak długo go podtrzymywali – obalili ostatniego przywódcę i twarde jądro terroru – Maksymiliana Robespierre’a. Ukazał ten moment Benoît Jacquot w swoim filmie o markizie de Sade i rewolucji (2000). Film ten, nakręcony we Francji i przez Francuza, ukazuje, że wyostrzyła się tam krytyka Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Tym, co szczególnie przejęło mnie w tym obrazie, było nie tyle odtworzenie losu zagrożonego w czasie rewolucji markiza de Sade’a ani poruszająca scena ścięcia Robespierre’a, lecz nocny transport korpusów i głów zgilotynowanych ofiar do ogromnego dołu śmierci. Narzucało się skojarzenie z filmowymi materiałami, ukazującymi zbrodnie nazizmu i komunizmu. Gdy „pracownicy gilotyny” zaczynają sortować ubrania pozostałe po ściętych, przychodzą na myśl obrazy posortowanych ubrań i butów z Auschwitz.

Człowiekiem, który praktycznie przeprowadził Paryż i Francję przez kolejne etapy likwidowania rewolucji i ustanowienie cesarstwa w miejsce obalonego królestwa, a potem i Republiki był Napoleon Bonaparte – rewolucyjny generał, pierwszy (potem dożywotni) Konsul, wreszcie Cesarz. Napoleon to końcowy wykwit Rewolucji, w pewnym sensie jej przedłużenie i konsekwencja. Jedna wyobcowana grupa w rewolucji („partia” jakobinów), doświadczenie wielkiego terroru, prowadziły do władzy absolutnej. Wielka Rewolucja Francuska nie stałaby się może tak łatwo jednym z „założycielskich” mitów nowożytnej Europy, gdyby nie znalazła ujścia we wstrząsach i wojnach epoki napoleońskiej. Być może ostatecznym akcentem Wielkiej Rewolucji Francuskiej było rozproszenie salwą kartaczy tłumu rojalistów przed Tuileries na rozkaz generała Napoleona Bonapartego (1795), rozpoczynającego swój kilkuletni pochód ku władzy.

Rozległy rzut perspektywiczny w spojrzeniu na Wielką Rewolucję Francuską – ze szczególnym uwzględnieniem jej jakobińskiego „czarnego jądra” i napoleońskiej kontynuacji – zarysował Jan Prokop w swoim ciekawym eseju Od Robespierre’a do Lenina1. Przedstawił, w jaki sposób chwała, ale i nędza Wielkiej Rewolucji Francuskiej ukazywane były we francuskiej literaturze i historiozofii, począwszy od konserwatywnych krytyków rewolucji w XIX wieku, po jej współczesnych apologetów wywodzących się z kręgów francuskiej i komunistycznej lewicy (czytamy – jak komentują epokę jej świadkowie: pisarze, historycy i publicyści). Autor analizuje tam również mit napoleoński, wyrosły z cienia Rewolucji, a szczycący się podjęciem jej blasku. Autora uderzają raczej cienie napoleońskiego epizodu i podkreśla fakt, że Pierwszy Konsul (1799) Napoleon, ten grabarz rewolucji, dziedziczył wiele z najgorszych cech jakobińskiego rozumienia państwa i władzy. Prokop zwraca uwagę na bezwzględność generała Bonapartego, gdy podczas kampanii syryjskiej, należącej jeszcze do schyłku rewolucji, kazał rozstrzelać półtora tysiąca jeńców. Mówiło się także o rozkazie otrucia tych spośród własnych żołnierzy, którzy byli zarażeni dżumą. Ponieważ pogłoski o tym otruciu były rozpowszechniane we Francji, Napoleon zamówił w 1804 roku, u malarza Antoine’a-Jeana Grosa, obraz, na którym 11 marca 1799 Bonaparte odważnie odwiedza zadżumionych w Jafie (obraz wisi w galerii Louvre).

Esej Prokopa, oparty także na szerokich aluzjach i porównaniach historycznych, zostaje uzasadniony przez sam dobór cytatów. Przepiszmy tu ten cytat z Alaina Besançona, którym Prokop otwiera swoją rozprawę:

„Lenin podziwiał jakobinów właśnie dla ich krwiożerczości. Gdy tylko objął władzę, zadekretował wprowadzenie terroru, świadomie odwołując się do terroru jakobińskiego. Wielokrotnie cytował Wandeę jako przykład rewolucyjnego zdeterminowania w walce z kontrrewolucją [...]. Ale trzeba wspiąć się wyżej, aż do piętra metafizycznego, aby rozpoznać podobieństwo krajobrazu Konwentu i XX-wiecznych totalitaryzmów. Rzeczą podstawową okazuje się tu, że zło będzie dokonywane w imię dobra”2.

Pewne pojęcia oświeceniowe – zwłaszcza szczególnie interpretowane myśli Jeana Jacques’a Rousseau na temat kondycji człowieka i właściwości natury ludzkiej, które fascynowały ludzi w rodzaju jakobinów francuskich – okazały się trwalsze niż sama rewolucja, którą myślowo przygotowywały i zapowiadały lepszy po niej ład świata. Wystarczy uwolnić człowieka od gnębiących go warunków społecznych, a jego natura – dobra z samej swej istoty – dokona reszty. Do pokolenia czynnych jakobinów należeli na ogół młodzi ludzie, a jednak im się spieszyło. Własnymi rękami chcieli stworzyć podstawy nowego ładu i go utrwalić. Cena była wysoka. Jak pisze współczesny amerykański psycholog Steven Pinker, przesłanką była teza, że natura ludzka jest jak plastelina, jest czystą kartą (tabula rasa), na której wszystko można zapisać, kształtując społeczeństwo wedle wszelkich utopijnych zasad:

„Pierwszą rewolucją, której przyświecała wizja utopijna, była Wielka Rewolucja Francuska […]. Rewolucja obaliła odwieczny ład, próbując zbudować zupełnie nowy porządek, oparty na ideałach wolności, równości i braterstwa oraz na przekonaniu, że warunkiem zbawienia jest oddanie władzy w ręce moralnie wyższej rasy przywódców. Oczywiście wodzowie rewolucji trafiali – jeden po drugim – na gilotynę, bo żaden z nich nie dorównywał kolejnym uzurpatorom, którzy rościli sobie większe prawa do mądrości i cnoty. Żadna ze struktur politycznych nie przetrwała owej «rotacji kadr», wskutek czego powstała pustka, którą wypełnił dopiero Napoleon. Wizja utopijna była też siłą napędową rosyjskiej rewolucji październikowej, która – podobnie jak rewolucja francuska – doprowadziła do upadku kilku kolejnych przywódców, by wreszcie przyjąć postać stalinowskiego kultu jednostki”3.

Publicysta i filozof francuski Alain Finkielkraut, obnaża z dzisiejszej perspektywy podstawy moralno-filozoficzne jakobinizmu:

„Matryca współczesnego progresizmu tkwi nie w Marksie, lecz w Rousseau, który twierdził, że ludzkie zło jest bez reszty społecznie uwarunkowane: «Nienawidzę poddaństwa jako źródła wszelkiego zła w człowieku». «Wszelkiego» – proszę zauważyć, to wielka rewolucja intelektualna, a my jesteśmy jej spadkobiercami. Pomyślmy, jeżeli całe zło jest społeczne, to aby z nim skończyć, wystarczy wybudować nowe społeczeństwo. Wyłącznie jako uczeń Rousseau Robespierre mógł nazywać politykę: «Wojną ludzkości przeciwko swym nieprzyjaciołom». A Sartre: «Wojną ludzkości przeciwko złu». Tak więc wraz z pojawieniem się Rousseau obserwujemy narodziny polityki absolutnej. Opartej na koncepcjach absolutnego dobra i zła. [...] Lewica progresistowska nie wierzy dziś w postęp w sensie naukowym czy technicznym. Ale nadal wierzy w postęp w sensie moralnym, w to, że zło tkwi wyłącznie w nas i można je z nas usunąć. Ta lewica pozostała prometejska w sensie moralnym.

Natomiast grzech pierworodny jest ostrzeżeniem, barierą wymyśloną przez teologów przeciwko utracie przez człowieka poczucia miary. Bo gdy grzech pierworodny zastępujemy dobrem pierworodnym – tak jak rousseau’ańska lewica – nie mamy już żadnej bariery....”4.

Pochodną mitu rewolucji wydaje się również porewolucyjny kult Napoleona, nie tylko we Francji, ale także w Polsce, nawet już po doświadczeniach Księstwa Warszawskiego i wyprawy moskiewskiej 1812 roku. Zdaje się on zasłaniać rzeczywisty wymiar tej postaci. Polska szarża na wąwóz Somosierry, kampania napoleońska, opromieniona w historycznych wspomnieniach (choć pełna na przykład tragicznych sprzeczności w Popiołach Żeromskiego). Jeśli ją ujrzeć od strony hiszpańskiej (co i Żeromski okazuje), to także przemoc napoleońskich i polskich zaborców i bohaterstwo obrońców wąwozu czy Saragossy. To zależy, jak patrzeć na tę wojnę: od strony złudzeń polskich uczestników wojny napoleońskiej, czy na przykład poprzez wielkie malarstwo Goi. Oczywiście takie wydarzenia mają swoje wielowarstwowe znaczenie. W desakralizację mitu Cesarza wpisała się ostatnia powieść Eustachego Rylskiego Warunek (2005). Polski epizod roku 1812 nie jest tu tragicznym odwrotem, lecz groteskową rejteradą.

Kampanie napoleońskie, które miały stworzyć wielką mocarstwową Francję, zakończyły się klęską po wyprawie moskiewskiej i ostatniej bitwie Napoleona pod Waterloo (1814). Do liczby ofiar rewolucji dołączyły też ofiary bitew: ponad milion żołnierzy. Francja miała już nigdy potem nie odzyskać swojej wielkości. Po okresie napoleońskiego cesarstwa i monarchii, Paryżem wstrząsają kolejne rewolty: w 1830 i w 1848 roku. W tym właśnie roku Marks pisze swój Manifest komunistyczny. W 1830 i 1848 roku miał się na chwilę odrodzić mit rewolucyjnej walki, nie miał jednak zabarwienia owej społecznej utopii, jaka charakteryzowała ambicje Wielkiej Rewolucji. Taki moment miał się zdarzyć jedno pokolenie później, na fali załamania się państwa francuskiego w wyniku klęski w wojnie francusko-pruskiej.

Gdy wojna wydana Prusom 19 lipca 1870 roku przez cesarza Napoleona III zmieniła się 2 września w klęskę militarną, symbolizowaną nazwą Sedan (kapitulacja armii i niewola cesarza Napoleona III), proklamowano 4 września Republikę. Od 19 września trwało oblężenie Paryża przez armię pruską. To wtedy, aby podtrzymać opór, Léon Gambetta opuścił Paryż balonem. Wobec braku odpowiedniego aktywizmu ze strony rządu, utworzono w Paryżu straż narodową w sile prawie 400 tysięcy ludzi. 31 października, po kapitulacji Metzu i rozpoczęciu rokowań z Prusami, straże narodowe domagały się upadku rządu wznosząc okrzyki:  Niech żyje Komuna! Dnia 7 stycznia chodziło im już o rząd ludowy. W dniu 29 stycznia zostaje ogłoszony rozejm francusko-pruski, narzucający Francji ciężkie warunki, między innymi rozbrojenie fortyfikacji Paryża, oraz zabór przez Prusy Alzacji i jednej trzeciej Lotaryngii. W Paryżu delegacja 20 dzielnic wysuwa żądanie utworzenia republiki, która na wzór republiki z 1789, dającej ziemię chłopom, byłaby korzystna dla robotników, potrafiłaby zapewnić wolność polityczną i równość społeczną. Wśród radykałów byli robotnicy należący do komunistycznej Międzynarodówki. Prototypem i wzorem dla Komuny Paryskiej staje się Wielka Rewolucja Francuska.

Jednak 1 marca Zgromadzenie Narodowe ratyfikowało traktat z Prusami, przyjęty przez szefa rządu Adolphe’a Thiersa, mimo protestów deputowanych z Alzacji i Lotaryngii. Na jeden dzień wkroczyła do Paryża armia pruska. Ten moment opisał świadek tych dni, wielki polski pisarz Cyprian Norwid, który przeżył oblężenie Paryża przez Prusaków. Zgłaszał się nawet wcześniej do gwardii jako ochotnik, został jednak odrzucony ze względu na głuchotę. Samej Komuny Norwid nie akceptował. W ten sposób konsekwentnie przedłużał swoją ocenę Wielkiej Rewolucji, jak wtedy, gdy wspominał swoją rozmowę z Rozalią Rzewuską, której matkę zgilotynowano:

„śp. Rozalia Rzewuska opowiadała mi, jak nieletnią dzieweczką będąc, widziała prowadzoną na gilotynę matkę swoją, a potem tułała się po brudnych domach przedmieść paryskich, umywając talerze i słuchając cynicznych piosenek”5.

Surowo oceniał Komunę:

„Moja protestacja przeciw więzieniu duchowieństwa i burzeniu kościołów [...] przeciw obaleniu kolumny Vendôme” (list z czerwca 1871).

„I jeżeli tu, za Terroryzmu, podnosiłem głos i protestowałem publicznie, do odmówienia służb terrorystycznej Komunie nakłaniając lub inne tejże treści akty popełniłem, to jedynie na tym prawie, że godność – człowieka i chrześcijanina, obrażone i zagrożone będąc, przez to samo prawo protestu nadawały każdemu” (lipiec 1871, list do W. Czartoryskiego)6.

Choć nie odmawiał wcześniej wysokiego tragizmu walce o postęp ludzkości, na przykład pisząc o ofiarach bitwy pod Solferino czy obrońcach wartości republikańskich w czasie wypadków paryskich w grudniu 1851 (oceniał je inaczej niż Zygmunt Krasiński):

„[...] kilka lat temu – przechodząc po tych płaskich kamieniach, po których się idzie bulwarami do Magdaleny, trzeba było przestępować ostrożnie przez strumień czerwonej krwi ludzkiej, spływającej od strony Ministerium Spraw Zagranicznych przez szerokość ulicy na dół.

Ta krew była wylaną przez konających ludzi, którzy może się omylili, ale wylewali tę krew ze wszystkich żył swoich na to, aby ci, co po ich śmierci żyć będą, byli swobodniejsi i wyżsi, i szczęśliwsi.

Ja obuwiem moim przestępowałem przez ten strumień krwi ludzkiej” (list z 19 maja 1862)7.

Komuna trwała zaledwie kilka miesięcy: od mniej więcej 18 marca 1871 do końca maja tegoż roku. Spiskowcy zdołali narzucić miastu ludowe wybory, ludową władzę. Podobnie jak Wielka Rewolucja, także Komuna Paryska (26 marca powstaje jej Conseil Général) stała się później odwołaniem dla ruchów lewicowych i rewolucyjnych. Marks, najpierw przeciwny rewolcie paryskich robotników, po 18 marca przyłączył się do zwolenników Komuny. Jak pisał w Wojnie domowej we Francji:

„Była to pierwsza rewolucja, w której klasa robotnicza podjęła sama inicjatywę społeczną, do której przyłączyli się ludzie klasy średniej: sklepikarze, handlowcy, kupcy; wyłączeni byli jedynie bogaci kapitaliści”.

Wielu delegatów centralnego komitetu republikańskiego dwudziestu dzielnic należało do komunistycznej Międzynarodówki. Na komunardów paryskich oddziałał także wzór działalności rewolucjonisty z okresu rewolty 1830 i 1848 roku – Augusta Blanqui’ego i grupy „blankistów”. Marks uważał, że Komunie brakowało właśnie takiego przywódcy jak Blanqui (podczas Komuny zwolennicy jakobinizmu usiłowali wymienić uwięzionego Augusta Blanqui’ego za arcybiskupa Paryża Georges’a Darboy). Deklaracja Komuny z 19 kwietnia wyjaśniała jej cele ludowi francuskiemu: uznanie i konsolidacja Republiki, już nie scentralizowanej, lecz będącej federacją wszystkich komun Francji:

„Naszą misją jest dopełnienie nowoczesnej rewolucji, najszerszej i najpłodniejszej ze wszystkich, które rozjaśniały historię”.

Pisząc o rewolucyjnych wypadkach 1917 roku, określanych potem jako Wielka Rewolucja Październikowa, Lenin porównywał władzę sowietów do organizacji Komuny Paryskiej, gdy źródłem prawa nie były ustawy przygotowane przez parlament, lecz „inicjatywy oddolne”, czyli oddanie broni w ręce całego ludu. Po analizach Marksa i Lenina, dołączyli do nich komunistyczni przywódcy totalitarnych rewolucji na świecie – Mao Zedong czy Fidel Castro. Władzę ludu miała zastępować dyktatura jednej partii.

To zresztą raczej wkraczające do Paryża 21 maja 1871 roku oddziały rządowe Thiersa wprowadziły terror bezwzględny. Zdobywano miasto dzielnicę po dzielnicy, dom za domem, rozstrzeliwując wszystkich, których ujęto z bronią w ręku. Podczas walki z regularnymi oddziałami „wersalczyków” Thiersa – komunardzi przypomnieli sobie zapewne historię Bastylii podpalając symboliczne budynki publiczne: Prefekturę Policji, część Pałacu Sprawiedliwości, Hôtel de Ville, Palais Royal i Tuileries (oszczędzono jednak la Sainte-Chapelle i Notre Dame). Jakby na wzór słynnych tricoteuses przysłuchujących się kiedyś obradom Konwentu z robótkami w ręku, działały w czasie Komuny pétroleuses, kobiety z tłumu, podpalające budynki butelkami napełnionymi naftą. W razie ujęcia rozstrzeliwano je na miejscu. Powstanie zostało zdławione za cenę wielkich ofiar z obu stron, ale przede wszystkim wśród oblężonych. Ogromnemu zniszczeniu uległa też zabudowa Paryża, w tym wielkie gmachy publiczne.

W dniach ostatecznej walki odrodził się rewolucyjny terror. Komunardzi rozstrzelali 52 zakładników, w tym arcybiskupa Paryża Darboy. Terror był jednak przede wszystkim dziełem oddziałów rządowych. Ujętych na cmentarzu Père-Lachaise, broniących się tam 200 komunardów rozstrzeliwano po dziesięciu pod murem cmentarza (o czym informuje dziś odpowiednia tablica). Po upadku Komuny sądy wojskowe wciąż wydawały wyroki śmierci. Kobiety ubogie i źle ubrane uchodziły za pétroleuses godne rozstrzelania. Świadkowie mówią, że Sekwaną płynął potok krwi. Zginęło około 30 tysięcy osób. W ten sposób, choć nie za pomocą gilotyny, osiągnięto prawie liczbę ofiar paryskich egzekucji Wielkiej Rewolucji Francuskiej. W Wersalu znalazło się ponad 38 tysięcy więźniów. Sądy wojenne funkcjonowały do roku 1874. Wielką liczbę tych więźniów deportowano do Nowej Kaledonii i Gujany. Inni salwowali się ucieczką do Belgii, Szwajcarii i Anglii. O amnestię dla komunardów dopominał się, choć sam nie sympatyzował z Komuną, przebywający wtedy w Belgii wielki pisarz Victor Hugo. Ogłoszono amnestię dopiero w 1880 roku. Rozstrzeliwani przez formacje wojskowe Thiersa rewolucjoniści nie zdążyli zaprowadzić swoich porządków i krwawo likwidowani – urośli do rangi bohaterów. Młody poeta Arthur Rimbaud napisał w tym czasie swoje słynne wiersze ku chwale komunardów, a pomiędzy nimi: Les mains de Jeanne-Marie (Ręce Joanny Marii):

Jak one cudownie zbladły W słońcu co miłość daje Na brąz mitraliez się kładły W Paryżu który powstaje!

Podsumowując lekcje Komuny, Karol Marks napisał jako pierwszy:

„Robotniczy Paryż i jego Komuna, stał się na zawsze sławny jako ognisko nowego społeczeństwa. Jego męczennicy będą zachowani w wielkim sercu klasy robotniczej. Jednak rządy Komuny sprawowali w większości drobnomieszczanie, brak było idei dyktatury proletariatu”.

Jeszcze jeden cytat ze współczesnej publicystyki historycznej, ujmujący długą tradycję nowszej historii. Jej amerykański przedstawiciel Daniel Bell patrzy już krytycznie na całą tradycję Rewolucji:

„Rewolucja francuska miała natomiast charakter społeczny, występowała pod sztandarem wolności, równości i braterstwa, dążenia do szczęścia jako celu wszelkich ludzkich wysiłków. Za pomocą terroru usiłowano wyeliminować arystokrację. Święta, takie jak to ku czci Istoty Najwyższej, zastąpiły Kościół, stając się instytucjami nowego, świeckiego świata. Rewolucja francuska – a przynajmniej rządy jakobinów – dobiegła kresu wraz z 9 thermidora i 18 brumaire’a, datami rewolucyjnego kalendarza, z których Marks uczynił punkty orientacyjne dla przyszłego ruchu rewolucyjnego. Ten ruch używał retoryki swego poprzednika, a rewolucja 1917 roku uznana została za zwieńczenie dzieła rewolucji francuskiej. Ta retoryka i te ambicje stanowiły pożywkę dla konfliktów klasowych rozprzestrzeniających się od Europy po Chiny, na wielkich obszarach Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej”8.

Temat Wielkiej Rewolucji Francuskiej w Polsce budzi także refleksje: jak okres ten – pomijając specjalistyczne prace – odbił się w polskiej świadomości historycznej i w literaturze. Jak wiemy, hasła Wielkiej Rewolucji Francuskiej nie znalazły poparcia u schyłku zagrożonej rozbiorami polskiej Pierwszej Rzeczypospolitej. Jakby odpowiedzią na francuską proklamację Republiki stała się Konstytucja 3 maja. Łatwo przeciwstawić obraz radosnych tłumów na placu Zamkowym w Warszawie po uchwaleniu Konstytucji 3 maja w roku 1791 – wizji uwięzionego już króla Francji i – za niespełna dwa lata – spadającej do kosza z trocinami głowy Ludwika XVI. I pamiętajmy, że to w Paryżu po rewolucji lipcowej roku 1830 pisze Mickiewicz o polskiej Konstytucji słowami z Pana Tadeusza: „Vivat Król, vivat naród, vivat wszystkie stany!”. W Polsce rozbiorowej słowo rewolucja oznaczało często coś innego: insurekcję, czyli powstanie przeciw państwom zaborczym.

Dla polskich wielkich romantyków słowo rewolucja oznaczało przede wszystkim przywracanie wolności uciemiężonym narodom, w tym Polsce. W swojej późnej twórczości Zygmunt Krasiński zna już jednak słowo komunizm, wymieniane przez Marksa i ruchy lewicowe. Odnosi się do pojęcia komunizmu negatywnie. Późny romantyk Norwid, który przeżył Komunę Paryską, miał do niej – jak widzieliśmy – stosunek negatywny, krytykował ograniczenie wolności i terroryzm.

Literatura wielkich polskich romantyków nie jest literaturą zachwalającą królobójców. Pamiętamy, jak waha się Kordian w dramacie Słowackiego pod tym tytułem, podobnie jak w życiu wahali się podchorążowie i mimo rozdanych już ostrych nabojów nie doszło do zamachu na cara podczas manewrów wojska po koronacji cara w Warszawie na króla Polski (1829). W każdym razie potencjalną ofiarą był wtedy nie własny, lecz obcy zaborczy monarcha.

Trzeba pamiętać, że polska literatura romantyczna powstaje już po Wielkiej Rewolucji Francuskiej i po zamknięciu się historycznej epoki napoleońskiej. Choć głosi ta literatura niewątpliwy kult Napoleona, ale przecież nie jako uczestnika rewolucji ani nawet sprawcę jej epilogu, lecz żołnierza-oswobodziciela naruszającego status quo ówczesnej Europy. W Panu Tadeuszu Mickiewicz nazwie Napoleona „bogiem wojny”, ale powstrzyma się od kontynuowania epopei poza granice Polski, w przynoszącej klęskę moskiewskiej wyprawie. Pomny Mickiewiczowskiego przekazu Żeromski także zatrzyma akcję Popiołów na progu wypadków 1812 roku. Postać Napoleona powracającego spod Moskwy ukaże Juliusz Słowacki jako apokryf do poematu Mickiewicza, na tle niewinnie zaśnieżonego pejzażu Soplicowa. W Paryżu kult Napoleona podtrzymują: Słowacki w wierszu Na sprowadzenie prochów Napoleona, Mickiewicz w publicystyce paryskiej „Trybuny Ludów”, nawiązującej zresztą swoim tytułem, lecz z charakterystyczną zmianą, do pisma Babeufa z czasu Wielkiej Rewolucji. Ale przecież i Kordian Słowackiego i trąbki oddziałów polskich w Panu Tadeuszu to echo nie rewolucji, lecz insurekcji, głęboko przeżytego, nieudanego listopadowego powstania. Nie była to rewolucja, lecz walka o wolność narodową. W Horsztyńskim Słowackiego sceny zemsty motłochu wileńskiego na zdrajcy i targowiczaninie Kossakowskim (czy nie ma tu echa także warszawskiego wieszania na latarniach przez tłum?), ujął poeta w geście literackiej pogardy dla rozruchów motłochu, a motłoch w każdym narodzie jest podobny.

Do napisania kilku późniejszych kart literatury romantycznej skłoniła polskich romantyków wieloznaczna historia. Potęgowały się nastroje insurekcyjne. Radykalizm postulatów rewolucyjnych wyraził Ryszard Berwiński:

Więc gdy stary Bóg nie słucha, Pomódlmy się do obucha. Uściśnijmy noże I dalej za morze Krwi! Za czerwone morze! (Marsz w przyszłość, 1844)

Tak się złożyło, że na apel Psalmów przyszłości (1845) Zygmunta Krasińskiego, w których poeta wzywał do solidaryzmu społecznego pod przywództwem szlachty, najpierw odezwała się historia. Powstanie narodowe roku 1846 załamało się właściwie zanim się zaczęło. Upadło nieudane powstanie krakowskie w lutym 1846 roku, w którym – z ręki najeźdźcy – zginął radykalny Edward Dembowski, napotkawszy na swej drodze nie sprzymierzonych w insurekcji patriotycznej chłopów, lecz wojska austriackie. A w Galicji wschodniej opłacony przez zaborcę Jakub Szela wywołał rewoltę chłopską, co nazwano rabacją galicyjską. Krzyk zrewoltowanego chłopskiego tłumu podpalającego dwory i rżnącego szlachtę długo jeszcze będzie odbijał się echem w polskiej literaturze (Wesele Wyspiańskiego). Ta rzeź pochłonęła tysiące ofiar.

Odpowiedź na Psalmyprzyszłości pisał Słowacki, gdy gorzały jeszcze łuny galicyjskie (opublikował ją w 1848 roku). Na solidarystyczne apele Krasińskiego: „Jeden tylko, jeden cud, z szlachtą polską polski lud” odpowiedział Słowacki słowami: „A ty zląkł się, syn szlachecki”, ujmując temat przewrotu rewolucyjnego w kategoriach mistycznych.

Na samą rabację Słowacki patrzył zapewne poprzez przedstawiane w jego dramatach oddolne rewolty ukraińskie, kozackie, wywoływane feudalną nierównością i uciskiem narodowym, w państwie, które nie było dla Ukraińców Rzecząpospolitą Trojga Narodów (nigdy taka nie powstała). Słowacki będzie bronił ogólnej mistycznej zasady zmian dziejowych:

Wygnaj z myśli Mary jusze, Cezary i Robespiery. „Słaby”, mówisz, „rzeź wybiera” – A czy wiesz, co On wybierze?… [...] Wieczny Rewolucjonista, Pod męką ciał – leżący Duch.

Z tej perspektywy widać, jak bardzo inny od ideologii francuskiej rewolucji był nurt polskiej literatury, oceniającej – także w nawiązaniu do kultury francuskiej – problematykę rewolucji. Najdalej wychodzącą w przyszłość wizję spadku po Wielkiej Rewolucji Francuskiej w Europie być może przedstawił, trzeźwo myślący jako historiozof, Zygmunt Krasiński:

„Rosja jest wytworem i zbiorem pierwiastków najbardziej złowrogich i najbardziej rozkładowych, jakie są w historii. Zepsucie, wyrafinowanie ostatnich czasów Bizancjum, przeszło w jej dyplomację. [...] Rosja jest wielkim komunizmem, rządzonym przez władzę zarazem wojskową i teokratyczną; ta władza zaś, równa terrorowi z roku 1793 w okropności, jest od niego nierównie wyższą w swojej organizacji i w swojej zdolności trwania”9.

Po dwu zamachach na cara Aleksandra II: pierwszym, nieudanym, w paryskim Lasku Bulońskim, gdzie strzelał samotny Polak Antoni Berezowski (1864) i drugim, udanym, w Petersburgu, w wykonaniu członka Narodnoj Woli, młodego Ignacego Hryniewickiego (1881) – nastąpiło utworzenie w Rosji rewolucyjnej Narodnoj Woli. Na terenie Polski zaś powstało ugrupowanie rewolucyjne, tak zwany Wielki Proletariat (1882). Nie jest jednak celem tego eseju wskazywanie na dalsze polityczno-historyczne dzieje idei rewolucji w Polsce i na świecie (powstanie SDKPiL, wybuch rewolucji bolszewickiej w Rosji, Komunistyczna Partia Polski, jej zagłada zaprogramowana przez Stalina). Warto tylko wspomnieć utwór literacki Władysława Broniewskiego, niejednokrotnie w swej poezji popierającego komunistyczne tezy walki klasowej i rewolucji. Chodzi mi o Komunę Paryską (1929). Broniewski widział w Commune de Paris antycypację komuny proletariackiej XX wieku.

Wielką Rewolucję Francuską dzieliła oczywiście od późniejszych ruchów rewolucyjnych także cała nowoczesna przepaść cywilizacyjna. Dotyczy to poziomu techniki, uzbrojenia, przekazywania wiadomości (jednak w sierpniu 1794 tylko godzinę zajmował przekaz stu słów przez optyczny telegraf „semaforowy” między Paryżem a Lille). Tylko gilotyna nie uległa zmianie od pierwszej paryskiej egzekucji 25 kwietnia 1792, aż do roku 1979 (prawie 200 lat jej istnienia), kiedy wykonano we Francji ostatni (kwestionowany) wyrok śmierci. Jakobini mieli jednak pomysły „techniczne” już na miarę hańby totalitaryzmu XX wieku. Louis Saint-Just publicznie mówił o możliwości wykorzystania skóry kobiet z Wandei do produkcji ubiorów, rozprawę zaś z buntownikami Wandei projektowano może także za pomocą „chemii” (znaleziono ogromny zapas arszeniku, którym można było zatruć wodę w studniach).

Zewnętrznym przejawem tego cywilizacyjnego dystansu, który dzieli nas od okresu rewolucji, są ilustracje z epoki. To jakby dodatkowy wymiar jej świadomości. Przyzwyczajeni dziś do brutalnego realizmu fotografii i filmowej kroniki, mielibyśmy podświadomą tendencję do traktowania tych dawnych ilustracji (szkiców, sztychów, rysunków lub obrazów z epoki) i ich treści, jako odnoszących się do tworów wyobraźni. A przecież nic bardziej mylnego! Gdyby pisać historię o sto lat późniejszej Komuny Paryskiej, sztychy zostałyby już zastąpione przez fotografie (jak ta ukazująca z surowością dokumentu szereg otwartych trumien rozstrzelanych komunardów), nie mówiąc o dokumentach filmowych, na których oglądamy fragmenty rewolucji październikowej czy innych rewolucji na świecie.

Patrząc na te portrety i obrazki, przedstawiające wydarzenia z Wielkiej Rewolucji Francuskiej, podświadomie przesuwamy czasem ich zawartość w dziedzinę sztuki, co sprzyja raczej mylnemu przetworzeniu tragedii naocznej w swoistą katharsis historii. Ten efekt malarski jakże jest zwodniczy. Dopiero gdy uświadomimy sobie, do jakich faktów się odnosi, tragizm i zbrodniczość Rewolucji odzyskują pierwotne, namacalne, okrutne znaczenie.

 

Jacek Trznadel

jesień 2009

Od autora

W książce cztery słowa: „konwent”, „rewolucja”, „republika” i „terror” są pisane raz z dużej, raz z małej litery. Pisane z dużej będą dotyczyły odpowiednio: Zgromadzenia Narodowego (które przybrało nazwę Konstytuanty, a potem Konwentu), Wielkiej Rewolucji Francuskiej, Republiki Francuskiej z czasów Rewolucji i terroru, jako narzędzia przemocy władz rewolucyjnej Francji wobec własnego narodu. Pisane z małej będą dotyczyły: zakonu, rewolucji, republiki i terroru w sensie ogólnym.

Czasami w środku zdania pojawiają się zbitki słów zamknięte cudzysłowem. W ten sposób chcę zaznaczyć, że nie jest to moja oryginalna myśl, że zaczerpnąłem ją z dorobku kogoś innego, a źródło jej można znaleźć w jednej z książek wymienionych w bibliografii.

W wielu wypadkach – chociaż nie jestem w tym konsekwentny – nie będę stosował obowiązujących zasad odmiany przypadków we francuskich nazwiskach. Robię to z szacunku dla języka francuskiego. Ścisłe przestrzeganie tych reguł prowadzi nierzadko do wynaturzeń tego pięknego języka, a nawet sytuacji, w której Francuz wymieniony z nazwiska w polskich przypadkach gramatycznych nie umiałby rozpoznać samego siebie.

Wszystkie tłumaczenia z języka francuskiego, angielskiego i włoskiego, z wyjątkiem zaznaczonych, są dziełem i na odpowiedzialność autora tej książki.

Place de Grève

Nie ma już dzisiaj w Paryżu placu de Grève. W 1830 roku został oficjalnie przemianowany na Place de l’Hôtel de Ville, czyli plac Przed Ratuszem. W wiekach średniowiecza był on największym placem handlowym Paryża i także miejscem kaźni. Egzekucje zawsze gromadziły tłumy spragnione mocnych wrażeń. Ludzie lubili przyglądać się śmierci swoich bliźnich. Na przykład mieszkańcy francuskiego miasta Mons wykupili skazanego w sąsiednim miasteczku przestępcę, aby mieć przyjemność oglądania, jak kat ćwiartuje go na szafocie. Arsenał środków do torturowania i zabijania, tak samo jak wszędzie w tamtych czasach, był bardzo bogaty i uzależniony od winy oraz pochodzenia skazanego.

Na placu de Grève często płonęły stosy. Największe widowisko miało miejsce za czasów Franciszka I, kiedy jednego dnia spalono 24 heretyków. Nie wszyscy byli zatwardziałymi kacerzami. Na przykład winą jednego z nich było spożycie mięsa w piątek. Wyroki śmierci wydało gremium profesorów Sorbony, będącej w tym czasie siedliskiem największego obskurantyzmu. Dla gawiedzi zbudowano obszerne audytorium, a dla króla i jego dworu specjalne podwyższenie. Skazańców palono po kolei, aby przedłużyć uciechę tłumom i królewskim kompanom. Skądinąd wiemy, że Franciszek I był jednym z najświetniejszych monarchów europejskich, ozdobą czasów odrodzenia10.

Za ostatnich Walezjuszy na placu de Grève ścięto pięknego Bonifacego de La Môle i jego nieodłącznego druha, zabijakę, hrabiego Cocconas. Obu oskarżono o udział w spisku księcia d’Alençon, co było tylko pretekstem do wydobycia od nich zeznań obciążających osoby niewygodne dla Katarzyny Medycejskiej. Pomimo okrutnych tortur nie załamali się i nie oskarżyli nikogo. Po egzekucji głowy obydwu zostały potajemnie wykradzione przez ich kochanki – królową Margot i księżnę de Nevers – zabalsamowane i obsypane drogocennymi klejnotami, po czym potajemnie pochowane w klasztorze Montmartre. Wiele wieków później podczas prac renowacyjnych odnaleziono obie głowy i chociaż zakonnice były przekonane, że to relikwie świętych, historycy nie mieli wątpliwości, do kogo należały.

Plac de Grève stał się także miejscem niezwykle okrutnej kaźni Franciszka Ravaillaca, mordercy króla Henryka IV. Po potwornych nawet jak na owe czasy torturach rozerwano go końmi na kawałki, przy czym trzy razy zaprzęgano je, by dokończyć krwawego dzieła. Nie są znane prawdziwe powody, dla których Ravaillac zamordował króla.

Najokrutniejsze tortury, zakończone śmiercią po wielu godzinach, zadano tu Robertowi Damiens, niedoszłemu zabójcy Ludwika XV. Rana króla nie była groźna, jednak krwawił obficie i nawet przyjął ostatnie namaszczenie.

Tutaj stracono bandytę, jednego z największych w dziejach Francji, znanego pod imieniem Cartouche (Louis-Dominique Bourguignon). Z uwagi na wielkie zdolności otrzymał stypendium do Liceum Ludwika Wielkiego w Paryżu, w którym kształcił się kwiat młodzieży francuskiej zarówno ze szlachty, jak i mieszczaństwa. Jego szkolnym kolegą był Wolter. Cartouche miał przed sobą wielką przyszłość, ale wolał obrać drogę przestępstwa już jako uczeń tego liceum, z którego został usunięty za kradzież. Nie marnując czasu na dalsze studia, utworzył syndykat zbrodni na niespotykaną dotąd skalę tak świetnie zorganizowany, że przez kilka lat wodził za nos całą policję francuską, ze słynnym Louvois na czele11.

Pierwszą oficjalną ofiarą Rewolucji był Foullon de Doué, doradca królewski, powieszony na placu de Grève kilka dni po zdobyciu Bastylii. Nieszczęśnik ten miał powiedzieć kiedyś żartem:

–  Jeśli ludowi brakuje chleba, to powinien jeść siano.

Królewski doradca Joseph François Foullon – pierwsza oficjalna ofiara Rewolucji Francuskiej.

Innym przewinieniem Foullona była rada, jakiej udzielił Ludwikowi XVI: dołączyć do Rewolucji albo zniszczyć ją w zarodku, uderzając w przywódców motłochu. Król nie usłuchał żadnej z rad, a Foullon musiał uciekać z miasta. W pościg za nim udała się grupa „patriotów”, którzy przy udziale miejscowych chłopów odnaleźli jego kryjówkę. Tego blisko osiemdziesięcioletniego starca wywleczono z ukrycia, założono mu wieniec z pokrzyw na szyję, na głowę nałożono wór z sianem i związanego powleczono boso do miasta. Po drodze, a panował wówczas upał, pojono go octem wymieszanym z pieprzem. Władze miejskie, w osobach mera Bailly i komendanta gwardii La Fayette’a, próbowały go ratować, ale motłoch, grożąc podpaleniem Hôtel de Ville, powiesił nieszczęśnika na latarni. Foullon zerwał powróz, ale zaraz powieszono go na drugim. Złamano wówczas uświęconą tradycję, że jeśli pęknie powróz, to skazany odzyskuje wolność. Po dłuższym pastwieniu się nad zmasakrowanym ciałem, obciętą głowę nieszczęśnika, z ustami wypchanymi sianem, obnoszono po mieście z radosnym śpiewem.

Motłochowi jednak wciąż było za mało krwi i uciechy. Przypadkowo na jego drodze znalazł się zięć Foullona, intendent miasta Berthier de Sauvigny. Ten szybko się zorientował, co go czeka i postanowił drogo sprzedać swoje życie. Po krótkiej walce został rozsiekany. Głowę jego także nadziano na pikę, a serce rzucono na biurko mera Paryża.

Krótka historia gilotyny

Gilotyna nie jest wynalazkiem francuskim. Francuzi jednak nadali jej ostateczny kształt i prawa obywatelskie. Już pięć wieków przed Rewolucją ścięto głowy setkom, a może i tysiącom ludzi w Anglii, Niemczech i Włoszech za pomocą podobnego urządzenia, zwanego Halifax Gibbet (pręgierz z Halifaksu) lub the Maiden (dziewica, służąca, panna).

Ze źródeł historycznych dowiadujemy się, że pragilotyną został ścięty w Neapolu w 1268 roku szesnastoletni Konradyn, książę Szwabii i tytularny król Sycylii i Królestwa Jerozolimskiego, ostatni z potężnego rodu Hohenstaufów. Piękny i świetnie zapowiadający się młodzieniec zginął z nieodłącznym przyjacielem Fryderykiem von Badenem, gdy przybył upomnieć się o należne mu dziedzictwo.

Wiele dokumentów zachowało się z egzekucji rodziny Cenci we Włoszech w 1599 roku, do której też użyto pragilotyny, zwanej tam mannaia (tasak), o czym pisze Stendhal w zbiorze opowiadań Kroniki włoskie.

Tragiczne dzieje Konradyna i Cencich mocno utrwaliły się w pamięci potomnych i na ich kanwie powstały dzieła wielkiego artyzmu: portrety, posągi, opery, wiersze i książki. Historie te żyją do dnia dzisiejszego, ale nie budzą już takich emocji jak jeszcze sto lat temu. Niemcy śmierć Konradyna zaliczają do największych zbrodni w ich historii.

Ścięcie było uznawane za najbardziej humanitarny sposób wykonania wyroku śmierci, a jeśli do tego został użyty miecz, to uważano taką śmierć za chwalebną, zarezerwowaną dla dobrze urodzonych. Pospólstwo tracono przez powolne wieszanie, łamanie kołem, topienie, palenie na stosie, ćwiartowanie i na wiele innych okrutnych sposobów.

Projektantem nowoczesnej gilotyny był francuski chirurg doktor Antoine Louis, a wykonawcą prototypu Tobias Schmidt, niemiecki producent klawesynów. Najpierw więc nazwano ją pieszczotliwie Louisette lub Louison. Podobno Ludwik XVI życzył sobie obejrzeć projekt doktora Louisa i po fachowej dyskusji – król był znakomitym ślusarzem – wprowadził istotne ulepszenie. Nóż gilotyny według oryginalnego projektu doktora Louisa miał kształt lekko owalny. Król zaproponował, aby nadać mu kształt trójkąta.

Gilotyna była w Europie doskonale znana już od XIII w. – na zdjęciu szkocka The Maiden.

Wnioskodawcą zastosowania gilotyny był kierujący się najlepszymi intencjami lekarz, doktor Joseph Guillotin – profesor anatomii, fizjologii i patologii na Uniwersytecie Paryskim. Chodziło mu o godną śmierć bez dodatkowych cierpień.

–  To najpewniejszy, najszybszy i najmniej barbarzyński sposób wykonania wyroku śmierci – przekonywał delegatów w Zgromadzeniu Narodowym.

Doktor Guillotin był autorem bardzo postępowych w tamtych czasach propozycji zmian w kodeksie karnym. Zbrodnia tego samego rodzaju miała być karana wyrokiem niezależnie od pozycji socjalnej przestępcy i nie mogła kalać imienia nikogo innego. Szczególnie chronione musi być dobre imię rodziny zbrodniarza, jeśli nie miała ona ze zbrodnią nic wspólnego. Własność skazanego nie mogła podlegać konfiskacie, a jego ciało miało być wydane rodzinie itd.

Z konstrukcją gilotyny nie miał nic wspólnego i protestował, gdy zaczęto nazywać ją od jego nazwiska. Nazwa la veuve (wdowa), nadana jej przez lud paryski, się nie przyjęła.

Protestował też kat Paryża – nie po to uczył się swego fachu, by tylko pociągać za linkę spustową noża. Potem jednak docenił zalety gilotyny, gdyż ofiara była unieruchamiana w lunecie maszyny, a przy ścięciu mieczem nawet drobny ruch skazańca mógł zamienić egzekucję w koszmar. Protestowali widzowie pierwszych egzekucji – dla nich zabawa trwała za krótko. Potem jednak, gdy liczba skazańców osiągnęła 30–60 dziennie, zarówno kat, jak i publiczność byli zadowoleni. Władze rewolucyjne wypróbowały ją najpierw na owcach i cielętach, potem na zmarłych więźniach.

Pierwszą ofiarą gilotyny był niejaki Pelletier, złodziej i morderca, ścięty na placu de Grève w kwietniu 1792 roku, potem ścięto jeszcze kilku „wrogów ludu”. Historia odnotowała ich nazwiska: Louis Collenot d’Angremont, oskarżony o organizowanie oddziału śmiałków w celu obrony króla w czasie ataku paryskiego motłochu na pałac Tuileries, Arnaud de La Porte – zaufany doradca finansowy Ludwika XVI i Barnabé Farman Durosoy – autor kilku sztuk teatralnych i dziennikarz rojalistycznej „Paris gazette”. Próby wypadły pomyślnie i władze rewolucyjne uznały, że jest to demokratyczne i humanitarne narzędzie do uśmiercania ludzi. Przede wszystkim sprawne i szybkie, a takie stanie się wkrótce potrzebne. Poza tym wszyscy skazani będą traktowani równo. W ten to sposób przywódcy Rewolucji urzeczywistnili jedno ze swoich haseł: Égalité (Równość). Niezależnie od pochodzenia, a więc arystokratom i biedakom, wszystkim tak samo będzie się obcinać głowy. W dwu pozostałych hasłach Rewolucji: Liberté (Wolność), a w szczególności Fraternité (Braterstwo) nie dotrzymali słowa12. W oryginalnym haśle Rewolucji był jeszcze czwarty człon: ou la Mort, czyli „lub śmierć”.

Pierwsza oficjalna gilotyna Republiki stanęła na placu du Carrousel, potem zainstalowano ją na placu Rewolucji – zwanym kiedyś placem Ludwika XV, a dzisiaj placem de La Concorde; na placu de La Nation – zwanym najpierw Place du Thrône, któremu w czasie Rewolucji dodano człon Renversé (Plac Obalonego Tronu), na placu de Grève – dzisiaj Place de l’Hôtel de Ville, oraz w miejscu zburzonej Bastylii – dzisiaj Place de La Bastille. Najważniejsze egzekucje wykonywano na placu Rewolucji. Niewiele brakowało, aby stracił na niej życie sam doktor Guillotin. Uratował go upadek Robespierre’a.

Gilotyna znalazła aprobatę po obu stronach barykady, chociaż republikanie sławili ją bardziej, nazywając „mścicielką ludu”, „toporem narodu”, „mieczem republiki”, „patriotycznym przycinaczem”, „brzytwą równości” itp.

Władze rewolucyjne wydały polecenie, by wszystkie departamenty zaopatrzyły się w podobne urządzenia w wersji stacjonarnej i przenośnej. Gilotyna budziła tak powszechne zainteresowanie, że zaczęto produkować ją również jako zabawkę dla dzieci i biżuterię dla modnych pań.

W czerwcu 1939 roku miała miejsce ostatnia publiczna egzekucja we Francji, ale gilotyny używano aż do 1977 roku. W 1981 zniesiono karę śmierci w tym kraju. Gilotyny używano także w wielu krajach europejskich, a w szczególności w narodowosocjalistycznych Niemczech, gdzie wykonano na niej ponad 16 tysięcy wyroków na kryminalistach i więźniach politycznych. Jednego dnia pod koniec II wojny światowej, w więzieniu wrocławskim, w ciągu 90 minut ścięto 75 więźniów. To był rekord wszech czasów, ale Niemcy się nim nie chwalą.

Ludzi zawsze interesowało, jak długo żyje jeszcze głowa po ścięciu. W przekazach historycznych zanotowano wiele opowieści mrożących krew w żyłach, między innymi jakoby głowy wrogów po wpadnięciu do worka kąsały się wzajemnie. W czasie Rewolucji znaleźli się wśród ofiar ludzie, którzy umawiali się ze znajomymi, że po ścięciu będą do nich mrugać i podobno mrugali i robili grymasy. Wielu świadków przysięgało, że policzek Charlotty Corday zarumienił się z oburzenia, gdy pomocnik kata, po ścięciu tej dzielnej dziewczyny, wyjął z worka jej głowę i spoliczkował. Niektórzy autorzy utrzymują, że w tym czasie padł na nią czerwony promień zachodzącego słońca, tymczasem okazuje się, że w czasie jej egzekucji mżył lekki deszcz.

Pod koniec XIX wieku trzech lekarzy, po uzyskaniu zgody skazanego, przebadało jego głowę zaraz po ścięciu i nie mogli doszukać się żadnych reakcji na bodźce zewnętrzne. Grymas twarzy straconego wyrażał raczej zdziwienie niż ból. Dzisiaj wiemy, że głowa żyje jeszcze około 13 sekund, tak długo, jak starcza tlenu w mózgu. Natomiast jest bardzo prawdopodobne, że ofiara traci przytomność natychmiast.

Geneza Wielkiej Rewolucji Francuskiej

Może się zdarzać, iż spiski są dziełem inteligentnych ludzi; jednak wykonawcami ich zawsze są bestie. Antoine Rivarol – francuski publicysta i dziennikarz

 

Najniebezpieczniejszy dla złego rządu jest zazwyczaj ten moment, kiedy zaczyna się go reformować. Alexis de Tocqueville – francuski historyk i filozof

 

Francję od wieków zamieszkiwał przedsiębiorczy, dzielny i zdolny naród. Natura też szczodrze ją obdarowała. Nie poskąpiła jej rozległego terytorium, bogactw naturalnych, żyznej ziemi, dogodnego położenia, długiego wybrzeża morskiego, wysokich gór i potężnych rzek oddzielających ją od sąsiadów. Nic nie groziło jej od wschodu ze strony dzielnicowych księstw niemieckich i włoskich ani od południa ze strony Hiszpanii, najpierw zajętej rekonkwistą, a zaraz potem opanowywaniem rozległych kolonii. Jedynie od strony wybrzeża zagrażała jej Anglia. W rezultacie Francja przez długie wieki była największym mocarstwem na kontynencie europejskim. Potęgi tej nie zdołały umniejszyć ani klęski na polach bitew w niekończących się konfliktach z Anglią, ani głupota niektórych władców, ani straszliwe zarazy dziesiątkujące mieszkańców, ani długoletnie wojny domowe o podłożu religijnym prowadzone z niesłychanym okrucieństwem.

Przyczyną utraty statusu mocarstwa światowego, a nawet europejskiego, była ona sama. Pod koniec XVIII wieku największe umysły, którymi Francja szczyci się do dzisiaj, ogarnęło szaleństwo pragnienia uszczęśliwienia całej ludzkości. Rychło jednak się okazało, że owa „ludzkość” to wąska grupa tych, którzy przemocą zagarnęli władzę. Francja pierwsza padła ofiarą tego procederu. Potem przyszła kolej na inne kraje, nawet tak odległe jak Kambodża.

Francja przez większość swojej historii była państwem prawa, chociaż niejednolitym na całym obszarze kraju z powodu uwarunkowań historycznych i przez wieki utrwalonej lokalnej tradycji. Obowiązywało w niej prawie 300 różnych kodeksów prawnych. Podatki zależały od miejsca zamieszkania. Prawo, jak wszędzie w tamtych czasach, nie było sprawiedliwe dla wszystkich, jednak było szanowane przez poddanych i egzekwowane przez władze.

Ale Francja była też państwem samowoli władzy. Król mógł na podstawie tzw. lettre de cachet, aresztować każdego, włączając w to najwyższych rangą dostojników i arystokratów. Mógł ich bez sądu wtrącić bezterminowo do najcięższego więzienia bez prawa do obrony. Takie listy wystawiał minister dworu, a urząd ten nieraz sprawowali skorumpowani urzędnicy, którzy nie informowali króla o sprawie, dawali mu wyrok do podpisu i skazywali na niebyt swoich osobistych wrogów lub robili to za pieniądze. List kończył się zawsze tą samą formułą: car tel est nôtre plaisir (bo taka jest nasza wola, a raczej przyjemność). Obowiązywała ścisła tajemnica. Nawet służba więzienna nie mogła wiedzieć, kim jest aresztowany. Gdy przywożono go w karecie z zasłoniętymi oknami, wszyscy musieli odwracać się do ściany. Było to najbardziej znienawidzone prawo13.

Najwięcej lettres de cachet, bo od 80 do 150 tysięcy, wydano w czasie panowania Ludwika XV. Na ich podstawie więziono zwykłych przestępców, obrazoburców moralnych i ludzi niewygodnych dla króla lub możnych o wygórowanych ambicjach i wpływach. Często też minister dworu wydawał je na życzenie rodziny, która nie umiała poradzić sobie z niesfornym synem – co przydarzyło się Wolterowi, Mirabeau i Saint-Justowi. Za łagodnego Ludwika XVI wydano ich 14 tysięcy, z czym sam król nie miał nic wspólnego. Wystawiał je za łapówkę skorumpowany minister dworu. Gdy jego miejsce zajął Guillaume Malesherbes, lettres de cachet praktycznie przestały istnieć.

Dojrzewania do wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej można dopatrzeć się już w ostatnich latach panowania króla-Słońce Ludwika XIV. Jeszcze za jego młodych lat dzięki konsekwentnej polityce Armanda Richelieu, a później Jules’a Mazarina, władza panów feudalnych rządzących udzielnie w swoich hrabstwach i księstwach została zminimalizowana do służenia królowi. By mieć ich na oku, król wezwał ich na swój dwór. Stworzono niezwykle czasochłonny ceremoniał dworski i uczestnicząc w nim, wielcy feudałowie mieli mniej czasu na spiski. Nie pogodzili się z tym do końca, dlatego w opanowanych przez siebie lokalnych parlamentach zawsze występowali przeciwko władzy królewskiej, przeciwko wszelkim próbom naprawy państwa, przeciwko nawet tak oczywistym rzeczom, jak powołanie Akademii Francuskiej, reformie podatków, których sami nie płacili, zniesieniu przymusowych robót i poddaństwa chłopów. Parlamenty lokalne stały się siedliskiem najbardziej obskuranckiej części narodu. Siłą rzeczy i na nie musiał przyjść kres. Królowie w krańcowych wypadkach rozpędzali je lub przenosili w inne miejsce, odcinając je od ich korzeni. Parlamenty mściły się, nie drukując edyktów królewskich, te bowiem nabierały mocy prawa dopiero po ogłoszeniu ich drukiem.

Panowanie Ludwika XIV przypadło na szczyt potęgi Francji, do czego on sam przyczynił się w dużej mierze. Liczyła wówczas dwadzieścia milionów mieszkańców, podczas gdy w Anglii i Hiszpanii było ich po pięć milionów, we Włoszech sześć, a w cesarstwie Habsburgów dwadzieścia trzy miliony zamieszkujących maleńkie i skłócone ze sobą księstewka. Do swojej dyspozycji miała ١٢٠-tysięczną armię w czasie pokoju, a w wypadku wojny mogła bez trudu w krótkim czasie zwiększyć ją do 400 tysięcy. Z taką siłą Ludwik XIV był głównym graczem na arenie europejskiej. Jednakże jego sukcesy zawierały w sobie zalążki klęski.

Na początku panowania swoim doradcom oznajmił:

–  Będziecie mi doradzać, gdy was o to poproszę.

Rzadko jednak prosił o radę wprost, jednak na cotygodniowych posiedzeniach słuchał uważnie, po czym po paru godzinach, a bywało że po paru dniach rozmyślań podejmował decyzję. Był nie tylko pracowity i każdego dnia wiele godzin poświęcał sprawom państwa, ale wykazywał także wręcz obsesyjne zainteresowanie nimi i pamięć do szczegółów. Poza tym, a może przede wszystkim, miał znakomitych administratorów, w większości plebejskiego pochodzenia, którzy wszystko mu zawdzięczali i byli mu bezgranicznie posłuszni. On im ufał, ale nie powierzał pełnomocnictw. Musieli uzgadniać z nim każdą decyzję i informować go o swoich poczynaniach. To oni: Jean Baptiste Colbert, François Tellier, Louvois, Gabriel La Reynie, Sébastien Vauban… uczynili go wielkim. Ponadto panował za długo, bo aż 73 lata14. To niezwykle długie panowanie tak znakomitego monarchy oduczyło urzędników od podejmowania samodzielnych decyzji i stanowiło ogromne obciążenie dla słabych następców. Ci, nie mając ani wizji, ani chęci sprawowania władzy, paraliżowali politykę Francji.

Ludwik XIV wyprowadził się z przeludnionego Paryża i w niedalekim Wersalu wybudował potężny kompleks dworski. Cała arystokracja i prawie wszystkie ośrodki władzy przeniosły się do Wersalu. W ten sposób pozbawił swoich następców bezpośredniego kontaktu z własnym narodem. Ludwik XIV jakoś sobie z tym radził, gdyż nieustannie przenosił się do Marly lub Fontainebleau i składał wielotygodniowe wizyty arystokratycznym poddanym, czym mógł ich doprowadzić do bankructwa. Jeśli jednak wizyta wypadła dobrze, wówczas wynagradzał im te straty stanowiskami i nadaniami, co czyniło ich potężniejszymi i bogatszymi. W ten sposób on sam miał jeszcze kontakt ze swoim narodem. Jego następcy już niechętnie opuszczali Wersal i zatracili poczucie rzeczywistości. Żyli we własnym świecie w otoczeniu prawie 10 tysięcy dworzan i sług. Na utrzymanie dworu wydawano pięć procent budżetu państwa.

Po ponad sześćdziesięciu latach szczęśliwego panowania Ludwika XIV na Francję i króla zaczęły spadać nieszczęścia. Terytoria zdobyte ogromnym wysiłkiem poprzednich lat były kolejno tracone, nierzadko z winy Ludwika, który mając do dyspozycji doświadczonych dowódców, na czele swoich wojsk zaczął stawiać nieodpowiednich ludzi, na przykład François de Neufville diuka de Villeroy, mającego za przeciwników diuka Marlborough i księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, powszechnie uznanych za geniuszy w rzemiośle wojennym. Pomimo klęsk pod Turin, Audenarde, Malplaquet, Ramillies, Hochstedt popularność Ludwika w narodzie wciąż była wielka. Ludzie mówili: „Przynajmniej król ma się dobrze, a to najważniejsze”.

W 1708 roku przyszła ostra zima z trzema atakami silnego mrozu, która zniszczyła całoroczne zbiory. Zamarzły wszystkie wielkie rzeki i porty, paraliżując dostawy towarów. Ludzie padali jak muchy z głodu i mrozów. Ludwik nie szczędził sił i pieniędzy, by ich ratować. Jednak do niektórych obszarów nie można było dotrzeć z pomocą. Gdzieniegdzie wybuchały zamieszki głodowe, ale popularność króla była tak wielka, że szybko same się wygaszały. Na domiar złego wczesną wiosną flota angielska, która od dawna blokowała porty francuskie, przechwyciła na Morzu Śródziemnym konwój z ładunkiem zboża dla Francji. Nie był to jeszcze koniec nieszczęść.

Do tej pory wydawało się przynajmniej, że zapewniona jest ciągłość dynastyczna – żyły trzy pokolenia silnych i zdrowych następców tronu w prostej linii. Wnuk, Ludwik książę Burgundii, zapowiadał się na wielkiego władcę. Gdy tylko otrzymał tytuł następcy tronu (delfina), od razu rozpoczął przygotowania do sprawowania rządów. Planował przeprowadzenie głębokich reform, między innymi ograniczenie praw feudalnych arystokracji i obniżenie podatków chłopom. Tymczasem od 1711 roku w ciągu jedenastu miesięcy zmarło trzech następców tronu. Król stracił syna, dwóch wnuków i prawnuka, nie mówiąc już o najbardziej ukochanej przez niego osobie Adelajdzie Sabaudzkiej, żonie delfina. Ci zakochani w sobie małżonkowie, niezwykle popularni, zmarli jedno po drugim w przeciągu jednego tygodnia, a kilka tygodni później odszedł też ich zdrowy dotąd syn – wszyscy na odrę15.

Po śmierci Ludwika XIV królem został jego pięcioletni prawnuk, książę d’Anjou, syn księcia burgundzkiego i Adelajdy Sabaudzkiej, przyszły Ludwik XV. W testamencie Ludwik na regenta wyznaczył diuka de Maine, naturalnego syna ze związku z wieloletnią kochanką, markizą de Montespan. Jednakże Parlament Paryski obalił testament i regentem został Filip Orleański. Sprzeciwiając się woli królewskiej, parlament poczuł na nowo swoją siłę i przez następne kilkadziesiąt lat blokował wszelkie próby reform, przygotowując grunt pod rewolucję.

Po obaleniu testamentu Ludwika XIV, w świadomości ludzi działających w polityce coraz bardziej zaczęło utrwalać się przekonanie, że władza królewska nie pochodzi od Boga, lecz od nich samych. Tylko prosty lud nadal wierzył w boskie pochodzenie władzy królewskiej i kochał swych pomazańców. Nawet takiemu utracjuszowi jak Ludwik XV lud z radości nadał przydomek „Umiłowanego” (Louis le Bien-Aimé), gdy wyszedł cało z ciężkiej choroby,

Jeden z najbardziej znanych portretów Ludwika XIV, Hyacinthe Rigaud (1701 r.).

Wydaje się, że już Ludwik XV, płochy i nieśmiały, ale obdarzony nieprzeciętną inteligencją, zauważył niebezpieczeństwo zagrażające państwu i monarchii i podjął nieśmiałe reformy w finansach oraz wymiarze sprawiedliwości. Przede wszystkim udało się mu złamać władzę lokalnych parlamentów i przywrócić nieco autorytet władzy królewskiej. Jednakże pod koniec życia myślał już tylko o przyjemnościach naskórka i bezwstydnie mówił „po mnie choćby potop” (Après moi, le déluge). Jego następca, poczciwy Ludwik XVI, pełen najlepszych chęci, ale będący w permanentnym stanie depresji, nienawidził polityki. Interesowało go tylko polowanie, ślusarstwo i studiowanie uczonych ksiąg.

Większość historyków dopatruje się przyczyn wybuchu rewolucji w absolutyzmie monarchii francuskiej. Jednak w całej historii Francji jedynie Ludwik XIV był władcą absolutnym. Nawet tak silny król, jak Franciszek I, stale walczył z parlamentem paryskim i obskurancką Sorboną. Udało się mu uratować od stosu własną siostrę, ale już nie najbliższego doradcę, którego pod nieobecność króla pojmano, osądzono i spalono. Łagodny i pozbawiony wszelkich ambicji Ludwik XVI nie uzurpował sobie prawa do władzy absolutnej. W rzeczywistości był więźniem swoich ministrów, duchowieństwa i szlachty, a nawet własnej żony.

Absolutyzm Ludwika XIV wywołał naturalną reakcję ambitnych ludzi. Skoro mieli niewiele do powiedzenia w sprawach dotyczących państwa, zaczęli tworzyć sekretne kluby i stowarzyszenia. Samych lóż masońskich powstało ponad sto, a ich członkami, czyli braćmi, zostali z jednej strony przedstawiciele najpotężniejszych rodów Francji, a z drugiej nisko urodzeni dorobkiewicze. Tym ostatnim bardzo imponowało bratanie się z rodową arystokracją.

W wiekach wielkiej ekspansji kolonialnej Francja była co najmniej równym partnerem Anglii i miała wszelkie podstawy, by nie ustąpić jej pierwszeństwa. Przewyższała ją odmiennym, bardziej przyjaznym stosunkiem do tubylców pozbawionym wszelkiego rasizmu, dzięki czemu miała ich po swojej stronie w konfliktach zbrojnych z Anglikami. Mogła zostać panią Ameryki Północnej, gdyby nie wewnętrzne konflikty i trudności w zaopatrzeniu. Tymczasem traciła kolonie jedne po drugich na rzecz Anglików, gdyż ci na wiele lat przedtem zrozumieli, że chcąc panować nad światem, muszą mieć silną flotę nie tylko do obrony swojej wyspy, ale także do decydowania, komu będzie wolno przewozić towary z kontynentu na kontynent.

Anglia pierwsza utworzyła instytucje finansowe do zbudowania i utrzymania silnej marynarki wojskowej. Obligacje państwowe emitowane przez rząd i zatwierdzone przez parlament angielski wzbudzały zaufanie, bo w odróżnieniu od Francuzów nigdy nie zdarzały się opóźnienia w spłacie zaciągniętych kredytów. Do tego miała pięciokrotnie więcej świetnie wyszkolonych żeglarzy. W czasie wojny z Anglią na kontynencie amerykańskim, we Francji wybuchła rewolucja i zwycięskie oddziały francuskie stacjonujące w Ameryce zostały pozbawione pomocy ze strony swego kraju. Ogromne terytoria Kanady, Ohio i Luizjany padły łupem Anglików i młodego państwa Stanów Zjednoczonych. Wiele faktów wskazuje na to, że gdyby nie było rewolucji we Francji, język francuski dominowałby w Ameryce Północnej.

Przed wybuchem Rewolucji Francja liczyła 25 milionów mieszkańców, z tego ponad cztery miliony mieszkały w miastach. Francuska szlachta i arystokracja liczyła 25 tysięcy rodzin, czyli 110–120 tysięcy osób. Dla porównania Anglia w tym czasie liczyła osiem milionów mieszkańców i tylko 220 rodzin należało do arystokracji rodowej. Paryż był największym po Londynie miastem w Europie. Miał 1065 ulic, 104 zaułki, 27 przejść, 34 nadbrzeża i 15 bulwarów. Liczył 650 tysięcy mieszkańców, najlepiej wykształconych i tym samym najbardziej skłonnych do rebelii w obronie swojej wolności. Wielu historyków pisze o nędzy chłopa francuskiego, ale w tamtych czasach w całej Europie chłopi żyli w ubóstwie.

W tym stanie rzeczy panowanie Ludwika XVI mogło przebiegać bez specjalnych zakłóceń, ale także bez spektakularnych sukcesów. Wszystko mogło toczyć się nadal po staremu, gdyby nie spiętrzenie klęsk żywiołowych i złego losu w krótkim okresie dwóch-trzech lat. W 1787 roku Francję nawiedziła ogromna powódź, w następnym roku grad zniszczył połowę zbiorów, wyjątkowo mroźna zima zaś, paraliżując transport rzeczny i odcinając duże obszary kraju od zaopatrzenia, dokonała reszty. Do tego kasa państwa świeciła pustkami z powodu udzielenia ogromnej pożyczki wybijającym się na niepodległość Stanom Zjednoczonym. Ten szczególny, wyjątkowo niekorzystny stan rzeczy, chociaż wywołał demonstracje i lokalne bunty, nie musiał być powodem rewolucji. Gospodarka francuska pracowała na pełnych obrotach. Francuskie rękodzieło, ze względu na wysoką jakość, cieszyło się uznaniem w całej Europie, handel zwiększał się z roku na rok, dotychczasowe dobre warunki materialne ludności – w porównaniu z innymi krajami – utrzymywały przyrost naturalny na wysokim poziomie. Dla przykładu: po Rewolucji, w roku 1815, wymiana handlowa z zagranicą stanowiła tylko 60 procent tego, co w 1789 roku. Francja miała 40 tysięcy kilometrów najlepszych dróg w Europie, utrzymywanych stale w dobrym stanie przez lokalne władze.

Jednym słowem Francji nie zagrażało nic z zewnątrz, chociaż wrogowie tylko czyhali na oznaki jej słabości. Zagrożenie pojawiło się wewnątrz. Elitą Francji w przeddzień wybuchu rewolucji nie była już ani arystokracja, ani duchowieństwo. Była nią mająca niewiele do powiedzenia i stale obrażana burżuazja. Przyszli wybitni przywódcy Rewolucji na własnej skórze zaznali poniżeń. Na przykład Madame Roland, faktyczna przywódczyni najsilniejszej w pewnym okresie Rewolucji frakcji żyrondystów, jako młoda dziewczyna została zaproszona na dwór wielkiego pana. Gdy nadeszła pora obiadowa, kazano jej jeść wraz ze służbą. Matkę przyszłego posła Antoine’a Barnave’a pewien arystokrata kazał wyrzucić z jej własnej loży teatralnej. Książę de Rohan kazał lokajom obić kijami Woltera. Takich przykładów można by mnożyć bez końca. Sto lat przedtem te wydarzenia nikogo by nie obraziły i nie zdziwiły. Wtedy każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce i pozycja. Teraz burżuazja znała swoją wartość i siłę.

Wielcy myśliciele oświecenia zwracali uwagę na niebezpieczeństwo niekontrolowanej władzy i na konieczność włączenia większej części narodu w proces rządzenia krajem. Ich dzieła były dostępne na ulicach Paryża. Nawet prości rzemieślnicy czytali je i przysłuchiwali się pilnie słowom domorosłych trybunów ludowych, od których się zaroiło. Demagodzy rzucali chwytliwe hasła: „Francję należy odburbonizować, a raczej odaustryjaczyć”, żerujące na nienawiści do Marii Antoniny i Kościoła, od lat budowanej pamfletami pismaków będących na żołdzie angielskich i pruskich agentów lub francuskich masonów. To nie brak wolności i tolerancji był powodem wybuchu Rewolucji, lecz wręcz przeciwnie; nadmierna pobłażliwość, a nawet zachęta do buntu. Nie bieda, lecz wygoda. Chleba tak naprawdę zacznie brakować dopiero w latach Rewolucji. Zdarzające się przedtem co jakiś czas okresy głodu były wynikiem niesprzyjających, przejściowych okoliczności, w których kaprysy pogody odgrywały pierwszoplanową rolę. Państwo, a raczej Kościół był zawsze przygotowany na wzmożoną działalność charytatywną w takim okresie.

Kompromisowym rozwiązaniem narosłych problemów było zwołanie Stanów Generalnych i debatowanie, co i jak robić, ale nie miały one dobrej tradycji. Zwoływane w okolicznościach kryzysowych, zawsze występowały przeciwko panującemu, wtedy jednak władza królewska była silna i gdy pojawiał się konflikt, delegatów po prostu rozpędzano, jak ostatnio w 1614 roku.

Ludwik XVI dla świętego spokoju wyraził zgodę na ich zwołanie.

Przed pierwszym posiedzeniem Stanów Generalnych ze wszystkich prowincji nadeszło 615 tak zwanych cahiers de doléances, listów ze skargami i propozycjami, co należy zmienić.

Wszystkie trzy stany zgodnie domagały się zamiany monarchii absolutnej na monarchię konstytucyjną, sprawiedliwego sądownictwa, równouprawnienia podatkowego, tajemnicy korespondencji i zniesienia nienawistnych lettres de cachet. W szczegółach dotyczących reform stany różniły się w istotny sposób.

Stan pierwszy, czyli kler, nie chciał interwencji państwa w sprawy Kościoła, domagał się wyłączności w edukacji, pozostawienia większej części kościelnych dochodów do dyspozycji parafii, odwołania edyktów tolerancji dla protestantów i był przeciwko wolności prasy.

Stan drugi, czyli szlachta i arystokracja, domagał się obalenia edyktów Richelieu ograniczających ich prawa feudalne.

Stan trzeci, liczący 98 procent narodu, domagał się zlikwidowania ograniczeń w handlu, zniesienia wewnętrznych ceł, możliwości awansu społecznego, zmniejszenia rujnujących podatków i świadczeń feudalnych, nieniszczenia zbiorów w czasie polowań, reformy szpitali i więzień, zniesienia niewolnictwa w koloniach, konfiskaty majątków kościelnych i opodatkowania szlachty i duchowieństwa.

Pogodzenie tak przeciwstawnych życzeń nie było łatwym zadaniem.

Pojawiły się inne problemy. Ile miejsc przeznaczyć dla stanu trzeciego, czyli dla burżuazji, chłopów i rzemieślników? Czy delegaci stanu trzeciego będą mieli głos decydujący czy nieważny? Na te pytania pośrednio odpowiedział ksiądz Emmanuel Sieyès, generalny wikariusz w Chartres, w niewielkiej objętościowo broszurce Czym jest stan trzeci? Na tytułowe pytanie odpowiedział: Wszystkim. Na pytanie drugie: Czym był dotychczas? – odpowiedział: Niczym. Na pytanie trzecie: Czego pragnie? – odpowiedział: Czegokolwiek.

Wielu arystokratów, szczególnie młodych oficerów biorących udział w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, przesiąkniętych ideami wolności i sprawiedliwości, na własne życzenie przeszło do stanu trzeciego. Na przykład diuk François Félix de Crillon oraz potomek najpotężniejszej po Bourbonach i szeroko rozgałęzionej rodziny Montmorency, diuk Mathieu Jean Félicité de Montmorency-Laval, późniejszy minister spraw zagranicznych za Drugiej Restauracji.

Sieyèsowi zamarzyło się przewodzenie narodowi, którym – jego zdaniem – był tylko stan trzeci. Chociaż przezornie nie wysuwał się na czoło Rewolucji – dzięki czemu przeżył – miał na nią ogromny wpływ. W swoich wywrotowych postulatach zapędzał się dalej niż najbardziej krwiożerczy psychopaci w rodzaju Jeana-Paula Marata, czy Jeana-Baptiste’a Carriera. Oni wyżywali się w mordowaniu, on w niszczeniu dotychczasowego porządku, chociaż politycznie poprawniej należałoby powiedzieć, w jego nowoczesnej przebudowie. Proponował między innymi deportację całej szlachty do Niemiec, skąd jej barbarzyńscy przodkowie – germańskie plemię Franków – podbili Galię zamieszkaną przez prawdziwych gospodarzy ziemi francuskiej. Zrzekł się godności kapłańskiej, głosował za wyrokiem śmierci dla króla, był jednym z inicjatorów powołania Komitetu Ocalenia Publicznego, po czym został jego członkiem. Robespierre wyrażał się o nim z pogardą, nazywając go „kretem rewolucji”.