Wojtek w Armii Andersa - Maryna Miklaszewska - ebook

Wojtek w Armii Andersa ebook

Maryna Miklaszewska

5,0
32,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wojtek z Armii Andersa to pasjonująca powieść osnuta wokół rzeczywistych wydarzeń związanych z dramatycznym losem żołnierzy Drugiego Korpusu Polskiego. Cały szlak bojowy, od wyjścia z ZSRR do demobilizacji po wojnie w Wielkiej Brytanii, przeszedł razem z nimi Wojtek – syryjski niedźwiedź brunatny.

Niezwykła to była armia, jedyna taka w dziejach. Znalazło się w niej miejsce dla kobiet, a nawet osób starszych i tysięcy polskich dzieci, zesłanych wraz z rodzicami na nieludzką sowiecką ziemię. Dzieci te, często osierocone, przygarnął do swojej armii generał Anders. Powieść opisuje tę „wędrującą” Polskę. Exodus całego narodu, od śniegów Syberii przez piaski pustyni aż po kwitnące czerwone maki na wzgórzu Monte Cassino, ma wymiar nieomal biblijny. Postaci historyczne i wykreowane sąsiadują ze sobą, historia wpleciona w fabularną fikcję, czy raczej fabuła wpleciona w historię, tworzą dramatyczny obraz wydarzeń.

Autorka korzystała z dziesiątków wspomnień, pamiętników i dzienników żołnierzy. Powieść tę napisała, chcąc podziękować żyjącym i oddać cześć poległym, w nadziei, że książka przyczyni się do utrwalenia pamięci o nich.

Maleńki osierocony niedźwiadek został przygarnięty przez żołnierzy 22. Kompanii Zaopatrywania Artylerii. Wykarmiony przez nich mlekiem, uwielbiał zabawy i zapasy, a także jazdę w szoferce wojskowej ciężarówki. Stał się symbolem jednostki – jego wizerunek znajdował się na proporcach, chorągiewkach i wszystkich pojazdach 22. Kompanii.

Wojtek towarzyszył swym opiekunom w boju, na Monte Cassino pomagał rozładowywać ciężarówki z amunicją i podawał artylerzystom pociski. Po wojnie podzielił los żołnierzy tułaczy. Oni w przeważającej większości nie wrócili do wytęsknionej Polski, on zakończył życie w ogrodzie zoologicznym w Edynburgu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 562

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maryna Miklaszewska Wojtek z armii Andersa ISBN: 978-83-65521-36-1 Copyright © Maryna Miklaszewska, 2016 All rights reserved Redaktor: Eliza Szybowicz Projekt okładki i stron tytułowych: Paulina Radomska-Skierkowska Zdjęcia na okładce: www.flickr.com, commons.wikimedia.org Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

PROLOG

Krętą serpentyną, prowadzącą w dół ku perskiemu portowi Pahlawi na wybrzeżu Morza Kaspijskiego, posuwał się konwój kompanii transportowej. Pierwsza jechała półtonowa wojskowa ciężarówka marki Dodge, wyładowana kartonami pełnymi puszek z konserwami, skondensowanego mleka, soków i wszelkiego rodzaju towarów brytyjskich. Dwaj żołnierze w szoferce toczyli spór o wyższość samochodu nad koniem. Siedzący za kierownicą szczupły czy raczej wychudły dwudziestoparolatek, Franek Bednarczyk, opowiadał się za samochodem. Jego sąsiad, Miron Stepaniuk, twierdził, że na górskich serpentynach większe zaufanie miałby do konia.

— Na szczyt Sokólski albo na Howerlę samochodem nie wjedziesz — dowodził. — A konno jak najbardziej.

— Po prostu nigdy nie siedziałeś za kierownicą — powiedział Bednarczyk. — Trzymać w rękach kierownicę to jak trzymać cugle.

— Nie byłbym tego taki pewny — Miron popatrzył z lękiem za okno. — Brr, ale przepaść. Lepiej nie patrzeć.

— No to nie patrz — poradził Bednarczyk. — Spójrz lepiej na to — i wskazał przyczepioną do lusterka fotografię, jedną z tych, którymi wyklejona była niemal cała szoferka. Zdjęcie, podobnie jak wszystkie pozostałe, przedstawiało ponętną pin-up girl, wyciętą z któregoś z amerykańskich pism. — Albo na to — wpatrzył się z rozmarzeniem, nie zdejmując nogi z pedału gazu.

— Patrz przed siebie, szczob tebe!… Spadniemy!

— Ale mi się pilot trafił — rzekł z pretensją w głosie Bednarczyk i dodał gazu. — Umie podnieść na duchu.

— Tam spaść to pewna śmierć. — Stepaniuk był blady i kręcił lusterkiem, jak gdyby poszukiwał sojusznika w samochodzie jadącym za nimi. Ale odbicia dodge’a w lusterku nie było. — Kaprala i Rudowicza nie widać — stwierdził niespokojnie.

— Są za zakrętem — powiedział Franek. — Dogonią nas, nie martw się.

* * *

Siedzący za kierownicą drugiego dodge’a kapral Roman Stasik, jakby słyszał wyzwanie, przycisnął pedał gazu. Samochód przyspieszył gwałtownie.

Kapral był niewysokim, krępym mężczyzną około trzydziestki. Jego włosy przyprószone były przedwczesną siwizną, a braki w uzębieniu, widoczne, kiedy się odezwał, wskazywały na stan przejściowy między wyrwaniem starych, niedających się już wyleczyć zębów a wstawieniem nowych. Niemniej prezentował się całkiem nieźle w brytyjskim mundurze.

— To ja powinienem prowadzić konwój — odezwał się z pretensją w głosie do siedzącego obok Michała Rudowicza, również w mundurze brytyjskiej armii, ale znacznie młodszego i przystojniejszego.

— Co to ma za znaczenie? — odrzekł nonszalancko Rudowicz.

— Panie kapralu — poprawił go Stasik. — Macie mówić do mnie „panie kapralu”. Jesteście w wojsku, a nie w jakiejś cywilbandzie. Jestem tu najstarszy stopniem. Nie byliście przedtem w wojsku?

— My? Nie. Jesteśmy pacyfistą, panie kapralu.

— Pacyfiści to tacy, co dekują się na tyłach? — spytał zjadliwie Stasik.

— Niech pan kapral powie, gdzie w Persji polska armia ma tył, a gdzie przód? Zresztą pan kapral też nie w artylerii, tylko w kompanii transportowej.

— Owszem — rzekł Stasik. Zahamował i wszedł ostrożnie w kolejny zakręt. — Ktoś musi tych Jasiów z Polesia nauczyć, jak odróżnić samochód od krowy!

— Widać dobrze ich pan kapral uczy — z niemal niezauważalną ironią powiedział Rudowicz. — Ten Jaś z Polesia przed nami nieźle zasuwa. Już go prawie nie widać.

— To się źle dla niego skończy — odrzekł z wściekłością Stasik. Nie wiadomo było, czy ma na myśli karny raport, czy też przewiduje stoczenie się jadącego przodem dodge’a na najbliższym zakręcie w przepaść. Docisnął znowu pedał gazu.

— Nie za ostro, panie kapralu? — zapytał Michał.

— Macie stracha, Rudowicz? Od razu widać, że nie jesteście z Warszawy. Po Warszawie jeździ się szybko. Jak jakaś lebiega ciągnie się powoli, to wiadomo, że z Krakowa albo ze Lwowa.

Kapral docisnął pedał gazu. Dodge wszedł ostro w zakręt, wpadł w niebezpieczny poślizg i po kilku manewrach kierownicą i ostrym hamowaniu zatrzymał się tuż nad przepaścią. Rudowicz niemal uderzył głową w szybę. Zapadła cisza. Wreszcie Michał odezwał się spokojnie:

— Wolałbym chyba, żeby pan kapral był z Krakowa.

Nie było odpowiedzi. Tylko prawe tylne koło dodge’a obsunęło się z chrzęstem z piaszczystej drogi.

— Albo ze Lwowa — dodał Rudowicz.

Po kolei ostrożnie wyczołgali się z auta na drogę przez drzwiczki przy siedzeniu kierowcy. Samochód wisiał połową opony prawego tylnego koła nad przepaścią. Stasik obszedł wóz, przykucnął i przypatrzył się uważnie jednemu z kół.

— Wygląda na to…

— …że za chwilę spieprzy się na sam dół — dopowiedział sarkastycznie Rudowicz. Ale Stasik zakrzyknął triumfująco:

— Kapeć! Wiedziałem! Prowadzę dobrze, tylko złapałem gumę. O, tu, popatrzcie, cholerna kicha…

Ale Rudowicz patrzył na coś innego po drugiej stronie drogi. W pewnej odległości stał tam mały perski chłopiec z workiem. Michał ruszył w jego stronę.

— Come on, boy! — zawołał i kiwnął ręką.

Chłopiec zbliżył się niepewnie.

— To jakiś perski dzieciak — burknął gniewnie Stasik. — Pewnie gwoździe rozsypał, żebyśmy stanęli. Handlować chce…

— Pomożesz, mały? — spytał Michał. — Can you help us?

— Bakszysz? Bakszysz? — upewniał się chłopiec.

— Bakszysz, yes. No, do roboty.

Chłopiec odłożył worek. W trójkę spróbowali podnieść samochód, ale osiągnęli tylko tyle, że dodge znów obsunął się kawałek w dół.

* * *

Kierowca pierwszego dodge’a, Franek Bednarczyk, ku uldze kolegi Mirona zdjął wreszcie nogę z gazu.

— Gdzie oni są, do jasnej cholery?

— Myślisz, że spadli? — z trwogą, choć bez zdziwienia zapytał Miron.

Bednarczyk zjechał na kilkunastocentymetrowy pasek pobocza i zahamował.

— Zgłupiałeś? — rzekł z przyganą w głosie. — Michał dobrze prowadzi. On wszystko robi dobrze.

— Tak — zgodził się Miron. — Tylko że to kapral Stasik jest za kierownicą.

— Kapral? Przecież on nie ma pojęcia o jeździe.

— To czemu prowadzi kurs samochodowy?

— Bo jest kapralem — skwitował krótko Bednarczyk, rozglądając się po wnętrzu szoferki. — Tu gdzieś była krótkofalówka… Spróbujemy nawiązać z nimi łączność.

Stepaniuk zaczął szukać. W płóciennym worku, który wyjął spod siedzenia, coś sucho zagrzechotało.

— To chyba nie krótkofalówka.

— Zostaw to — Franek zaczął wyrywać mu worek, ale Miron nie puszczał. Worek pękł, wysypały się z niego wysuszone na suchar kawałki chleba.

— No i co zrobiłeś? — Franek z furią przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zarzęził i zapalił. — Wszystko jedno — dodał. — Nie wziąłem krótkofalówki. Wyrzuć to. Wracamy.

— Po co zbierasz chleb? — spytał Miron, próbując zawiązać jakoś worek.

— A ty niby nie zbierasz — ni to spytał, ni stwierdził Bednarczyk.

— Nie. Mamy ciepłe posiłki trzy razy dziennie. Trzydaniowy obiad. Owoce. Wszystko, co tu wieziemy, i jeszcze więcej. Po co miałbym chować stary chleb?

— Na wszelki wypadek — powiedział Franek.

— Mamy kawę ze śmietanką — wyliczał Stepaniuk. — Piwo… czasem whisky. Ciasteczka w kantynie…

— Na wszelki wypadek — z naciskiem zakończył sprawę Bednarczyk, po czym wrzucił tylny bieg i ruszył do tyłu z takim impetem, że Mironowi wyleciał worek z ręki.

— Ty zdurył? — wykrztusił z siebie w przerażeniu.

— Nie mów do mnie po rusku! — krzyknął Franek, patrząc w lusterko i kręcąc wściekle kierownicą.

— Nie po rusku, tylko po ukraińsku! — odkrzyknął Miron, wykręcając się całym ciałem do tyłu.

— Przecież mówię! — Franek wyszedł zwycięsko z kolejnego pokonywanego tyłem zakrętu. — Jesteśmy w polskiej armii!

— Chyba w armii wariatów — Stepaniuk opadł ciężko na siedzenie i zamknął oczy.

* * *

Tymczasem Michał Rudowicz i kapral Stasik stali w milczeniu na drodze, paląc papierosy. Mały Pers tkwił cierpliwie obok, oczekując na obiecany bakszysz, mimo że sytuacja nie uległa poprawie. Dodge dalej zwisał jednym kołem nad urwiskiem. Spojrzenie Michała padło nagle na leżący na szosie worek chłopca. Worek lekko się poruszał.

— Co tam masz? — spytał.

Chłopiec rozwiązał worek. Ze środka wyłoniła się mordka małego puszystego zwierzątka.

— O, w mordę szarpany, niedźwiedź! — zdumiał się kapral Stasik.

— How can you get him? — spytał Michał.

Mały Pers odegrał skomplikowaną pantomimę, posługując się niewielką ilością słów angielskich:

— Mother — pif-paf! Dead! — pokazał ręką w kierunku lasów w oddalonych górach. — No mother, no father. You buy, mister? OK?

— OK — odparł ku własnemu zaskoczeniu Rudowicz. — How much?

— Nie, nie — zaprotestował gwałtownie kapral. — No. Thank you, mały. Go home. Już cię tu nie ma z tym zwierzem — i ruszył gwałtownie w kierunku chłopca.

— Five! Give me five! — chłopiec podbiegł do Michała, pokazując na palcach żądaną sumę, liczoną w perskiej walucie, tak zwanych tumanach. Michał wyjął pieniądze.

— Chyba oszalałeś?! — z oburzeniem krzyknął Stasik.

Chłopiec porwał w pośpiechu pieniądze, wręczył worek Michałowi i co sił w nogach popędził w kierunku odwrotnym do ustawienia dodge’a.

— No mother… no father… to jak większość z nas — powiedział Michał cicho i dodał lżejszym tonem: — Co panu kapralowi szkodzi? Przecież mamy już w kompanii jaszczurkę, psa i żółwia. Szef lubi zwierzęta.

Stasik przenosił bezradnie wzrok z zawieszonego nad urwiskiem samochodu na piszczący brunatny kłębuszek, który wypełzł z worka. Jego istnienie połączyło się w umyśle kaprala z pechowym wypadkiem, jak gdyby jedno wynikało z drugiego. A wszystko to razem wydawało mu się zaprzeczeniem wojskowej dyscypliny, której hołdował, a której ta banda oberwańców z jego plutonu w kompanii transportowej w ogóle, jego zdaniem, nie była zdolna sobie przyswoić.

— I co z nim będziecie robić w wojsku? — spytał gniewnie. — Zwłaszcza jak wyrośnie?

— Może perskie niedźwiedzie nie są tak duże jak nasze — łagodził Rudowicz. Wziął misia na ręce. — Niech pan kapral spojrzy, jaki jest zabawny… sztuczki może pokazywać. Za pieniądze.

— Cyrk Staniewskich będziemy zakładać — mruknął niechętnie kapral Stasik.

Niedźwiadek zaczął ssać palec Michała.

— Głodny — powiedział Michał ze współczuciem. Nagle zza zakrętu wyłonił się jadący tyłem dodge.

— W czepku się urodziłeś, mały — Michał pogłaskał niedźwiadka. — Jedzie żywność. Mleczko w kartonach. O, już podjechało.

Dodge Franka zahamował tuż przed rozkraczoną półciężarówką Stasika. Zanim Bednarczyk zdążył wysiąść z szoferki, Rudowicz, z niedźwiadkiem na ręku, podszedł i odkrył plandekę. Piętrzyły się pod nią kartony z puszkami. Wyjął pierwszą z brzegu puszkę z mlekiem.

Franek Bednarczyk okrążył dodge’a i z niedowierzaniem przypatrywał się rozczulającej scenie. Michał otworzył puszkę, zanurzył palec w mleku i zbliżył go do pyszczka niedźwiadka, który natychmiast zaczął łapczywie lizać.

— Miś — poinformował z dumą Rudowicz, patrząc na Bednarczyka, jakby jego pojawienie się było rzeczą całkowicie naturalną i spodziewaną.

— Widzę, miś. Brawo — ironicznie rzekł Franek. — Jadę tyłem po serpentynach, żeby sprawdzić, czy coś wam się nie stało, a ty tu karmisz jakiegoś cholernego misia mleczkiem?!

— Kapral złapał gumę — wyjaśnił Michał. — O mało nie spadliśmy w przepaść. Masz jakąś butelkę?

Franek spojrzał na niego wzrokiem mordercy.

— Ze smoczkiem? Dziś wyjątkowo nie mam. Mam butelkę whisky.

— Może być — zgodził się Rudowicz. — To znaczy może być po whisky.

— Nie ma sprawy, zaraz wypiję — z pozornym spokojem zadeklarował Bednarczyk. Wyjął spod siedzenia dodge’a butelkę, w której była jeszcze jedna trzecia zawartości, wypił ją duszkiem i podał pustą butelkę Michałowi.

Prowokacja nie zrobiła na Michale większego wrażenia. Całkowicie pochłaniała go akcja karmienia głodnego niedźwiadka. Wlał resztę mleka z puszki do butelki po whisky, wyciągnął z kieszeni chusteczkę, przyjrzał się jej krytycznie, a potem zwinął i wcisnął zwitek w szyjkę butelki.

— Daj spokój — powiedział Franek. — Mam lepszy smoczek.

Wyjął z kieszeni prezerwatywę, przekłuł ją szpilką wyciągniętej z kołnierza battledressu odznaki i nałożył na butelkę. Michał przechylił butelkę do pyszczka niedźwiadka, który natychmiast zaczął ssać.

Obrażony kapral Stasik stał na uboczu, nie mogąc wymyślić żadnego posunięcia, które przywróciłoby mu nadszarpnięty autorytet. Patrząc ze skarpy w dół, w kierunku położonej u stóp góry plaży, zobaczył nagle, że po ubitym mokrym piasku wolno jedzie otwarty gazik. Z tej odległości wyglądał jak dziecinna zabawka. Stasik przyłożył do oczu lornetkę. Widok najwyraźniej go poruszył, bo zaczął machać w kierunku stojących na szosie żołnierzy. Bednarczyk podszedł bliżej. Stasik bez słowa podał mu lornetkę i wskazał w kierunku plaży.

Na wydmach przy porcie Pahlawi, wśród gęsto rozmieszczonych ażurowych namiotów, panowało poruszenie. Widać było małe sylwetki mężczyzn, kobiet i dzieci biegnących w kierunku wolno jadącego po ubitym piasku tuż przy falach gazika. W gaziku obok kierowcy stał wyprostowany mężczyzna w mundurze. Ludzi przybywało, biegli obok samochodu, machając rękami i chusteczkami, coś krzyczeli, ale szum fal i odległość uniemożliwiały usłyszenie głosu.

Franek patrzył przez chwilę, potem przekazał lornetkę Mironowi.

— Ale tłumy — zadziwił się Miron.

— Druga ewakuacja — powiedział Stasik. — Kobiety i dzieci.

— Mógłbym popatrzeć? — Rudowicz przyłożył lornetkę do oczu. Nastawił ostrość na twarz stojącego w gaziku wysokiego mężczyzny w generalskim mundurze. Salutował tłumowi przyłożoną do wojskowego beretu dłonią.

— Anders — powiedział.

Żołnierze zasalutowali, jakby sądzili, że Anders może ich zobaczyć, stojących wysoko, na urwistej górskiej drodze, wznoszącej się nad Kaspijskim Morzem.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Armia więźniów dowodzona przez więźnia

Rok wcześniej, czwartego sierpnia czterdziestego pierwszego roku w Moskwie, strażnik więzienny szedł, pobrzękując kluczami o sprzączkę u pasa, korytarzem więzienia na Łubiance.

Otworzył drzwi celi numer trzydzieści cztery i wkroczył do środka. Cela była niewielka, pod ścianami, na dębowej wyfroterowanej posadzce stały cztery metalowe łóżka zasłane kocami.

— Na bukwu A! — wrzasnął strażnik.

Z pryczy podniósł się wysoki, przystojny mężczyzna. Gładko wygolona czaszka przydawała mu męskiego uroku. Twarz i ruchy zdradzały jednak ślady krańcowego wyczerpania.

— Sobirajtieś s wieszczami! — rozkazał strażnik.

Mężczyzna zebrał pospiesznie kilka przedmiotów, rozejrzał się po celi. Z pryczy pod przeciwległą ścianą uniósł się wysoki, przygarbiony współwięzień.

— Do widzenia, panie generale — powiedział i ledwo dostrzegalnie zasalutował.

— Nie razgawariwat! — skarcił go ostro strażnik.

Generał podszedł do drzwi, szedł z trudem, utykając wyraźnie na jedną nogę. Strażnik przepuścił go na korytarz i z hukiem zamknął drzwi.

Szli wąskimi, krętymi korytarzami. Miękkie, czerwone chodniki tłumiły ich kroki. Generał sądził, że jest prowadzony do sędziego śledczego, ale sędziowie urzędowali na wyższych piętrach, oni natomiast wysiedli z windy na trzecim. Cela, do której go wprowadzono, była wyposażona w fotele i lustra, pod lustrami rozłożone były przybory fryzjerskie, puder, woda kolońska, maszynki do golenia.

Ogolenie było niczym rytuał dający przepustkę do wolnego świata. To właśnie oznajmił mu szef NKWD Beria w swoim gabinecie: jest pan wolny, generale. I został pan mianowany dowódcą wojsk polskich w ZSRS.

Przewieziono go do hotelu, nakazano odpoczywać i przygotować się do pełnienia nowych obowiązków.

Pokój w hotelu Moskwa przedzielony był na dwie części kotarą. W jednej odbywały się spotkania, w drugiej regeneracja zniszczonego więzieniem organizmu generała. Pomagały mu w tym dwie osoby: rotmistrz Jerzy Klimkowski, wypuszczony z celi na Łubiance sześć dni później, od razu mianowany oficerem do spraw zleceń, i Teresa, młoda, ładna blondynka, pełniąca funkcje pielęgniarki, szyfrantki i asystentki do wszystkiego.

Właśnie wprawnie zapaliła owinięty watą nasączoną spirytusem patyk, szybkim ruchem omiotła nim w środku szklaną bańkę i przytknęła do pleców wyciągniętego na leżance generała. Plecy pokryte były bliznami i ledwie zagojonymi ranami. Anders wzdrygnął się.

— Wiem, że to boli, panie generale — powiedziała ze współczuciem Teresa. — Ale proszę leżeć spokojnie. Staram się robić to bardzo delikatnie.

Rotmistrz Klimkowski siedział tuż obok leżanki. Na kolanach trzymał notatnik i pisał pod dyktando Andersa.

— Melduję — Anders mówił powoli, ale mocnym głosem, przerywając tylko w sekundzie, kiedy krawędź szklanej bańki stykała się z raną. — Melduję, że ósmego sierpnia otrzymałem instrukcję i list pana generała, przesłany przez generała Szyszko-Bohusza, oraz instrukcję wręczoną przez MacFarlane’a. Prosiłem go o natychmiastowe przesłanie meldunku, że dwudziestomiesięczny, niezmiernie ciężki — tu otwórz nawias — szczególnie dla mnie, trzykrotnie we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku poważnie rannego — zamknąć nawias — pobyt w więzieniu nie załamał mnie, że moralnie czuję się silny, rany coraz mniej dolegają i że gotów jestem natychmiast stanąć do służby…

Dyktowanie przerwał mu atak kaszlu. Bańki na plecach zabrzęczały.

— Za dużo pan mówi, panie generale — stwierdziła z naganą w głosie Teresa.

— Przepraszam. Na czym skończyliśmy?

— „Gotów jestem natychmiast stanąć do służby” — odczytał ostatnie zdanie Klimkowski. Anders uśmiechnął się.

— Napisz Sikorskiemu, że tak naprawdę leżę z bańkami na plecach. I chodzę o kiju.

— Jeszcze będzie pan jeździł konno, panie generale.

— Niedowład nogi można zlikwidować masażami — dodała Teresa.

— Mając szyfrantkę, która w razie potrzeby przemienia się w pielęgniarkę, i takiego oficera do zleceń, nie wątpię, że tak będzie. Pisz — polecił Anders i dyktował dalej: — Wydaje się, że przede wszystkim my, cośmy przeszli gehennę i poniewierkę więzień sowieckich, obozów pracy i zesłań, mogliśmy moralnie przeciwstawić się wszystkim próbom zgody z Rosją. A jednak wszyscy bez wyjątku przechodzimy do porządku nad sprawami i nieszczęściami osobistymi, gdyż samo danie możności dalszej walki o Polskę z bronią w ręku wskazuje nam wyraźnie drogę do wielkiego celu. Kropka.

— Tak jest — powiedział Klimkowski i zamykając notatnik, dodał: — Szyszko-Bohusz przywiózł dla pana z Londynu nowy polski mundur.

— I pan nic nie mówi? Gdzie ten mundur? — Generał przekręcił się na bok i zapominając o bólu, zeskoczył energicznie z leżanki. Bańki posypały się na podłogę ku oburzeniu Teresy.

* * *

Dwa dni później Anders, już w mundurze, przyjmował przybyłego z Londynu szefa polskiej misji wojskowej, generała Szyszko-Bohusza. Oprócz munduru przywiózł mu on również oficjalną nominację i awans na generała dywizji, co było niezbędne do prowadzenia rozmów z sowieckimi władzami, głównie z generałem NKWD Żukowem.

— A wie pan, panie generale — rzekł Bohusz — że przed spotkaniem z panem spacerowałem z Żukowem po Moskwie i rozmawialiśmy trochę. Mówi po polsku…

— Owszem — potwierdził Anders. — Spędził w Polsce rok, był przedstawicielem NKWD przy gubernatorze Hansie Franku.

Rozmowę przerwało wejście wymizerowanego niewysokiego mężczyzny w okrągłych okularach. Ubrany był w nędzny przydziałowy garnitur. Anders przywitał się z nim bardzo serdecznie.

— Zna pan pułkownika Leopolda Okulickiego? — zwrócił się do Szyszko-Bohusza.

— Oczywiście — Szyszko-Bohusz speszony wstał z fotela. — Tylko w pierwszym momencie nie poznałem, przepraszam, panie pułkowniku. Jest pan po cywilnemu.

— Wczoraj wyszedłem z Łubianki — Okulicki spojrzał z podziwem na Andersa. — Wspaniały mundur, panie generale. Ale nie wiem, czy bardziej nie zazdroszczę butów — wskazał na wysokie, wyglansowane buty generała.

— Angielskie — rzekł krótko Bohusz. — Już wkrótce wszyscy panowie będziecie takie mieli.

— Pułkowniku — zwrócił się Anders do Okulickiego — wiem, że przez miesiąc przesłuchiwano pana w Lefortowie, i wiem jak nikt inny, jak bardzo potrzebuje pan wypoczynku. Ale nie mam wyjścia. Muszę prosić pana o objęcie funkcji szefa sztabu Armii Polskiej.

Okulicki skłonił się lekko.

— A więc mogę podać wiadomość o pana nominacji na pierwszym posiedzeniu polsko-sowieckiej komisji? W takim razie najważniejsze za nami. Rzućmy okiem na to — Anders wskazał leżący na stoliku maszynopis. Był to przywieziony przez Bohusza z Londynu projekt umowy polsko-sowieckiej.

— Sporządzono go dosłownie w ostatniej chwili przed moim odlotem, więc… — Bohusz urwał, a potem dodał: — Prawdę mówiąc, przepisano bez poprawek tekst umowy polsko-francuskiej z czterdziestego roku, tylko zamiast „Francja” wstawiono „ZSRS”.

— Otóż to — powiedział z przekąsem Okulicki. — Wydaje się, że ani naczelny wódz, ani sztab nie mają nawet orientacyjnych danych co do panujących tu warunków i możliwości.

— Jak mogliby mieć? — rzekł z goryczą Anders. — Nikt, kto sam tego nie przeżył, nie może mieć o tym żadnego pojęcia.

Okulicki przebiegał wzrokiem tekst umowy.

— „…Sądownictwo wojskowe oparte na prawodawstwie polskim… Tylko niektóre przestępstwa, skierowane przeciwko Związkowi Sowieckiemu, będą podlegać sądom sowieckim” — Okulicki spojrzał na Andersa i zaśmiał się. — Niektóre przestępstwa? Panie generale, pan najlepiej wie, że samo nasze istnienie tutaj, na wolności, jest przestępstwem. Trudno im będzie zmienić ten sposób myślenia. Nam zresztą też.

— Ważne jest — rzekł Bohusz — że Wojsko Polskie ma zachować suwerenność i będzie podlegać pod każdym względem władzom polskim w Londynie.

Anders osadził papierosa w złotej lufce i zapalił.

— Ale rozmiary wojska będą zależały od liczby znajdujących się w Rosji obywateli polskich zdolnych do noszenia broni. I od istniejących tu warunków materialnych. I to jest problem.

— Utrzymanie wojska — kontynuował Szyszko-Bohusz — ma być zapewnione przez Związek Sowiecki, z tym że rozrachunek ma nastąpić po ukończonej wojnie. Uzbrajać nas będzie zarówno ZSRS, jak i Wielka Brytania. Pod względem operacyjnym oddziały polskie podlegają naczelnemu dowództwu sowieckiemu, z zastrzeżeniem nierozrywania związków taktycznych i nieużywania pojedynczych dywizji na froncie.

— Wszystko to pięknie, ale czy pan wie, panie generale — zwrócił się do Bohusza Okulicki — jak niewielka liczba Polaków jest w tej chwili zdolna do udźwignięcia karabinu? Tym ludziom trzeba przede wszystkim dać jeść.

— Nie można też zapominać, że często zostali zesłani z całymi rodzinami — dodał Anders. — Nie zechcą ich zostawić na poniewierkę i śmierć.

* * *

„Zakluczonnyj” Franciszek Bednarczyk siedział w obozowej latrynie. Tuż przed jego oczami wisiały nabite na gwóźdź skrawki gazety „Izwiestia”. Coś nagle przyciągnęło jego wzrok, wpatrzył się z niedowierzaniem w strzęp znajdujący się na wierzchu. Zdjął go ostrożnie z gwoździa. Rosyjskie litery składały się w jego głowie w jakiś mało wiarygodny tekst:

„…Prezydium Rady Najwyższej CCCP ogłasza dekret o amnestii dla obywateli polskich… pozbawionych wolności na terytorium CCCP”.

Przerwał i z niezwykłą ostrożnością zdjął ćwiartkę papieru z gwoździa. Przyłożył ją do kawałka nabitego pod spodem, tak by litery w miejscu przedarcia papieru zetknęły się ze sobą. Ręce mu drżały, ale wreszcie udało się — bukwy połączyły się w czytelny ciąg:

„…Rząd CCCP uznaje, że traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 roku, dotyczące zmian terytorialnych w Polsce, utraciły swą moc. Rząd CCCP oświadcza swą zgodę na tworzenie na terytorium CCCP Armii Polskiej…”.

Bednarczyk nie czytał dalej. Zdjął w pośpiechu wszystkie wiszące na gwoździu kawałki „Izwiestii” i podciągając spodnie, wybiegł z latryny.

Michał Rudowicz leżał w baraku na pryczy. Wziął obojętnie do ręki podane mu przez Franka skrawki gazety.

— A masz tytoń? — spytał.

— Czytaj…

— Nie masz lepszej lektury? Tylko taką do dupy?

Franek wyrwał mu z ręki zmięte świstki i ułożył je na pryczy Michała w pasującą do siebie całość.

— Czytaj! — powtórzył rozkazującym tonem.

Michał lekceważąco przebiegł wzrokiem linijki tekstu.

— Przeczytałeś? — spytał Franek. — To powiedz mi to teraz po polsku. Powiedz mi to po polsku.

— Proszę bardzo: Sowieci wyrazili zgodę na utworzenie Armii Polskiej. Jej dowódca będzie mianowany przez rząd polski, w porozumieniu z rządem sowieckim. W sprawach operacyjnych podlegać będzie naczelnemu dowództwu Sowieckiego Sojuza. Czym tu się podniecać, jakieś nowe bolszewickie oszustwo — powiedział Rudowicz i chciał zgarnąć papierki w kupkę śmieci, ale Bednarczyk chwycił jego dłoń.

— Polska armia, a nie ruska, job ich mać!!! — wykrzyknął. — Chłopie! Nie rozumiesz? Wydostaniemy się stąd!

— Akurat — powątpiewał Michał. — Nie pamiętasz, jak Sowieci przebierali strażników w mundury pułkowników i robili w obozie oszukańcze komisje? Jutro przebiorą się w polskie mundury i zwabią nas do Czerwonej Armii.

— Nie zgłosisz się?

Michał milczał chwilę.

— Jasne, że się zgłoszę. Gorzej niż tu być nie może. Ale nie przyznam się — wiesz, do czego.

Franek Bednarczyk, którego znał od czasów szkolnych w Stryju i z którym spotkał się w łagrze, jako jedyny wiedział, że Rudowicz jest podoficerem, że jako absolwent uniwersytetu po wydziale historii miał stopień podporucznika. Tuż przed wojną odbył sześciotygodniowe ćwiczenia wojskowe na poligonie artylerii przeciwlotniczej, po czym powołano go do wojska. Wziął udział w obronie Warszawy jako dowódca plutonu i dostał się do niewoli. Niemcy wydali zarządzenie, aby wszyscy żołnierze przed opuszczeniem Warszawy wypełnili drukowane formularze, zawierające dane osobiste, numer jednostki i stopień wojskowy. Na wszelki wypadek, choć bolszewików znał wtedy jeszcze tylko ze słyszenia, wpisał, że jest szeregowym. Z koszar w Puławach, gdzie więzili ich Niemcy, udało mu się uciec, przekroczył nielegalnie granicę na Bugu i wrócił do Stryja.

W domu rodziców mieszkał już dygnitarz sowiecki. Obejrzał na wszystkie strony jego legitymację i stwierdził, że skoro młody Rudowicz skończył uniwersytet, to musi być oficerem. Michał postanowił twardo trzymać się swojej wersji, więc powiedział, że w wojsku orzekli, że się nie nadaje. „To ty takoj durak?” — spytał Rosjanin. Nie zaprzeczył. Miał jeszcze kilka takich rozmów, ale obstawał przy swoim. Czuł się jednak zagrożony, planował zaszycie się w huculskich ostępach leśnych, gdzie miał posiadłości jego wuj.

Był tam mały domek, coś w rodzaju pustelni leśnej. Wuj, znany w okolicy dziwak, kiedyś wybudował go dla siebie i swojego brata. Życie w tej pustelni, z dala od rozpętanych piekielnych żywiołów, żywienie się upolowaną zwierzyną, jagodami i wodą ze strumyka wydało mu się szczytem marzeń. Zanim ukończył przygotowania, aresztowano go i jako socjalnie niebezpieczny element zesłano do Republiki Komi.

— Nie wydasz mnie? — zapytał teraz Franka.

— Jasne. Przecież od razu by nas rozdzielili. Ty w górę, rozkazywać takim jak ja, a ja na mięso armatnie — zaśmiał się Bednarczyk.

* * *

W łagiernym baraku niedaleko Archangielska, w okręgu noszącym nazwę „Sorok łagieria”, więzień Roman Stasik wydarł mały prostokątny skrawek z „Prawdy” i nasypał na niego wałeczek tytoniu. Zwinął skrawek w skręta, włożył go do ust i zapalił. Naddarta, leżąca na stole gazeta przykuła nagle jego uwagę:

„…Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych Rząd Sowiecki udziela amnestii… wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium CCCP…”.

Dalszego ciągu tekstu brakowało. Stasik pospiesznie zgasił skręta, rozwinął go, wysypał tytoń, przyłożył brakujący kawałek do reszty i zachłannie czytał dalej:

„…Rząd polski oświadcza, że Polska nie jest związana z jakimkolwiek trzecim państwem żadnym układem zwróconym przeciwko CCCP. Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielania sobie wszelkiego rodzaju pomocy i poparcia w wojnie przeciw hitlerowskim Niemcom”.

Stasik wydarł inny kawałek gazety, ponownie skręcił papierosa i zapalił. Zaciągnął się duszącym dymem. Jego bystry umysł warszawskiego taksówkarza szybko oswajał się z nową sytuacją. Zwykle postępował tak, by osiągnąć jak najwięcej korzyści. Raz tylko intuicja go zawiodła, kiedy wyruszył z okupowanej Warszawy, by pomóc swojej siostrze Marysi. Kiedy dotarła do niego wiadomość, że jej mąż, komendant policji w Grodnie, został aresztowany i wywieziony w głąb Rosji, postanowił sprowadzić ją i jej syna do Generalnej Guberni przez zieloną granicę. Wszystko było przygotowane, papiery, pieniądze, umówiony przewodnik. I właśnie ten przewodnik okazał się kapusiem. „Pod Niemcem to byłoby niemożliwe” — pomyślał nagle.

NKWD przyszło w nocy, rozdzielono ich, dalsze losy siostry nie były mu znane.

Chciał znaleźć się znów w Warszawie, wierzył w ducha warszawskiego ludu, choć nie miał złudzeń. Sowieci, przepędziwszy Niemców z Polski, sami się z niej nie przepędzą. Cokolwiek miało się stać, armia polska dawała nadzieję.

* * *

Na kazachskim stepie stali naprzeciw siebie dwaj mali chłopcy.

Było to w pobliżu sowchozu Krasnyj Skotowod w semipałatyńskiej obłasti. W oddali widniały nędzne zabudowania posiołka. Pięcioletni Wojtuś, synek przywiezionej tu z Grodna Polki, Anny Kamińskiej, przyciskał do piersi wyliniałego pluszowego misia. Nieco starszy chłopiec kazachski trzymał w ręce przysmak — pierożek, tak zwaną lepioszkę.

— Kuszat choczesz? — spytał. Wojtuś przytaknął gorliwie. — Tak dawaj, machniom — zaproponował mały Kazach. — Ja tiebie lepioszku, ty mnie swoju miszku.

Wojtuś przecząco pokręcił głową.

— Durak ty — pobłażliwie powiedział Kazach. — Na szto tiebie miszka?

— Tata mi go dał. On ma się mną opiekować, tatuś tak powiedział. Ja w Polszu z nim wiernu!

Mały Kazach pogardliwie wzruszył ramionami.

— Durak ty. Palaki — duraki.

Demonstracyjnie zaczął jeść lepioszkę. Wojtuś stał w milczeniu, przełykając ślinę. Wreszcie nie wytrzymał, wyrwał mu przysmak i popędził z nim w step. Kazachski chłopiec ruszył za nim w pogoń.

— Addawaj! Ech, ty! Nikagda ty w Polszu nie wierniosz!

Był starszy, szybko dogonił Wojtusia, przewrócił go i zaczął wydzierać mu pierożek. Wojtuś wypuścił go z ręki, leżał płasko na ziemi, przyciskając niedźwiadka brzuchem do płowego poszycia stepu. Słysząc z daleka krzyk, mały Kazach podniósł głowę i ujrzał biegnącą od strony wiejskich lepianek mamę Wojtusia, Annę. Powiewała trzymanym w ręku strzępem gazety. Mały Kazach puścił Wojtusia, zerwał się i uciekł w step. Anna dobiegła do podnoszącego się z ziemi Wojtusia. Chłopczyk wstał. Był brudny, rozczochrany i zapłakany, ale Anna przyklękła przy nim i przytuliła w porywie radości.

— Synku, jesteśmy wolni! Ogłoszono amnestię! Rozumiesz, co to znaczy?

— Nie — powiedział chłopiec, ocierając łzy brudną rączką.

— Już nie jesteśmy w niewoli. Możemy sobie stąd iść.

— Do Polski?

— Na razie nie do Polski. Tam są Niemcy. Ale powstaje Armia Polska i będzie się bić z Niemcami.

— Ja chcę się bić z Rosjanami — oznajmił Wojtuś.

— Ty w ogóle nie możesz się bić. Jesteś za mały — Anna popatrzyła na chłopczyka z przerażeniem, dopiero teraz zauważając jego stan.

— Co ci się stało? Biłeś się?

— To on zaczął. W ogóle nie umie się bawić. Chce mi tylko wszystko zabrać.

— Bo nic nie ma, rozumiesz? — tłumaczy Anna. — To nie jego wina. Oni nie są źli. Starają się nam pomóc, tylko że sami nic nie mają.

— To po co nas tu przywieźli? Tam u nas wszystko było. Tu umarła ciocia Krysia. A w Polsce nikt nie umiera.

— Chodź do domu.

— Kiedy nas stąd zabiorą? Jutro? Zobaczę jutro tatusia? — pytał gorączkowo Wojtuś, biegnąc obok idącej szybko matki.

— Nie, synku — Anna studziła jego entuzjazm. — To może trochę potrwać.

* * *

Melania Wilska powoli doszła do ławki i usiadła.

Było to w Czumie, na Uralu. Za jej plecami znajdował się barak szpitalny należący do zespołu zwanego Sangorodkiem, przed nią rozpościerał się mizerny klomb z rachitycznymi roślinkami. Melania była młodą kobietą o oryginalnej urodzie. Gasiła ją bladość i wycieńczenie, a także bury szpitalny szlafrok, który miała na sobie. Ale jej głowę zdobiła fantazyjnie przekrzywiona na bok futrzana papacha.

— Przepraszam… pani jest Polką, prawda? Mogę się przysiąść? — usłyszała za sobą ciepły kobiecy głos. Odwróciła się i poznała starszą kobietę, pacjentkę z innego baraku. Widziała ją kiedyś, jak w dyżurce ukradkiem wróżyła z kart rosyjskiej pielęgniarce Maszy.

— Bardzo proszę. Od dawna nie mówiłam z nikim po polsku. Ale pani wie, że to zabronione? Chorym z innych baraków nie wolno ze sobą rozmawiać.

— Teraz będą patrzeć na to przez palce. Skąd pani jest?

— Ze Lwowa.

— A ja z Tarnopola. Maria Kalinowa — przedstawiła się starsza pani.

— Melania Wilska.

— Co pani dolega?

— Tak zwane ogólne wycieńczenie. W łagrze, w Loch-Workucie, był miły lekarz. Rosjanin, ale miły. Napisał, że dodatkowo choruję na gruźlicę, a tego najbardziej się boją. Więc skierowali mnie do szpitala. A pani?

— Miałam poważną operację. Ropne zapalenie ucha. Ale to nic, wyzdrowieję. Muszę wyzdrowieć.

— Pani wie najlepiej. Widziałam, jak pani wróżyła.

— Rosjankom wróżyłam. Zawsze coś mi dawały. Ale córka… do końca nie wierzyłam, że ją przeżyję. Pochowałam ją w stepie. Muszę żyć, bo kto się wnukami zajmie? Antek ma siedemnaście lat, ale Piotruś to jeszcze dziecko…

Melania patrzyła na nią z przerażeniem. Sama myśl, że w tym wieku można jeszcze być odpowiedzialnym za dzieci, budziła w niej panikę. Męczyła ją ta rozmowa, chciała zostać sama. Ale pani Kalinowa kontynuowała zaczęty wątek.

— Wiem, że Kościół nie pochwala wróżenia. W Polsce nigdy tego nie robiłam. Ale tu to mój jedyny sposób zarobkowania. Muszę zdobyć pieniądze na bilety dla siebie i dla nich.

— Na bilety?

— Tak, chcemy jechać do wojska.

A więc ta obłąkana staruszka chce wstąpić z wnukami do Czerwonej Armii. Nie, tego już za wiele. Melania wiedziała, o czym mówi Kalinowa. Rosyjska pielęgniarka słyszała w radiu, w moskiewskiej rozgłośni, że Polacy mają bić się „ramię przy ramieniu” razem z nimi, z Sowietami. Melania przyjęła tę wiadomość w milczeniu, choć pielęgniarka oczekiwała chyba wybuchu radości. Cieszyć się?… Po tym wszystkim, co z nią zrobili, co zrobili z wszystkimi Polakami, co się tu dzieje codziennie, od dwóch lat!…

— Wspaniale — rzekła sarkastycznie. — Nie wiedziałam, że do Czerwonej Armii przyjmują też kobiety z dziećmi.

— Dlaczego do Czerwonej? — spytała Kalinowa. — Do polskiej armii.

— Jakby się nic nie stało, jakby nie było wywózek! — Melania porzuciła ironiczny ton i niemal krzyczała, chociaż szeptem: — Jakby mało naszej krwi tu przelano, mamy jeszcze być wcieleni do ich armii!

— To nie tak — usiłowała wyjaśnić Kalinowa, ale Melania nie dała sobie przerwać.

— Przecież złamali pakt, zdradzili nas, napadli podstępem. Zmuszają do niewolniczej pracy…

— Miał o tym mówić w moskiewskiej rozgłośni.

— Kto? — spytała, nie rozumiejąc, Wilska.

— Generał Anders.

— Anders?

— Tak. Pani chyba źle zrozumiała. To będzie zupełnie samodzielna formacja. Żołnierze dostaną polskie mundury, czapki z orzełkami… własne karabiny…

— A kobiety? — spytała Melania.

— Rodziny też mogą się dołączyć, wszyscy Polacy zostaną zwolnieni.

Melania zamilkła i wpatrywała się chwilę.

— Powróży mi pani? — zwróciła się spontanicznie do Kalinowej. Starsza pani wyjęła zniszczoną talię z kieszeni szlafroka.

— Proszę przełożyć.

Wróżba była dziwna. Mówiła coś o dotrzymaniu umowy i o wyjeździe z dzieckiem do ciepłego kraju, ale Melania nie miała dziecka, nie była jeszcze nawet mężatką, choć zaręczyła się tuż przed wojną. Narzeczony przestał jednak odpisywać na listy, straciła z nim kontakt.

— To egzotyczny kraj — ciągnęła Kalinowa, patrząc w karty. — Bardzo ciepło, widzę palmy, piasek, bardzo dużo piasku, słońce… wyjedzie pani razem z dzieckiem, wszystko będzie dobrze, przeżyjecie wojnę.

Melania straciła nagle całe zainteresowanie wróżbą. Sympatyczna starsza pani opowiadała bzdury, które tak przystawały do codzienności, w jakiej żyła, jak bajki Szeherezady.

Wstała.

— Przepraszam panią, ale to nie może dotyczyć mnie. Ja nie mam dziecka. Nie mam jeszcze nawet męża. Muszę już wracać do baraku.

Maria Kalinowa odprowadziła wzrokiem oddalającą się smukłą kobietę w futrzanej papasze na głowie. Uśmiechnęła się lekko, złożyła karty i schowała je do kieszeni.

Melania wiedziała, że nie wolno jej karmić się mrzonkami. Przeszkadzałoby to jej w codziennym, mozolnym poszukiwaniu odpowiedzi na podstawowe pytanie. Z tym pytaniem zasypiała i budziła się codziennie, od kiedy znalazła się w tym kraju. Brzmiało ono: jak przetrwać?

Jako posłuszna córka wymagających rodziców, pilna i wzorowa uczennica, ambitna studentka, wierzyła, że sprawiedliwość wymaga, by za to wszystko była wynagrodzona, nie zaś ukarana. Marzeniem jej matki było, aby wyszła za mąż za syna ich przyjaciół, młodego, obiecującego prawnika, który właśnie zrobił aplikację sędziowską. Ich ślub zaplanowany był na koniec września, krawcowa szyła już suknię z chińskiego jedwabiu. Byli dobraną parą, tak mówili wszyscy. Piękni. Doskonali. Ale może także ta wiara, wiara w piękno, zasługiwała na karę?

To wszystko już nic nie znaczyło. Tu nikt nie był doskonały. Nikt nie miał na to żadnych szans. Tu było brzydko, nędznie, buro. Ludzie też byli brzydcy, szarzy, kufajkowi, zdolni zadeptać się walonkami o kawałek burego, gliniastego chleba. Nie była na tyle naiwna, żeby nie wiedzieć, że świat nie jest sprawiedliwy, piękny i doskonały, ale chciała przynajmniej do tego dążyć. Tu było to prawie niemożliwe. Bolszewicy w jakiś sposób dotknęli prawdy, obnażyli prawdę o naturze człowieka i świata.

Nie życzyła sobie tego. Była zła. Była wściekła bardziej niż inni.

* * *

Pierwsza konferencja sztabu Armii Polskiej odbyła się w Buzułuku. Generał Anders na pojawienie się przedstawicieli strony sowieckiej czekał w towarzystwie Okulickiego, Szyszko-Bohusza i podpułkownika Kazimierza Wiśniowskiego.

— Nie spodziewałem się, że będziemy mieli do czynienia z tak ogromną liczbą ludzi — powiedział w zamyśleniu. — Myślałem, że może to być kilkaset tysięcy…

— Nigdy jeszcze nie musieli wypuścić z łap tylu ofiar — rzekł Okulicki. — A na froncie dezorganizacja. Niemcy się posuwają…

— Przecież tylko temu ich posuwaniu się zawdzięczamy zgodę na to wszystko — z goryczą stwierdził Anders. — Obietnicę zaopatrzenia, przydziału żywności, instruktorów…

— …instruktorów Armii Czerwonej — z nietajoną wściekłością przerwał Okulicki. — Widział pan, generale, te napisy? „Polacy! Bracia Słowianie! Do walki za świętą sprawę!”… Nagle, z dnia na dzień jeńcy i więźniowie stali się ich sojusznikami. A pan mówi tym więźniom i jeńcom, że mają walczyć „ramię przy ramieniu”!

— Tak — rzekł sucho Anders. — I pan jako mianowany przeze mnie szef sztabu Armii Polskiej ma obowiązek powtarzać to samo. Obowiązek — dodał z naciskiem. — Będziemy bić się z Hitlerem, Polacy i Sowieci, ramię przy ramieniu. Czy to będzie się nazywać wojenkomat, czy obwodowa komisja poborowa, trzeba uruchomić cały aparat rekrutacyjny. Wiadomość o polskim wojsku musi dotrzeć wszędzie. I to jak najszybciej.

— Musimy wysyłać więcej informatorów, którzy kierowaliby naszych do wojska — powiedział, opanowawszy się, Okulicki. — Na wszystkie większe stacje kolejowe. Czego nie wyrwiemy do listopada, tego nie wyciągniemy przez całą zimę.

Anders wytrząsnął niedopałek papierosa ze złotej lufki.

— Ambasada wysyła swoich przedstawicieli z pomocą pieniężną i kartkami na żywność, ale to wszystko kropla w morzu — powiedział. — Sytuacja jest często tragiczna, ludzie umierają w drodze, całymi dniami stoją w wagonach na bocznicach albo zamarzają, oczekując przyjścia pociągów.

Za drzwiami sali konferencyjnej rozległ się stuk wojskowych butów.

— Już są. — Anders wstał. Drzwi otworzyły się i do sali wkroczyli przedstawiciele władz sowieckich z pełnomocnikiem Armii Czerwonej generałem Aleksiejem Panfiłowem na czele. Tuż za nim szedł reprezentujący NKWD generał Żukow, towarzyszyli im pułkownik Kondratiuk i podpułkownik Jewstigniejew.

Po wymianie uprzejmości Anders przeszedł do rzeczy.

— Jak już ustaliliśmy wspólnie w Moskwie, Armia Polska składać się będzie z dwóch dywizji piechoty i jednego pułku zapasowego. Piąta Dywizja Piechoty będzie stacjonować w rejonie Saratowa, w miejscowości Tatiszczewo. Dowodzić nią będzie generał brygady Mieczysław Boruta-Spiechowicz. Natomiast Szósta Dywizja stacjonować będzie w rejonie Tockoje, mniej więcej czterdzieści kilometrów stąd, na południowy wschód od Buzułuku. Dowodzi nią generał brygady Michał Karaszewicz-Tokarzewski. Sztab, jak już wszystkim wiadomo, będzie się mieścił tu, w Buzułuku. Szefem sztabu mianuję pułkownika Okulickiego. Według naszych danych na terenie Związku Sowieckiego powinno być około miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy deportowanych polskich obywateli, w tym około stu osiemdziesięciu tysięcy jeńców wojennych zagarniętych we wrześniu oraz około stu pięćdziesięciu tysięcy młodych roczników zmobilizowanych do Czerwonej Armii. W tej liczbie szacunkowo mieści się dwanaście tysięcy oficerów i ponad dwieście tysięcy żołnierzy.

— Wiadomo mi o liczbie około dwustu tysięcy jeńców wojennych — przerwał Panfiłow. — Pewna trudna do określenia liczba osób cywilnych znajduje się na Syberii i Uralu. Około tysiąca oficerów znajduje się w obozie w Griazowcu.

— Tylko tylu? — zdziwił się generał Szyszko-Bohusz. — A gdzie w takim razie znajduje się reszta naszych oficerów?

— Szczegółowych spisów jeszcze nie posiadam — odrzekł Panfiłow. — Działania wojenne i ewakuacja urzędów utrudniają nadsyłanie ich z odległych połaci kraju. Z chwilą otrzymania tych spisów natychmiast je panom przekażę.

— Chciałbym pojechać osobiście do obozu w Griazowcu — powiedział Anders. Nie wzbudziło to sprzeciwu Rosjan.

— Samolot będzie do pana dyspozycji, panie generale — zaoferował generał Żukow.

— Należałoby również wzmóc wysiłki w celu realizacji dekretu amnestyjnego — z naciskiem rzekł Anders. — Z prawdziwą przykrością muszę zawiadomić pana generała, że nie jest on w stosunku do wielu Polaków stosowany. Ludzie nadal siedzą w więzieniach i obozach.

— To trzeba sprawdzić — powiedział Panfiłow i dodał, patrząc Andersowi w oczy, jakby chciał stwierdzić, jak ten zareaguje: — Być może są to sympatycy Hitlera…

Anders wstał. W jego wychudzonej twarzy nie drgnął żaden mięsień, kiedy spokojnie, ale z naciskiem odpowiedział:

— Są to ludzie, których znaliśmy przed wojną, i z całą pewnością są oni poza tego rodzaju zarzutami. Konkretnie: pułkownik Nikodem Sulik. Prosiłem już o zwolnienie go z więzienia…

— Tak jest, sprawdzaliśmy to — rzekł Panfiłow. — Oficera o takim nazwisku w więzieniach moskiewskich nie ma.

To bezczelne oświadczenie na tyle wyprowadziło Andersa z równowagi, że podniósł głos o jeden ton.

— Siedziałem razem z pułkownikiem do ostatnich dni w jednej i tej samej celi! Kategorycznie proszę o zwolnienie pułkownika Sulika.

Panfiłow bez emocji zapisał coś w notesie.

Oficer do zleceń Andersa, rotmistrz Klimkowski, wodził wzrokiem po twarzach obecnych. Miał świadomość, że uczestniczy w procesie historycznym, odczuwał satysfakcję, jaką daje znajdowanie się w centrum wydarzeń, wśród ludzi decydujących o losie innych. Lubił to poczucie, nawet w sprawach błahych.

Na prośbę Andersa, który widział, w jakim stanie były ubrania kobiet przybywających do polskiej ambasady w Kujbyszewie, Klimkowski kupował i robił zapasy bielizny. Ten błysk w oczach kobiet, wdzięczność, kiedy dawał im w prezencie coś, czego te wynędzniałe istoty, w podartych waciakach nie widziały od czasów „pańskiej” Polski, na przykład kiedy wyjmował ze skrzyni parę jedwabnych pończoch czy bieliznę.

Ale najważniejszy był podziw w oczach Teresy. Kiedy energicznie wykonywał liczne polecenia generała, czuł na sobie jej spojrzenie, najpierw ukradkowe, potem coraz częstsze. Wiedział, że była mężatką, ale jej mąż zaginął gdzieś w wojennej zawierusze. Teresa zajmowała się już nie tylko rehabilitacją, szef „dwójki” podszkolił ją w szyfrach i byli teraz najbardziej zaufanymi osobami generała. „Skocz no, smarkata” — mówił generał do Teresy, kiedy trzeba było coś załatwić, a ona była, tak jak Klimkowski, na każde zawołanie. To zbliżyło ich do siebie.

* * *

Czas płynął. Nadeszła jesień, a z nią wczesne w tym roku mrozy i opady śniegu. Cel zwalnianych z łagrów, więzień i miejsc zesłania Polaków był jeden: miasteczko Buzułuk nad rzeką Samarą. Ale niczym rozwiewane wiatrem liście miotani byli w różnych kierunkach przez spotęgowany wojną sowiecki bałagan.

Podróżowali najróżniejszymi środkami transportu, głównie pociągami towarowymi i osobowymi, ale także barkami rzecznymi, a częstokroć pieszo. Były pociągi, które jechały bez przystanku, nie zatrzymując się na stacjach, zapełnionych gromadami polskich obszarpańców, wyczekujących całymi dniami na jakikolwiek transport. Inne pociągi, nie wiedzieć czemu, stały tygodniami na bocznicach. Na peronach i wśród przejść między torami koczowali ludzie. Były ich setki, w łachmanach, zniszczonych waciakach, zarośniętych. Siedzieli na tobołach, leżeli na ziemi, nie wiadomo było, czy ktoś śpi, czy też umarł z wycieńczenia.

Pociąg, w którym znaleźli się Michał Rudowicz i Franek Bednarczyk, utknął na stacji w Wołogdzie. Michał drzemał z głową opartą na ramieniu przyjaciela, Franek wyglądał przez okno. Po sąsiednim torze przejeżdżał transport z rannymi z frontu, tuż za nim jechały otwarte lory ze zniszczonym sprzętem wojskowym. Za szarym od brudu okienkiem przesunęła się nagle sylwetka oficera w czapce z orzełkiem i wojskowymi naszywkami na pagonach. „A ten idiota z tego zrezygnował” — pomyślał z irytacją Bednarczyk. „Ten idiota” obstawał przy swoim tak dalece, że kiedy w obozie pojawił się polski pułkownik i orkiestra zagrała hymn Polski, nadal udawał szeregowego żołnierza. Franek nie mógł tego pojąć. Ale nie namawiał go, przeciwnie, było mu to na rękę. Co dwie głowy, to nie jedna, wspierali się, razem łatwiej było zakombinować jedzenie, wsiąść do pociągu, przechytrzyć władze.

Michał drzemał, smród i zaduch panujące w wagonie obezwładniały go jak narkotyk. Jak przez mgłę słyszał rozmowy. Były, jak zwykle, o jedzeniu.

— …świeżo upieczone bułki z makiem, prosto z piekarni…

— Pyszny sen miałem…

— O czym?

— Że jadłem potrawkę z kury w sosie koperkowym z ryżem. A na deser kawałek tortu Fedora… na porcelanowym talerzyku…

— Dlaczego zawsze śnią ci się potrawki?

— Bo zęby mi w tajdze wypadły.

— Ruszyłby wreszcie ten zasrany pociąg.

— Najpierw muszą transporty z frontu przejechać.

— W dupę dostają, panie Rajzman — to był głos Franka Bednarczyka. Franek zawsze pierwszy wiedział, kto jest kim i jak się nazywa, choć po trzech dobach bezczynnego stania na bocznicy nie było to znów takie dziwne. — Szkoda, że od Niemca, a nie od nas.

— Niech pan tak nie mówi. My teraz sojusznicy — odezwał się kobiecy głos.

— Teraz dopiero? Co też pani — zaśmiał się Rajzman. — Przecież zawsze przychodzili nam z pomocą. Pomocna dłoń… pamiętam taki afisz: „Wyciągnijmy pomocną dłoń do robotników zachodniej Ukrainy i Białorusi”. Krążyło wtedy takie powiedzonko: dłoń to my wyciągniemy, ale nogi to już oni sami wyciągną.

W wagonie rozległy się śmiechy.

— W więzieniu to usłyszałem — dodał Rajzman. — Od Rosjanina z Woroneża. Dostał za ten dowcip trzy lata. Paragraf 58, punkt 10.

— Pan był w więzieniu? Bo słyszałem, że w Rosji to Żydzi w więzieniu nie siedzieli. Raczej wsadzali — kąśliwie stwierdził Bednarczyk.

— Widać należę do tych nielicznych wyjątków, których wsadzaliśmy — odciął się Rajzman.

— Daliby coś do jedzenia ci sojusznicy — westchnęła kobieta, Maria Galicowa. Jechała z dwójką dzieci, kilkunastoletnim chłopcem i małą dziewczynką. — Bolek i Helenka mieli ostatni raz coś ciepłego w ustach cztery dni temu, nie mówiąc już o mnie.

— Ma ktoś jeszcze coś na wymianę? — spytał Franek.

— Ja mam złoty zegarek — odezwał się wyglądający na staruszka mężczyzna o nazwisku Kozłowski. — Omegę. Ale jeszcze zaczekam, za zupę nie będę zegarka oddawał.

— Ma pan rację, panie Tadeuszu — przytaknęła Galicowa. — Kto wie, co nas jeszcze czeka.

* * *

Podczas gdy zapomniany pociąg, który z niewiadomych przyczyn wypadł z rozkładu jazdy, tkwił nieruchomo na bocznicy, inny pociąg, którym jechała Melania Wilska, pędził przed siebie, nie zatrzymując się na stacjach. Pasażerowie towarowego wagonu stali w nieludzkim tłoku, chwiejąc się w takt pociągu, opierając się o siebie, drzemiąc na stojąco. Nieliczni szczęśliwcy zajmowali miejsca siedzące na drewnianych ławkach, chorzy i starzy leżeli na górnych półkach.

— Stanąłby wreszcie — jęknął Sieńko, Białorusin spod Mołodeczna. — Ile można tak jechać, tydzień? I nawet gdzie nie powiedzą.

— Też się panu zachciało wiedzieć — rzucił drwiąco inny pasażer, młody chłopak o nazwisku Madeja. — Ważna tajemnica państwowa przecież.

— Coś ciepłego by można ugotować, gdyby stanął — ciągnął swoje Sieńko. — Jakąś zupę z chleba czy coś. Moja żona to dobre zupy gotowała… Najbardziej grochową ze skwarkami lubił.

Z górnej półki zsunął się mający około pięciu lat chłopiec z pluszowym misiem pod pachą i stanął naprzeciw Melanii.

— Przepraszam… nazywam się Wojtuś Kamiński — przedstawił się z niezwykłym na ten wiek obyciem i uśmiechnął się blado. — Czy ma pani coś do jedzenia?

— Niestety, nie mam — powiedziała zgodnie z prawdą Melania.

— Ale… gdyby pani mogła poszukać… — poprosił chłopiec.

— Nie mam co szukać. Nie nudź. Masz ładnego misia. Pobaw się misiem.

— On nie jest do zabawy — Wojtuś zrobił urażoną minę.

— Nie? A do czego? — niechętnie podtrzymała rozmowę Melania.

— Nie do zabawy — powtórzył chłopiec.

Mimo niechęci do rozmowy z dzieckiem Melania spojrzała na niego uważniej.

— Więc do czego?

— Do opieki — odparł chłopiec. — Ja się opiekuję nim, a on mną. W pewnym sensie.

— W pewnym sensie?… — popatrzyła na niego ze zdumieniem. — No tak. W pewnym sensie. Oczywiście. Idź już do mamy. — Melania przymknęła oczy. Tyle już przeszła w czasie tej podróży, która miała ją wydostać z tego piekła, że jej energia była na wyczerpaniu. Czuła, że każdy gest, każde słowo uszczupla tę znikomą, niezbędną do przeżycia resztkę, która jej jeszcze pozostała. A postanowiła przeżyć. W końcu data jej ślubu, zaplanowanego na dwudziestego września trzydziestego dziewiątego roku, została jedynie przesunięta. Jej narzeczony, podporucznik rezerwy Ryś Romanowicz, też na pewno postanowił przeżyć i odnajdzie ją w wojsku. I chociaż w kołchozie wymieniła suknię ślubną na jedzenie, to w Polsce po wojnie uszyje sobie jeszcze piękniejszą. Na pewno tak będzie.

— U nas w Mołodecznie… — zagadał znowu ni to do innych, ni to do siebie Sieńko.

— Niech pan przestanie już z tym Mołodecznem — przerwał mu ze złością Madeja. — A to bicie świń, a to jak gotowała pana żona, a to jakie jabłonie u pana obrodziły… Nie jedziemy do Mołodeczna. W całkiem innym kierunku jedziemy.

— Proszę pani… — Melania otworzyła oczy, chłopiec nadal stał naprzeciw niej. — Czy pani nie mogłaby zajrzeć tam na górę? Do mojej mamy? — zapytał nieśmiało.

— A co jej jest?

— Nie wiem. Może jest głodna… nie znalazłem nic do jedzenia.

Melania podniosła się z ławki i stanęła na niej. Jej twarz znalazła się naprzeciw twarzy leżącej na górnej pryczy kobiety. Miała zamknięte oczy, oddychała ciężko. Melania dotknęła jej rozpalonego czoła.

— Pani ma wysoką gorączkę. Chce pani pić? Zaraz podam pani wodę…

Kobieta przytrzymała jej rękę. Jej uścisk był stalowy.

— Potrzebuję pieniędzy. Dla synka. Może pani kupi… to? — z wysiłkiem wyciągnęła z tobołka pod głową brązową jedwabną chustkę.

— Nie mam pieniędzy — powiedziała Melania. — Ale mogę spróbować ją sprzedać. Jak tylko ten pociąg gdzieś się zatrzyma.

— Niech pani nie odchodzi. — Kobieta uniosła się z trudem z pryczy. — Mój synek… to bardzo dobry chłopiec. Ma na imię Wojtuś. Wojciech Kamiński… Ma pięć lat. Pani nie ma jeszcze dzieci, prawda?

— Nie.

— Ale będzie pani jeszcze miała, na pewno… tylko nie tutaj, nie w tym kraju. Pani się uratuje, Bóg pani dopomoże… Nie opuści go pani, prawda?

Melania nie wiedziała, co powiedzieć. Nie wiadomo czemu ta chora kobieta troszczyła się, by ona, nieznana jej osoba, nie straciła wiary w Boga.

— On jest bardzo grzeczny… — majaczyła matka Wojtusia, nie puszczając ręki Melanii. Jej nieprzytomne, rozgorączkowane oczy wpatrywały się w twarz dziewczyny

— Pani też się uratuje — uspokajała Melania. — Już niedługo dojedziemy…

* * *

Pociąg towarowy, do którego pechowo trafili Rudowicz z Bednarczykiem, w dalszym ciągu stał na bocznicy stacji w Wołogdzie.

Michał obudził się z drzemki z czołem wpartym w szynel współtowarzysza, mając tuż przed oczyma jego zawszony kołnierz. W warstwie brudu, który pokrywał krawędź kołnierza, coś błyszczało. Pomacał delikatnie to miejsce palcami i wyciągnął wpiętą w kołnierz igłę.

— Znalazłem coś na wymianę! — oznajmił triumfalnie Frankowi, prostując się. — W twoim kołnierzu.

— Wszy? — spytał z sarkazmem Bednarczyk.

— Igła.

— O cholera! — wykrzyknął Franek. — Zupełnie o niej zapomniałem.

— Igła w Sowietach cenna rzecz — odezwał się Rajzman. — Korzystny „towaroobmien” można zrobić. Pokaż, młody człowieku.

Rajzman obejrzał z uwagą igłę i pokręcił sceptycznie głową.

— Całkiem zardzewiała — stwierdził i już oddawał ją Michałowi, kiedy igła wypadła mu z palców na podłogę wagonu.

— No i co pan zrobił? — wykrzyknął Franek z pretensją. Padł na kolana i zaczął nerwowo przeszukiwać podłogę między nogami pasażerów. Podnosił przy tym i przesuwał mimo protestów obuwie, jeśli tak można było nazwać to, co okrywało stopy podróżnych: podarte walonki, ocieplane gazetami kalosze, nierzadko zwykłe drewniane chodaki. Wreszcie znalazł igłę, która zatrzymała się na szmatach wystających zza dużych butów jednego ze stojących. Wyprostował się z ulgą i natchniony nowym pomysłem podszedł do ulokowanego na środku wagonu wystygłego piecyka. Zanurzył w popiele kawałek szmatki i zaczął czyścić nim igłę. Kiedy osiągnęła idealny połysk, odwrócił się do Michała:

— No co? Idziesz się przewietrzyć?

— Zdążą panowie wrócić? — zaniepokoił się pan Kozłowski, właściciel złotej omegi. — Bo mam jeszcze kartki, może udałoby się dostać chleb. Ale boję się, że pociąg pojedzie beze mnie… panowie sprawniejsi.

— Ja też mam kartki… ja też… — odezwało się parę głosów.

— Proszę bardzo, dawajcie państwo.

Ludzie po chwili wahania zaczęli podawać śmiałkom swoje bony na chleb.

— A jak nagle ruszy? — zawahała się Galicowa.

— Akurat — obruszył się Bednarczyk. — Tydzień stał i nagle ruszy. Zresztą dogonimy. Komu jeszcze zrealizować kartki?

Michał wcisnął do kieszeni kilkanaście bonów upoważniających do kupienia dwustu gramów chleba dziennie. Zeskoczyli na peron. Chaszczami, którymi porośnięta była kolejowa bocznica, przeskakując przez tory, ruszyli w kierunku budynku stacji.

Nalepiony na ścianie budynku afisz przedstawiał żołnierza z karabinem, za nim widniała chłopka w chustce i napis: „Bądź bohaterem”. W tłumie kręcących się po peronie ludzi wyróżniał się mężczyzna z biało-czerwoną opaską na rękawie, prawdopodobnie przedstawiciel polskiej ambasady. Wokół niego zgromadził się tłum wynędzniałych rodaków, którym wydawał kartki. W innym miejscu peronu przechadzał się wysoki, chudy mężczyzna z naszywkami rotmistrza. Podchodził do grup oczekujących, wypytując, zapisując coś w notesie.

— Tam jest kolejka do wymiany kartek na chleb — pokazał Franek. — Ja idę opchnąć igłę. Może uda się dostać zupę albo kaszę.

Rudowicz posłusznie udał się we wskazanym przez Franka kierunku. Tymczasem Franek przepchnął się przez tłum do okutanej w chusty baby, która nakładała kaszę z wielkiego kotła w różne, najbardziej nieprawdopodobne podawane jej naczynia. Franek jedną ręką podał jej menażkę, w drugiej zaś zademonstrował swoją wyczyszczoną igłę. Baba bez słowa wzięła igłę i wpięła ją w skrzyżowaną na piersiach chustkę. Następnie zanurzyła ogromną chochlę w kotle i wlała sporą porcję do menażki Franka. Odszedł na bok i opierając się o ścianę budynku poczekalni, delektował się kaszą.

Stojący w długiej kolejce Rudowicz usłyszał gwizd pociągu. Spojrzał w stronę najbliższego torowiska i zobaczył skaczącego w dół na tory mężczyznę. Instynktownie rzucił się za desperatem. Nie, nie pomyślał, że to samobójca, tu wola przetrwania była tak silna, że nikt nie myślał o targnięciu się na życie, raczej zasłabł z głodu, może ktoś go okradł. Mężczyzna usiłował wydostać się z rowu, nie radził sobie, Michał podał mu rękę.

— Szybciej!

Pociąg pojawił się nagle, z ogłuszającym łoskotem. Michał dosłownie wyciągnął nieszczęśnika spod kół lokomotywy. Przykucnęli na brzegu peronu, tuż nad torowiskiem, przytuleni do siebie niczym para wystraszonych chłopców, podczas gdy wagony śmigały przed ich oczami, chociaż pociąg zwalniał, wreszcie stanął.

— Czemu to zrobiłeś?

— Zaraz zobaczysz — niedoszły samobójca wstał, Michał również. Z wnętrza stojącego tuż przy nich wagonu dochodziła śpiewana ponuro pieśń o Wołdze. Poborowi Rosjanie jechali na front.

— Przecież już byś nie żył!

— Coś ty. To nie pierwszy raz — rzekł rezolutnie niedoszły samobójca. Mógł być w wieku Michała. Chudość i ogólne wycieńczenie nie pozwalały dokładniej określić, czy był dwudziestolatkiem, czy może zbliżał się już do czterdziestki. Na głowie miał watowaną uszankę z przyczepionym nad czołem srebrnym orzełkiem.

— Jak to nie pierwszy raz? — zapytał Michał.

— Machorki niet — poinformował znienacka, zataczając się prosto na nich rosyjski poborowy. — Wody niet, jeść nie dają i każą Niemców bić. „Bądź bohaterem”, mówią, kurwa ich mać.

Właściciel uszanki z orzełkiem odepchnął go lekko.

— Jacek Lis jestem, starszy strzelec z trzydziestego dziewiątego — przedstawił się. — Dzięki za chęć uratowania mi życia. Do polskiego wojska jedziesz?

— Bratcy Polaki! — nie odpuszczał rosyjski żołnierz. — Macie nam za złe to, cośmy wam zrobili w trzydziestym dziewiątym?

— A jak myślicie? — spytał Michał.

— Prastitie, bratcy… — skłonił się niemal do ziemi Rosjanin. — Radnyje… będziecie się bić razem z nami, bratcy… Słowianie! Do walki za świętą sprawę!

Do pijanego żołnierza podszedł politruk i zaczął go odciągać na bok, uspokajając:

— Nu, tawariszcz, idi, idi…

— A prawaliwaj, job twoju mat! — zdenerwował się poborowy. — Sobaka tiebie, tawariszcz! Widzicie go, jak to złagodniał! Chleba nam dajcie! — i znów rzewnie zwrócił się do Michała: — Bratcy… radnyje…

Pociąg gwizdnął ostrzegawczo. Drzwi wagonu otworzyły się, czyjeś ręce wciągnęły pijaka do środka i potoczył się wraz z innymi na spotkanie losu. Kiedy ostatni wagon przejechał, Jacek Lis mrugnął porozumiewawczo i znów opuścił się na torowisko. Chwilę badał żwir wokół szyn, wreszcie znalazł i pokazał Rudowiczowi kawałek spłaszczonej przez koła pociągu blachy.

— Co to?

— Łyżka.

Michał znów podał mu rękę i wciągnął na peron. Lis grzebał chwilę w kieszeni waciaka, wreszcie wyciągnął z kieszeni dwa blaszane orzełki.

— Z łyżek je robię. Interes idzie. Dasz łyżkę — masz orzełka.

Michał oszacował przedmioty wzrokiem.

— Z każdej łyżki kilka orzełków, komplet sztućców już chyba uzbierałeś.

— A jak mam je sprzedawać, jak tu nikt nic nie ma? Widziałeś kiedyś tak ładne orzełki? Jedna kobieta aż rozpłakała się ze wzruszenia, jak je zobaczyła.

— Daj — powiedział Michał, chociaż oczy miał suche. Z dóbr materialnych miał tylko blaszany kubek i łyżkę i strzegł ich jak oka w głowie. Były bezcenne, ale chciał zaimponować Frankowi.

— Dam ci takiego z dziurkami, przewleczesz nitkę, supełek z drugiej strony czapki i gotowe. Mój patent.

— Nie mam czapki. Ani nici.

Lis znów mrugnął i wyciągnął zza pazuchy starą, wyliniałą furażerkę.

— Tu już masz przyczepionego, czapka gratis za to, że życie mi chciałeś uratować.

— Kolejka po chleb mi przepadnie! — Rudowicz wymienił pospiesznie łyżkę na czapkę i popędził do kolejki.

* * *

Na sąsiedni tor wtoczył się powoli inny pociąg i stanął z sapnięciem. Drzwi jednego z wagonów rozsunęły się nieco i na peron zeskoczyła dziewczyna. Jej wygląd natychmiast przykuł uwagę Rudowicza. Miała na sobie taftową złocistopomarańczową spódnicę, włożoną na ciepłe watowane spodnie, co wyglądało dość oryginalnie, w dodatkowym zestawieniu ze zbyt dużymi żołnierskimi butami na nogach. Zauważyła ją od razu Rosjanka przy kotle z kaszą i zamachała ręką. Melania podeszła do niej.

— Diewoczka, sprzedajcie mi tę spódnicę.

— Spódnica nie na sprzedaż — powiedziała Melania. — Chcę sprzedać płatoczok — i pokazała brązową jedwabną chustkę.

— Spódnica mi się podoba — rzekła baba, rzucając z rozmachem łyżkę kaszy w płaską blaszaną miskę bez ucha. Trzymający ją mężczyzna w średnim wieku ledwo utrzymał miskę w ręce. Drugiej ręki nie miał. Oddalił się ostrożnie, patrząc zachłannie w cenną zawartość miski.

— Francuski jedwab — kusiła Melania, powiewając w powietrzu apaszką. — Prawdziwy. Za sto rubli sprzedam.

— Sto rubli? Za płatok? — Rosjanka zamarła z chochlą w powietrzu.

— Smatritie, nieużywany — przekonywała dziewczyna. — A spódnica to prezent od narzeczonego, ostatni, jaki dał mi przed wojną.

— Nie żyje… — powiedziała ze zrozumieniem Rosjanka.

— Nie, dlaczego? Żyje! — zaprzeczyła Melania.

* * *

— Tałon gdie? — warknięcie mężczyzny wydającego chleb wytrąciło Rudowicza z letargu, w jaki zapadł na widok dziewczyny w pomarańczowej połyskliwej spódnicy. Podał garść bonów i płócienny worek, do którego pracownik specpunktu wrzucił kilkanaście bochenków chleba.

Michał zarzucił worek na ramię i podszedł bliżej fascynującego zjawiska. Stanął przy samowarze z wrzątkiem, wydawanym na stacjach kolejowych za darmo, obserwując rozwój transakcji handlowej. Sprzedawczyni kaszy w dalszym ciągu nie była zainteresowana oferowaną przez dziewczynę chustą.

— Skoro żyje, kupi ci inną spódnicę — stwierdziła, wydając ostatnie porcje kaszy. Melania patrzyła z przerażeniem na operującą już przy dnie kotła chochlę. — Po co ci ona? — przekonywała baba. — Ty do wojska jedziesz, tam w takich rzeczach nie chodzą. A ja dla córki potrzebuję, w mieście może zacznie pracować.

— To balowa spódnica — broniła się jeszcze Melania. — W wojsku też urządza się bale. W Polsce się urządzało…

Rosjanka dotknęła tafty z szacunkiem.

— Ładny kolor. To w Polsce można było takie kupić? Dam sto rubli.

— Za mało. Sama chustka jest tyle warta.

— Sto pięćdziesiąt.

Melania zauważyła wpiętą w biust Rosjanki igłę Franka.

— Dwieście — powiedziała z mocą. — Razem z chustką to będzie trzysta rubli. I jeszcze tę igłę.

— Pust budiet — zakończyła targ Rosjanka, namacała wśród warstw omotujących ją chust igłę i podała dziewczynie. Melania umieściła ją ostrożnie w kołnierzu swojej watowanej kurtki. Potem rozpięła spódnicę i zsunęła ją z siebie, odsłaniając typowe rosyjskie watowane spodnie. Michał popijał „kipiatok” z blaszanego kubka, obserwując pełne wdzięku ruchy dziewczyny.

Rosjanka wyjęła zza pazuchy zwitek pieniędzy i podała Melanii, chowając spódnicę i chustkę do swojego toboła. Lokomotywa pociągu zagwizdała ostrzegawczo.

— I jeszcze kaszę — dodała Melania, pokazując gar z kaszą. Rosjanka bez protestu nabrała chochlą kaszę z dna kotła i spojrzała pytająco na Melanię.

— Nie mam naczynia.

— W garść ci nie dam, za gorąca — rzekła Rosjanka.

Lokomotywa zagwizdała po raz drugi. Pasażerowie pociągu zaczęli porzucać swoje kolejki i w popłochu biec w stronę wagonów. Melania bezradnie rozejrzała się wokoło. Michał wylał resztę wrzątku ze swojego kubka, przepchnął się między biegnącymi, dobiegł do kotła i podstawił swój kubek pod chochlę. Rosjanka uśmiechnęła się szeroko i strząsnęła kaszę do kubka.

— Proszę… niech pani weźmie — Rudowicz podał kubek Melanii.

— A pan?

— Nie jestem głodny.

— A kubek? — spytała Melania, patrząc nerwowo w stronę pociągu.

— To nieważne — rzekł Michał, ale zaraz się poprawił. — To znaczy ważne. Proszę obiecać, że pani mi to odda.

— A jeśli się nigdy już nie spotkamy?

— Jak pani obieca, to się spotkamy.

— Nie będę już dziś niczego obiecywać! — niemal krzyknęła dziewczyna. Kątem oka zobaczyła, że jej pociąg powoli rusza. Roztrącając ludzi, zaczęła biec peronem, trzymając drogocenny kubek w wyciągniętej ręce. Michał bez namysłu ruszył za nią i pomógł jej w ostatniej chwili wskoczyć na stopień.

— Będę pani szukać — zawołał. — Jak się pani nazywa?

Pociąg przyspieszył. Dziewczyna wychyliła się z drzwi wagonu z kubeczkiem przyciśniętym do piersi i zawołała:

— Melania!

Gwizd pociągu zagłuszył jej głos.

Michał oprzytomniał. Rozejrzał się za Frankiem, ale nigdzie nie było widać jego charakterystycznej, nieco odchylonej do tyłu, chudej sylwetki. Przypomniał sobie o współpasażerach, oczekujących na swój kartkowy chleb, i ruszył w kierunku odstawionego na boczny tor pociągu. Po kilku minutach marszu jego oczom ukazała się porośnięta zakurzonymi chaszczami bocznica. Jednak pociągu, który utkwił tam, zdawałoby się, na wieki, nie było. Zniknął.

— Ki diabeł — mruknął do siebie Rudowicz, jakby przypuszczał raczej, że pociąg uniosła w powietrze jakaś nieznana siła, niż że mógłby tak po prostu odjechać sobie po szynach. Jednak kiedy wytężył wzrok, zobaczył znikający w oddali mały punkt na torach — tył ostatniego wagonu.

* * *

W tym samym czasie na peronie stacji w mieście Kotłas pojawił się konferansjer i satyryk, autor i wykonawca kabaretowych tekstów, Józef Landau.

Nie tyle pojawił, ile został brutalnie wyrzucony z dworcowej restauracji, gdzie zasnął z głową opartą na stole, zmorzony wypełniającym lokal ciepłem i kieliszkiem taniego wina.

Mróz trzymał już mocno. Landau miał na sobie watowaną kufajkę i ciepłe walonki na nogach, ale poczuł przejmujące zimno, które opasywało mu głowę jak obcęgami. Przecież miał czapkę, cenną futrzaną czapkę. I wtedy przypomniał sobie: bufetowa wzięła ją w zastaw za łyżkę. Nie wiedział, że łyżkę trzeba nosić ze sobą, ufnie oddał więc czapkę i teraz został z gołą głową.

Zapukał do zamkniętych drzwi drewnianego, obłażącego z farby budynku, nad którego bocznymi drzwiami widniał napis „Bufet”. Nad nim, na czerwonej wymiętej szmacie umieszczono słowa: „Niech żyją sowieccy kucharze!”. Zapukał jeszcze raz i nacisnął klamkę, ale żadnego sowieckiego kucharza najwyraźniej już w środku nie było. Landau podszedł do przechodzącego człowieka w kolejarskim mundurze.

— Izwinitie, pażałsta… Bumaga, wot zdies… w polskuju armiju. Skierowanie do polskiego wojska. Do Buzułuka.

— W Buzułuk? — Kolejarz pokiwał głową. — Da, budiet pojezd. Spiecjalnyj, krasiwyj pojezd. My teraz sojuszniki, wmiestie ubijom faszistow.

— O której przyjedzie?

— Toczno nie znaju — odparł kolejarz. — Ale w przybliżeniu za dziesięć godzin.

— Dziesięć godzin? — spytał w osłupieniu Landau. — A zresztą… cóż to jest dziesięć godzin w porównaniu z wiecznością — rzekł ni to do siebie, ni to do oddalającego się kolejarza.

Rozejrzał się po pustym peronie. Nie było nikogo, jeśli nie liczyć Rosjanina opartego o ścianę bufetu dworcowego i dwóch mężczyzn śpiących na schodkach budynku stacji. Rosjanin, paląc papierosa, obserwował Landaua. Wreszcie odezwał się pierwszy:

— Nu, pan polski jedzie do armii, da?

— Da — potwierdził Landau.

— Będziesz bić Giermanca ruku w ruku z nami, da?

Landau przemilczał pytanie.

— Niezły mróz… — rzucił po chwili ciszy, żeby nie przerywać niegrzecznie rozmowy.

— Jak to w Rosji — rzekł Rosjanin. — Na Kołymie ty był?

— Ja nie, ale dużo Polaków było.

— I wracają. Ot, maładczik, wasz Sikorski. Krzepkie wasze prawitielstwo, z Kołymy wytianut ludiej! Z Kołymy! Razwie panimajesz? Możesz to pojąć rozumem?

On najwyraźniej nie mógł.

— Bóg łaskaw — powiedział Landau, chociaż sam nie był raczej wierzący.

Rosjanin spojrzał na niego spod oka i zmienił temat.

— Pociąg rano dopiero będzie. Masz jakiś nocleg?

— Chyba tylko taki jak oni — Landau wskazał mężczyzn leżących na schodkach.

— Myśli pan, że śpią? — zapytał z ironią Rosjanin i wdeptał papierosa w śnieg. — Trzeba wiedzieć, jak spać, żeby się obudzić.

— A pan myśli… że zamarzli?

— A sapogi imiejut? — odpowiedział pytaniem na pytanie Rosjanin.

— Nie.

— No właśnie. Podpieprzono im buty. Gdyby żyli, butów by nie oddali.

— A wy wiecie, jak spać, żeby się obudzić? Znajetie?

— Znaju. Chleb masz?

— Bo co?

— Nie bój się, nocleg ci chcę załatwić. Znam takie kobiety, że… mówię ci, ciepło nam będzie, jak u matki na piecu. Tylko coś do jedzenia trzeba by im dać.

— Mam jeszcze kartki… — powiedział z wahaniem Landau. — Wydają na nie chleb w koszarach dla wojskowych.

Wyjął kartki. Rosjanin przyjrzał im się wzgardliwie.

— Mało… Zobaczymy, co się da zrobić. Do polskiego wojska jedziesz — może i mnie zabierzesz?

Wziął kartki i oddalił się, pogwizdując.

* * *

W wagonie pędzącego pociągu Melania stanęła na ławce i dotknęła delikatnie twarzy chorej kobiety.

— Proszę pani… tu są pieniądze. I trochę kaszy.

Nabrała odrobinę kaszy na łyżkę i zbliżyła do ust matki Wojtusia. Anna pokręciła przecząco głową. Otworzyła usta, ale tylko po to, żeby powiedzieć cichym, przerywanym szeptem:

— Zaopiekuje… się… nim pani?

— Kim? — spytała Melania.

— Moim synkiem — niemal bezgłośnie wypowiedziała spieczonymi wargami kobieta.

A więc o to chodziło. Melania otworzyła usta, ale żadne słowo nie mogło jej przejść przez gardło.

— Obiecuje pani? Proszę obiecać! — przynaglał szept umierającej.

— Nie wiem… — też szeptem powiedziała Melania. — Może porozmawiamy później, jak pani poczuje się lepiej.

— Nie mam czasu. Proszę obiecać teraz!

— Dobrze — prawie bezwiednie wyrzekła dziewczyna. — Obiecuję.

Kobieta zamknęła oczy. Jej dłoń, kurczowo zaciśnięta na ręce Melanii, rozluźniła uścisk. Teraz Melania chwyciła jej dłoń w nadgarstku, szukając pulsu. Pulsu nie było.

— A mnie się wydaje, że tak i wracamy w kierunku Mołodeczna — dobiegł ją głos z białoruskim akcentem. I odpowiedź Zbyszka Madei:

— Ja tam się do pańskiego Mołodeczna nie wybieram. Jadę do Buzułuku. Do polskiej armii jedziemy, prawda, mały?

Melania spojrzała na twarz kobiety. Oczy zmarłej patrzyły nieruchomo w sufit. Dziewczyna opuściła stopę, poszukała nią ziemi i powoli zsunęła się z ławki. Chłopiec stał teraz przy Zbyszku i pokazywał mu swoją pluszową zabawkę.

— On też idzie do polskiej armii — mówił z powagą. — Był tam już, razem z moim tatusiem. Był wszędzie na wojnie i walczył z bolszewikami. To jest bohaterski miś. Napisali o nim książeczkę, ale nie zdążyliśmy zabrać z domu, z Grodna, bo my mieszkaliśmy w Grodnie… On nawet skakał z samolotu.

Melanii wydało się nagle, że chłopiec mówi tak długo i nerwowo, bo nie chce dopuścić jej do głosu. Podeszła do nich.

— Świetny facet — powiedział Zbyszek Madeja, oglądając misia. — Tylko trzeba przyszyć mu ucho.

— Ja to zrobię — powiedziała, wskazując Zbyszkowi oczyma pryczę na górze. — Chodź, mały. Zdobyłam igłę. Zajmę się twoim misiem.

Pociąg zwolnił, był to znak, że dojeżdża do jakiejś stacji. Białorusin Sieńko i Zbyszek Madeja przepchnęli się przez tłum pasażerów z zawiniętym w prześcieradło ciałem matki Wojtusia. Sieńko otworzył drzwi wagonu. Buchnęło mroźne powietrze. Stukot kół stał się silniejszy, śnieg i wiatr wdarły się do środka. Ci, co stali bliżej drzwi, niezorientowani w tym, co stało się na przedzie wagonu, podnieśli sprzeciw.

— To pogrzeb — powiedział cicho Zbyszek. — Przepuśćcie.

— Pogrzeb… pogrzeb — rozległy się głosy. Kilka osób zdjęło z głów czapki. Znajdujący się w pobliżu Ukraińcy zrobili to samo, szepcąc z szacunkiem „Pochoron”… Rozległy się modlitwy. Pociąg przeleciał przez stację, nie zatrzymując się. Pasażerowie ledwie mogli zauważyć napis KOTŁAS na budynku stacji kolejowej. Przez uchylone drzwi dwóch mężczyzn wyrzuciło ciało matki zawinięte w prześcieradło. Lokomotywa zagwizdała, jakby chciała oddać zmarłej pożegnalny salut.

* * *

Na peronie w Kotłasie Józef Landau odprowadził wzrokiem pociąg, który w dzikim tempie minął stację. Rosjanin i przyprowadzone przez niego trzy grube, rozłożyste baby nie zaszczycili go nawet spojrzeniem. Nie zainteresował ich również wyrzucony z jednego z wagonów tobół, który zapadł się w śniegową zaspę. Bardziej interesujące było klecenie dziwacznego legowiska pod ścianą dworcowego bufetu. Posłanie to zrobione było z dużej ilości gazet. Na gazetach tych Rosjanin, który miał na imię Siergiej, rozpostarł wyliniałą kołdrę. Następnie zajął się układaniem na kołdrze specyficznego „przekładańca”. Najgrubszej kobiecie wskazał miejsce w środku, po jej lewej stronie wyznaczył miejsce Landauowi, po prawej położył się sam. Pozostałe dwie kobiety, ściskając pod pachą po bochenku chleba, umościły się „po zewnętrznej”.

— Ruskie baby najlepiej grzeją — rzekł Siergiej. — Wspomnisz moje słowa, kiedy już znajdziesz się w tym swoim polskim wojsku.

— Za późno ukazano mi wasz kraj od strony ciepłych kobiet — westchnął Landau.

— A nie zabrałbyś mnie ze sobą do waszej armii? Pomógłbym w drodze — zaproponował nieśmiało Siergiej.

— Każdy ma swoją armię — odparł Landau. — Wy macie Czerwoną.

— Szto diełat — refleksyjnie powiedział Rosjanin.

— Spi spokojno, tawariszcz — dodała jedna z bab, ta pośrodku. Jej potężny biust grzał Landaua w plecy. — Dobroj noczi.

* * *

Tej samej nocy w obozie kwarantannowym w miejscowości Tockoje nowo przybyli ochotnicy kładli się do snu w wielkim, rozbitym na śniegu namiocie. Pośrodku namiotu wykopany był półmetrowej głębokości rów, służący do przechodzenia, powierzchnie zaś po bokach były czymś w rodzaju prycz. Na gałązkach, mchu i wydobytych spod śniegu liściach rozłożone zostały koce. Na legowiskach tych leżeli przytuleni do siebie bokami ochotnicy. Szczupli byli poprzekładani tymi o masywniejszej posturze.

— Widział pan już Andersa? — zapytał szeptem młody, siedemnastoletni chłopak, Antek Kalina. Pytanie skierowane było do pleców leżącego obok nieco starszego ochotnika.

— Nie.

— Jak go jutro nie zobaczę, nie uwierzę, że jestem w polskim wojsku.

— Na razie jesteśmy w kwarantannie. Śpij — powiedział leżący tyłem ochotnik, Miron Stepaniuk, młody Ukrainiec ze Stanisławowa.

— Właściwie po co ta cała kwarantanna?

— Żeby przyhamować lawinę ochotników. Każdego dnia przybywa około tysiąca.

Dwaj dyżurni położyli na nich pozostałe koce. Ostatni koc zanurzyli w kotle z gorącą wodą i błyskawicznie rozciągnęli go nad ułożonymi do snu ochotnikami.

— Co oni robią? — przeraził się Antek.

— To zaraz zamarznie — wyjaśnił Stepaniuk. — To będzie izolacja cieplna.

Ponieważ z powodu ciasnoty nie mógł się odwrócić do Antka Kaliny, rozmowę podjął właściciel pleców leżący za nim. Sądząc z tonu, był rozczarowany warunkami, w jakich zaczynało funkcjonować polskie wojsko.

— Gorzej niż w łagrze. Pomrzemy tu z zimna. Ten obóz nie jest na to przygotowany. Za mało baraków, magazynów, ziemianki zapchane…

— Zbudujemy nowe — rzekł z optymizmem Miron.

— Przy minus trzydziestu stopniach? Łopaty w glebę nie wbijesz. A zresztą skąd łopata… nie ma nawet cegieł na postawienie pieców.

— Człowieku, nie narzekaj. Daj spać.

Zapadła cisza, w której słychać było tylko oddechy i pojękiwania śpiących. Ciszę przerwała raźna komenda dyżurnego:

— Na leeewo!

Grupa śpiących niemal równocześnie wykonała obrót na drugi bok.

— Już zasypiałem, psia jego mać, a temu komend się zachciało! — zaklął malkontent. — Kto mnie tu tak kopie? Buty ma, szczęśliwiec!

— Jeśli to można nazwać butami… — zaśmiał się Stepaniuk.

— A mnie od skurwysynów wyzwał jakiś sierżancina, że niby sprzedałem buty, bo po przyjęciu do jednostki spodziewałem się wyfasować nowe. Gnida końska, zołza koszarowa, ciekawe, gdzie swoje oficerki przepieprzył?

— Cisza! — wrzasnął dyżurny.

Antek Kalina odwrócił głowę, starając się dojrzeć majaczącą w mroku namiotu twarz leżącego teraz z tyłu Mirona.

— Proszę pana…

— Co jeszcze?

— Czy tutaj jest ktoś… jakieś miejsce, gdzie można się dowiedzieć… odszukać kogoś, kto zaginął?

— Jest Biuro Opieki. Tam prowadzi się listy osób poszukiwanych.

— Szukam brata — wyjaśnił Antek, mimo że nikt go o nic nie pytał.

— Buty miałbym sprzedać? — ochotnik leżący teraz przed Antkiem narzekał w jego plecy. — Kiedy ja ostatni raz buty widziałem?

Mimo braku zainteresowania Kalina ciągnął dalej, jakby do siebie:

— Brat wyszedł zdobyć coś do jedzenia, nasza babcia już była bardzo słaba, bo my jechaliśmy do wojska z babcią… Pociąg stanął w zaspach, w polu, przed Czkałowem. Myśleliśmy że na dłużej, widać było wieś… I ludzie poszli tam. A pociąg nagle ruszył.

— Na pewno dał sobie radę — powiedział już prawie przez sen Stepaniuk.

— Miał tylko trzynaście lat…

— Nawet u miejscowych bosy człowiek mógł liczyć na pewne względy — rozwijał swój wątek ochotnik z przodu. — Raz kupiłem chleb bez stania w kolejce, bo byłem bosy. A tu co?

— Gawno. Daj spać! — burknął Miron.

Znów zapadła cisza, przerywana sapaniem, pochrapywaniem i nagłą komendą dyżurnego:

— Na praaawo!

Grupa śpiących machinalnie i bez protestu wykonała obrót na drugi bok.

* * *

Michał Rudowicz całą noc wlókł się torami w beznadziejnej, wydawałoby się, pogoni za swoim pociągiem. A jednak podjął słuszną decyzję, pechowy skład nie odjechał daleko, tak jakby odciągnięto go tylko parę kilometrów dalej, żeby nie przeszkadzał, i znowu pozostawiono w zapomnieniu. Wstawał ranek, ale kiedy Michał rozsuwał drzwi wagonu, pasażerowie jeszcze spali.

— Kto tu do polskiego wojska? — zawołał rześko.

— Cholera, dogonił nas! — wykrzyknął z podziwem Franek Bednarczyk.

— Nie liczyliśmy już na to. Ma pan nasz chleb? — spytał nieufnie pan Kozłowski, właściciel złotej omegi, patrząc na trzymany przez Michała worek.

— Pana porcję zjadłem.

— Dlaczego akurat moją?

— Bo gdyby zjadł moją, byłby antysemitą — rzekł Rajzman, wyciągając bochenek z worka. Pozostali właściciele powierzonych Michałowi bonów zaczęli rozdzielać między sobą bochenki.

— Dziękujemy panu — rzekła ze wzruszeniem Galicowa. — Jak pan nas znalazł?

— Szedłem pieszo torami.

— A ta czapka na torach leżała? — zapytał Franek, patrząc z zazdrością na wojskową czapkę z orzełkiem, którą miał na głowie Michał.

— A ty skąd masz tę kurtkę? — odpowiedział pytaniem Rudowicz.

— Też skombinowałem. Od angielskiego munduru — dodał z dumą Franek.

— Stroją się, wojacy — powiedział zgryźliwie Kozłowski. — Tylko na bocznicy ciągle stoją.

— Wiecie, czemu? — podzielił się zdobytą informacją Michał. — Bo już nie chcą puszczać pociągów w stronę naszej armii.

— Skąd pan to wie?

— Idąc piechotą, słyszy się po drodze coś niecoś… W obozach straszne przepełnienie. I mróz. Trudno im formować wojsko w takich warunkach.

— Mam pomysł — powiedział tknięty nagłą myślą Franek i wyciągnął rękę w stronę Rudowicza. — Dawaj tę czapkę.

— Moją czapkę?

— Tak, twoją. Podstawią nam lokomotywę. No, dawaj!

— Czapkę? Lokomotywę?! I co jeszcze?

— Jeszcze rusz dupę. Będziesz moim adiutantem.

— Nie strugaj takiego cwaniaka — rzekł Michał, zdejmując z ociąganiem czapkę.

* * *

Anders bezskutecznie poszukiwał kadry oficerskiej wśród kolejnych tysięcy Polaków przybywających do Buzułuku. Brak polskich oficerów zaczynał mocno rzucać się w oczy.

Na stoliku w sztabie stała do połowy już opróżniona sojuszniczka Andersa w rozmowach z generałem NKWD Żukowem, butelka whisky.