Wojownik. Rafael Nadal i jego królestwo - Christopher Clarey - ebook + książka

Wojownik. Rafael Nadal i jego królestwo ebook

Clarey Christopher

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rafa Nadal bez tajemnic.

Dwa razy triumfował na trawie Wimbledonu i zdobył sześć tytułów Wielkiego Szlema na twardych kortach. Ale to mączka była dla Rafaela Nadala tym, czym woda dla Michaela Phelpsa: to na niej pokazywał pełnię swych możliwości i niszczył rywali potężnym forehandem oraz nastawieniem godnym gladiatora.

Christopher Clarey, jeden z najwybitniejszych autorów piszących o tenisie, zajmował się karierą Nadala, od kiedy ten skończył 17 lat. Czerpiąc informacje z rozmów z Hiszpanem, jego zespołem i rywalami, takimi jak Roger Federer i Novak Djoković, napisał coś więcej niż tylko książkę o tenisie. To przede wszystkim rzecz o prawdziwym sportowcu i prawdziwym człowieku, z wszystkimi jego zaletami i wadami.

Po znakomitej biografii „Maestro. Piękna gra Rogera Federera” Clarey stworzył intymną opowieść o kolejnym wielkim herosie kortów i jednym z najbardziej nieustępliwych zawodników w historii sportu. „Wojownik” to pierwsza tak obszerna pozycja, która przedstawia w pełni karierę niezłomnego Hiszpana, analizuje jego filozofię gry i opowiada o wszystkich największych osiągnięciach króla tenisowej mączki i zdobywcy 14 tytułów French Open.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 595

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



À Virginie.Pour Paris. Pour Séville. Pour tout.

Rozdział 1

POMNIK

Rafael Nadal pierwszy raz od 20 lat opuścił Roland Garros, ale i tak przyciągał tłumy. W 2023 roku tysiące kibiców wlewały się główną bramą, bo właśnie startował ten wielkoszlemowy turniej. Dla wielu z nich, gdy już zeszli szerokimi kamiennymi schodami wiodącymi do kompleksu RG, trzymetrowy pomnik z nierdzewnej stali ukazujący tego wybitnego tenisistę z Majorki był przystankiem na pierwsze selfie. Stał tam, na samym przedzie, na samym środku, wbrew przeciwnościom i protokołom, dzięki samej sile woli oraz matematyki.

Dlaczego w świątyni francuskiego tenisa unieśmiertelniono właśnie Hiszpana? Dlaczego postawiono pomnik aktualnemu mistrzowi French Open (wzniesiono go w 2021 roku)? Aż prosi się, by odpowiedzieć na to pytanie… pytaniem iście retorycznym: czy ktoś mógł sobie wyobrazić człowieka, który znajdzie w sobie moc potrzebną do aż 14-krotnego triumfu w najbardziej wymagającym i wyczerpującym turnieju tenisowym na świecie?

– Uważam, że to najbardziej niesamowity rekord w dziejach sportów indywidualnych – ocenił Feliciano López, przyjaciel Nadala, również gwiazda hiszpańskiego tenisa. – Zdobyć tytuł wielkoszlemowy, każdy tenisista o tym marzy. Ale wygrać ten sam turniej aż 14 razy, o tym nawet nikt nie śni. Przecież to szaleństwo.

Wbrew powszechnym przekonaniom Rafael „Rafa” Nadal wcale nie jest tak całkowicie niechętny kultowi Nadala. Odwiedźcie Muzeum Rafy Nadala, otworzone, gdy był jeszcze czynnym zawodnikiem, w Akademii Rafy Nadala założonej w jego rodzinnym miasteczku Manacor, a przyjmiecie sporą dawkę autocelebracji, która raczej nie współgra z wizerunkiem skromnego Hiszpana.

Ale o ten pomnik w Paryżu nigdy nie prosił. Po prostu wywindował rekordy do tak niedorzecznych poziomów, że logiczną reakcją było coś równie ponadprzeciętnego. Na „Francuzie”, gdzie szowinizmu nie brakuje, musieli się z tym pogodzić.

– Choć nie lubię tego mówić, to prawda, że osiągnąłem w Paryżu coś bardzo, bardzo wyjątkowego – mówi Nadal. – Coś trudnego do wyobrażenia. Jestem wdzięczny i rozumiem ten gest.

W konsekwencji hiszpański wirtuoz tenisa wykroczył poza księgę rekordów Roland Garros i urósł do rangi ikony paryskiej rywalizacji.

Ten zapadający w pamięć pomnik, dzieło hiszpańskiego artysty Jordiego Díeza Fernándeza, stał się celem pielgrzymek. Ale to nie Luwr. Nie otaczają go żadne barierki ani aksamitne taśmy, nie ma tam alarmów. Organizatorzy turnieju zachęcają do bliskiego kontaktu ze sztuką. Widziałem, jak pewna kibicka pocałowała do zdjęcia stalową stopę Nadala; widziałem sporo osób, które ryczały na całe gardło i naśladowały charakterystyczne wykończenie atomowego forhendu, ukazane na pomniku.

Wśród zgromadzonych wokół rzeźby znalazł się również Kevin Wu, młody fan tenisa, który bilety na paryską imprezę dostał od rodziców, w prezencie za ukończenie college’u.

– Myślę, że ten pomnik ma sens, bo tyle razy okazał się tu najlepszy – stwierdził. – Mam wrażenie, że to turniej Rafy.

Owszem, to jest jego turniej. Ale też jego nawierzchnia. Czerwona mączka ze zmielonej cegły, jak ta na Roland Garros, ale też w innych królestwach Nadala, w Monte Carlo, Barcelonie czy Rzymie, jest sypka, lepka i zdradliwa. To rozległe, ziemne płótno, wygładzane po każdym secie, obnaża dyletantów i graczy z nim nieobytych, ale nagradza weteranów, zwłaszcza tych, którzy ślizganie mają we krwi, bo wychowali się na tej nawierzchni.

„Ziemia” jest dla Nadala tym, czym dla Michaela Phelpsa woda, a dla Simone Biles powietrze: naturalnym środowiskiem, w którym notowali sukces za sukcesem. Paradoksalnie w młodości wcale nie była jego ulubioną nawierzchnią, ale to na niej był najlepszy i to już nigdy się nie zmieni.

W czerwcu 2023 roku wróciłem do samego początku przygody Rafy z tenisem i odwiedziłem korty jego dzieciństwa. Opuściłem Paryż w czasie Roland Garros i na kilka dni poleciałem na Majorkę, żeby poryć nogą w czerwonej cegle kortów w skromnym ośrodku na obrzeżach Manacor. To tam zaczynał grać. Kiedy chodzisz po szatniach i korytarzach Klubu Tenisowego Manacor, które najlepsze lata dawno mają za sobą, siłą rzeczy myślisz sobie: jakie były szanse, że to stąd, akurat stąd, wyłoni się wielki mistrz?

Oczywiście niewielkie, ale może jednak nieco większe, niż mogłoby się wydawać, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Majorka – wyspa licząca niecały milion mieszkańców – niedługo przed Nadalem wydała innego lidera światowego rankingu, Carlosa Moyę. Nad kortami w klubie góruje wyblakły baner, ukazujący dwóch miejscowych chłopaków, którym powiodło się w szerokim świecie.

– To tak, jakby stan Rhode Island wydał dwie światowe jedynki, jedną za drugą – stwierdził James Blake, gwiazda amerykańskiego tenisa, a później ekspert telewizji ESPN.

Żeby Nadal mógł osiągnąć taką wielkość, wiele elementów jego życia musiało odpowiednio się ułożyć: wujek Toni, który znał się na tenisie i mieszkał razem z nim w rodzinnej rezydencji; drugi wujek, Miguel Ángel, sportowiec światowej klasy; rodzice, Sebastián i Ana Maria, którzy rozumieli, kiedy usunąć się z drogi; wzór w postaci Moi; agent i od czasu do czasu sparingpartner w osobie Carlosa Costy, który sprawił, że to wszystko wydawało się możliwe; a przede wszystkim młodzik, mający temperament idealnie dopasowany do niepowtarzalnego talentu i wręcz przesadnej energii.

– Jest jak sztorm w apogeum – powiedział Emilio Sánchez, dawna gwiazda hiszpańskiego tenisa, a dziś trener.

Tak wiele czynników mogło zdmuchnąć Nadala z właściwego kursu: kontuzje, sprawy rodzinne, piłka nożna, fortuna, nuda, presja, lazurowa pokusa Morza Śródziemnego, jakże bliskiego, a równocześnie odległego od utytłanych mączką skarpetek, przepoconych bandan i codziennych poświęceń…

Jakie były szanse?

Pamiętam, że zastanawiałem się nad czymś podobnym podczas odwiedzin w Kopaoniku, niewielkim kurorcie narciarskim w Serbii, gdzie Novak Djoković, jeden z przyszłych arcyrywali Nadala, pobierał pierwsze lekcje tenisa, zaraz naprzeciwko rodzinnej pizzerii. Podobnie jak Hiszpan, który pierwsze kroki z wujkiem Tonim stawiał naprzeciw rodzinnego mieszkania w Manacor.

Kiedy w 2010 roku wszedłem na tamten betonowy kort w górach, a był już wówczas popękany i mocno zaniedbany, wyobrażenie sobie innego końca historii Serba przyszło mi bez trudu. W jego rodzinie nie było żadnych poważnych tenisistów, jedynie narciarze. Gdyby ten konkretny kort został wybudowany w innym miejscu i gdyby Jelena Genčić, charyzmatyczna instruktorka tenisa z niesamowitym okiem do talentów, nie postanowiła uruchomić szkółki akurat tam i dokładnie tego lata, Djoković nie miałby tak świetnego startu i solidnej podstawy, niezbędnych do zawodowego grania. Ale Genčić, z jej bladoniebieskimi oczami i instynktem, zjawiła się tam, gotowa, by wcielić się w rolę przewodniczki „Nolego” po niezbadanych wodach, choć przecież nie było to częścią żadnego wielkiego, odgórnego planu. Okazało się, że chłopak z włosami na jeża znalazł się w idealnym miejscu i czasie i pomimo wojny, trudności ekonomicznych i izolacji mógł wkroczyć na ścieżkę prowadzącą wprost do wielkości.

Można odnieść wrażenie, że chcąc zbadać historię Nadala z należytą dokładnością, trzeba ruszyć jego śladem. Śladem wytyczonym potem i cierpieniem, wycisnąć z siebie więcej, nawet w wolne dni. Kiedy pisałem tę książkę, to, wzorem Rafy, ciągnęło mnie do codziennych rytuałów – spacerów wczesnym rankiem, mielenia kawy, spokojnego oddechu – dzięki którym nie myślałem o mecie. Istnieje coś takiego jak method acting. Tu mamy do czynienia z method writing i im więcej dowiadujesz się o Nadalu, tym bardziej chcesz, żeby pisanie stawiało wyzwania, problemy do rozwikłania, żeby tekst wymagał dopieszczania. Gdy snuje się opowieść o Rogerze Federerze, jak w przypadku mojej książki pod tytułem Maestro, idealnym stanem twórczym jest bez wątpienia stan flow. Pisząc o Nadalu, masz wrażenie, że musisz poczuć obciążenie, palenie w mięśniach. Budujesz narrację cegła po cegle, od czasu do czasu szarpiąc się za spocone szorty, by kolejne zdania pojawiały się na ekranie laptopa w odpowiedniej formie.

Na długo przed karierą Nadala wybrałem się do innej części Hiszpanii – sennego Monzón w Aragonii – i dotknąłem palcami muru fabryki, przy którym w rytmie tenisa zakochała się Conchita Martínez. Mury i ścianki zbudowały wiele tenisowych karier, a nieśmiała „Conchi” obijała ten całymi godzinami. Po pewnym czasie zapowiadała się na tyle obiecująco, że jej rodzina, choć brakowało jej środków i tenisowej wiedzy, musiała podjąć bolesną decyzję i wsadzić 12-letnią dziewczynkę w pociąg do Barcelony. W 1994 roku Martínez została pierwszą Hiszpanką, która wygrała Wimbledon, pokonując w finale gasnącą gwiazdę trawiastych kortów, Martinę Navrátilovą. Później została kapitanką hiszpańskiej drużyny daviscupowej, doradzając Nadalowi i jego kolegom.

– Jasne, zawsze jest jakiś element szczęścia, ale myślę, że najważniejsze to pasjonować się tym, co robisz, i cieszyć się drogą – opowiadała Martínez. – Pamiętam, że jak sama złapałam rakietę, to już nie chciałam jej puścić, i jestem pewna, że Rafa też miał pasję do tenisa i do nauki, i do stawania się coraz lepszym. To kluczowe. Oczywiście, Rafa to mistrz z zupełnie innego poziomu, to, co zdążył osiągnąć, już jest spełnieniem marzeń. Ale spoglądając wstecz, mówisz sobie: „Wow!”. Gdy zaczynasz, nigdy nie wiesz, jak skończysz.

Pomyślmy o znacznie odleglejszej podróży, na przedmieścia Harare w Zimbabwe, gdzie odwiedziłem rodzinną plantację awokado, która w rzeczywistości okazała się rodzinną fabryczką tenisistów. Jej właścicielem był szpakowaty, często chodzący boso człowiek nazwiskiem Don Black. W młodości zagrał na Wimbledonie i tak bardzo spodobało mu się to doświadczenie, że postanowił zbudować na afrykańskiej wsi „swój mały Wimbledon” i wychowywać własnych mistrzów. Założył cztery trawiaste korty i pieczołowicie o nie dbał, a na ogrodzeniu umieścił ogromny znak z tym samym fragmentem wiersza Jeżeli Rudyarda Kiplinga, który widnieje nad wejściem dla graczy na kort centralny: „Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane / Jednako przyjmujesz oba te złudzenia”.

Don i jego żona, Velia, mają troje dzieci – Byrona, Wayne’a i Carę – i cała trójka, pomimo politycznego zamętu w ojczyźnie, grała w tourze, z symbolicznym dla nich Wimbledonem włącznie. Byron i Cara dotarli na szczyty rankingów deblowych i choć żadne z rodzeństwa nie urzeczywistniło ojcowskiego marzenia o zwycięstwie w singlowym turnieju na kortach All England Clubu, to niewiele im zabrakło. W 1997 roku Cara zwyciężyła w turnieju juniorek, a w 2004 razem z Wayne’em w mikście. Byron dotarł do ćwierćfinału singla i finału debla.

Ich ostatecznym przeznaczeniem była agronomia.

Jakie były szanse?

Przez lata odbyłem z Nadalem wiele rozmów i dochodzę na ich podstawie do wniosku, że nie poświęcał zbyt wiele czasu ani energii na zadumę nad tym pytaniem.

Oto jeden z jego największych atutów: umiejętność trzymania się bieżącej chwili. Od dawna stanowiło to cel każdego tenisisty, cel trudny do osiągnięcia nawet przed epoką mediów społecznościowych i serwisów streamingowych. Nadal nauczył się koncentrować na tym, co kluczowe, dzięki rutynie i rytuałom, nauczył się upraszczać rzeczy skomplikowane z pomocą siły nawyku. Pomagał mu w tym odpowiedni charakter. Rafa rozkwita w obliczu wyzwań, realnych, jak i wyimaginowanych, ale nigdy nie rozpamiętuje. Niespożyta, niespokojna energia i zamiłowanie do rywalizacji pchały go naprzód, a nawet jeżeli zastanawiał się nad tym z perspektywy czasu, unosząc wysoko jedną brew, to przemyślenia te miały ograniczoną wartość, no chyba że chodziło o sprzedaż biletów do jego muzeum. Bo gdy ścierasz butem mączkę z linii końcowej, zakładasz włosy za ucho, niedbałym ruchem wycierasz pot z twarzy i kozłujesz piłkę w przygotowaniu do serwisu, liczy się tylko punkt, który zaraz rozegrasz.

Kolejna rzecz: korzenie Nadala są nie tylko jego korzeniami. Są jego teraźniejszością. Nie musi odbywać nostalgicznych pielgrzymek do miejsc, „w których to wszystko się zaczęło”. Nie musi latać z kontynentalnej Hiszpanii albo jeszcze dalej położonych lotnisk, wraz z ekipami kamerzystów i kronikarzy, do Manacor (populacja: 43 tysiące) i ceglanych kortów znajdujących się na obrzeżach miasta. Bo przejeżdża obok nich nieustannie, choć rzadko się zatrzymuje. Przecież niedaleko mieści się akademia tenisowa jego imienia, prawdziwe dzieło sztuki. Mieszkanie, w którym spędził dzieciństwo, jest jeszcze bliżej, a zawieszony na klifie dom marzeń, z iście bondowskim cumowiskiem dla łodzi, które wcina się w nadmorskie skały, znajduje się w Porto Cristo, malutkim kurorcie zaledwie 12 kilometrów dalej. Wioska od wielu lat była punktem wypoczynkowych wypadów klanu Nadalów.

Ludzie mówią, całkiem słusznie, że Rafael stąpa twardo po ziemi, i to właśnie jest ta ziemia. Urodził się w Manacor, dorastał tu i nie licząc jednego wyboistego roku w internacie w Palmie, stolicy Majorki, cały czas tu mieszkał. Ożenił się z miejscową kobietą, Marią Franciscą Perelló, i sam pozostał miejscowym. Z tenisowych podróży, dzięki którym stał się powszechnie znany daleko poza ojczystą wyspą, zazwyczaj wraca najszybciej, jak może. Kiedy był nastolatkiem, przeprowadził się wraz z rodzicami i młodszą siostrą, Maribel, do apartamentowca w centrum Manacor. Zamieszkali tam też dziadkowie i krewni Toniego Nadala, a każde pokolenie i rodzina otrzymały własne piętro. Budynek leżał przy jednym z głównych placów miasta, Rafa wyraźnie widział z własnego balkonu największy kościół. Po wyjściu z domu trafiał w przytulną wspólnotę pełną znajomych twarzy, sąsiadów i kiwających uprzejmie głowami sklepikarzy. Wspólnotę, w której na ostentacyjność i fanfaronadę patrzono by raczej krzywo. Hiszpan wniesie tę wpojoną miejską wspólnotowość do tenisowego świata i odtworzy podobną atmosferę na kortach Monte Carlo, Rzymu czy Roland Garros.

Jego domem jednak pozostała Majorka. Tam rozpoczęła się jego historia, tam nabrała rozpędu i prawdopodobnie tam się zakończy. Wydaje się, że do Rafaela Nadala, człowieka ceniącego ciągłość i lojalność, pasuje fakt, że już zawsze będzie kojarzony z nawierzchnią, na której pobierał pierwsze nauki pod okiem TioToniego.

Korty ziemne pasują do jego wartości. Część z tych wartości zapewne na nich wyrosła: etyka pracy, niechęć do chodzenia na skróty, potrzeba myślenia o innych wyrażana wygładzaniem kortu z wszelkich nierówności po treningu za pomocą siatki, żeby był gotowy dla następnych graczy. Ale Nadalowi należy oddać, że mączka nie była jego jedyną specjalnością. Razem ze swoim zespołem bronili się przed tą łatką już od wczesnych lat jego kariery, kiedy technika i budzący wątpliwości serwis wcale nie gwarantowały, że uniknie takiego zaszufladkowania, lecz w drodze do miana jednego z największych sportowców wszech czasów będzie wygrywał też na innych, szybszych nawierzchniach zawodowego tenisa, i to często.

– W tym, że czeka go naprawdę wielka kariera, utwierdziłem się w 2005 roku, gdy wygrał pierwszego „Francuza” – opowiadał Brad Gilbert, trener między innymi światowych jedynek Andre Agassiego, Andy’ego Murraya, a także mistrzyni US Open Cori „Coco” Gauff. – Z Wimbledonu odpadł wcześniej, a potem w Kanadzie mieli niedorzecznie szybką nawierzchnię. Nigdy więcej nie spotkałem tak szybkich kortów. A on ograł Andre w tym finale, i wtedy powiedziałem, że ten gość wcale nie jest tylko od „ziemi”. To tenisista, wielki tenisista, który potrafi się przystosować do wszystkiego.

Nadal okazał się na tyle utalentowany, zmotywowany i wszechstronny, że zdobył dwa tytuły na trawiastych kortach Wimbledonu i sześć na twardej, akrylowej nawierzchni aren Australian Open i US Open. Lecz śliska mączka była jego bezpieczną przystanią, terra firma, na której wachlarz jego umiejętności i mentalność wojownika sprawdzały się najlepiej. Tenis z biegiem dekad nabrał szybkości i zatracił część subtelności, ale mielona cegła nadal nagradza za cierpliwość i pieczołowite konstruowanie każdego punktu. Wymaga specyficznej pracy nóg, bo gracze doślizgują się do uderzeń, ale też nie do wszystkich.

– Znam trenerów, którzy uczą swoich zawodników, że na cegle trzeba się ślizgać do każdej piłki, a to po prostu nieprawda – powiedział Michael Chang, niespodziewany triumfator Roland Garros 1989.

Zawodowcy nauczyli się ślizgać na wszystkich nawierzchniach, żeby zwiększyć zasięg ramion i wzmocnić grę obronną. Przypomnijcie sobie, jak wygląda Novak Djoković, gdy niemalże w szpagacie sunie do dwuręcznego bekhendu. Lecz na twardych kortach stopy mają oparcie o solidne podłoże, więc gracz może w każdej chwili się odepchnąć i zmienić kierunek. Na mączce ślizgasz się, przewidujączmiany kierunków z wyprzedzeniem, musisz dokładnie wymierzyć moment kontaktu z piłką na końcu każdego ślizgu. Zaczniesz ślizg zbyt wcześnie lub zbyt późno i możesz zapomnieć o dobrej synchronizacji.

Sama szybkość, której Nadal niegdyś miał pod dostatkiem, nie wystarczy. Musisz dopieścić kortową choreografię, a Hiszpan od początku do końca dysponował zarówno precyzją, jak i czystą mocą. Nie był baletmistrzem w trampkach, jak gładki niczym aksamit Roger Federer, jego niegdysiejszy arcyrywal, ale w jego drapieżnym stylu gry dostrzegało się innego rodzaju majestat.

– Na mączce porusza się po prostu lepiej niż pozostali – powiedział mi Federer. – Bo ma otwartą postawę z obu stron, tak jakby grał z linii końcowej dwoma forhendami. Ja tak nie umiem, więc tracę metr albo dwa tu i tam. No więc ma w tym aspekcie ogromną przewagę. Nie wiem, jak się tego nauczył, ale to z pewnością bardzo trudne.

Eksplozywny, ale równocześnie ściśle kontrolowany sposób poruszania się Nadala to jedno z wyjaśnień być może najbardziej fenomenalnego osiągnięcia w sportach indywidualnych w XXI wieku. Osiągnięcia, które z trudem mieści się w głowie…

Nowoczesny tenis ma długą historię. Na Wimbledonie rywalizowano po raz pierwszy w 1877 roku. Lecz gdy w 2005 roku Nadal zjawił się w Paryżu, rekordzistą pod względem męskich tytułów singlowych w Roland Garros, najważniejszym turnieju na kortach ziemnych, był Björn Borg, który miał ich sześć. Po tym, jak na początku lat 80. Szwed zakończył przedwcześnie karierę, tylko jego rodakowi Matsowi Wilanderowi i elastycznemu Brazylijczykowi Gustavo „Gudze” Kuertenowi udało się zdobyć po trzy.

– Już nikt nie wygra tu sześciu turniejów jak Borg – zapowiedział mi na początku lat 90. Ilie Năstase. – To były inne czasy.

Zdumiewające, w odniesieniu do Nadala to naprawdę odpowiednie słowo, ale Hiszpan podwoił wyczyn Szweda, i to z górką!

– Podobnie jak zwykłemu zawodowcowi może nie mieścić się w głowie, jak ja wygrałem trzy, jak „Guga” Kuerten albo Ivan Lendl wygrali po trzy, tak nam nie mieści się w głowie, jak Rafa wzniósł to trofeum 14 razy – powiedział mi Wilander. – Nie rozumiem tego. Wiesz, że jeśli przegrasz, to będzie bolało jak cholera, a mimo to ryzykujesz, ryzykujesz i znowu ryzykujesz. To jest właśnie całkowite oddanie się rywalizacji i walce. My nigdy tego nie mieliśmy.

Francuski weteran, Nicolas Mahut, wie coś o rekordach nie do pobicia. Rozegrał mecz, który był i już na zawsze pozostanie najdłuższy w historii. W pierwszej rundzie Wimbledonu 2010 przegrał z Johnem Isnerem 68:70 w piątym secie, po 11 godzinach i pięciu minutach rozłożonego na trzy dni, zdominowanego serwisem tenisowego staccato. Później zmieniono zasady obowiązujące w największych turniejach, żeby uniknąć tego rodzaju maratonów w ostatnich setach. Ale rekord Nadala robi na Francuzie zdecydowanie większe wrażenie.

– Jeżeli zagrasz w Roland Garros 14 razy, możesz sobie powiedzieć, że miałeś porządną karierę – opowiadał dziennikowi „L’Équipe”. – Jeżeli wygrasz tam 14 meczów, jest całkiem nieźle. Jeżeli 14 razy przebijesz się do drugiego tygodnia, jesteś wielkim graczem. A jeżeli zdobywasz 14 tytułów, to jest to po prostu niepojęte! Nie ma na to słów.

Zobaczywszy coś tak niewiarygodnego, człowiek nabiera podejrzeń, że Nadal znajdzie jakiś sposób, żeby sięgnąć po 15. tytuł choćby ze sportowej emerytury. Nawet jeżeli nie, to 14 i tak będzie najbardziej niesłychanym wynikiem w historii tenisa, rozsadzając w szwach worek z rekordami tej dyscypliny.

– Już nie zobaczycie, ani za swojego życia, ani za życia waszych dzieci, żeby znowu ktoś wygrał jakiś turniej Wielkiego Szlema 14 razy – ocenił Ion Țiriac, rumuńska gwiazda z lat 70., a obecnie miliarder, impresario i jedna z najbardziej wpływowych i zorientowanych postaci w tenisie.

Być może nie doczekacie również, by ktoś zbliżył się do wykręconego przez Novaka Djokovicia rekordu wygranych turniejów wielkoszlemowych. Na ilukolwiek skończy, 24 czy więcej, to też będzie zdumiewający rekord. Jednak rekord Nadala na Roland Garros to hołd dla głębokiej, niepowtarzalnej więzi zawodnika z nawierzchnią, dla umiejętności rozpoczynania od nowa każdej wiosny.

– Ma pokorę pozwalającą startować od zera, rok po roku – powiedział francuski gwiazdor Gilles Simon, maestro taktyki i zawodnik współczesny Nadalowi.

Hiszpan nawiązał do rekordu Djokovicia. Ale nikt nawet nie zbliżył się do paryskiego rekordu Nadala, nawet żaden z jego dwóch największych rywali. Żaden z nich nie ustanowił podobnej dominacji na swojej ulubionej nawierzchni. Genialny na trawie Federer wygrał Wimbledon rekordowe osiem razy, zanim w 2022 roku zakończył karierę. Djoković, wyśmienity na wszystkich kortach, ale najlepszy na twardych, wygrał Wimbledon siedem razy, a Australian Open rekordowe dziesięć i ten wynik zapewne zdobyłby znacznie większy rozgłos, gdyby nie wyczyn Nadala.

– Ze wszystkich statystyk, które wynikły z tej wielkiej ery męskiego tenisa, w szatniach największą uwagę przyciąga 14 tytułów Rafy na Roland Garros – przyznał w wywiadzie dla BBC John Lloyd, czołowy trener, niegdyś świetny brytyjski tenisista.

Gdy Nadal zaczynał grać na poważnie w tourze, męski rekord singlowych tytułów wielkoszlemowych wynosił 14 łącznie i dzierżył go Pete Sampras. Nadal wygra 14 razy jednegoszlema.

– Gdybyś dziesięć lat temu powiedział mnie albo któremuś z nas, że Rafa dokona czegoś tak niebywałego, to pokładalibyśmy się ze śmiechu – przyznał Darren Cahill, niegdyś czołowy gracz, a dziś jeden z najlepszych trenerów. – Teraz też się śmiejemy, bo, mój Boże, okazało się, że to możliwe i że rzeczywiście się stało.

Paryski rekord Nadala, osiągnięty w ciągu niemal dwóch dekad, to wyjątek. W tym stuleciu można go porównać chyba tylko do trwałej, niedorzecznej dominacji Michaela Phelpsa, który zdobył 23 złote medale olimpijskie, ale dziesięć z nich w sztafetach.

– Nie wiem, czy w sporcie jest większe wyzwanie od rozegrania przeciwko Rafie pięciosetówki na Roland Garros – zastanawiał się Cahill przed ostatnim sezonem Nadala. – Sposób jego gry. Energia, którą wnosi na kort. Fizyczność i jakość, z którą wychodzi, postawa mentalna i niezłomność. Gdy pojawia się na korcie, nie bierze niczego za pewnik, w żadnym wypadku. Nieważne, czy jesteś w rankingu setny czy pierwszy, traktuje cię dokładnie tak samo, z takim samym szacunkiem. Więc jeżeli urwiesz mu trochę gemów albo jakiegoś seta, albo okażesz się jednym z nielicznych, którzy naprawdę ograli go na Roland Garros, będzie to znaczyło, że cholernie dobrze sobie na to zapracowałeś.

14 zwycięstw. Bez wątpienia można by uznać, że ten rekord nigdy nie zostanie pobity, choć Nadal, który mimo efektownego CV i posiadania 25-metrowego superjachtu jest twardo stąpającym po ziemi mistrzem, odrzuca tego rodzaju rozumowanie. O wiele bardziej interesowało go wyciskanie z siebie maksimum – punkt po punkcie, mecz po meczu, trening po treningu – niż kreowanie jakiejś niedoścignionej postaci.

– Jestem zadowolony z tego, kim jestem – powiedział mi w 2020 roku, gdy zadałem o jedno pytanie za dużo na temat jego podejścia do rekordów, i dla lepszego efektu postukał się w beczkowaty tors. – Poziom mojego szczęścia nie zależy od tych cyferek. Naprawdę doceniam wszystko, co przytrafiło mi się w życiu. Uważam się za wielkiego szczęściarza, ale już nie raz powtarzałem, że obsesja jest zawsze szkodliwa. Gdybym miał obsesję na punkcie zdobycia kolejnego tytułu, wyprzedzenia kogoś innego, to ostatecznie chyba mógłbym być sfrustrowany. Prawda wygląda tak, że nie próbuję tworzyć sobie zobowiązań, przez które mógłbym być mniej szczęśliwy.

By podkreślić to stwierdzenie, odruchowo zarechotał – to kolejny z jego tików. Zawsze uważałem to za cechę rodzinną, rozwiniętą w toku długich dyskusji przy kolacjach w Casa Nadal, pomiędzy kęsami ryby z grilla albo makaronu z owocami morza. Słyszałem, że wujek Toni akcentuje wypowiedzi w taki sam sposób. Wygląda to na próbę rozluźnienia atmosfery, jakby Rafa zdawał sobie sprawę, że rozmówca nie spodziewał się takiego punktu widzenia lub być może postrzegał sprawę inaczej. Lecz choć stara się uprzejmie rozładowywać potencjalne napięcia, to nie ma cienia wątpliwości, że sam zdania nie zmieni, nie zmodyfikuje własnego kodu źródłowego.

– Nie muszę dobijać do 12, 13 czy 14 Rolandów Garrosów – powiedział wtedy. – Nie muszę dobijać do 21, 22 czy 23 Wielkich Szlemów, żeby kogoś wyprzedzić albo komuś dorównać. Co będzie, to będzie. Mogę za to robić rzeczy najlepiej, jak potrafię. Nie mogę ciągle rozglądać się dookoła i myśleć, że na przykład ten facet ma większy dom niż ja.

– Joder! – zaklął po hiszpańsku Nadal. – Wiadomo, że zawsze będzie ktoś z większą forsą, większą łodzią i piękniejszą żoną. Nie mogę wciąż patrzeć na zewnątrz, bo to recepta na ciągłe nieszczęście. Szczęście musi pochodzić z wnętrza.

Wracając tu, na zewnątrz, nie może być wątpliwości, że rekord w Paryżu pozostanie flagowym osiągnięciem Rafaela Nadala, które będzie określało pamięć o tym graczu za 20, 50, może nawet 100 lat. I właśnie dlatego chciałem, żeby był on głównym tematem niniejszej książki, okularem, przez który spojrzę na jego życie oraz karierę. Chciałem też zagłębić się w Roland Garros, w miejsce, gdzie Nadal zdefiniował siebie i zredefiniował pojęcie sportowej dominacji, zawieszając talentom z przyszłych pokoleń, które być może będą bardziej motywowane czynnikami zewnętrznymi, poprzeczkę tak wysoko, że aż kręci się w głowie.

Jego kariera dobiegła już końca, ta książka jest więc portretem mistrza i jego poligonu. Mam wrażenie, że nadaję się do jej napisania, bo kawał życia mieszkałem w Hiszpanii i Francji, do tego relacjonuję Roland Garros od ponad 30 lat. To tego Wielkiego Szlema znam najlepiej. Pojąłem za żonę paryżankę, w pierwszych latach po ślubie mieszkałem kilka przecznic od kompleksu turniejowego i pomagałem wychowywać troje naszych francusko-amerykańskich dzieci, więc właśnie z French Open łączy mnie najmocniejsza więź.

Obserwowałem, jak Roland Garros wielokrotnie się zmieniał; teraz zmienił się całkowicie. Po boisku piłkarskim, na którym często grywałem, gdy mieszkałem w okolicy, dawno nie ma śladu. Padło ofiarą rozrostu turnieju. Po pierwotnym kompleksie tenisowym, zbudowanym w 1928 roku, pozostał już tylko prostokąt czerwonej mączki na korcie centralnym i drewniany domek na obrzeżach, w którym mieszkał niegdyś przyszły triumfator imprezy, Yannick Noah. Teraz mieści się w nim bar, w którym trzeba słono przepłacić za przekąski, co jest znacznie mniej poetyckie, ale stanowczo bardziej symboliczne.

W ciągu tych wszystkich lat na Roland Garros naoglądałem się zmian, ale przede wszystkim naoglądałem się zwycięstw Nadala. Widziałem, jak zdobywa tytuły w trzech różnych dekadach, tytuły, które nie mieściły się w głowie. Siedziałem w loży prasowej i uczestniczyłem w imprezie pod Wieżą Eiffla, gdy w 2005 roku 19-letni, długowłosy, ubrany we fluorescencyjno-zielony bezrękawnik i białe rybaczki Nadal debiutował w imprezie. Byłem tam też w 2022, kiedy zwyciężył po raz ostatni. Wtedy miał już 36 lat, na głowie łyse prześwity, znacznie bardziej konserwatywny strój i codziennie musiał przyjmować zastrzyki przeciwbólowe w lewą stopę, żeby jakoś przetrwać mecze.

Gdy Rafa objawił się na scenie, tenisowe mistrzostwa Francji miały już 114 lat. Ale Paryż, nawet Paryż, nigdy nie widział nikogo podobnego. Teraz jego kosmopolityczni mieszkańcy mogą oglądać Nadala, kiedy najdzie ich ochota. Wystarczy, że zajrzą za główną bramę kompleksu.

Rozdział 2

KODEKS

Tenis Rafaela Nadala potrafi doprowadzać dorosłych mężczyzn do płaczu. Rogera Federera w Melbourne i na Wimbledonie. Ojca Hiszpana, Sebastiána, w Nowym Jorku i nie tylko. Trenera i wujka Toniego w Paryżu, i to wielokrotnie.

Ale Jim Courier w Indian Wells naprawdę mnie zaskoczył. Był marzec 2023 roku, rozmawialiśmy o Nadalu na spieczonym słońcem tarasie na kalifornijskiej pustyni. Courier, rudowłosy Amerykanin z potężnym forhendem i jeszcze potężniejszą etyką pracy, wspiął się na szczyt rankingu i trochę się na nim utrzymał. Wygrał cztery turnieje Wielkiego Szlema, w tym dwa razy Roland Garros. Ten niezwykle bystry samouk podczas kariery zawodniczej, gdy grał z wyraźnym poczuciem niespełnionych ambicji, nie należał do najłatwiejszych rozmówców, ale po jej zakończeniu stał się jednym z najprzenikliwszych i elokwentnych komentatorów tenisa. Przez lata rozmawialiśmy wielokrotnie. W tamto słoneczne, bezchmurne popołudnie rozprawialiśmy o tym, jakie elementy gry Nadala inni zawodnicy mogliby kopiować i stosować, a jakich nie.

– Cóż, uważam, że jego konsekwencja i zaciętość w każdej wymianie są wrodzone. Byłoby to bardzo trudno skopiować – stwierdził Courier. – Nawet Novak, przy całej swojej wielkości, miewa górki i dołki, a Rafa nie, no, chyba że ma kontuzję. Jeżeli chodzi o zaangażowanie w każdą jedną rozgrywkę, żeby posłużyć się terminem ogólnosportowym, to w męskim tenisie, a może nawet w ogóle w sporcie, nie widziałem nikogo lepszego, jakby każdy mecz był niezależnym bytem.

– W takim razie co można by naśladować? – zapytałem.

– Myślę, że postawę, to, jak znosi porażki, jak radzi sobie ze zwycięstwami – odpowiedział Courier. – Jest jak ucieleśnienie tego cytatu z Kiplinga. I to niesamowite, biorąc pod uwagę, jaki ten facet jest sławny, że on nigdy nie wygląda na sławnego. Jest z tych, co to zamiotą po sobie kort po treningu. No nie? Ani trochę nie zachowuje się jak ktoś uprzywilejowany. No więc to każdy mógłby łatwo naśladować. Możesz zamieść po sobie kort, możesz podać ludziom rękę, możesz spojrzeć im w oczy. Dorównać całemu jego zestawowi fizycznych i psychicznych atutów będzie ciężko, ale jeżeli chodzi o szczegóły…

Pomyślałem, że Courier się rozkręca, ale nagle go przydusiło.

– W gruncie rzeczy mnie to wzrusza – wyznał.

Milczeliśmy przez chwilę, a potem zapytałem:

– Skąd ta reakcja? Dlaczego tak mocno cię to uderzyło?

– To trudne, stary – odparł, choć głos mu się łamał. – Ciężko czasami nie rozwalić rakiety. A ten koleś nigdy żadnej nie rozwalił. To trudne. Mnóstwo emocji.

Rozmawialiśmy jeszcze jakieś pół godziny o mechanice uderzeń Nadala, o jego rytuałach i wzorcach gry. Ale nic nie było tak pouczające jak moment, w którym Courier opuścił gardę i niespodziewanie uciął wcześniej płynną wypowiedź. Był topowym graczem przez długi czas i czyhały na niego te same pułapki, pokusy i stres co na Rafę. Jimowi nie udało się osiągnąć podobnego poziomu konsekwencji i wytrzymałości. Ale myślę, że najbardziej poruszyło go to, że Hiszpanowi towarzyszy wiele dwoistości: mieszanka samoopanowania i pasji do rywalizacji; skromności i ambicji, by wyciskać z siebie absolutne maksimum; nieustępliwości, która jest jak niszczycielski żywioł, i wpojonej mu zwykłej, ludzkiej przyzwoitości.

To jednak nie tak, że Nadala nigdy nie ponosiły nerwy. Potwierdza to jeden z jego wielkich rywali, Andy Murray.

– Jesteś przypuszczalnie jedynym tenisistą, który nigdy nie rzucił rakietą w złości, a to niesamowite – powiedział Szkot w 2024 roku w nagraniu przesłanym Hiszpanowi z okazji przejścia na sportową emeryturę. – Jednak gdy przegrywałeś na PlayStation, rzecz wyglądała inaczej. Widziałem, jak Rafa miotał padami po pokojach hotelowych na całym świecie, gdy grał w Pro Evolution Soccer w parze ze swoim przyjacielem Juanem Monaco, a ja strzelałem gola ich ukochanemu Realowi Madryt w ostatnich minutach.

Ta historia, przytoczona komicznym barytonem Murraya, jest nie tylko zabawna. Jest również krzepiąca. Okazuje się, że Nadal to jednak jeden z nas. Ja wtedy też już wiedziałem, że Hiszpan zdał „test taksówkarza”. Nazwałem tak nieformalny sprawdzian, pokazujący, czy traktujesz ludzi znajdujących się na niższym szczeblu drabiny społecznej z szacunkiem i empatią także z dala od kamer. Widziałem, jak po każdym turnieju osobiście dziękuje stenografom w pomieszczeniach prasowych. Widziałem, jak przebija się przez tłok, byle tylko podać rękę znajomym. Ponadto, nie licząc kilku rzadkich wyjątków, zdawał też „test własnej grupy zawodowej”. Jego rywale odczuwali na własnej skórze, jak potężnie uderza i jak szybkie są jego nogi, lecz tak naprawdę podziwiali w nim rzeczy bardziej nieuchwytne.

– Wielcy nie oddają nic za darmo, ale w przypadku Rafy masz pewność, że niezależnie od wyniku nie ustąpi ci nawet o centymetr – powiedział John Isner, jeden z trzech tenisistów, którzy zmusili Nadala do rozegrania pięciu setów na Roland Garros. – Będzie grał na sto procent, od pierwszej do ostatniej piłki. Musisz spróbować dorównać jego intensywności, a to skrajnie trudne. Masz wrażenie, że jedzie na napędzie z nieskończoną ilością paliwa. Wychodzi na kort, patrzy na rywala i mówi tak: „Może i nie jestem dziś w szczytowej formie, ale przetrzymam cię, przebiję siłą woli i przewyższę”. I naprawdę to robi. W mojej opinii, choć oczywiście jestem stronniczy, bo należę do tenisowego światka, żaden sportowiec w historii nie potrafił tak rywalizować.

Brzmi to nieco przesadnie, nawet jak na Nadala, ale sam fakt, że weteran pokroju Isnera, nierzucający słów na wiatr absolwent Uniwersytetu Georgia i zapiekły kibic sportowy, postanowił aż tak się zapędzić, świadczy o mentalnej przewadze nad rywalami, którą Rafael wypracował i z czasem pogłębiał. Granie przeciwko Hiszpanowi przytłaczało. Już sama wizja meczu z Nadalem podcinała skrzydła, zwłaszcza na mączce.

Mackenzie McDonald pokonał kuśtykającego Nadala w drugiej rundzie Australian Open 2023. To starcie zakończyło sezon Hiszpana ze względu na kontuzję biodra. Akurat ten mecz rozegrał się na twardej nawierzchni, ale Amerykanin mierzył się z Hiszpanem również na mączce, w drugiej rundzie Roland Garros 2020, do tego na korcie głównym im. Philippe’a Chartiera. Nadal wygrał 6:1, 6:0, 6:3.

– Naprawdę nie wierzyłem, że mogę go pokonać – wspomina McDonald. – Policzyłem to sobie. Rozgrzewałem się mniej więcej kwadrans i doszedłem w tym czasie do wniosku, że gdyby to wszystko pododawać i założyć, że turniej trwa 15 dni, to łącznie Rafa spędził na wygrywaniu meczów na tym korcie jakieś pół roku. Przypuszczalnie sam postawiłem przed sobą barierę, zanim w ogóle zacząłem grać. Ale dla mnie to był zaszczyt, że w ogóle znalazłem się razem z nim na tym korcie i że skopał mi tyłek.

Na McDonalda, który dorastał jako kibic Nadala, czekało coś więcej niż znane wielu graczom doznanie bycia zmiażdżonym przez króla mączki. Podobnie jak wielu poprzedników i następców mógł liczyć na pełne doświadczenie, z przedmeczowymi rytuałami Hiszpana włącznie: zimny prysznic, krótkie sprinty, kangurze podskoki w szatni i tunelu.

– Pod prysznic nie zaglądałem – mówi ze śmiechem Amerykanin. – Ale resztę jak najbardziej widziałem. On obejmuje przestrzeń. Wiesz, że to jego terytorium, a on jakby chciał je oznaczyć. Robił wtedy to, co zawsze, powtarzał te same drobne kroki. Roztaczał tę swoją aurę, a ja sobie pomyślałem: „No dobra, jak ja mam się w ogóle z tym równać, do cholery?”. Zrobiłem się malutki, ale też trochę się zachwyciłem. A on dalej biegał i skakał, a gdy już wygrał, to zachowywał się, jakby to było jego pierwsze zwycięstwo na tym korcie. We wszystkim, co robi, czuć tę celowość.

Taka postawa narodziła się bardzo wcześnie. Zaczęło się od wujka Toniego – zasadniczego, chodzącego pod prąd utartych poglądów trenera, posługującego się nieco chrapliwym tenorem, który lubował się w porządnych kłótniach jeszcze bardziej niż w dobrych forhendach. Jordi Arrese, były hiszpański tenisista i kapitan drużyny daviscupowej, nadał mu przydomek „Dr No”. Toni rzeczywiście bywa kąśliwy, ale też przenikliwy.

Większość rywali Nadala, z Federerem włącznie, poświęciła przynajmniej trochę czasu na pracę z psychologiem sportowym. Rafa nie robił tego w sposób regularny. Kiedy jako nastolatek zaczął trenować w regionalnym ośrodku tenisowym w Palmie, zaoferowano mu taką możliwość. Ale razem z Tonim odrzucili ofertę. Pod koniec kariery Nadal powiedział, że spotykał się z psychologiem w dwóch jej fazach: – Raz, gdy byłem bardzo mały, i potem, gdy byłem starszy. Może to i temat tabu, ale dla mnie coś zupełnie naturalnego.

To jasne, że Nadal miał psychologa sportowego, który towarzyszył mu przy każdym kroku i ślizgu: w osobie wujka.

Toni z pewnością nie jest jedynym powodem, dzięki któremu jego bratanek został jednym z najwybitniejszych sportowców w historii, ale, nie licząc samego Rafaela, z pewnością największym. Ukształtował jego styl gry i sportową psychikę. Naprowadził go na nieprawdopodobną drogę wiodącą od początkującego sportowca do seryjnego mistrza.

– Jasne, czasami to, że trenował mnie wujek, rodziło komplikacje; nadal rodzi – powiedział mi Rafa, gdy pierwszy raz zapytałem go o Toniego. – Ale daje mi to również ogromną przewagę i jestem za to bardzo wdzięczny.

Jak słusznie zaznaczył Rafael, Toni też powinien być mu wdzięczny.

Toni był drugim z pięciorga dzieci, urodził się po Sebastiánie Nadalu. Ich ojciec, który też miał na imię Rafael, był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym, znanym na Majorce muzykiem i dyrygentem o bardzo żywym umyśle. Z pewnością nie planował, że jego potomkowie zostaną światowej klasy sportowcami. Toni jako pierwszy w rodzinie zainteresował się tenisem i zaczął grać na poważnie. Rozpoczął późno, ale przebił się do najlepszej trzydziestki w Hiszpanii. Miał solidny jednoręczny bekhend i zawzięty, defensywny styl gry. Na początku lat 80., trochę proroczo, grał dla Królewskiego Klubu Tenisowego w Barcelonie, jednego z najlepszych w kraju. Dokładnie tak samo, jak Rafael na samym początku kariery. Toniemu brakowało jednak mocy i arsenału uderzeń, niezbędnych tenisistom z poziomu touru.

Toni zapoznał Rafaela z tenisem, gdy ten miał trzy lata. Rzucał mu piłeczki na mączce klubu tenisowego w Manacor, naprzeciwko którego wówczas mieszkali. Toni i Sebastián byli zaskoczeni, bo malec od razu zaczął czysto trafiać w piłkę.

Gdy Rafael miał cztery lata, zbliżający się do trzydziestki Toni zaczął mu udzielać regularnych lekcji. Wkrótce stało się jasne, że chłopiec ma wyjątkowy talent. Alberto Tous, pierwszy tenisista z Majorki, który grał w ATP Tour, wrócił na rodzinną wyspę i został trenerem. Kiedy Rafael miał sześć lat, Tous, na prośbę Toniego, odbił z nim kilka wymian.

– Był taki drobny. Zacząłem na linii środkowej i odbijając z Rafą, rozmawiałem sobie z Tonim – wspomina Tous. – I przyrzekam ci, że odbijaliśmy trzy minuty i chłopaczek nie chybił ani razu. 180 sekund bez pudła! W końcu złapałem piłkę, przerwałem tę wymianę i powiedziałem do Toniego: „On jest jak ścianka!”.

Nie ostatni raz ktoś go tak określił. Tyle że ścianka nie oddaje szybszych i bardziej podkręconych piłek.

Raczej nie można mieć wątpliwości, że gdyby nie wpływ Toniego, to Rafael zaangażowałby się bardziej poważnie w piłkę nożną niż w tenis. Futbol wiedzie prym wśród dyscyplin sportu pod względem popularności w Hiszpanii i na Majorce, więc jego przyciąganie z pewnością okazałoby się zbyt silne. Rafa miał ewidentne zdolności piłkarskie i w drużynach młodzieżowych strzelał mnóstwo bramek. W dzieciństwie mógł się również ekscytować występami drugiego ze swoich wujków, Miguela Ángela, gwiazdy Barcelony, RCD Mallorca i reprezentacji Hiszpanii.

– Rafa ma ogromne szczęście, bo jest świetny i na korcie, i na piłkarskim boisku – mówił w 2000 roku jego trener piłkarski, Antonio Mesquida, w wywiadzie dla „Diario de Mallorca”. To właśnie w tym roku Nadal musiał wybrać pomiędzy dwiema dyscyplinami, do których dostał taki talent.

Miguel Ángel, ochrzczony przez brytyjską prasę mianem „Bestii z Barcelony”, był postawnym obrońcą i pomocnikiem, a ponadto pierwszym „rodzinnym projektem tenisowym” Toniego. Pod okiem brata wygrał juniorskie mistrzostwa Balearów, archipelagu na Morzu Śródziemnym, w którego skład wchodzi Majorka.

– Byłem eksperymentem – powiedział w filmie dokumentalnym Mestre Toni.

Miguel Ángel zapowiadał się na dobrego tenisistę, ale wybrał piłkę nożną i spoglądając na jego długą, pełną sukcesów karierę klubową i reprezentacyjną, trudno uznać, by dokonał złego wyboru.

W rodzinie Nadalów tenis nie był więc faworytem, jednak nadzwyczajne umiejętności Rafaela oraz dostępność i metodologia Toniego zmieniły wynik równania na jego korzyść, choć Rafa oczywiście miał po drodze wiele wątpliwości. W wieku 18 lat, a był już wtedy notowany w pierwszej pięćdziesiątce rankingu, udzielił wywiadu ogólnokrajowej gazecie „El País”. Zapytany, czy zawodowa gra w tenisa to spełnienie jego marzeń, odpowiedział:

– Bueno. W zasadzie to marzyłem, żeby zostać zawodowym piłkarzem, jak mój wujek.

Ale zamiast tego żył marzeniem drugiego wujka. Tego, który przeprowadził się do Barcelony, by spróbować szans w profesjonalnej grze, ale zdał sobie sprawę z własnych ograniczeń i porzuciwszy studia prawnicze oraz historyczne, wrócił do Manacor, żeby zostać instruktorem tenisa.

– Nie mówię tego po to, by przypisywać sobie zasługi, ale Rafael gra w tenisa z mojego powodu – powiedział mi kiedyś Toni.

Bratanek to potwierdza.

– Myślę, że miałem wiele szczęścia – stwierdził Rafael. – Troszczył się o mnie, odkąd byłem mały, i we wszystkim mi pomagał. Jemu zawdzięczam to, że jestem tenisistą. Bez niego na pewno by do tego nie doszło.

Na tym etapie warto zaznaczyć, że zasługi na tym polu miał również Ilie Năstase.

W grudniu 1972 roku Toni miał 12 lat i nie grał jeszcze w tenisa, ale wybrał się na organizowany w tamtym sezonie w Barcelonie, w nowiutkiej hali Palau Blaugrana, turniej Masters Grand Prix. Był to poprzednik dzisiejszych ATP Finals: wieńczący sezon turniej dla ósemki najlepszych graczy. Toni siedział na trybunach, gdy w finale Năstase, temperamentna gwiazda rumuńskiego tenisa, mierzył się z Stanem Smithem. Ilie był aktualnym mistrzem US Open, Stan – Wimbledonu. Wracamy tu do czasów drewnianych rakiet i gry serwis-wolej. Charyzmatyczny, nieprzewidywalny Rumun, trzepocząc długimi, czarnymi lokami, zagrał dość akrobatycznych smeczów i efektownych minięć, by pokonać Amerykanina w pięciu setach.

Toni Nadal oniemiał z zachwytu. Oto zyskał nowego idola i choć sam był na tyle dobry, żeby zostać młodzieżowym mistrzem Balearów w tenisie stołowym, to jego pasją, a z czasem i zawodem, stał się tenis ziemny. Fakt, że jego tenisowym wzorem został ktoś, kto pod wieloma względami stanowi zaprzeczenie przykazań, które sam wpaja swoim uczniom, przeciwieństwo cnót, które w przyszłości będzie ucieleśniał Rafael, jest zabawnym dowodem na to, jak złożonym człowiekiem jest Toni. Năstase został jedynką i wygrał dwa turnieje Wielkiego Szlema, ale powszechnie uchodzi za talent niespełniony. Był bardzo impulsywny, na zmianę nietaktowny i ujmujący. Nigdy nie potrafił się na niczym dłużej skupić, miał skłonność do wulgarności, kortowej bufonady i dręczenia sędziów.

Ale młodość kocha rebeliantów, a Năstase z pewnością się do nich zaliczał, choć często sam okazywał się swoim największym wrogiem. Zdarzało się, że lekceważył punkty, że wyrzucał je na śmieci jak papierki po cukierkach. Rafael natomiast traktował każdą wymianę niczym rację stanu. A jednak, choć to dziwne, dzięki jednemu mistrzowi narodził się drugi, zupełnie inny.

To nie jedyny paradoks metod szkoleniowych Toniego. W ciągu lat często opowiadał, że Rafa musi akceptować i wykorzystywać „rzeczywistość”, wsłuchiwać się w niczym nieupiększane oceny jego własnych ograniczeń i czekających go wyzwań, zwłaszcza jeżeli dotyczyło to Federera.

Lecz w pierwszych latach kariery siostrzeńca fantastyka interesowała Toniego równie mocno jak rzeczywistość. Rafael był pierwszym wnukiem, a co za tym idzie, rodzinną maskotką. Był energiczny i miał ufną naturę, a Toni stroił sobie z niego żarty. Swego czasu przekonał bratanka, że ma magiczne moce. W swoim pierwszym turnieju, drużynowych zawodach do lat 12 rozgrywanych na Majorce, siedmioletni Rafael mierzył się z pewnym 11-latkiem. Gdy w drodze na mecz Toni omawiał opcje siostrzeńca, powiedział, że jeżeli ten poczuje, że nie nadąża za starszym chłopcem, może po prostu podejść i powiedzieć, że rodzina musi wracać do domu i że dokończą mecz innym razem. Rafa odpowiedział, że nie czuje się komfortowo z takim rozwiązaniem, więc wujek zapowiedział, że gdyby mecz szedł nie po jego myśli, to i tak nie będzie problemu, bo sprowadzi na korty deszcz.

Mecz się rozpoczął. Rafa, co zrozumiałe, przegrywał.

– Było 0:1, 0:2, 0:3, 0:4 i wtedy on zaczyna odrabiać: 1:4, 2:4, 3:4 – relacjonował Toni hiszpańskiej telewizji. – Rafa biega jak szalony i przy 3:4 zaczyna padać deszcz, więc przerywam grę i chowam się na klubowej werandzie. On podchodzi do mnie i gdy ten drugi chłopak nie może go słyszeć, mówi: „Natali, słuchaj, myślę, że możesz przestać z tym deszczem, bo chyba go ogram”.

Piętnaście lat później, w finale Wimbledonu 2008 z Federerem, przy stanie dwa do zera dla Hiszpana też nastąpiła przerwa z powodu deszczu. Gdy Toni zszedł do szatni, Rafael przywitał go słowami: „To nie był dobry moment na wywołanie deszczu!”.

Rafael nazywał wujka „Tio Mago”, czyli Wujkiem Magikiem. Nazywał go też „Natali”, bo Toni wmówił bratankowi, że jest gwiazdą AC Milanu.

– Mój brat grał dla Barcelony, więc musiałem znaleźć lepszą drużynę, a Milan był wtedy ciut silniejszy – wyjaśniał Toni. – No więc zostałem gwiazdą Milanu, nadal pamiętam składy, które podawałem wtedy Rafaelowi. W bramce Pappardelle. W obronie grali Spaghetti, Macaroni i Fetuccine…

Sam Toni był niepowstrzymanym Natalim i nawet zwerbował Txikiego Begiristaina, niegdyś prawdziwą gwiazdę Barçy, a później działacza piłkarskiego, by pomógł mu podtrzymać fortel, gdy Hiszpan przyjechał odwiedzić na Majorce Miguela Ángela. Begiristain zapytał Toniego, kiedy przyjedzie spotkać się z graczami Barcelony i opowie im, czego trzeba, żeby zostać wielką gwiazdą piłki. Rafael przysłuchiwał się temu z uznaniem.

Wszystko wyszło na jaw, gdy Rafael zobaczył, jak „Natali” naprawdę gra w piłkę.

– Byłem zdruzgotany – śmiał się w głos wiele lat później w telewizji TVE. – Wracam do domu i mówię mamie: „Toni wcale nie jest aż taki dobry!”.

– Miałem wtedy kiepski dzień – skwitował Toni.

Takich historii jest więcej, znacznie więcej, ale świadomość, że nie można wierzyć we wszystko, co opowiada wujek, najwyraźniej nie podważyła zaufania Rafaela do jego podejścia do tenisa i metod, dzięki którym będzie mógł wydobyć z siebie wszystko, co najlepsze.

Prawdziwy talent Toniego wcale nie polegał na poprawnym nauczaniu bratanka, jak uderzać forhendy i bekhendy. Akurat w tym na pewno nie przewyższał wielu trenerów z lepszym przygotowaniem technicznym. Darem Toniego, może nawet geniuszem, okazało się umiejętne budowanie rusztowania, na którym mogły się oprzeć życiowe osiągnięcia jego bratanka. Stało się to możliwe dzięki pielęgnowaniu w Rafie zamiłowania do wyzwań i wysiłku, jak i wpojeniu odpowiedniego kodeksu postępowania.

– Moim głównym celem było to, żeby Rafael stał się samowystarczalny – tłumaczył.

Ciało Rafy bywało delikatne, a jego styl gry (i treningu!) zawsze wyczerpujący, co na dłuższą metę nie do końca do siebie pasowało. Jego filozofia natomiast została skonstruowana tak, że nic nie mogło jej nadwyrężyć. Podstawowa zasada brzmiała: Rafael nie czerpie motywacji z wyprzedzania innych, czerpie motywację z wyprzedzania Rafaela. W związku z tym żadne osiadanie na laurach nie wchodziło w grę.

– W ostatecznym rozrachunku pokonywanie innych nie zawsze jest możliwe, ale pokonywanie samego siebie, oto wielkie wyzwanie – stwierdził Toni. – Zasadniczo wymagałem, żeby Rafael to zaakceptował już od najmłodszych lat. Zrozumiał to i przyjął z pełnym przekonaniem.

Dla Benita Pereza-Barbadillo, Andaluzyjczyka ze stolicy sherry, Jerez de la Frontera, ta filozofia oznaczała dawanie z siebie wszystkiego, niezależnie od wyzwania.

– Gdyby Rafa nie był pewien, że da z siebie otaczającym go ludziom wszystko, co najlepsze, toby się do tego nie zabierał – opowiada. – On nie porzuca niedokończonych spraw, w przeciwieństwie do mnie. Ja mam mnóstwo świetnych pomysłów. Ile z nich finalizuję? Nawet mniej niż 20 procent, bo nie mam tego, co on. Jak już się w coś angażuje, zawsze to kończy. Zabiera się do pracy i przykłada się na całego, i zrobi wszystko, by dopiąć celu. Myślę, że między innymi dlatego tak grał. Biegał za piłkami nawet wtedy, gdy nie były w grze. Zawsze starał się doskonalić, no i udawało mu się to.

Rozmawiałem o tym z Rafaelem w 2020 roku, podczas jednego z naszych najdłuższych wywiadów.

– Uważam, że z biegiem lat wszyscy zmieniają spojrzenie na życie – powiedział. – Kiedy robisz się starszy, zaczynasz inaczej postrzegać różne sprawy, ale ja myślę, że moja motywacja do gry wcale za bardzo się nie zmieniła.

– A jak byś ją zdefiniował? – zapytałem.

– Przede wszystkim chodzi o to, że lubię grać. A po drugie, moim celem nigdy nie było udowodnianie czegoś światu albo ludziom, ani przekonywanie ich, że jestem taki, a nie inny – wyjaśniał. – Dla mnie motywacja zawsze była osobista. I dla mojej rodziny, mojej ekipy i innych ludzi blisko mnie. Nigdy nie odnajdywałem motywacji w przekonywaniu innych, że się mylą, albo w toczeniu z kimś jakichś walk.

Napędzany wewnętrznym żarem Rafael wyrobił w sobie i utrzymał wręcz ekstremalną samomotywację. To wyjaśnia, dlaczego jego apetyt na grę się nie nasycił, choć tenisista był już grubo po trzydziestce.

– Nauczyłem się cieszyć cierpieniem – powiedział nam po zwycięstwie w Australian Open 2009, kiedy to przegryzł się przez dwie pięciosetówki z rzędu, przeciwko Fernando Verdasco i Federerowi.

Pewien znajomy maratończyk lubi mawiać: „Ból jest nieunikniony, cierpienie opcjonalne”. Tenisowa edukacja Rafaela, a tak naprawdę cała edukacja, przebiegała w takim właśnie duchu. Toni nie rozczula się nad swoimi uczniami, ale najbardziej zależy mu na tym, żeby wzięli sobie do serca własny etos i cenili to, że nie jest łatwo.

– Musisz zmierzyć się z trudnościami i je pokonać, a nie ich unikać – powiedział mi. – Zbyt wielu rodziców i trenerów wygładza dzieciom drogę. Rafaelowi nigdy jej nie wygładzaliśmy.

Toni nie jest idealnym trenerem. Decyzja o częstych zmianach kortów ziemnych na twarde w pierwszych latach treningów na Majorce okazała się szkodliwa dla kolan bratanka.

– Trenowaliśmy na mączce, na twardych, na mączce, na twardych, bez przerwy zmienialiśmy nawierzchnię – wspominał Rafael. – Kiedy byliśmy dzieciakami, to oczywiście nie wiedzieliśmy, że to jakiś problem, więc później nabawiłem się sporych kłopotów z kolanami. Pewnie, że bym to zmienił. Drastyczne zmiany nawierzchni są niedobre dla ciała, a ja je zmieniałem prawie codziennie.

Natomiast podejście Toniego do mentalnego aspektu gry i budowania charakteru w przypadku Rafaela czyniło cuda. Profesjonalni psychologowie sportowi, na przykład Christian Marcolli, są pod wrażeniem. Marcolli, były piłkarz szwajcarskiego FC Basel, z powodzeniem pracował z bardzo temperamentnym i nadwrażliwym nastoletnim Federerem. Pomógł mu zarządzać emocjami na korcie i poza nim. Kilkukrotnie spotkał się z Rafaelem Nadalem, ale, dla jasności, nigdy z nim nie pracował.

Jak twierdzi Marcolli, genialne posunięcie Toniego polegało na tym, że od samego początku kariery Rafaela podkreślał, że ten będzie stale napotykał problemy, więc powinien się ich spodziewać i nimi cieszyć.

– Rzadko słyszy się, żeby trenerzy mówili o takich rzeczach na tym etapie – wyjaśniał mi Szwajcar. – Że będą problemy, a ich rozwiązywanie może okazać się ekscytujące. Większość z nas na dźwięk słowa „problem” odpowiada: „Ja nie chcę żadnych problemów”. Ale mam wrażenie, że Nadal ma zupełnie inne skojarzenia z tym słowem. Problem nie jest u niego czymś, czego trzeba unikać, i gdy oglądasz Rafę w trudnych momentach, to jest zaangażowany na całego. Nigdy nie odniosłem wrażenia, że wolałby się z nim nie borykać.

Marcolli wybuchnął śmiechem.

– W zasadzie to jestem pewien, że gdyby go zapytać, to pewnie powiedziałby, że wolałby wygrać do zera w setach, do jednego, do jednego i do dwóch, a potem do domu – mówił. – No, ale skoro już mu się tak nie ułożyło, to powiedział sobie: „Okej, jazda z tym”.

Nadal nigdy nie mógł wygrać we własnym wyścigu, bo ten nigdy się nie kończył. Chodziło w nim przede wszystkim o podejmowanie wysiłku, nawarstwianie usprawnień i nieuniknione przeciwności, zarówno te oczekiwane, jak i zaskakujące.

– Z punktu widzenia psychologa sportu ta postawa jest pod każdym względem wspaniała – stwierdził Marcolli. – Ważne, żeby się nią wykazywać zwłaszcza w tak trudnym sporcie. Chcesz zachłannie dążyć do perfekcji, choć tenis brutalnie obchodzi się z błędami. Nieustannie stwarza problemy. Wciąż jesteś na nie narażony. Jesteś sam.

Spartańskie podejście Toniego normalizowało te wyzwania. Lecz Marcolli, gdy spogląda równocześnie na Nadala, Federera i Djokovicia, dostrzega psychologiczny wspólny mianownik, niezależny od ich bardzo różnych osobowości.

– Jedną z kluczowych rzeczy, jakie musisz zrobić, a to bardzo trudne, jest zdefiniowanie, kim jesteś, wyrażenie tego poprzez podejście do gry, a potem, w ciężkich chwilach, odnalezienie spokoju w tym, kim jesteś, i wykorzystanie tego na swoją korzyść, podczas gdy inni ulegają stresowi – wyjaśniał Marcolli. – Nie twierdzę, że Rafa się nie stresuje. Ale ogólnie chodzi o jasność i spokój umysłu, który się z tego bierze. Potwierdzają to tytuły. Im więcej zawodnicy wygrywają, tym bardziej utwierdzają się we własnym podejściu. Roger, Novak, Rafa, wszyscy trzej są w tej przestrzeni i właśnie to wyróżnia ich na tle innych. Możesz mieć niemal pewność, czego oczekiwać po nich w trudnych chwilach i nie jesteś w stanie się temu przeciwstawić, bo ich podejście jest tak mocno ugruntowane.

W podejściu Nadala do gry na mączce nie ma wielkiej tajemnicy. Odepchnie cię i wyrzuci ze strefy komfortu rotacją i precyzją uderzeń, zaczeka na jakąś krótką albo zawieszoną piłkę, a potem wyrazi swój wewnętrzny spokój atomowym, kończącym forhendem.

– Wiesz, czego się spodziewać, ale nic ci to nie da – przyznał Gilles Simon, gdy pewnego wiosennego dnia siedzieliśmy na tarasie na terenie kompleksu Roland Garros.

– Gra przeciwko Nadalowi na „ziemi” to najgorsze doświadczenie, jakie może przeżyć tenisista – stwierdził Feliciano López. – Po pierwsze dlatego, że na 99 procent przegrasz, a po drugie dlatego, że czujesz się przy nim taki bezradny. Możesz przegrać 1:6, 1:6, choć nie zrobiłeś nic źle.

Żaden czołowy tenisista nie wpatrywał się w metody i mentalne nastawienie Nadala z takim zapamiętaniem, jak Iga Świątek. To młoda gwiazda polskiego sportu, której ulubioną nawierzchnią, podobnie jak u Rafy, jest mączka i która, podobnie jak on, wspięła się na szczyt rankingu dzięki ciężkiemu topspinowemu forhendowi, eksplozywnemu poruszaniu się po korcie, koncentracji i dociskaniu na całym placu gry. W przeciwieństwie do Nadala nie miała w sobie tej niezłomności od dzieciństwa. Była wrażliwą, inteligentną dziewczyną, miała kłopoty z nerwami, zdarzało się, że płakała w czasie meczów. Powiedziała mi, że czasami łatwo dawała się rozkojarzyć. Żeby pokazać, jaka była kilka lat temu, otworzyła szeroko oczy i zaczęła kręcić szybko głową w prawo i w lewo.

– Nagle obracałam głową jak gołąb – powiedziała. – Patrzyłam wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinnam.

Nadal był jej inspiracją, jedynym zawodnikiem, którego mecze regularnie oglądała. Choć już dawno została numerem jeden i wygrała Roland Garros cztery razy, w jej pokoju, w rodzinnym domu pod Warszawą, na ścianie nadal wisi plakat Hiszpana i podpisana przez niego koszulka.

– Jako dziecko wcale nie oglądałam tak dużo tenisa, jak można by pomyśleć – wspominała. – W moim życiu było go już tyle, codziennie przed szkołą i po szkole, że w wolnym czasie nie miałam ochoty oglądać meczów. Ale Rafie kibicowałam od małego. Powiedziałabym, że punktem zwrotnym był wyjazd do Paryża na juniorski Roland Garros, gdzie mogłam zobaczyć na żywo Rafę i innych wielkich mistrzów. Wtedy pierwszy raz poczułam, że też mogę być najlepsza i że chcę takiego życia. Zawsze podziwiałam Rafę za oddanie, za ogromną skromność i niesamowity styl gry, zwłaszcza forhend, i jeszcze za wysportowanie.

Świątek trenowała później w akademii Nadala w Manacor i nawiązała z nim dobry osobisty kontakt. Na jego prośbę w 2023 roku wygłosiła przemówienie na zakończenie roku szkolnego w akademii. Sama pielęgnuje swojego wewnętrznego Rafę dzięki pomocy Darii Abramowicz, psycholożki sportowej należącej do jej ścisłego zespołu.

– Trudno przypomnieć mi sobie innego sportowca, który przez tyle lat był aż tak wytrzymały jak Rafa i utrzymał taki niesamowity poziom zaciętości – usłyszałem od Abramowicz. – „Zaciętość” to fascynujące słowo. Łączy w sobie determinację, czasami upór, ale powiedziałabym, że ten dobrze rozumiany, do tego jeszcze siłę i motywację. Często jest najważniejszym elementem procesu rozwoju, zwłaszcza gdy nie wszystko idzie tak, jak byśmy chcieli. Uważam, że właśnie to jest największa supermoc Rafy.

Toni mógłby argumentować, że ograniczenie kontaktu z psychologami sportowymi pomaga wyjaśnić, w jaki sposób jego bratanek wykształcił w sobie zaciętość i samodzielność, dzięki którym później wierzył w siebie, gdy walczył o najważniejsze punkty. Ale i Toni bez dwóch zdań pielęgnował w nim tę zaciętość. Jeżeli przed Rafaelem nie stały żadne przeszkody, to wujek je kreował: czasami przynosił mu na trening zużyte piłeczki, tylko po to, żeby uczył się bez narzekania adaptować do niesprzyjających warunków.

Toni jest urodzonym gawędziarzem i teraz godziwie zarabia, dzieląc się swoim doświadczeniem życiowym z pracownikami korporacji. Jedna z jego ulubionych anegdot dotyczy turnieju juniorskiego, w którym wystąpił 15-letni Rafa i jeszcze jeden trenowany przez niego chłopak. Toni śledził mecz bratanka z dystansu i widział, że ten przegrywa 0:5 ze słabszym graczem. Podszedł do niego pewien znajomy i powiedział, że Rafael chyba gra pękniętą rakietą. Toni porozmawiał z bratankiem, który dopiero wtedy zauważył, że z rakietą jest coś nie tak. Zmienił sprzęt, ale i tak przegrał 0:6, 5:7. Po wszystkim Toni zapytał go, jak to możliwe, że tenisista z takim doświadczeniem nie zauważył, że ma pękniętą rakietę. Rafa odpowiedział:

– Posłuchaj, tak się przyzwyczaiłem, że mnie o wszystko obwiniasz, że przez myśl mi nie przeszło, że mogę przegrywać z powodu rakiety.

– Uważam, że pewna doza samokrytyki jest niezbędna – stwierdził Toni w czasie występu na TEDx w Maladze. – Bez tego bardzo trudno się rozwijać, doskonalić i zawsze starałem się ją w nim wyzwalać. Zawsze dbałem, żeby nie wciskał mi żadnych wymówek odnośnie do porażek na korcie i w ogóle wszystkiego.

Jego wymagające podejście, obejmujące celowanie w bratanka piłkami, gdy ten był nieuważny, w pewnych kulturach mogłoby dziś nie przejść. I z pewnością zostawiło na Nadalu trochę blizn.

– Pamiętam, jak graliśmy kiedyś w turnieju golfowym na Majorce – opowiadał Alberto Tous. – Rafael miał już wtedy na koncie cztery czy pięć wygranych Rolandów Garrosów. Mówię do niego: „Rafa, zjedzmy po turnieju razem lunch, posiedźmy trochę”. A on mi na to: „Nie, nie mogę. Toni na mnie czeka. Mam godzinę, a w międzyczasie muszę przestać jeść. Będę miał czas na jeden kawałek pizzy. Jak nie dotrę na wpół do piątej, to mnie zabije”.

Opowiadając tę historię, Tous złapał się obiema dłońmi za gardło, pokazując gest duszenia.

– Chodzi mi o to, że Toni nawet po czterech czy pięciu wygranych turniejach Roland Garros dalej łupał, łupał, łupał, cisnął, cisnął, cisnął – opowiadał obrazowo.

Lecz Toni trenował wielu młodych graczy, a tylko Rafael został wielkimi mistrzem, więc to chyba jemu samemu należy przypisać zdecydowaną większość zasług.

– Mentalność Rafy została w pewnej mierze stworzona przez Toniego – ocenił López. – Ale uważam też, że Rafa naturalnie jest bardzo mocny mentalnie i zawsze skłonny do akceptowania wszystkich wyzwań.

To on potrafił odnaleźć drogi do zwycięstwa pod ogromną presją, gdy po drugiej stronie siatki stali jedni z największych w dziejach tenisa. To on uderzał zwycięskie odwrotne forhendy, biegał do skrótów, z ogromną precyzją odbijał trudne technicznie woleje i na bieżąco kontrolował napięcie, pokazując przeciwnikom, jak nazywał to Toni, buena cara (dobrą minę), czym jeszcze bardziej podcinał im skrzydła.

– Nie zapominajmy, że Rafa to bestia – zaznaczył Tous.

Nie zapominajmy, że do jego sukcesu przyczynili się też inni. Jego ojciec Sebastián, odnoszący sukcesy biznesmen, właściciel firmy budowlanej na Majorce i kilku innych inwestycji, mógł stanąć na samym czele, w samym środku. Martwiło go jednak, że blask reflektorów przyciąga tak wielu „tenisowych rodziców”, i postanowił trzymać się w cieniu. Mimo to odgrywał kluczową rolę doradczą, pomagał zarządzać kwitnącymi interesami syna. I sam sponsorował początki jego kariery zawodniczej, odrzucając ofertę pomocy ze strony Królewskiej Hiszpańskiej Federacji Tenisowej, która wymagała, by Rafa przeprowadził się do Barcelony. Sebastián rozsądnie pozwolił, żeby to Toni stał się twarzą całego przedsięwzięcia, Toni zaś rozsądnie odmówił przyjmowania pieniędzy bezpośrednio od Rafy, żeby zachować niezależność. Zamiast tego miał udział w zyskach rodzinnej firmy.

Toni lubi opowiadać, że Sebastián zaganiał go do trenowania Rafaela, bo gdy był w firmie, to pracownicy nie wyrabiali z robotą.

– Mój brat zarabia pieniądze, żebym ja mógł podróżować z jego synem – powiedział Toni w wywiadzie dla „L’Équipe” w 2003 roku. – Nie ma żadnych rozmów o tym, żebyśmy zamienili się rolami. Nie wiem, co stałoby się z tenisem Rafy, gdybyśmy się zamienili, ale fabryka na pewno by zbankrutowała.

Toni opowiedział mi, że był taki moment, w którym Sebastián zasugerował, by pobierał pensję bezpośrednio od Rafaela.

– Uważałem, że gdyby bratanek mi płacił, zmieniłoby to naszą relację i odebrało mi część swobody wypowiedzi.

Ludzie z zewnątrz często zachodzą w głowę, skąd Toni, który nigdy nie był zawodowym tenisistą, wiedział, jak wprowadzić bratanka na szczyt. Między innymi stąd, że jest i zawsze był człowiekiem ciekawym. Przez całe życie się uczy i zadaje mnóstwo pytań. Lecz oprócz tego wraz z bratankiem zatrudniali mnóstwo osób mających wiedzę na temat czekających ich wyzwań i wymogów, jakie trzeba spełnić, żeby wkroczyć do prawdziwej elity.

Carlos Costa, który został agentem Nadala w 2001 roku, kiedy ten miał 15 lat, był jednym z najlepszych tenisistów na świecie. W 1992 roku, kiedy to wygrał turnieje w Estoril i Barcelonie, a w Rzymie uległ w finale Courierowi, wspiął się na swój szczyt, czyli 10. miejsce w rankingu. Najbardziej błyszczał na kortach ziemnych i na początku kariery Nadala często wcielał się w rolę jego sparingpartnera.

Mało prawdopodobne, że ich ścieżki by się przecięły, gdyby David Serrahima, agent z IMG, który podpisał z Nadalem pierwszy kontrakt, nie odszedł z firmy. W 1999 roku Costa zakończył karierę i rozglądał się za nowymi możliwościami.

– Carlos pytał: „I co ja teraz będę robił ze swoim życiem?” – opowiadał mi jego agent, Jorge Salkeld. – Rozmawialiśmy o różnych rozwiązaniach, a to akurat pojawiło się, bo IMG szukało pomysłu, jak zarządzać karierą Rafy na tym zupełnie początkowym etapie. Carlos był podekscytowany, bo on miał już dużą renomę. Okazał się dla młodego Nadala świetnym mentorem. Nie tylko dlatego, że był tenisistą z pierwszej dziesiątki, ale też sportowcem bardzo odpowiedzialnym życiowo i jeżeli chodzi o nawyki. No więc Rafie świetnie spasowało, żeby mieć w zespole kogoś, kto tak dobrze zna tenis. Carlos został w zespole do końca.

W okresie kształtowania Nadala pojawił się również Jofre Porta, obrazoburczy trener reprezentacji Hiszpanii, który mieszkał w Palmie i pomagał rozwijać Carlosa Moyę. Dziś Nadalowie rzadko o nim wspominają, ale swego czasu był ważną postacią w ich grupie doradców. Doradzał w kwestiach techniki, czasami podróżował z Rafaelem, żeby Toni mógł trochę odsapnąć. Poleciał między innymi do Miami w 2004 roku, gdzie Rafa pierwszy raz zagrał z Federerem (i go ograł).

Toni Colom, kolejny trener z Majorki, na początku kariery Nadala także czasem z nim podróżował. Był z nim przy okazji jego ostatniego, jak się okazało, challengera. W sierpniu 2003 roku w Segovii.

Colom, nazywany przez Rafę „Colombo”, opisał to doświadczenie w artykule dla „La Razón”. Nadal dopiero co osiągnął półfinał tourowego turnieju w chorwackim Umagu, a teraz cofnął się do rozgrywek niższej kategorii. Colom zauważył coś bardzo niezwykłego: 17-letni Hiszpan nie przykładał się do każdego punktu, jak to miał w zwyczaju. Trener uprzejmie kazał mu docisnąć, wyrażając przy okazji swoje zdziwienie, a Nadal przyznał, że jest zmęczony i ma problem z dostosowaniem się do nowych warunków w Segovii.

„Powiedział też, że powinien teraz leżeć z przyjaciółmi na plaży w Porto Cristo, ale zobowiązał się wobec organizatorów turnieju, a najuczciwiej i najrozsądniej jest dotrzymywać podjętych zobowiązań”, napisał Colom.

Odpowiedział Nadalowi, że rozumie jego sytuację, ale że między innymi to właśnie dzięki umiejętności walki o każdy punkt i nieodpuszczania żadnej piłki jego tenis jest tak wyjątkowy.

Nadal podumał nad tym chwilę, a gdy Colom odwrócił się, by odejść na kort treningowy, usłyszał odpowiedź: „Colombo, masz całkowitą rację. Dziękuję ci za tę uwagę i nie martw się. To się nie powtórzy. Będę dalej walczył, dam z siebie maksimum i jak zwykle będę się starał dogonić każdą piłkę”.

Później kluczową rolę w zespole odegrał Francis Roig, hiszpański tenisista, który w szczycie zajmował 60. miejsce w rankingu i na wiele lat objął funkcję asystenta Toniego. Roig dobrze poznał Nadalów, gdy trenując Feliciano Lópeza, jeździł po całej Europie na te same turnieje satelickie i challengery.

– Toni jest rozmowny, więc dużo rozmawialiśmy o tenisie i piłce, a Feliciano miał dobry kontakt z Rafą, więc spędzaliśmy razem sporo czasu – opowiadał mi Roig. – Toni podszedł do mnie w 2005 roku w Australii i powiedział, że ma młodą, rozrastającą się rodzinę i że trudno będzie mu cały czas podróżować. No i że chciałby mieć kogoś, kto przez kilka tygodni w sezonie mógłby pracować z Rafą. Oczywiście wtedy dało się już dostrzec, że Nadal to prawdopodobnie najlepszy projekt, w jaki mogłeś się zaangażować w tenisie.

Roig pierwszy raz oglądał Rafaela, gdy ten w wieku 12 lat grał w turnieju juniorskim na ziemnych kortach Królewskiego Klubu Tenisowego w Barcelonie, gdzie wiele lat później nadadzą kortowi centralnemu jego imię.

– Zawsze powtarzam, że trudno przewidzieć, czy młody zawodnik będzie naprawdę dobry, czy nie, ale w przypadku Rafy było to wyraźnie widoczne – zaznaczył. – Najbardziej zaskoczyła mnie intensywność, z jaką potrafił grać, i koncentracja. Było widać, że walczy o każdą piłkę jak o meczową. Bardzo odważnie, to było zupełnie niepodobne do gry innych chłopaków w jego wieku. Jak na ten wiek miał też niesamowity rytm, szybkość uderzeń, szybkość biegania. Już wtedy było widać, że przeciwnicy są wystraszeni jego osobowością na korcie, jego wyglądem, to było niesłychane! Wszystko, co oglądaliśmy przez te lata, dało się już zauważyć, gdy miał 11, 12 lat.

Roig oglądał tamten turniej razem z Jordim Arrese, który później będzie kapitanem Nadala w hiszpańskiej drużynie daviscupowej.

– Jordi obraca się do mnie i mówi: „Ten dzieciak będzie numerem jeden, na sto procent”. Ale on zawsze dużo gada i rzuca śmiałymi tezami, więc odpowiadam mu tak: „Jordi, na pewno będzie wielki, pierwsza dziesiątka, ale z numerem jeden to nigdy nie wiadomo”. A on przekonuje: „Nie, nie, nie. Numer jeden, na sto procent”. No i okazało się, że miał rację.

Roig, który najlepsze rezultaty osiągał w deblu, jest znakomitym fachowcem od techniki uderzeń i sprawnie eliminuje błędy.

– Pod tym względem jest najlepszym trenerem na świecie – twierdzi Feliciano López. – Nie korzysta tak często z analizy wideo, ale wyłapuje rzeczy, które innym trenerom umykają. Potrafi dostrzec w forhendzie i poruszaniu się Rafy rzeczy, których inni nie widzą, dzięki czemu mogą pracować bardzo szczegółowo i konkretnie.

Roig doradzał Rafie w kwestiach taktycznych i technicznych przez niemal 20 lat, pomagał mu przede wszystkim przy wolejach i ciętym bekhendzie.

Oczywiście nie można pominąć Moi, pierwszej światowej jedynki z Majorki. W toku własnej kariery był dla Nadala niezwykle altruistycznym mentorem, a później został jego głównym trenerem. Pomógł mu wrócić na szczyt w 2017 roku i utrzymać się na nim, dopóki jego ciało nie powiedziało no más. Na liście bliskich współpracowników figurowali też inni. Rafael Maymo, ksywa „Tintin”, był fizjoterapeutą, przyjacielem i doradcą Rafy. Joan Forcades – trenerem przygotowania fizycznego o intelektualnym zacięciu, który wcześniej pracował z Moyą. Angel Ruiz-Cotorro, prywatnie niezły gracz amator, został osobistym lekarzem Nadala i na wiele lat szefem pionu medycznego hiszpańskiej federacji tenisowej. Pomagał Rafie radzić sobie ze stale rosnącą liczbą kontuzji i chorób. Perez-Barbadillo wspierał Nadala w przechodzeniu od statusu zwykłego człowieka do światowej gwiazdy. Najpierw współpracowali w strukturach ATP, gdzie czasami wcielał się w rolę tłumacza, a później został jego prywatnym rzecznikiem.

W tym sporym zespole, wywodzącym się głównie z Majorki i Katalonii, bardzo wyjątkowa była ciągłość. Wielu jego członków poznało Nadala, zanim zaczął zawodową karierę. Perez-Barbadillo poznał go stosunkowo późno – w dniu, w którym 15-letni Nadal wygrał pierwszy mecz na poziomie ATP Tour, w 2002 roku na Majorce.

– Myślę, że Rafa taki po prostu jest i że to świetnie – opowiadał o jego lojalności. – Oczywiście miewaliśmy różnice zdań, czasami się kłóciliśmy. Wiele razy się na mnie denerwował, naturalnie, a ja na niego; reszty też to dotyczy. Ale koniec końców odsuwasz to na bok i myślę, że bardzo ważne jest zaufanie, zwłaszcza w przypadku takich osób, celebrytów albo jakichś osobistości lub gwiazd sportu.

Ale ten zespół nie był tylko zgrają „lojalistów”. Mieli niezbędne doświadczenie na najwyższym poziomie zawodowego tenisa, dzięki czemu uzupełniali Toniego i wypełniali nieuniknione luki.

– Toni wykonał świetną robotę – powiedział Tous. – Był bardzo dobry na początku, bardzo dobry w takich kwestiach jak dyscyplina czy edukacja. Ale jeżeli chodzi o technikę, to tak patrzyłem i myślałem, że na przykład Carlos Moyá byłby świetną zmianą. Uważałem, że w tamtym momencie Rafa potrzebuje kogoś, kto pokazałby mu inne sposoby gry, czyli dokładnie kogoś takiego jak Carlos. Toni wykonał świetną robotę, ale nie miał przygotowania do zajmowania się takim talentem i wprowadzenia go na taki poziom. Udało mu się to, bo otoczył się bardzo, bardzo silnym zespołem. Dlatego wszystko zadziałało.