Wojownicy Kecharitomene - Lech Mucha - ebook + książka

Wojownicy Kecharitomene ebook

Mucha Lech

4,7

Opis

Archeologiczna zagadka inskrypcji z pustynnej groty, sensacyjna intryga i splatane historie żołnierza i mnicha

Ojciec Marek Górski – dominikanin, znawca języków starożytnych i pierwszych wieków chrześcijaństwa – udaje się do Egiptu, by nadzorować prace archeologiczne przy świeżo odkrytych pustelniach mnichów eremitów. Gdy zakonnik zostaje porwany, a porywacze pozorują jego śmierć, do akcji wkracza jednostka specjalna dowodzona przez Roberta Janeckiego, byłego żołnierza Legii Cudzoziemskiej. Podczas próby odbicia zakładnika bohaterowie natrafiają na unikatowy manuskrypt – pamiętnik mnicha zawierający tajemnicze proroctwo Kecharitomene, Matki Bożej Pełnej Łaski.

Porywająca i świetnie napisana opowieść o próbach rozwiązania tajemnicy przeplatana jest zapiskami eremity sprzed wieków i wyznaniami pewnego DJ-a. W ten sposób otrzymujemy dwie splecione ze sobą narracje. Jedną – o snajperach, satelitach szpiegowskich, samochodach terenowych pokonujących pustynne szlaki i działaniu jednostek specjalnych. Drugą – o ojcach pustyni, codziennym życiu mnichów i mądrości ascezy monastycznej. Obie te narracje splatają się w jedną całość – w mistrzowsko skonstruowaną historię o odwiecznej walce dobra ze złem.

Wojownicy Kecharitomene są prequelem powieści Lecha Muchy Biała Plama. 

 

Zostań wojownikiem Kecharitomene! Tajemnicze inskrypcje, dwa światy przenikające się nawzajem, dwóch bohaterów, jedna odpowiedź… Poznaj fascynującą historię tajemnicy Kecharitomene!

Ks. Dominik Chmielewski SDB

 

Lech Mucha – absolwent Śląskiej Akademii Medycznej, specjalista chirurgii ogólnej. Autor książek: Biała plama. Powieść sensacyjno-filozoficzna oraz ChirurdzyOpowieści prawdziwe. Poza salą operacyjną motocyklista, bloger i publicysta miesięcznika „Polska Niepodległa”. Od ponad 25 lat szczęśliwy mąż, a także ojciec dwójki dorosłych już dzieci.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (6 ocen)
5
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BL002276

Nie oderwiesz się od lektury

Katolicki „Kod Leonarda da Vinci” tylko zgodny z doktryną Kościoła. Zgrabna fabuła. Wartka akcja. No po prostu się to czyta!
00

Popularność




Copyright © 2021 by Wydawnictwo eSPe

REDAKTOR PROWADZĄCY: Michał Wilk

ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Karolina Wyciślik

KOREKTA: Wojciech Frankiewicz

REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer

PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik

ZDJĘCIE AUTORA: Tomasz Bacza

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: : sAdobe Stock: Аrtranq, luchschenF, Galyna Andrushko, Stephen Butler, Stillfx; Patrick Rolands; Getmilitaryphotos

Wydanie I | Kraków 2021

ISBN: 978-83-8201-123-4

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

PROLOG

○ Sahara Okolice gór Ahaggar → Przełom V i VI wieku po Chrystusie

Starzec kończył właśnie żłobienie ostatnich znaków w granitowej skale, zgodnie z zaleceniem Kecharitomene, kiedy uderzyła burza piaskowa. W jednej chwili świat nad skałami poszarzał, a w usta i nozdrza mężczyzny wdarł się piasek, który uczynił oddychanie prawie niemożliwym nawet tu, między ścianami skalnych korytarzy. Starzec pośpiesznie zasłonił twarz zwojem turbanu, odrzucił niepotrzebne już narzędzia i zawrócił w kierunku celi, po omacku odnajdując drogę. Mieszkał tu tyle lat, że labirynt nie był mu straszny. Plątanina wysokich, wąskich przejść nie miała przed nim tajemnic. Automatycznie odnajdywał kolejne załamania skały, odliczał w myślach odpowiednią ich ilość z prawej i z lewej strony. Stopniowo, wraz z zagłębianiem się pomiędzy coraz węższe szczeliny, malała gwałtowność, z jaką szalejący ponad skałami samum próbował wedrzeć się do fortecy. Wreszcie poskręcane artretyzmem palce znalazły wlot do pustelni. Starzec wszedł doń, pozostawiwszy za sobą wycie wichru. Stopami obutymi w sandały namacał nierówne skalne stopnie i zaczął ostrożnie schodzić w dół. Otoczyła go ciemność, ale nie bał się. To był jego dom. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie tutaj mogło go spotkać, to węże i skorpiony, ufał jednak, że Ona go przed nimi ochroni. Po kilkunastu krokach przed mężczyzną zamajaczyło blade, migoczące światło. Po chwili dotarł do miejsca, w którym korytarz załamywał się pod ostrym kątem i prowadził dalej do mieszczącego się za zakrętem pomieszczenia oświetlonego dużą lampą oliwną, stojącą na skalnej półeczce. To właśnie była jego cela pustelnicza, dobrowolne więzienie, dla którego pół wieku temu pozostawił świat. Cień starca przesunął się po nierównych ścianach. Kroki stawiał cicho. Gdy się tak powoli i niezgrabnie poruszał, słychać było tylko szelest piasku, naniesionego tu przez wiatr i wodę przed tysiącleciami i zalegającego grubą warstwą na dnie pieczary. Starzec odwinął turban, złożył go, po czym rzucił na posłanie znajdujące się pod jedną ze ścian. Siwe włosy, opadające mu zlepionymi strąkami na ramiona, i równie biała, rzadka broda odbijały blask kaganka. Podniósł leżący na posłaniu wełniany płaszcz z kapturem i zarzucił go na siebie, aby uchronić się przed chłodem jaskini. Podszedł do stojącego pod ścianą glinianego naczynia. Podniósł tkwiące nieopodal w piasku dwa małe drewniane kubeczki, wysypał z nich kilka ziaren piasku, po czym jednym z nich zaczerpnął z naczynia nieco szarej mąki. Cofnął się w kierunku wejścia i wymacał w ciemnościach szczelinę w granicie, z której z cichym pluskiem sączył się wąski strumyczek wody. Najpierw obmył szybko ręce i twarz, a potem podstawił kubek. Wrócił do sali. Zagniótłszy ciasto z wody i mąki, uformował niewielki placuszek. Zbliżył się do półki z kagankiem, obok którego leżało kilka suchych patyczków. Wziął jeden z nich i zamoczył jego koniec w wodzie. Następnie oderwał kawałek placka i owinąwszy go wokół drewienka, uformował na jego końcu niewielką kulkę z ciasta. Ostrożnie, by nie wylewać oliwy i aby się za bardzo nie oparzyć, opiekł posiłek nad płomieniem lampki. Gdy uznał, że jest gotowy, prawą ręką uczynił znak krzyża świętego, wymamrotał cicho kilka słów modlitwy, po czym na ułamek sekundy zamoczył w oliwie okopcony dymem, suchy kawałek podpłomyka i wsunął go do ust. Kilka ziaren piasku, które przypadkiem znalazły się w cieście, zachrzęściło między zębami, ale nie zwrócił na to uwagi. W podobny sposób upiekł i zjadł kolejne porcje ciasta, popił kilkoma łykami wody z kubka i znów się przeżegnał. Odstawił kaganek na półkę i usiadł na posłaniu. Tak. Był gotowy. Wszystko było gotowe. Zrobił to, o co prosiła go Kecharitomene. Był gotów na śmierć. Czekał na nią od chwili, kiedy Pani pokazała mu miejsce, w którym znalazł się jego przyjaciel, zabity przez Berberów wiele lat temu. Od tamtego momentu tęsknił i pragnął znaleźć się w tym samym miejscu. Podniósł z posłania oprawiony w skórę kodeks. Przesunął pod palcami pergaminowe karty zapisane jego własnym pismem. Odnalazł ostatni zapis w księdze, słowa będące ostatnią prośbą, którą usłyszał od Pani. Przeczytał je na głos, choć miał je wyryte w pamięci. 

„Uczony z rodu Słowa przybędzie przed dniem ostatecznym. Znajdzie wodę i schronienie na czas, czasy i połowę czasów. Przez miasto ucieczki trafi do miejsca w moim królestwie, w którym był, choć o tym nie wie. Tam czekać będę na niego przez tysiąclecie. Proszę go, by w dniu pierwszego cudu przywiózł krzesiwo do mego lipowego tronu – tam gdzie lew, wół, orzeł i człowiek”. 

Spojrzał ostatni raz na zagadkę, a potem zamknął księgę i owinął ją skórą z posłania. Podniósł się z wysiłkiem i przeszedł na środek pomieszczenia. Na ścianie przed nim wisiał krzyż zrobiony z dwóch kawałków pociemniałego ze starości drewna związanego zwykłym sznurem. Księgę zawiniętą w skóry położył pod krzyżem. Cofnął się o dwa kroki, odrzucił kaptur i rozkładając szeroko ramiona, opadł najpierw na kolana, później na twarz. Ciszę kamiennej celi wypełniły słowa modlitwy szeptanej przez pustelnika.

Pater noster, qui es in caelis, 

sanctificetur nomen tuum, 

adveniat regnum tuum, 

fiat voluntas tua, 

sicut in caelo et in terra... 

Czas zdawał się biec coraz to wolniej i wolniej. Głos modlącego się stawał się słabszy. Gdy ucichł, zgasł również kaganek, a ze szczeliny za załomem skały przestała wyciekać woda. Zapadła cisza i zrobiło się ciemno. Na zewnątrz burza piaskowa barierami piaszczystych wydm zamykała wejście do labiryntu, odcinając błędne skały od świata na tysiąc pięćset lat.

○ Kotlina Kłodzka → Pięć wieków później

Ziemko biegł przez las. Bose stopy plaskały o kałuże w koleinach drogi. Jeszcze zanim wypadł na polanę i zobaczył przed sobą zabudowania Kowali, posłyszał walenie młota. Mistrz i jego czeladnicy pracowali. Ziemko był chudym wyrostkiem. Skończył niedawno piętnaście wiosen. Od dwóch lat terminował jako czeladnik u mistrza ciesielskiego Gregoriusa. Jak wszyscy chłopcy i dorośli mężczyźni nosił płócienne spodnie i długą koszulę sięgającą kolan. Jasne włosy opadające za ucho okalały chudą twarz, ogorzałą od słońca. Ziemko wbiegł między zabudowania przysiółka i skierował się w stronę, z której dobiegały metaliczne stukoty. Gdy wszedł do niskiej chaty, stracił wszystkie zmysły na raz. Z jasności południowego słońca wpadł w półmrok izby oświetlonej jedynie czerwonym blaskiem kowalskiego paleniska. Zabrakło mu tchu przez wszechobecny w pomieszczeniu dym i pył popielny wzniecany przez pomocnika kowala, który naciskając na wielkie skórzane miechy, dbał o podtrzymanie żaru. Donośny stukot wielkiego kowalskiego młota zagłuszył nawet jego zmęczony po biegu oddech. Mistrz musiał kuć jakieś ciężkie narzędzie, jako że naprzemiennie z czeladnikiem walił w nie młotem bez opamiętania. Ziemko stanął w bezpiecznej odległości i osłoniwszy ręką usta i nos, czekał, aż kowal go zauważy. Gdy po dłuższej chwili uderzenia ustały, cisza aż zadzwoniła w uszach echem odbitym od drewnianych ścian chaty. Kowal odwrócił się i wsunął trzymany w kleszczach przedmiot w ogień. Z sykiem buchnęła w górę para. Uczeń nacisnął na miechy. Mistrz wytarł dłonie w kawał szmaty i odwrócił się.

– A! Ziemko! – powiedział, zobaczywszy przybysza. – Chodźże za mną.

Wyszli przed dom. Kowal był potężnie zbudowany, miał szerokie bary i przerastał innych mężczyzn w okolicy o głowę. Spodnie i koszulę kroju podobnego do tego, w jaki przybrany był Ziemko, przysłaniał grubym, skórzanym fartuchem dla ochrony przed iskrami i żarem. Zmrużyli oczy przed blaskiem słońca stojącego wysoko nad lasem. Mężczyzna cynowym naczyniem zaczerpnął wodę z beczki stojącej opodal wejścia i długo pił. Potem podał naczynie chłopcu, który chętnie je przyjął, zmęczony długim biegiem.

– Ano tu masz. – Kowal wziął z ławy stojącej pod ścianą chaty narzędzie. Było to wąskie żelazne dłuto osadzone mocno w drewnianej rękojeści. Takie samo, jakie mistrz Gregorius złamał kilka dni wcześniej. 

– Dziękować. – Ziemko skłonił głowę. – Mistrz powiedzieć kazali, że zapłatę sami przyniosą.

– Dobrze – odpowiedział kowal. – Leć, Ziemko, leć, bo pewnie roboty u was dużo. – Trącił zgiętym łokciem w plecy młodzika. – Jeno uważaj, bo ostre. Krzywdy se nie narób.

– Dobrze. Będę uważał – odpowiedział Ziemko i popędził z powrotem. 

Gdy dotarł do podgrodzia, słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi. Wbiegł do chaty mistrza i znów zaniewidział w półmroku. Za to zapachy w chacie cieśli były znacznie przyjemniejsze niźli te w kowalowej kuźni. Dało się wyczuć dym z ogniska, jednak w nozdrza uderzył go zapach świeżo ściętego drewna zmieszany z wonią kaszy z warzywami, które żona mistrza gotowała na położonym w środku palenisku. Ziemko poczuł, że jest głodny, ale do posiłku o zachodzie słońca, który był jego wynagrodzeniem za pracę, musiał jeszcze poczekać.

– Jesteś wreszcie. – Posłyszał gniewny głos Gregoriusa. Mistrz był niskim mężczyzną o ospowatej nieprzyjemnej twarzy. Kolorem włosów i całym swym wyglądem różnił się wyraźnie od innych mieszkańców podgrodzia i kasztelu. Jego nieżyjący już ojciec, po którym mistrz Gregorius odziedziczył imię i fach, przybył w te okolice wiele lat temu z dalekiej Germanii. Osiadł wśród Ślężan, znalazłszy pracę przy budowie kłodzkiego kasztelu. Poprzedni kasztelan zlecił budowę drewnianych fortyfikacji mających chronić wzgórze. Gregorius ojciec nadzorował budowę wysokich jak dwóch mężów podwójnych drewnianych palisad, wypełnianych później ziemią, które zabudowania kasztelu chroniły zwłaszcza od północy, zachodu i południa, gdzie wzgórze opadało w dół łagodnymi stokami. Od wschodu zaś broniła je rzeka. W pierwszych tygodniach terminowania Ziemko bał się mistrza jak ognia. Ale potem przywyknął do jego gniewliwej natury. 

– Pokaż!

Ziemko oddał dłuto przyniesione od kowala, a mistrz zaczął je uważnie oglądać, mrucząc przy tym pod nosem. Ocenił, czy jest mocne, dobrze osadzone w rękojeści, i przeciągnąwszy kciukiem po ostrzu, sprawdził jego naostrzenie, aż na palcu pojawiła się kropla krwi. Z malującym się na twarzy niezadowoleniem, które właściwie nigdy go nie opuszczało – w każdym razie od czasu jak Ziemko zaczął termin – zaakceptował jakość narzędzia. 

– Niechże będzie... – mruknął Gregorius. – Zamieszasz czarny i brązowy barwnik. Jeno uważaj. Ma być, jak należy! Żywo, przed zmierzchaniem chcę skończyć.

Ziemko bez słowa odwrócił się i podszedł do niskiej ławy, gdzie były barwniki. Wiedział, jak zrobić czarny i brązowy. Nabrał jedną garść owoców czarnego bzu, dwie garści kory dębowej i utłukł wszystko w mosiężnym moździerzu. Część odłożył do cynowej miseczki. To będzie brąz. Do reszty dołożył kilka pokruszonych węgielków z ogniska. Dobrze wymieszał, wiedział bowiem, że mistrz nie przepuści żadnego niedbalstwa. Przełożył mieszaninę do cynowej misy. Dotknął palcem powstałej mazi. Była zbyt sucha. Wyszedł więc z chaty, by dolać do farby nieco wody. Przed chatą mistrz Gregorius pracował przy figurce. Było to specjalne zamówienie kłodzkiego kasztelana. Zgodnie z życzeniem rycerza figurka pieczołowicie sporządzona przez Gregoriusa z drewna lipowego przedstawiała postać siedzącej na tronie Matki Bożej z Dzieciątkiem spoczywającym jej na kolanach. Gregorius był istotnie mistrzem w swym fachu. Nie tylko potrafił wydłubać z drewnianego klocka zamierzony kształt, nie tylko wiedział, kiedy należy ściąć drzewo, w jakiej fazie księżyca i o jakiej porze roku. Wiedział i to, jak długo drewno musi leżeć, by było odpowiednio suche. Znał się też i na robieniu barwników, i na malowaniu wyrzeźbionych przez siebie przedmiotów. Nad zamówioną przez kasztelana figurką z drewna lipowego pracował od wielu dni. Najpierw nadał jej pierwszy kształt, pracując małą siekierką i różnej wielkości ośnikami. Potem przez długie godziny wykorzystywał dłuta, by na końcu posłużyć się sproszkowanym piaskowcem. Starannie gładził święte oblicza najpierw grubym, potem drobniutkim piaskiem, którego przygotowanie w moździerzu kosztowało Ziemka sporo trudu. Pozostały mu jeszcze dwie rzeczy do zrobienia. Pomalować tron na brązowo, a kilka drobnych elementów, takich jak brwi, na czarno. I wydłutować we wnętrzu figury dziwne znaki, według rozkazu zamawiającego. Zdjął dwie deszczułki tworzące tylną część tronu, osadzone na drewnianych kołkach. Od tyłu figura miała wydłutowaną pustą przestrzeń. Tam właśnie miały mieścić się owe znaki. Mistrz zaczął je wykonywać już kilka dni temu, ale złamał najmniejsze dłuto. Stąd wzięło się opóźnienie w terminie oddania dzieła, które uczyniło Gregoriusa gniewnym, gdyż szczycił się swoją solidnością. Gdy Ziemko przyszedł, by pokazać mu gotowe farby, ten zerknął na nie niecierpliwie, ale zmuszony był kiwnąć głową z aprobatą. Z zawieszonego na pasku woreczka wyjął złożony kilka razy kawałek pergaminu, na którym czarnym atramentem wyrysowano jakieś litery. Stojący mu za plecami Ziemko, który nie umiał, czytać, zapytał:

– A co znaczą owe litery, mistrzu?

– Nie twoja to rzecz, jeno kasztelanowa – mruknął gniewnie Gregorius. Prawda była taka, że nie chciał się przyznać przed chłopcem, że i on znaczenia tych znaków nie pojmuje.

– Czemu szata Maryi błękitna jest, wiesz? – zapytał, chcąc odwrócić uwagę chłopca.

– Błękitne znakiem jej ziemskiego pochodzenia jest – odpowiedział szybko Ziemko.

– A płaszcz czerwony...

– Płaszcz czerwony mówi nam, że to matka Boga jest – wyrecytował chłopak wyuczoną lekcję, niezupełnie ją rozumiejąc. – Zaś szata dzieciątka przez boskość jego czerwona jest, a płaszcz zielony z powodu tego, że się człowiekiem stał – dokończył, chcąc uprzedzić pytania mistrza.

– Dobrze – pochwalił Gregorius. – A błękitne z czego robim?

– Z borówki... liści czarcikęsu... i... i... z jagód bzu czarnego albo z korzenia marzanny!

– Dobrze – przytaknął mistrz. – Idź już, niech ci pani kolację dadzą, ja skończę sam – powiedział. Nie chciał, by chłopak zauważył, że nic zupełnie z onych liter nie pojmuje.

○ Klasztor Jasnogórski→ Pięćset lat później

Ojciec Barnaba, przeor Ordinis Sancti Pauli Primi Eremitae Monasterii Cestochoviensis, dokończył różaniec. Podniósł głowę i spojrzał jeszcze raz na wiszący w centrum hebanowego ołtarza słynący łaskami obraz Matki Bożej, oświetlony tylko dwoma stojącymi z boku woskowymi świecami. 

– Sub tuum praesidium confugimus – wyszeptał. – Sancta Dei Genitrix. Nostras deprecationes ne despicias in necessitatibus nostris, Virgo gloriosa et benedicta.

Uczyniwszy znak krzyża świętego, oparł się ciężko o balaski i wstał z obolałych kolan. Wszedł do zakrystii i skinąwszy na czekającego tam młodego nowicjusza, podążył do biblioteki. Naprzeciw drzwi wejściowych pomieszczenia w większości wypełnionego księgami znajdowały się dzieła najważniejsze, zawierające w sobie najwięcej prawdy, czyli Pismo Święte. Każdy, kto tam wchodził, najpierw musiał spojrzeć w stronę Prawdy. Jednak ojciec Barnaba, który na czytaniu Pisma Świętego sporo już spędził czasu, minął stół ze stojącą na nim pojedynczą świecą i podszedł do regału znajdującego się nieco po prawej stronie. Zdjął z półki ciężką księgę zaopatrzoną w ozdobne zamknięcia i oprawioną w cielęcą skórę, na której w nikłym świetle świecy dostrzegł tytuł: Miraculorum B. V. Monasterii Cestochoviensis. Tomus Primus. Nowicjusz zapalił jeszcze trzy świece, jedną postawił na stole koło siebie, dwie po przeciwnej stronie – dla ojca Barnaby, którego niemłode oczy wymagały więcej światła. Usiedli naprzeciw siebie. Ojciec Barnaba odpiął mosiężne kute zapięcia i otworzył księgę. Pierwsze sześćdziesiąt stron było już zapisanych. Przez ostatnie tygodnie on sam umieścił w księdze zapisy dotyczące łask, jakie wierni otrzymali od Boga za pośrednictwem Najświętszej Maryi Panny. Byli to w większości ludzie prości, wieśniacy i mieszczanie ze Śląska Opolskiego i Małopolski, zeznający przed zakonnikami pod przysięgą, najczęściej świadczący we własnej sprawie, choć raz czy dwa razy zdarzyło się, że jedno z małżonków mówiło w imieniu drugiego, a o uzdrowieniach dzieci opowiadali rodzice. Ani ojciec Barnaba, ani żaden zakonnik w klasztorze nie był ich świadkiem. Wszystkie dotychczasowe zapiski pochodziły z wcześniejszych notatek, które znajdowały się w jasnogórskiej bibliotece. Ojciec Barnaba wszystkie owe zdarzenia przepisał na polecenie kardynała krakowskiego Jerzego Radziwiłła. Ten, wizytując klasztor kilka miesięcy wcześniej, posłyszał o licznych przypadkach łask udzielanych za pośrednictwem ikony jasnogórskiej i polecił oprawić tę księgę. Po przepisaniu starych świadectw nowe zeznania będzie można niezwłocznie wpisywać do księgi. Ojciec Barnaba spojrzał pytająco na nowicjusza, który otrząsnął się z zamyślenia i podniósł leżący na blacie dokument. 

– Mons Clara, Anno Domini 1493, 16 8bris, Ego baptizavi Infantem... – Zaczął powoli czytać. Służył przeorowi jako lektor od początku drugiego roku nowicjatu i wiedział już, jakie tempo czytania najbardziej opowiada starcowi. Ojciec Barnaba wpisał do księgi kolejny z cudów uczynionych przez Zbawiciela na prośbę Jego Matki. Nowicjusz skończył czytać relację zapisaną ręką jakiegoś paulina i zamilkł. Ojciec Barnaba podniósł wzrok. 

– Chceszli o co spytać, tedy pytaj – powiedział łagodnie.

– Jakże to jest, ojcze – szepnął braciszek – żeć tyle cudów Najświętsza Panienka uczyniwszy, w całym świecie jeszcze znana nie jest. Toć gdyby cuda owe rozgłosić, kto w Boga wierzy, w chorobie i innem nieszczęściu pomocy tu szukać mógłby?

– Uważ, chłopcze – odpowiedział przeor – że nie o cuda najwięcej rozchodzi się, jeno o wiarę. Nie po to nas, paulinów, na służbę Pani naszej oddano, byśmy jeno o cudach rozprawiali. Módlmy się o to, by póki bracia i ojcowie w opiece obraz mają, miejsce to dla chwały Najwyższego trwało, a nie dla cudów. A wszelkie łaski, jeśli Zbawiciela wola taka będzie, niech się zdarzają, ale rozgłaszać o nich na placach, karczmach, jarmarkach ni po wsiach nie będziem. Służyć Najświętszej Panience mamy, to nasz rola.

– Chciałbym i ja Panience ślubować – szepnął zawstydzony braciszek.

Ojciec Barnaba uśmiechnął się. On sam wiele lat temu, zanim został przeorem częstochowskiego klasztoru Zakonu Świętego Pawła Pierwszego Pustelnika, ślubował przed obrazem, że póki sił starczy, strzec go będzie, choćby i żywot w tej służbie utracić mu przyszło.

– Jeśli taka będzie wola Najwyższego, będziesz i ty ślubować. A teraz czytaj, czytaj, bom chciał jeszcze jedno świadectwo przed wieczerzą napisać...

CZĘŚĆ PIERWSZA

○ Rozdział 1

Wiejący z potężną siłą samum, suchy i gorący południowy wiatr, uderzył w wydmę piasku od piętnastu stuleci zamykającą skalną bramę, wejście do niezwykłej formacji błędnych skał. Drobne ziarenka piasku, porywane siłą chamsinu, ulatywały w górę jedno po drugim. Po piętnastu wiekach wydma znów się przesuwała. Kamienne framugi przejścia powoli wyłaniały się spod piasku. Gdy następnego dnia wiatr ucichł, wejście do skalnego labiryntu i ukrytej wśród niego pustelni stanęło otworem. Po raz pierwszy od wieków można też było zobaczyć znaki uczynione dawno temu ręką starego pustelnika. Wykute w skale litery przetrwały pod piaskiem nienaruszone. Zgodnie z wolą Kecharitomene czekały na tego, dla którego zostały uczynione. Wiadomość czekała na adresata, jednak dotarła także do kogoś innego... 

Wicehrabia James Crocktton Trzeci zakończył serię męczących ćwiczeń z trenerem. Mężczyźni stanęli naprzeciw siebie i prawie jednocześnie ukłonili się w rytualnym podziękowaniu. Crocktton opuścił salę gimnastyczną i w łazience wszedł pod prysznic. Ciepła woda przyjemnie gładziła jego zmęczone wysiłkiem mięśnie. Był niskim mężczyzną, zwłaszcza jak na Anglika. Jego wzrost nie przekraczał metra i sześćdziesięciu centymetrów. Jednak dzięki regularnym ćwiczeniom dżudo i hatha jogi utrzymywał ciało i umysł w dobrej kondycji. Wyszedł z łazienki ubrany w luźne bawełniane kimono szyte na miarę. Był znawcą i miłośnikiem kultury Dalekiego Wschodu i Azji Południowej, szczególnie Japonii i Indii. Szczycił się tym, że nawet wtedy, gdy jego serce i umysł rozpalało zniecierpliwienie, gdy na innym kontynencie ważyły się losy jakiegoś ważnego przedsięwzięcia, potrafił całkiem się wyłączyć i poddać ćwiczeniom ciała lub medytacji. Spokój wynikał też z zaufania, jakie pokładał w swym Mistrzu. On nigdy go nie zawiódł. Crocktton z filiżanką herbaty w ręku zanurzył się w miękkim fotelu. Był spokojny i zrelaksowany. Nie miał większych zmartwień. Interesy szły dobrze. Inwestycje przynosiły zakładane zyski. Sytuacja na świecie też zdążała w pożądanym kierunku. Mistrz był zadowolony i on sam też. Wtedy zadzwonił telefon. Odebrał dopiero po trzecim sygnale.

– Crocktton – rzucił sucho. 

Wiadomość, którą przekazał mu rozmówca z dalekiej Afryki, zelektryzowała go. Przejście zostało otwarte. Nadszedł czas działania. Mimo to spokojnie dokończył herbatę. Nie było powodu do pośpiechu. Wszystko zostało już przecież dawno zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.

○ PAMIĘTNIKI PUSTELNIKA→ Część 1

O Wszechmocny Wieczny i Jedyny Boże! 

Zważ na głos twego pokornego sługi i obdarz mnie swoją łaską. Racz zesłać Ducha Świętego na pokornego sługę twego, bym zdołał wypowiedzieć wszystko, co mi w swej nieskończonej łaskawości pokazać zechciałeś. Niech to, co moje niegodne oczy widziały, co moje niedoskonałe uszy słyszały, skoro taka jest Twoja wola, wiernie spisane zostanie na Twoją chwałę! Jezusie Nazaretański, Synu Boga Żywego, Ty, który wyrwałeś mnie z mocy Szatana i jego sług, zmiłuj się nade mną grzesznym. Duchu Święty, niech Twoja mądrość znajdzie drogę do mej duszy i serca. Spraw, błagam Cię, bym to, co Oblubienica Twoja, Niepokalanie Poczęta Matka Słowa, z Twoim, Ojca i Syna przyzwoleniem zechciała powiedzieć, zdołał napisać najdoskonalej, jak tylko może to zrobić kronikarz tak marny jak twój sługa. Pozwól mi spisać to wszystko na największą chwałę Twoją, w Trójcy Jedyny Boże! 

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen!

Mam na imię Trakkus. Przyszedłem na świat 25 maja roku Pańskiego 423 w mieście Tagasta w Numidii. Życie w domu rodziców moich wiodłem bogate, albowiem ojciec mój Patrycjusz był człowiekiem zamożnym. Dzieciństwo przebiegło mi, jak wszystkim moim rówieśnikom, na wałęsaniu się po okolicy, zabawach i bójkach z przyjaciółmi i wrogami, na urywaniu ogonów jaszczurkom, wybieraniu jajek z gniazd ptasich, a także – wybacz mi, Panie – na kradzieżach owoców i licznych razzia1. Dziś wiem, że choć było ono beztroskie, przepełniał je występek i grzech, przerwane dopiero przez rózgi pierwszych mych nauczycieli. Wszystkie razem przewinienia mojej młodości niczym są wobec czynu, którego dopuściłem się, mając lat szesnaście, a który napawa mnie do dziś – choć minęło od tego czasu wiele lat – bólem i wstydem. Winę moją wyznałem na spowiedzi świętej i odbyłem ciężką pokutę. Jednak Pan powiedział mi w modlitwie, że spisując swoje dzieje, mam tego grzechu nie ukrywać.

Posłuszny zatem woli Pana naszego, przyznaję, że w noc po moich szesnastych urodzinach dopuściłem się gwałtu i morderstwa. Wybacz mi, o Boże. Zgwałciłem i zabiłem córkę sąsiadów naszych, dziewicę, której zamiarem było ofiarować się Bogu. Odebrałem czystość i życie tej niewinnej istocie, a Najwyższemu zabrałem służebnicę, która chciała tylko Jemu być poddaną do końca swego życia. Chciałbym móc powiedzieć, żem zrobił to upojony winem, że nie pamiętam niczego, co wtedy się działo. Ale nie byłoby to prawdą. I wtedy, i dziś świadom jestem ohydy straszliwego czynu mojego, który nijak nie może być usprawiedliwiony. Gdym przerażony swym uczynkiem pobiegł do domu mego ojca i wyznał nieszczęsnym rodzicom, com uczynił, matka, jako wyznawczyni Chrystusa, porażona straszliwością czynu padła bez ducha. Gdy już ją ocucono, ojciec, człowiek prawy, chciał mnie wydać na zasłużoną śmierć, jednak matka ubłagała go, by mnie ocalił. Wezwano zaufanego sługę ojca i rozkazano mu wywieźć mnie poza miasto. Ów człowiek natychmiast rozkaz wykonał. Zanim odkryto zwłoki mojej ofiary, ja, na grzbiecie konia, zaopatrzony jeno w bukłak z winem i chleb, krzesiwo, nóż oraz kilka zaledwie srebrnych denarów, jechałem wolno w ciemność nocy, zostawiając za sobą Tagastę, dom, rodzinę i całe dotychczasowe życie. Od tej pory stać się miałem wyrzutkiem, ściganym przestępcą.

1Razzia – słowo pochodzące z Afryki Północnej, oznacza „napad”. Między innymi napady takie, dokonywane przez dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym, polegały na kradzieży drobnego inwentarza domowego na przykład w trakcie wesel i innych uroczystości, kiedy domownicy spali upojeni winem.

○ Rozdział 2

Polak ofiarą zamachu terrorystycznego w Egipcie.

Polski zakonnik dziś około godziny szesnastej czasu polskiego padł ofiarą zamachu terrorystycznego w Egipcie. Dominikanin, pięćdziesięciosześcioletni Marek G. wraz z egipskim kierowcą jechał samochodem na budowę położoną nad Morzem Czerwonym. Niedaleko miejscowości Al-Wasta ich samochód został ostrzelany z broni maszynowej. Według zeznań kierowcy pierwsze kule śmiertelnie ugodziły pasażera. Kierowca powiedział przesłuchującym go egipskim policjantom, że udało mu się zatrzymać auto, wysiąść i ukryć przy drodze. Samochód wskutek ostrzału stanął w płomieniach. Jak na razie żadna z organizacji terrorystycznych nie przyznała się do ataku. W Egipcie każdego miesiąca zdarza się kilka takich zdarzeń jak to. Miejscowa policja odrzuca teorię o religijnym podłożu ataku, wskazując, że według zeznań świadka zakonnik podróżował w cywilnym ubraniu. Sprawą zajęła się już polska ambasada w Egipcie, nawiązano również kontakt z rodziną zamordowanego Polaka...

Malwina Górska zachwiała się i byłaby upadła, gdyby urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych, który przekazał informację o tragicznej śmierci jej brata Marka Górskiego, nie wykazał się refleksem i nie złapał jej, zanim osunęła się na ziemię. Wraz ze swoim kolegą podprowadził Malwinę do kanapy znajdującej się w pokoju. Drugi z mężczyzn przyniósł z kuchni szklankę wody.

– Bardzo mi przykro, pani Malwino, naprawdę niezmiernie mi przykro, że muszę przekazać pani tę tragiczną informację...

– Nie, nie... To nie może być prawda. Czy jesteście pewni, że to Marek? Może to jakaś pomyłka...

Mężczyźni spojrzeli po sobie ze szczerym smutkiem.

– Ciało pani brata spłonęło, ale w bagażniku znaleziono torbę z rzeczami. Był wśród nich paszport na nazwisko Marek Górski.

– Zabierzcie mnie tam! – Malwina zerwała się z kanapy, ale zaraz nogi się pod nią ugięły i opadła do tyłu. – Zabierzcie mnie tam, chcę go zobaczyć...

– Pani Malwino – powiedział jej rozmówca – sprawa zabójstwa pani brata jest w tej chwili w gestii policji egipskiej. Oni bardzo poważnie podchodzą do spraw zamachów terrorystycznych, ale niechętnie przyjmują obce służby, patrzące im na palce...

To była wierutna bzdura. Malwina Górska zdawała sobie sprawę z tego, że egipska policja zrobi wszystko, żeby sprawę wyciszyć i odpowiedzialność za atak zrzucić na jakąkolwiek organizację terrorystyczną, choćby nawet z drugiego końca świata. Do wyników pracy egipskich śledczych można było mieć zaufanie mniej więcej takie, jak do rosyjskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, która w stu procentach przypadków winę za jakiekolwiek zdarzenie zwalała na pilotów. Gdy mężczyźni wyszli, jeszcze raz w drzwiach zapewniwszy ją, że ministerstwo dołoży wszelkich starań, by wyjaśnić sprawę i złapać zamachowców, Malwina oparła się o ścianę i osunęła na podłogę. Wiszące naprzeciw duże lustro ukazało smutny widok. Piękna kobieta siedzi na podłodze z podkurczonymi nogami. Z jej dużych oczu ciurkiem toczą się łzy, rozmazując nienagannie wykonany makijaż. Jej ciałem znów wstrząsnął szloch. Nie miała już nikogo, była całkiem sama...

W tym samym czasie na Lotnisku Chopina w Warszawie wylądował samolot z Paryża. Robert Janecki zszedł po schodkach na płytę lotniska i po raz pierwszy od ponad ośmiu lat stanął na ojczystej ziemi. Janecki był archeologiem. Kilka lat wcześniej ukończył Wydział Archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jednak niedługo po studiach wyjechał z kraju i – pod zmienionym nazwiskiem – zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Osiem lat, które odsłużył, spędził w Afryce Północnej i Ameryce Południowej – na poligonach we Francji, Algierii i Gujanie Francuskiej. Brał udział w kilku misjach bojowych i stabilizacyjnych we francuskich strefach wpływów w Afryce. Teraz z przyjemnością wciągnął do płuc warszawskie powietrze i aż zakręciło mu się w głowie. Mimo że panowało lato, aura w ojczyźnie była inna niż ta, do której przywykł przez ostatnie lata. Wypuścił powietrze i ruszył przed siebie. Poza podręcznym bagażem nie miał ze sobą nic więcej, odprawa nie zajęła mu więc wiele czasu. Wyszedł przed lotnisko i już chciał wsiadać do taksówki, gdy usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Odwrócił się i zobaczył ją. Monika była taka, jak ją zapamiętał. Wysoka, zgrabna, o włosach czerwonych jak ogień i pięknej twarzy upstrzonej piegami dodającymi jej uroku. Szła powoli w jego stronę, kołysząc biodrami. Robert nie ruszył się z miejsca, nie wiedział, co powiedzieć. Kobieta podeszła dość blisko i wpatrywała się w niego. Była niższa od barczystego Roberta o jakieś dwadzieścia centymetrów.

– Skąd wiedziałaś?

Nieznaczny uśmiech zagościł na twarzy Moniki. Spojrzała w piwne oczy swego byłego chłopaka.

– Tylko to masz mi do powiedzenia? – zapytała. – Jeśli musisz wiedzieć, twoja mama się wygadała.

– Moniko, posłuchaj... – Zaczął nieśmiało, ale kobieta uniosła lewą rękę w geście nakazującym milczenie. Przeszło mu przez myśl, że jest praworęczna. Gdy się zorientował, że patrzy na nie tę rękę, było już za późno. Była szybka. Wiedział to od dawna, znali się ładnych parę lat. Śmiała w decyzjach, gestach i odruchach. Odwróciła jego uwagę, a osiem lat szkolenia w Legii zdało się na nic. Oberwał. Cios spadł na jego policzek nagle, nie zdążył nic zrobić. Zrozumiał, że z premedytacją użyła lewej ręki, by prawą zadać cios. Przemyślała to. To nie był odruch. Gdy otworzył oczy po ciosie, zobaczył, jak odchodzi, kręcąc biodrami. Nie obejrzała się w jego stronę. Potarł policzek, który piekł go bardziej, niż chciałby przed sobą przyznać. „No cóż, chyba mi się należało” – pomyślał, po czym zaczął szukać taksówki.

Gdy dotarł na Mokotów, gdzie mieszkali jego rodzice, ojciec przycisnął go mocno do piersi, potem – odsunąwszy na odległość wyciągniętych ramion – spojrzał na lewy policzek, na którym rysował się czerwony ślad po damskiej dłoni, i nic nie powiedziawszy, uśmiechnął się łobuzersko. Mama Roberta, krępa kobieta o siwych włosach, po gorącym przywitaniu spojrzała na syna, który przerastał ją o dwie głowy, i zwróciła się do męża:

– Michale, podaj krzesło, wejdę na nie i przyłożę mu z drugiej strony!

– Daj spokój, kochanie, nic to nie da, a tylko się spocisz – odpowiedział ojciec i wszyscy troje wybuchnęli głośnym śmiechem. Robert poczuł, że wrócił do domu.

○ PAMIĘTNIKI PUSTELNIKA→ Część 2

Gdy miałem zaledwie szesnaście wiosen, uchodziłem przed siebie, ze strachem patrząc w ciemność obcego mi świata. Koń, ledwo co widząc w świetle księżyca znajdującego się w trzeciej kwadrze i wiszącego nad odległymi górami, cicho uderzał kopytami w kamienie traktu i wiódł mnie w nieznane. Noc była zimna, alem czuł wtedy raczej drżenie strachu niż chłodu. Przyszłość moją początkowo widziałem w czarnych barwach. Jednak, jako że młodemu wiekowi zawsze łatwiej przychodzi żywić się nadzieją, tak też i ja, gdy następnego dnia słońce podniosło się znad moich pleców, gdy jeździec i jego koń rzucili pierwszy cień na trakt podążający na zachód, nabrałem otuchy. Miałem wszak trochę srebra, które matka w tajemnicy przed ojcem wcisnęła mi w dłoń. Miałem konia, chleb i wino. Ciepłe promienie słońca ogrzewać zaczęły moje plecy i przestałem drżeć na całym ciele. Ale Pan nasz w swej niezgłębionej mądrości zechciał postanowić inaczej. Dziś widzę, żem ponosił karę zasłużoną, a choć wtedy przeklinałem Boga za to, co mnie spotkało, wiem teraz, że tak musiało się stać. A stało się tak, że gdym w załomie skały przy rozpalonym na gołej ziemi ognisku przeczekać chciał najchłodniejsze godziny nocy, nadeszło kilku zbójców, którzy najpierw bez ostrzeżenia pozbawili mnie przytomności, ograbili ze wszystkiego, com miał, a potem własnym moim nożem pchnęli mnie w brzuch, chcąc życia pozbawić. Leżałem skryty w cieniu skały, krew moja, a z nią i życie, powoli wsiąkała w ziemię.

○ Rozdział 3

Hassan mógł nareszcie odetchnąć z ulgą. To, co miał do zrobienia, zostało wykonane co do joty zgodnie z poleceniem zwariowanego Angola. Spoglądając za oddalającą się terenówką, prowadzoną przez Tuaregów, zawołał swojego brata Abdula i wyjąwszy z kieszeni pomiętą kartkę papieru, kazał mu zadzwonić pod wskazany numer. Abdul lepiej od niego mówił po angielsku, a poza tym Hassan nie lubił rozmawiać z Anglikiem, ponieważ ten trochę go przerażał. Abdul niechętnie wstukał odpowiednie cyfry i po chwili oczekiwania, gdy na drugim końcu linii ktoś odebrał połączenie, poprosił do telefonu pana Crockttona. Wysłuchawszy odpowiedzi, wybałuszył oczy, po czym zwrócił się do brata po arabsku:

– Nie może rozmawiać, bo pije herbatę.

– Jak to: pije herbatę? A co herbata przeszkadza w rozmawianiu? Kazał zadzwonić, jak tylko wypełnimy zadanie.

– Sam mu to powiedz! – Rozzłoszczony Abdul wyciągnął rękę z komórką.

– Dobra, dobra. – Hassan odepchnął telefon. – Powiedz mu, że wszystko zrobiliśmy, jak kazał.

– Głupi jesteś? Nie słyszysz, co mówię? Crocktton pije herbatę, rozmawiam z jakimś innym Angolem.

– To powiedz jemu i spadamy.

Abdul zaczął znów coś mówić, ale mu przerwano.

– Mówi, że mamy zadzwonić do pana Crockttona za godzinę.

Rzeczywiście w tym czasie James Crocktton nie mógł rozmawiać. Uczestniczył właśnie w tradycyjnej japońskiej ceremonii parzenia herbaty, zwanej chanoyu. W czasie jej trwania dozwolona jest rozmowa na szczególne tematy, pozwalające na spokojną medytację. Ceremonia odbywała się w osobnym pawilonie w ogrodzie, a gośćmi Crockttona byli szanowani ludzie z wyższych sfer, którym za wszelką cenę chciał się pokazać jako człowiek opanowany i znawca kultury Orientu. W chanoyu chodzi o osiągnięcie nastroju skupienia, pozwalającego na oderwanie się od świata. Dlatego dopiero gdy goście wyszli, służący wicehrabiego przekazał mu wiadomość o telefonujących Egipcjanach. Anglik podziękował mu i zwalczywszy chęć oddzwonienia, usiadł w pozycji lotosu na tatami. W zasięgu ręki miał mały stoliczek z leżącym na nim telefonem. Czekał cierpliwie i w całkowitym skupieniu prawie kwadrans. Gdy telefon zadzwonił, nie odebrał po pierwszym sygnale, lecz po trzecim. W słuchawce odezwał się głos, który kaleczył angielski tak niemiłosiernie, że James, perfekcjonista w każdym calu, ledwie mógł tego słuchać. Ale wiadomości były dobre. Innych się nie spodziewał. Przesyłka opuściła Egipt zgodnie z jego poleceniami. Wszystko zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. I – jak do tej pory –szło dobrze. Po drugiej stronie łącza posłuszny ostatniemu poleceniu pana Crockttona Hassan podarł kartkę papieru z zapisanym numerem i rozrzucił ją na wietrze.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

○ Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 6 

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

○ Rozdział 1

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 2

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 3

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

○ Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej