Wojna zuluska 1879 - Piotr Fiszka-Borzyszkowski - ebook

Wojna zuluska 1879 ebook

Piotr Fiszka-Borzyszkowski

0,0
39,92 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W 1879 roku na południowej półkuli rozgorzała wojna kolonialna, która głęboko wstrząsnęła społeczeństwem wiktoriańskiej Anglii. Wojna ta została rozpętana praktycznie bez powodu, w pogoni za polityczną sławą i karierą, ale wpłynęła na losy całych państw. Państwo Zulusów zostało zniszczone, tysiące ludzi straciło życie, nieodwracalnie zmieniła się sytuacja polityczna w południowej Afryce. W czasie tej wojny pod nieznanym wzgórzem Isandlwana zawodowa armia brytyjska doznała klęski z rąk tubylczej armii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

W 1879 r. na połu­dnio­wej pół­kuli roz­go­rzała wojna kolo­nialna, która wstrzą­snęła spo­łe­czeń­stwem wik­to­riań­skiej Anglii. Wojna ta została roz­pę­tana nie­mal bez powo­dów, w pogoni za poli­tyczną sławą i karierą. Wpły­nęła ona na losy całych państw. Pań­stwo Zulu­sów zostało znisz­czone, nie­od­wra­cal­nie zmie­niła się sytu­acja poli­tyczna w Afryce Połu­dnio­wej, a tysiące ludzi stra­ciło życie.

W cza­sie tej wojny pod nie­zna­nym wzgó­rzem Isan­dl­wana zawo­dowa armia bry­tyj­ska doznała klę­ski z rąk tubyl­czej armii Zulu­sów. Była to klę­ska, która zachwiała wize­run­kiem nie­zwy­cię­żo­nej jak dotych­czas armii kolo­nial­nej i była tym bar­dziej bole­sna, gdyż została zadana przez wojow­ni­ków powo­ły­wa­nych do służby okre­sowo i do tego bar­dzo słabo uzbro­jo­nych. Natych­miast po bitwie nastą­piła obrona sta­cji misyj­nej Rorke’s Drift. Zwy­cię­ska obrona w pew­nym stop­niu pod­bu­do­wała bry­tyj­skiego ducha, ale jed­no­cze­śnie została użyta w poli­tycz­nych machi­na­cjach gene­rała Chelms­forda1, dowo­dzą­cego siłami bry­tyj­skimi w Afryce Połu­dnio­wej. Te dwa star­cia do dziś są źró­dłem zarówno dumy, jak i wstydu obu nacji. Powstało na ten temat wiele legend i opo­wie­ści. Mimo że z cza­sem wyda­rze­niom wojny nadano roman­tyczny wize­ru­nek, to nie należy zapo­mi­nać, iż był to okres bru­tal­nej i bez­względ­nej wojny.

W ciągu sze­ściu mie­sięcy walk odbyło się osiem krwa­wych, zacię­tych i istot­nych bitew bądź poty­czek. Obie strony wal­czyły z upo­rem i poświę­ce­niem. Żoł­nie­rze i wojow­nicy darzyli się pew­nego rodzaju sza­cun­kiem, co jed­nak nie zapo­bie­gło np. dobi­ja­niu jeń­ców, pale­niu osad czy gra­bieży bydła. Sza­cu­nek zro­dził się naj­praw­do­po­dob­niej z faktu, że wal­czono otwar­cie i z wielką chę­cią dążono do bez­po­śred­nich starć. Po stro­nie bry­tyj­skiej było zaan­ga­żo­wa­nych ponad 20 tys. ludzi w oddzia­łach regu­lar­nych, tubyl­czych i pomoc­ni­czych, z czego około 2 tys. zgi­nęło. Po stro­nie zulu­skiej brało udział około 40 tys. wojow­ni­ków, z czego przyj­muje się, że życie stra­ciło 10 tys. Dokładne straty Zulu­sów nie są znane.

Wyda­rze­nia opi­sane w tej publi­ka­cji wpły­nęły nie tylko na losy pań­stwa zulu­skiego. Można śmiało powie­dzieć, że miały one swoje odbi­cie w powsta­niu Repu­bliki Trans­walu w 1881 r., a póź­niej nawet w woj­nach bur­skich w latach 1899–1902. Echa wojny zulu­skiej są wciąż obecne.

Opis prze­biegu wojny może się róż­nić w zależ­no­ści od źró­deł. Ze strony bry­tyj­skiej cha­rak­te­ry­styka dzia­łań wojen­nych pocho­dziła z nota­tek i listów, głów­nie ofi­ce­rów. Były to opisy subiek­tywne, wiele razy pełne samo­uspra­wie­dli­wień. Po klę­sce pod Isan­dl­wana odpo­wie­dzialni za nią usi­ło­wali zatu­szo­wać i znie­kształ­cić prawdę. Do tego docho­dziły rela­cje kore­spon­den­tów wojen­nych. Byli oni łącz­ni­kiem pomię­dzy wyda­rze­niami w odle­głym zakątku świata a spo­łe­czeń­stwem angiel­skim.

Prze­ka­zy­wa­nie infor­ma­cji z Afryki pod koniec XIX w. nie było zada­niem łatwym ani szyb­kim. Po napi­sa­niu wia­do­mo­ści kore­spon­dent musiał zna­leźć naj­bliż­szą sta­cję tele­grafu, by prze­ka­zać infor­ma­cję do Kapsz­tadu. W Kapsz­ta­dzie wia­do­mość musiała cze­kać na sta­tek, który kur­so­wał raz w tygo­dniu na Maderę. Podróż zaj­mo­wała około 16 dni. Dopiero z wyspy można było tele­gra­ficz­nie prze­ka­zać wia­do­mość dalej. Wszyst­kie szkice i obrazy sytu­acyjne musiały być trans­por­to­wane drogą mor­ską bez­po­śred­nio do Anglii, a to zaj­mo­wało co naj­mniej mie­siąc. W cza­sie prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji tak długą drogą wiele razy ule­gały one znie­kształ­ce­niu.

Pod koniec wojny zulu­skiej kore­spon­dent wojenny był już sta­łym człon­kiem oddzia­łów inwa­zyj­nych. Jego zada­niem było nie tylko prze­ka­zy­wa­nie fak­tów. Ponie­waż inte­re­su­jące wia­do­mo­ści były czyn­ni­kiem wpły­wa­ją­cym na sprze­daż gazet, kore­spon­denci wie­lo­krot­nie ubar­wiali i roz­dmu­chi­wali w zasa­dzie małe wyda­rze­nia. Jed­no­cze­śnie, budu­jąc w oczach spo­łe­czeń­stwa wize­ru­nek nie­zwy­cię­żo­nej armii, wycią­gali oni na świa­tło dzienne wszyst­kie braki w pla­no­wa­niu lub dowo­dze­niu ofi­ce­rów. Po bitwie pod Isan­dl­wana repor­te­rzy bez lito­ści naga­by­wali głów­nych uczest­ni­ków do tego stop­nia, że głów­no­do­wo­dzący gene­rał Chelms­ford cał­ko­wi­cie odmó­wił koope­ro­wa­nia z nimi. Efekt jego decy­zji był odmienny od tego, jaki zakła­dał, ponie­waż cała dys­ku­sja na temat klę­ski prze­nio­sła się na łamy gazet z uwzględ­nie­niem wielu fał­szy­wych lub skan­da­licz­nych, ale za to inte­re­su­ją­cych infor­ma­cji. Po zakoń­cze­niu wojny wła­ści­wie zigno­ro­wano moż­li­wość uzy­ska­nia infor­ma­cji od Zulu­sów. Nikt nie był nimi zain­te­re­so­wany i bar­dzo rzadko spi­sy­wano jakie­kol­wiek rela­cje zulu­skich wojow­ni­ków bio­rą­cych udział w wal­kach. Nawet nie prze­słu­chano głów­nych dowód­ców zulu­skich. Histo­rie były wpraw­dzie prze­ka­zy­wane ust­nie, ale siłą rze­czy z cza­sem tra­ciły swoją wia­ry­god­ność.

Z powodu braku obiek­tyw­nych zapi­sów prze­biegu walki, ubar­wia­nia wyda­rzeń przez repor­te­rów, subiek­tyw­nych rela­cji strony bry­tyj­skiej i braku punktu widze­nia ze strony Zulu­sów trudno jest odtwo­rzyć dokładny prze­bieg wszyst­kich wyda­rzeń wojny zulu­skiej. Utrud­nie­niem w usta­le­niu prze­biegu bitwy pod Isan­dl­wana była śmierć więk­szo­ści żoł­nie­rzy bry­tyj­skich bio­rą­cych w niej udział. Wśród tych, któ­rzy prze­żyli, było tylko pię­ciu ofi­ce­rów. W tam­tych cza­sach ofi­ce­ro­wie jako ludzie wykształ­ceni byli głów­nym źró­dłem infor­ma­cji, ale w tym przy­padku ich rela­cje były znie­kształ­cone pró­bami zatu­szo­wa­nia powo­dów klę­ski. Roz­bież­no­ści doty­czą nie tylko prze­biegu wyda­rzeń, ale także nazw miej­sco­wo­ści, stopni woj­sko­wych, nazwisk mniej zna­nych boha­te­rów, dat i czasu, w jakim nastę­po­wały mniej­sze epi­zody wojny. Róż­nice wystę­pują też, gdy spoj­rzy się na zulu­ską pisow­nię nazw miej­sco­wo­ści, puł­ków lub imion. Przy­kła­dem może być zapis zulu­skiego pułku uMcijo (umCijo, Umcijo, Mcijo). Wiele nazw zostało z cza­sem zan­gielsz­czo­nych lub cał­ko­wi­cie zmie­nio­nych.

Do dziś wiele spraw doty­czą­cych wojny zulu­skiej jest spo­wi­tych tajem­nicą. Histo­rycy i spe­cja­li­ści nie mogą zgo­dzić się co do jed­no­znacz­nego prze­biegu wyda­rzeń. Jest to temat, który z pew­no­ścią jesz­cze przez dłu­gie lata będzie gor­li­wie badany. W tym cza­sie dawne pola bitwy są odwie­dzane corocz­nie przez setki tury­stów, zafa­scy­no­wa­nych kul­turą, sty­lem życia i tra­giczną histo­rią Zulu­sów.

Początki osadnictwa w Afryce Południowej

Początki ludz­ko­ści w Afryce spo­wite są tajem­nicą. Uważa się, że pierw­sze ślady naj­star­szych miesz­kań­ców połu­dnio­wej czę­ści Afryki należą do ludzi ple­mie­nia San i liczą sobie pra­wie 70 tys. lat. Byli to tubylcy, któ­rym pro­sty styl życia pomógł prze­trwać przez wiele lat na pustyn­nych tere­nach Afryki Połu­dnio­wej. Ich potom­ków można doszu­ki­wać się we współ­cze­snych Busz­me­nach. Żyli w małych gru­pach, a ich głów­nym zaję­ciem było polo­wa­nie na dzi­kie zwie­rzęta. Do tego celu uży­wali małych łuków z zatru­tymi strza­łami. Ich dodat­ko­wym źró­dłem poży­wie­nia były także wszel­kiego rodzaju jadalne korze­nie, owoce, larwy i owady. Drugą naj­star­szą grupą, która praw­do­po­dob­nie przy­była z tery­to­riów dzi­siej­szej Bot­swany około 300 r. n.e., byli Kho­ikoi (Hoten­toci). Z powodu pew­nego pokre­wień­stwa pomię­dzy tymi dwoma ple­mio­nami dla ich wspól­nego okre­śle­nia używa się dziś potocz­nej nazwy Kho­isan.

Zamiesz­ku­jące współ­cze­sną Afrykę Połu­dniową ple­miona murzyń­skie poja­wiły się pod koniec pierw­szego tysiąc­le­cia n.e. Były to tubyl­cze ple­miona, okre­ślane wspólną nazwą Bantu, które w prze­ci­wień­stwie do Kho­ikoi i San zaj­mo­wały się bar­dziej osad­ni­czym try­bem życia. Ich głów­nym zaję­ciem była hodowla bydła. Jed­nym z powo­dów ich roz­prze­strze­nie­nia się na połu­dnie było poszu­ki­wa­nie nowych tere­nów osad­ni­czych i lep­szych pastwisk. Pocho­dzili z tere­nów rów­ni­ko­wych Afryki Zachod­niej (Kame­run, Nige­ria, Wybrzeże Kości Sło­nio­wej). Po opusz­cze­niu swo­ich tere­nów wyru­szyli w kie­runku wschod­nim, a następ­nie połu­dnio­wym, obcho­dząc sze­ro­kim łukiem pusty­nię Kala­hari. Około XV w. jedno z ple­mion Bantu, Nguni, osie­dliło się na tery­to­rium dzi­siej­szego Natalu. Dru­gie ple­mię, Xhosa (Khosa), kon­ty­nu­owało wędrówkę, podą­ża­jąc w kie­runku tere­nów przy­ląd­ko­wych dzi­siej­szego Kapsz­tadu.

Pierw­szym przed­sta­wi­cie­lem Euro­pej­czy­ków na połu­dnio­wym krańcu Afryki był Bar­to­lo­meu Diaz. W 1488 r. wylą­do­wał on w rejo­nach dzi­siej­szego Przy­lądka Dobrej Nadziei. Zatrzy­mał się tylko, by uzu­peł­nić zapasy wody i żyw­no­ści, podą­ża­jąc w poszu­ki­wa­niu nowych szla­ków do Indii. Dzie­sięć lat póź­niej do tych samych tere­nów przy­pły­nął Vasco da Gama. On także tylko uzu­peł­nił swoje zapasy i poże­glo­wał dalej na zachód.

Zdra­dliwe prądy mor­skie i nie­bez­pieczne wybrzeża nie sprzy­jały eks­plo­ra­cji nowych tere­nów. Pierw­sze osady por­tu­gal­skie na tere­nach dzi­siej­szego Mozam­biku były zakła­dane przez roz­bit­ków, któ­rym udało się prze­żyć pierw­sze spo­tka­nie z Czar­nym Lądem. Byli oni pierw­szymi bia­łymi osad­ni­kami, któ­rzy zetknęli się z ple­mio­nami Bantu.

Do 1651 r. tereny Kolo­nii Przy­ląd­ko­wej, dzi­siej­szego Kapsz­tadu, były uży­wane głów­nie jako miej­sce zaopa­trze­nia w świeżą wodę dla stat­ków podró­żu­ją­cych pomię­dzy Europą a Indiami. W tym jed­nak roku Holen­der­ska Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska, zaj­mu­jąca się han­dlem z Indiami, zde­cy­do­wała się zało­żyć tam stałą osadę. Zada­nie to powie­rzono Janowi van Rie­be­ec­kowi. Jego pierw­szym i głów­nym celem było zaopa­trze­nie prze­pły­wa­ją­cych stat­ków w świeżą wodę i żyw­ność. Z cza­sem osada, która na początku miała jeden drew­niany budy­nek, została roz­bu­do­wana i zor­ga­ni­zo­wana. Pod prze­wod­nic­twem Jana van Rie­be­ecka osada zaczęła nawią­zy­wać sto­sunki han­dlowe z oko­licz­nymi ple­mio­nami. W 1655 r. Holen­der­ska Kom­pa­nia Wschod­nio­in­dyj­ska zmie­niła swoje plany co do przy­lądka, wyda­jąc pozwo­le­nie na zasie­dla­nie rejonu ochot­ni­kom nie­bę­dą­cym na usłu­gach firmy. Zaraz po wyda­niu zezwo­le­nia zaczęli przy­by­wać pierwsi osad­nicy holen­der­scy. Naj­pierw byli to głów­nie kon­trak­towi pra­cow­nicy zatrud­nieni przez kom­pa­nię. Wielu z nich po zakoń­cze­niu kon­traktu posta­no­wiło nie wra­cać do Holan­dii, wybie­ra­jąc życie far­mera w Afryce. Był to począ­tek nowej grupy osad­ni­czej, która póź­niej przy­jęła nazwę Boers, czyli Burów. Z cza­sem Buro­wie zaczęli roz­glą­dać się za lep­szymi tere­nami upraw­nymi. Wielu opu­ściło tereny przy­ląd­kowe, wyru­sza­jąc w głąb lądu. Odkryli tam nowe tereny uprawne i pastwi­ska, które otrzy­my­wali na wła­sność za zni­kome sumy. W tam­tych cza­sach wystar­czyło opi­sać wybrany teren i dane poten­cjal­nego wła­ści­ciela, wysłać doku­menty do biura geo­de­zyj­nego na przy­lądku wraz z małą opłatą i ocze­ki­wać urzę­do­wych doku­men­tów nada­nia ziemi.

Eks­pan­sja Burów napo­ty­kała zni­komy opór ze strony ple­mion San i Kho­ikoi. Ple­miona San, które nie dawały się „ucy­wi­li­zo­wać”, były coraz bar­dziej wypie­rane w kie­runku pustyni Kala­hari. Jeśli sta­wiali jaki­kol­wiek opór, był on szybko łamany przez Burów posia­da­ją­cych prze­wagę w broni pal­nej. Kho­ikoi zaś było ple­mie­niem, które łatwiej zaadap­to­wało się do nowej sytu­acji poli­tyczno-gospo­dar­czej. Z cza­sem zaczęli hodo­wać bydło i zaj­mo­wać się rybo­łów­stwem, a w póź­niej­szym okre­sie zaczęli wynaj­mo­wać się jako najemni robot­nicy lub żoł­nie­rze. Byli oni także bar­dziej akcep­to­wani przez Burów, jako że w porów­na­niu z San mówili łatwiej­szym do zro­zu­mie­nia języ­kiem, nie cho­dzili nago i nie stro­nili od higieny oso­bi­stej.

Cią­gła eks­pan­sja Burów na wschód i połu­dnie dopro­wa­dziła w końcu do pierw­szych kon­tak­tów z tubyl­czymi ple­mio­nami Bantu. Buro­wie wstrzy­mali swój pochód nad rzeką Great Fish, napo­ty­ka­jąc tubyl­cze ple­mię migru­jące w prze­ciw­nym kie­runku. Buro­wie szybko odkryli, że nowo napo­tkane ple­mię nie daje się tak łatwo pod­po­rząd­ko­wać jak ple­miona San lub Kho­ikoi. Pierw­szym napo­tka­nym ludem, który aktyw­nie sprze­ci­wił się napo­rowi bia­łych kolo­ni­stów, był ama­Xhosa.

W 1780 r. Buro­wie posta­no­wili wyprzeć go z zachod­nich brze­gów rzeki Great Fish. Napo­tkali jed­nak zde­cy­do­wany opór, który był począt­kiem tzw. I przy­ląd­ko­wej wojny gra­nicz­nej (Cape Fron­tier War). W latach 1780–1878 sto­czono 9 takich wojen, każda z nich skoń­czyła się porażką tubyl­ców. Od roku 1818, czyli od V wojny gra­nicz­nej, w star­ciach tych obok Burów byli zaan­ga­żo­wani Bry­tyj­czycy, któ­rzy po prze­ję­ciu pano­wa­nia nad Kolo­nią Przy­ląd­kową usi­ło­wali zapro­wa­dzić porzą­dek i pokój na wschod­nich tere­nach gra­nicz­nych. Wojny zakoń­czyły się przy­łą­cze­niem tere­nów ple­mie­nia Xhosa do bry­tyj­skiej Kolo­nii Przy­ląd­ko­wej. W ostat­niej woj­nie dowódcą wojsk bry­tyj­skich był gene­rał Fre­de­ric The­si­ger baron Chelms­ford, przy­szły głów­no­do­wo­dzący w woj­nie zulu­skiej 1879 r.

W roku 1806 Wielka Bry­ta­nia osta­tecz­nie prze­jęła wła­dzę w Kolo­nii Przy­ląd­ko­wej i uznała ją za tery­to­rium samo­fi­nan­su­jące się. Wkrótce zaczęła ona wpro­wa­dzać nowe prawa i prze­pisy, które zostały przy­jęte przez Burów z dużym nie­za­do­wo­le­niem. Na pod­sta­wie jed­nej z pierw­szych ustaw wpro­wa­dzono podatki, co było czymś zupeł­nie nowym i nie­spo­ty­ka­nym pod rzą­dami holen­der­skimi. Buro­wie byli nie­za­do­wo­leni nie tylko z podat­ków. Dodat­kową kością nie­zgody była kwe­stia nie­wol­nic­twa. Dotych­czas Buro­wie korzy­stali z pracy tubyl­czych nie­wol­ni­ków jako bez­płat­nej siły robo­czej. Wpraw­dzie w Wiel­kiej Bry­ta­nii prawo zno­szące nie­wol­nic­two zostało usta­no­wione w 1807 r., to jed­nak nie było skru­pu­lat­nie egze­kwo­wane w Afryce. Jedy­nie odosob­nieni przed­sta­wi­ciele rzą­dowi i misjo­na­rze pró­bo­wali zwal­czać nie­wol­nic­two, jed­nak z powodu dużych odle­gło­ści i braku środ­ków finan­so­wych mogli się pochwa­lić tylko bar­dzo małymi suk­ce­sami.

Sytu­acja zmie­niła się w 1834 r., gdy rząd bry­tyj­ski wpro­wa­dził w życie ustawę o cał­ko­wi­tym znie­sie­niu nie­wol­nic­twa w swych kolo­niach. Strata nie­wol­ni­ków, a tym samym bez­płat­nej siły robo­czej, gro­ziła cał­ko­wi­tym ban­kruc­twem bur­skich farm i biz­ne­sów. Wielka Bry­ta­nia ofe­ro­wała wpraw­dzie wypłatę odszko­do­wań, ale pod warun­kiem ich bez­po­śred­niego odbioru w Lon­dy­nie. Oczy­wi­ście, moż­li­wość tak dłu­giej i nie­bez­piecz­nej podróży nie była brana pod uwagę przez Burów. Pró­bo­wali oni jesz­cze przez parę lat omi­jać nowe prawa, np. nazy­wa­jąc swo­ich nie­wol­ni­ków uczniami-prak­ty­kan­tami, była to jed­nak wyłącz­nie gra tak­tyczna. Buro­wie posta­no­wili opu­ścić obszary przy­ląd­kowe i roz­po­cząć wielką wędrówkę (gro­ote trek) w poszu­ki­wa­niu nie­pod­le­gło­ści i nowych tere­nów2.

Buro­wie wyru­szyli w kilku kara­wa­nach w kie­run­kach pół­noc­nym i wschod­nim. Nie­które kara­wany zostały zdzie­siąt­ko­wane przez pół­nocne ple­miona Mata­bele. Inne były ata­ko­wane przez wschod­nie ple­miona Bantu. Dwie kolumny pró­bo­wały prze­kro­czyć pusty­nię Kala­hari, ale zagi­nął po nich wszelki ślad. W 1837 r. trzem kara­wa­nom udało się dotrzeć do nowych ziem, do pań­stwa Zulu­sów (Zulu­land). Prze­wo­dzili im Ger­rit (Gert) Maritz, Piet Retief i Piet Uys. Nikt nie przy­pusz­czał, że w ciągu roku ci odważni przy­wódcy stracą życie, nie docie­ra­jąc do „ziemi obie­ca­nej”.

Państwo Zulusów

Nie­pod­le­głe pań­stwo Zulu­sów ist­niało nie­spełna 80 lat. U szczytu swej potęgi, na początku XIX w., jego gra­nice roz­po­ście­rały się od tere­nów dzi­siej­szego Mozam­biku na pół­nocy poprzez Natal na połu­dniu (połu­dniowo-wschod­nie tereny dzi­siej­szej Repu­bliki Połu­dnio­wej Afryki) aż do wybrzeży Oce­anu Indyj­skiego na wscho­dzie. Mimo że w cza­sach pano­wa­nia ostat­niego króla Zulu­sów, Cet­sh­wayo kaM­pande, było ono już o wiele mniej­sze obsza­rowo, to jed­nak cały czas na połu­dnio­wym kon­ty­nen­cie afry­kań­skim było to naj­le­piej zor­ga­ni­zo­wane pań­stwo pod wzglę­dem poli­tycz­nym, admi­ni­stra­cyj­nym i mili­tar­nym.

Początki histo­rii pań­stwa Zulu­sów się­gają XVIII w. Na tery­to­riach połu­dniowo-wschod­niej Afryki domi­no­wały dwa ple­miona: Ndwan­dwe, któ­rego tery­to­ria leżały na pół­noc od rzeki Black Mfo­lozi, oraz Mthe­thwa, zamiesz­ku­jące połu­dniowe tereny nad tą samą rzeką. W tych cza­sach wódz jed­nego z 50 szcze­pów ple­mie­nia Mthe­thwa, zwany Man­da­lela, posta­no­wił opu­ścić pół­nocne obszary Natalu w poszu­ki­wa­niu więk­szej nie­za­leż­no­ści dla sie­bie i lep­szych łąk dla swo­ich stad bydła. Wyru­szył na pół­noc i osie­dlił się w oko­li­cach rzeki White Mfo­lozi. Jego ple­mię przy­jęło nazwę od imie­nia następcy Man­da­leli, Zulu. Od tego czasu szczep był znany jako ama­Zulu (Zulu), co w wol­nym tłu­ma­cze­niu ozna­czało Ludzie Nie­bios. W 1781 r. wodzem ple­mie­nia został Sen­zan­ga­khona kaJama. Pod jego pano­wa­niem ple­mię roz­ro­sło się do około 1,5 tys. ludzi. Mimo swego szyb­kiego roz­woju nie było ono jed­nak żadną liczącą się siłą mili­tarną w regio­nie. Ta sytu­acja miała wkrótce się zmie­nić po obję­ciu pano­wa­nia przez naj­star­szego syna Sen­zan­ga­khony, Shaki (w Pol­sce bar­dziej znany jako Czaka).

Shaka uro­dził się w 1787 r. Jego matka, Nandi, pocho­dziła z sąsia­du­ją­cego ple­mie­nia Lan­geni. Ponie­waż nie nale­żała do ple­mie­nia Zulu, wódz Sen­zan­ga­khona przez długi czas nie uzna­wał jej za swoją żonę. Począt­kowo nie chciał nawet przy­jąć do wia­do­mo­ści ciąży Nandi, roz­gła­sza­jąc za radą swo­ich dorad­ców, że jest to zaka­że­nie jelit wywo­łane paso­ży­tem ishaka. Według legendy prze­zwi­sko przy­jęło się na tyle, że nowo naro­dzo­nemu chłopcu nadano imię Shaka, nie wielu wów­czas zda­wało sobie sprawę, iż przy­szedł na świat jeden z naj­słyn­niej­szych wład­ców Zulu­sów.

Shaka przez długi czas nie był uzna­wany za pra­wo­wi­tego spad­ko­biercę tronu, gdyż uro­dził się, zanim Nandi została ofi­cjal­nie uznana za żonę wodza. Było to nie­usta­jące źró­dło kon­fliktu pomię­dzy Nandi i Shaką a grupą dorad­ców wodza. W cza­sie jed­nej z burz­li­wych kłótni pobu­dliwa Nandi fizycz­nie zaata­ko­wała jed­nego z dorad­ców. Taki brak sza­cunku nie mógł ujść bez­kar­nie, więc została wyda­lona z ple­mie­nia. Wraz z synem prze­nio­sła się z powro­tem do rodzin­nego ple­mie­nia Lan­geni. Jej silny cha­rak­ter i natu­ralne skłon­no­ści do kłótni spra­wiły, że i stąd została wkrótce wyrzu­cona. Tym razem prze­nio­sła się do sąsied­niego szczepu Qwabe. Tutaj dostała pozwo­le­nie na zamiesz­ka­nie, ponie­waż uro­dziła syna jed­nemu z wojow­ni­ków ple­mie­nia, Gen­dey­ama. Szczep Qwabe był pod­po­rząd­ko­wany domi­nu­ją­cemu ple­mie­niu Mthe­thwa, któ­rego wodzem był Din­gi­swayo.

Din­gi­swayo stał na czele ple­mie­nia panu­ją­cego nad tery­to­riami poło­żo­nymi na połu­dnie od rzeki White Mfo­lozi. Jego agre­sywna poli­tyka pod­bo­jów spra­wiła, że pod­po­rząd­ko­wał sobie też wiele szcze­pów leżą­cych na pół­noc od tej natu­ral­nej gra­nicy, nara­ża­jąc się przy tym sąsied­niemu ple­mie­niu Ndwan­dwe. Ponie­waż Qwabe było jed­nym ze szcze­pów należą­cych do ple­mie­nia Mthe­thwa, młody Shaka, po osią­gnię­ciu wieku pobo­ro­wego, wstą­pił do jed­nego z jego puł­ków, kwa­Cwe.

Od roku 1807 przez następne 9 lat Shaka brał udział w wielu woj­nach i pod­bo­jach, które dopro­wa­dziły do pod­po­rząd­ko­wa­nia ple­mie­niu Mthe­thwa licz­nych, lecz słab­szych szcze­pów. Jed­nym z nich był nawet rodzinny szczep Shaki, Zulu. To w cza­sie tych nie­usta­ją­cych wojen ambitny Shaka pod­pa­trzył, prze­kształ­cił i udo­sko­na­lił tak­tykę walki, która w przy­szło­ści miała mu pomóc w utwo­rze­niu potęż­nego pań­stwa Zulu­sów. Mimo że to jemu przy­pi­suje się stwo­rze­nie tak­tyki walki, która tak efek­tyw­nie była sto­so­wana przez Zulu­sów przez naj­bliż­sze 60 lat, to jed­nak jej począt­ko­wym twórcą był Din­gi­swayo.

Wódz Zulu­sów Sen­zan­ga­khona, przed śmier­cią w 1816 r., wyzna­czył na swo­jego następcę syna, Sigu­janę, jed­nego z potom­ków zro­dzo­nego z głów­nej żony. Ponie­waż był to czas pod­bo­jów, król Din­gi­swayo dążył do uza­leż­nie­nia każ­dego moż­li­wego szczepu, w tym i Zulu. Była to dosko­nała oka­zja, by pod­po­rząd­ko­wać sobie szczep poprzez osa­dze­nie na jego czele Shaki, który nie tylko nale­żał do rodziny zmar­łego wodza, ale już dawno odda­nie słu­żył Din­gi­swayo. Sigu­jana, pra­wo­wity następca, został szybko zgła­dzony w „nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach” i Shakę ogło­szono nowym wodzem szczepu Zulu. Po obję­ciu wła­dzy Shaka nie mar­no­wał czasu i natych­miast zaczął wpro­wa­dzać zmiany w dowo­dzo­nych przez sie­bie oddzia­łach. Skon­cen­tro­wał się na udo­sko­na­le­niu tak­tyki walki, wypra­co­wa­nej w cza­sie służby woj­sko­wej w ple­mie­niu Mthe­thwa. Wkrótce została ona wypró­bo­wana i udo­sko­na­lona w prak­tyce. Pod jego przy­wódz­twem obszar szczepu Zulu zwięk­szył się w ciągu roku ponad czte­ro­krot­nie, oczy­wi­ście kosz­tem innych, słab­szych szcze­pów.

Pomimo suk­ce­sów na polu walki i wzro­stu oso­bi­stego pre­stiżu Shaka cały czas był ofi­cjal­nie pod­po­rząd­ko­wany wodzowi Din­gi­swayo. Ambitny i dumny Shaka marzył o zdo­by­ciu nie­pod­le­gło­ści dla sie­bie i swo­jego szczepu. Był jed­nak za słaby mili­tar­nie, by otwar­cie wystą­pić prze­ciwko zwierzch­ni­kowi, musiał więc cier­pli­wie cze­kać na sprzy­ja­jącą oka­zję. Ta poja­wiła się w 1817 r., kiedy wro­gie ple­mię Ndwan­dwe, w obro­nie przed dal­szą utratą swych tery­to­riów, zaata­ko­wało ple­mię Mthe­thwa. Wódz ple­mie­nia Ndwan­dwe, Zwide, chciał nie tylko zapo­biec dal­szej eks­pan­sji Mthe­thwa, ale także odzy­skać dotych­czas utra­cone obszary. Był on wodzem agre­syw­nym, peł­nym wiary w swoje zdol­no­ści dowód­cze i poten­cjał swo­jej armii. U pod­łoża tej nie­za­chwia­nej wiary leżał fakt, że jego matka była znaną san­goma, wpły­wową sza­manką, słynną w całym regio­nie, pozy­sku­jącą popar­cie dla ple­mie­nia przez bez­po­średni kon­takt z zaświa­tami. Obok zwy­kłych ziół i wywa­rów jej chata była wypeł­niona czasz­kami i kośćmi pobi­tych wro­gów. Miały one być dodat­ko­wym źró­dłem jej mocy sza­mań­skiej.

Mając popar­cie tak sil­nej san­goma, Zwide odważ­nie zaata­ko­wał i roz­bił armię Mthe­thwa, bio­rąc w nie­wolę wodza Din­gi­swayo. Zwide, po szyb­kiej i bez­ce­re­mo­nial­nej egze­ku­cji Din­gi­swayo, ruszył na połu­dnie, mając nadzieję na zdo­by­cie cał­ko­wi­tej kon­troli nad wszyst­kimi tery­to­riami Mthe­thwa.

Shaka wpraw­dzie mógł wcze­śniej pomóc swo­jemu zwierzch­ni­kowi, ale posta­no­wił wyko­rzy­stać sytu­ację i nie wziął udziału w bitwie. Przy­bie­ra­jąc bierną postawę, miał nadzieję na uzy­ska­nie nie­za­leż­no­ści. Nie­stety, posu­nię­cie oka­zało się ryzy­kowne, gdyż musiał sta­wić czoła zwy­cię­skiemu ple­mie­niu Ndwan­dwe, wal­cząc już nie o wła­sną nie­za­leż­ność, ale o prze­trwa­nie całego ple­mie­nia Zulu. W 1818 r. doszło do bitwy koło wzgó­rza kwa­Gqo­kli, w któ­rej liczeb­nie mniej­sze ple­mię Zulu starło się z Ndwan­dwe. Żadna ze stron nie odnio­sła zde­cy­do­wa­nego zwy­cię­stwa. Moralny triumf nale­żał jed­nak do Shaki, gdyż była to jego pierw­sza poważna bitwa jako głów­no­do­wo­dzą­cego całej armii. Dys­po­no­wał mniej­szą liczeb­nie armią, ale mimo tego nie dał się poko­nać. Od tego momentu Shaka, uży­wa­jąc swo­ich zdol­no­ści woj­skowo-dyplo­ma­tycz­nych, zaczął pod­po­rząd­ko­wy­wać sobie słab­sze szczepy. Wiele z nich, prze­ciw­nych bru­tal­nym rzą­dom Zwide, dobro­wol­nie pod­po­rząd­ko­wało się nowemu wodzowi. Do osta­tecz­nej bitwy z Ndwan­dwe doszło rok póź­niej nad rzeką Mhla­tuze. Tę bitwę zde­cy­do­wa­nie wygrał Shaka, doszczęt­nie roz­bi­ja­jąc wroga i wypę­dza­jąc resztki nie­do­bit­ków w rejony dzi­siej­szego Swa­zi­landu (Suazi). Zwide wpraw­dzie udało się uciec, ni­gdy jed­nak nie zdo­łał odbu­do­wać potęgi swo­jego ple­mie­nia. Po jego śmierci wła­dzę objął jego syn, Sikhu­ny­ana.

Po tak znacz­nym zwy­cię­stwie nic już nie stało na prze­szko­dzie, by Shaka uzy­skał cał­ko­witą domi­na­cję nad regio­nem i objął abso­lutną wła­dzę nad każ­dym oko­licz­nym ple­mie­niem. Był to począ­tek nie­za­leż­nego i zjed­no­czo­nego pań­stwa Zulu. Do ewen­tu­al­nych pod­bo­jów nowych tere­nów, a także do obrony przed najaz­dami sąsied­nich ple­mion potrze­bo­wał sil­nej i dobrze wyszko­lo­nej armii. Było to moż­liwe za sprawą obo­wiąz­ko­wej służby woj­sko­wej, wpro­wa­dzo­nej jesz­cze za cza­sów wodza Sen­zan­ga­khona. Dzięki temu w ciągu kilku lat armia Shaki z począt­ko­wej liczby 350 wojow­ni­ków roz­ro­sła się do 20 tys. Po pew­nym cza­sie pod­bite i pod­po­rząd­ko­wane szczepy i ple­miona zaczęły przyj­mo­wać nazwę Zulu, przez co ofi­cjalna liczba macie­rzy­stego ple­mie­nia wzro­sła do około 250 tys. Pano­wa­nie Shaki nie było już okre­sem walk o prze­trwa­nie, ale cza­sem pod­bo­jów tery­to­rial­nych. Ple­mię roz­ra­stało się nie tylko liczeb­nie, ale i zyski­wało dodat­kowe obszary. Całe spo­łe­czeń­stwo szybko się wzbo­ga­ciło. Wśród Zulu­sów oznaką bogac­twa było bydło; wkrótce wyho­do­wane lub zagra­bione stada liczono w set­kach tysięcy sztuk.

Taki szybki roz­wój pań­stwa wyma­gał rzą­dów żela­znej ręki. Shaka był nie tylko inte­li­gent­nym i prze­bie­głym wodzem, ale także bez­względ­nym i bru­tal­nym. Nie wahał się uśmier­cić nikogo, choćby nawet za naj­mniej­sze prze­wi­nie­nia. Czę­sto można było stra­cić życie za tak błahe prze­wi­nie­nia jak wyła­ma­nie się z rytmu w cza­sie musz­try, kich­nię­cie pod­czas uczty lub „brak sza­cunku” w spoj­rze­niu. Żela­zna dys­cy­plina w armii była także utrzy­my­wana poprzez czę­ste egze­ku­cje.

Po wpro­wa­dze­niu do powszech­nego użytku krót­kiej włóczni do walki wręcz Shaka czę­sto prze­pro­wa­dzał inspek­cje powra­ca­ją­cych z bitwy oddzia­łów. Jako że rzu­ca­nie włócz­nią było surowo zabro­nione, wojow­nik powra­ca­jący bez swo­jej broni (czyli podej­rzany o nie­prze­strze­ga­nie zakazu) był natych­miast zabi­jany ku prze­stro­dze innych. Oczy­wi­ście tak bru­talne pano­wa­nie budziło u nie­któ­rych odru­chy sprze­ciwu i chęć zmian, a to w rezul­ta­cie pro­wa­dziło do spi­sków i prób zama­chu.

Po pew­nym cza­sie poja­wiło się także nowe zagro­że­nie dla nie­pod­le­gło­ści pań­stwa Zulu, czyli pierwsi biali kolo­ni­ści, któ­rzy poja­wili się w 1824 r. Przy­byli oni z obsza­rów dzi­siej­szego Kapsz­tadu i zało­żyli pierw­szą więk­szą osadę, Port Natal (obec­nie Dur­ban). Kilku osad­ni­ków zło­żyło kur­tu­azyjną wizytę w kró­lew­skiej osa­dzie Shaki, kwa­Bu­la­wayo, poło­żo­nej 120 km od Port Natal. Otrzy­mali oni od króla pozwo­le­nie na osie­dle­nie się na tery­to­rium Natalu, będą­cego dotych­czas ofi­cjal­nie tere­nami pań­stwa Zulu­sów. Był wśród nich młody kolo­ni­sta, poszu­ki­wacz przy­gód i for­tuny, Henry Fran­cis Fynn.

Fynn, były porucz­nik bry­tyj­skiej mary­narki wojen­nej, uzy­skaw­szy popar­cie finan­sowe inwe­sto­rów z Kapsz­tadu, otwo­rzył w Port Natal małą firmę han­dlową. Przy­pad­kowo w trak­cie jego odwie­dzin doszło do nie­uda­nego zama­chu na życie Shaki, doko­na­nego praw­do­po­dob­nie przez człon­ków pod­bi­tego ple­mie­nia Ndwan­dwe. Ranny wódz został wyle­czony przy pomocy Fynna, który w podzię­ko­wa­niu za to otrzy­mał na wła­sność farmę o powierzchni 9 tys. km2. Praw­do­po­dob­nie rany, jakich doznał Shaka, były powierz­chowne i wyle­czyłby się z nich bez pomocy Fynna, lecz ten dosko­nale wyko­rzy­stał tę oka­zję. Od tego czasu Fynn spę­dził z Shaką wiele godzin, opi­su­jąc odle­gły świat Europy. Czę­stym tema­tem były też sprawy zwią­zane z tech­niką woj­skową, a w szcze­gól­no­ści z bro­nią palną. Spo­strze­gaw­czy Shaka zauwa­żył, że czas na powtórne zała­do­wa­nie popu­lar­nego wśród osad­ni­ków musz­kietu gład­ko­lu­fo­wego Brown Bess może być wyko­rzy­stany do kontr­ataku przez oddziały nie­uzbro­jone w broń palną. Fynn przy­stą­pił wów­czas do wyja­śnia­nia tak­tyki uży­wa­nia dwóch linii strze­lec­kich, strze­la­ją­cych i ładu­ją­cych na prze­mian. Tego rodzaju dys­ku­sje uświa­da­miały kró­lowi, jak zmieni się obli­cze przy­szłego kon­fliktu. Shaka prze­wi­dy­wał kło­poty, jakie przy­nie­sie białe osad­nic­two, oznaj­mia­jąc przed śmier­cią swoim pod­wład­nym: „Wasza ojczy­zna, moje dzieci, będzie opa­no­wana przez bia­łych ludzi, któ­rzy przy­będą zza morza”3. Pro­ro­cze słowa miały się speł­nić za nie­całe 60 lat.

Ostat­nia więk­sza bitwa, jaką dowo­dził Shaka, odbyła się w 1825 r. Ostatni władca ple­mie­nia Ndwan­dwe, Sikhu­ny­ana, posta­no­wił powró­cić do Natalu i w ostat­niej despe­rac­kiej pró­bie odzy­skać to, co utra­cił jego ojciec. Shaka wyru­szył mu na spo­tka­nie z armią liczącą pra­wie 40 tys. wojow­ni­ków. Sikhu­ny­ana nie miał tak naprawdę zbyt wiel­kiej szansy na suk­ces. Został doszczęt­nie roz­bity, tra­cąc przy tym więk­szość swo­ich wojow­ni­ków. Bitwa była nie tylko ostat­nim aktem dłu­go­trwa­łej rywa­li­za­cji pomię­dzy Ndwan­dwe i Mthe­thwa (a potem Zulu), ale jako pierw­sza została opi­sana przez euro­pej­skiego osad­nika. Henry Fynn, jako nie­ofi­cjalny doradca i przy­ja­ciel Shaki, miał moż­li­wość obser­wo­wać całą bitwę z bez­piecz­nej odle­gło­ści. Opi­sał w pew­nych deta­lach zulu­ską tak­tykę „bawo­lich rogów”, rytu­ały przed bitwą i po niej, zwy­cię­ską paradę połą­czoną z nagra­dza­niem boha­te­rów i likwi­da­cją tchó­rzy, masa­krę towa­rzy­szą­cych wro­giemu woj­sku cywi­lów i egze­ku­cję jeń­ców. Jego pamięt­niki były pisane języ­kiem barw­nym, peł­nym upięk­szeń i nie­ści­sło­ści, co po kilku latach stało się źró­dłem wielu legend, czę­sto nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z prawdą. Mimo to były to jedne z pierw­szych pisa­nych źró­deł infor­ma­cji doty­czą­cych pań­stwa Zulu­sów.

Próba zama­chu i obec­ność bia­łych osad­ni­ków w niczym nie ostu­dziła bru­tal­nych rzą­dów Shaki. Kul­mi­na­cją jego krwa­wych poczy­nań był okres po śmierci uko­cha­nej matki, Nandi, w paź­dzier­niku 1827 r. Wtedy to pogrą­żony w roz­pa­czy Shaka ska­zał na śmierć od tysiąca do 7 tys. żałob­ni­ków (zapisy nie są ści­słe w tej kwe­stii). Z jego pole­ce­nia wraz z matką zostało też pogrze­ba­nych żyw­cem (i z poła­ma­nymi koń­czy­nami) 10 słu­żą­cych, mają­cych dotrzy­mać jej towa­rzy­stwa w zaświa­tach. Do tego 12 tys. wojow­ni­ków, utrzy­my­wa­nych przez oko­liczną lud­ność, miało przez cały rok peł­nić przy gro­bie wartę hono­rową. Jed­nak naj­gor­szym roz­ka­zem, który w zasa­dzie dopro­wa­dził do osta­tecz­nego upadku Shaki, był zakaz, pod groźbą kary śmierci, uprawy pól i picia mleka. Zakaz został wydany na okres jed­nego roku. W spo­łe­czeń­stwie, któ­rego pod­stawą wyży­wie­nia była kuku­ry­dza i mleko, takie roz­po­rzą­dze­nie rów­nało się ze śmier­cią gło­dową. Wpraw­dzie zostało ono odwo­łane po trzech mie­sią­cach, ale było już za późno, by uspo­koić pod­wład­nych i zapo­biec ewen­tu­al­nym spi­skom i kolej­nym pró­bom zama­chu.

Ostatni zamach na życie Shaki został przy­go­to­wany i wyko­nany przez człon­ków jego rodziny, któ­rzy zyski­wali naj­wię­cej po jego śmierci. Głów­nymi spi­skow­cami byli jego przy­rodni bra­cia, Din­gane i Mhlan­gana, oraz sługa Mbo­pha.

Zama­chu doko­nano 24 wrze­śnia 1828 r. Spi­skowcy pocze­kali, aż armia wyru­szy na kolejną misję wojenną, zosta­wia­jąc króla Shakę bez nor­mal­nej ochrony. Shaka na ten czas prze­niósł się do małej, pry­wat­nej osady, kwa­Ny­aka­mub. Miał tam przy­jąć przed­sta­wi­cieli sąsied­niego szczepu Mpondo, któ­rzy przy­nie­śli poko­jowe dary na zakoń­cze­nie ostat­niego kon­fliktu. W cza­sie spo­tka­nia Mbo­pha znie­nacka zaata­ko­wał emi­sa­riu­szy, prze­pę­dza­jąc ich z osady kijem. Zasko­czony Shaka nie miał nawet czasu, by zare­ago­wać na tak nie­spo­dzie­wany wybryk. W tym momen­cie z prze­ciw­nej strony wybie­gli Din­gane i Mhlan­gana. Do dziś nie wia­domo, kto zaata­ko­wał pierw­szy i jaka była kolej wypad­ków.

Przyj­muje się, że pierw­szy cios zadał Mhlan­gana, raniąc Shake w ramię. Król, nie mając przy sobie broni, pró­bo­wał ucie­kać, lecz potknął się i został szybko dogo­niony przez dru­giego brata, Din­ganę. Din­gane nie oka­zał lito­ści na prośby o łaskę i szybko dobił ofiarę. Ciało Shaki zostało bez­ce­re­mo­nial­nie pogrze­bane w kró­lew­skiej zagro­dzie kwa­Du­kuza, która szybko została zapo­mniana i zamie­niła się w ruinę. Na miej­scu ostat­niego spo­czynku króla Shaki leży dziś mia­sto Stan­ger.

Na wieść o śmierci króla armia natych­miast powró­ciła do kró­lew­skiej osady. Na krótko przed jej przy­by­ciem Din­gane, zgod­nie z odwieczną tra­dy­cją przej­mo­wa­nia wła­dzy, roz­pra­wił się z kon­ku­ren­tami do tronu, mor­du­jąc współ­za­ma­chowca Mhlan­ganę i 12 innych przy­rod­nich braci. By zjed­nać sobie armię i resztę spo­łe­czeń­stwa, Din­gane posta­no­wił chwi­lowo zaprze­stać pod­bo­jów, tym­cza­sowo roz­wią­zu­jąc armie i odsy­ła­jąc wojow­ni­ków do rodzin­nych osad na zasłu­żony odpo­czy­nek. Oczy­wi­ście, nie zaprze­stał czy­stek poli­tycz­nych w swo­ich sze­re­gach, uśmier­ca­jąc więk­szość poplecz­ni­ków i głów­nych dowód­ców Shaki. Ci, któ­rzy oca­leli, musieli przy­się­gać cał­ko­witą lojal­ność swo­jemu nowemu władcy lub opu­ścić kraj i szu­kać miej­sca gdzieś indziej. W pań­stwie Zulu nastał okres względ­nego spo­koju. Dopiero po upły­wie 10 lat odbyła się pierw­sza poważ­niej­sza bitwa, tym razem prze­ciwko nowemu prze­ciw­ni­kowi, bia­łym osad­ni­kom.

Nowy król, mając nie­spełna 30 lat, lubo­wał się bar­dziej w ucztach i para­dach niż krwa­wych pod­bo­jach. Oczy­wi­ście, armia była cały czas utrzy­my­wana według sta­rego sys­temu, i od czasu do czasu wzy­wana do obrony gra­nic, ale już nie w takim zakre­sie do pod­bo­jów jak za cza­sów Shaki.

Okres pano­wa­nia Din­gane to także okres roz­woju euro­pej­skiego osad­nic­twa. Sąsiedni Port Natal roz­wi­jał się szybko, a liczba jego lud­no­ści wzra­stała nie tylko o nowych osad­ni­ków, ale także o tubyl­czych prze­sie­dleń­ców, nie­za­do­wo­lo­nych z rzą­dów Shaki, a także jego następcy, Din­gane. Jed­nak naj­więk­szym zagro­że­niem dla pań­stwa Zulu­sów miało się oka­zać przy­by­cie nowych osad­ni­ków z zachodu, far­me­rów pocho­dze­nia holen­der­skiego, tzw. Burów.

W 1834 r. Buro­wie posta­no­wili opu­ścić wschod­nie tereny przy­ląd­kowe dzi­siej­szego Kapsz­tadu. Głów­nymi powo­dami roz­po­czę­cia swo­jej wiel­kiej wędrówki była obawa przed cią­głymi ata­kami lokal­nych ple­mion, a także chęć uzy­ska­nia nie­za­leż­no­ści od wła­dzy bry­tyj­skiej. Bry­tyj­czycy usi­ło­wali pod­po­rząd­ko­wać sobie Burów poli­tycz­nie i finan­sowo, nie ofe­ru­jąc nic w zamian. Buro­wie byli nie­za­do­wo­leni z wyso­kich podat­ków i wpro­wa­dze­nia nowego prawa, zno­szą­cego nie­wol­nic­two i sta­wia­ją­cego tubyl­cze ple­miona na równi z bia­łymi osad­ni­kami. Ponie­waż byli oni dosko­na­łymi, ambit­nymi i szybko się roz­wi­ja­ją­cymi far­me­rami, zaczęli też odczu­wać braki wystar­cza­ją­cej ilo­ści dobrej ziemi rol­nej.

W latach 1834–1840 około 15 tys. Burów wyru­szyło na poszu­ki­wa­nie nowych tere­nów osad­ni­czych. Podą­żali oni w kie­runku pół­noc­nym, by nawią­zać kon­takt han­dlowy z kolo­niami por­tu­gal­skimi, i we wschod­nim, by osie­dlić się w oko­li­cach Natalu. Główna grupa pod prze­wod­nic­twem Pieta Retiefa, przy pomocy Gerta Maritza i Pieta Uysa, przy­była w oko­lice Dur­banu (tak został nazwany w 1835 r. Port Natal) pod koniec 1837 r. Podob­nie jak wcze­śniej Henry Fynn, także i Piet Retief posta­no­wił uzy­skać od króla Din­gane ofi­cjalną zgodę na osie­dle­nie się na tery­to­rium Natalu, urzę­dowo pod­le­ga­ją­cemu pań­stwu Zulu. W tym celu na początku 1838 r. wybrał się z wizytą do kró­lew­skiej zagrody w uMgun­gun­dlovu, gdzie został poin­for­mo­wany o warun­kach, które musi speł­nić, jeśli chce się osie­dlić. Din­gane z początku przy­jął emi­sa­riu­szy przy­chyl­nie i dodat­kowo zażą­dał, żeby Retief ze swoją grupą odzy­skał stado bydła, skra­dzione przez sąsiedni szczep Hlubi. Nie było to trudne dla uzbro­jo­nych w broń palną osad­ni­ków i zada­nie zostało szybko wyko­nane. Po zwró­ce­niu stada osad­nicy zostali zapro­szeni na ucztę, w cza­sie któ­rej otrzy­mali prawo na osie­dle­nie się na wybra­nych tere­nach Natalu. Nic nie­podej­rze­wa­jący osad­nicy bie­sia­do­wali przez parę dni. 6 lutego, w ostat­nim dniu uczty, król Din­gane uka­zał swoje praw­dziwe obli­cze. Będąc inte­li­gent­nym wodzem, oba­wiał się następstw, jakie pocią­gnie za sobą osad­nic­two bia­łych. Nie­po­ko­iła go szybko wzra­sta­jąca liczba nowych osad­ni­ków, a także ich mili­tarna siła, szyb­kość koni i potęga broni pal­nej. Nie widząc innego wyj­ścia, posta­no­wił znisz­czyć osad­nic­two w zarodku. Bie­sia­du­jący Buro­wie zostali poj­mani i zapro­wa­dzeni na miej­sce egze­ku­cji. Nie mieli żad­nych szans na obronę, ponie­waż przed ucztą zgod­nie z tra­dy­cją pozo­sta­wili całe swoje uzbro­je­nie przy głów­nej bra­mie wjaz­do­wej do kró­lew­skiej osady.

Poj­mani Buro­wie zostali zebrani na pobli­skim wzgó­rzu ska­zań­ców, gdzie naj­pierw poła­mano im wszyst­kie koń­czyny, a następ­nie uśmier­cono ude­rze­niami w głowę. Piet Retief został zabity na samym końcu, przy­glą­dał się naj­pierw śmierci wszyst­kich swo­ich współ­to­wa­rzy­szy, w tym swo­jego dwu­na­sto­let­niego syna. Po tej masa­krze szybko nastą­piła druga, gdy wysłany oddział Zulu­sów zaata­ko­wał pobli­skie kara­wany i osady. W ciągu następ­nych dwóch dni zgi­nęło ponad 500 Burów. Wraz z nimi pole­gło około 300 osób tubyl­czej służby. Ci, któ­rzy oca­leli, od razu zaczęli pla­no­wać akcje odwe­towe.

Pierw­sza grupa bojowa pod dowódz­twem Pieta Uysa wyru­szyła w kwiet­niu, prze­kra­cza­jąc rzekę Buf­falo. Cze­kali jed­nak na nich przy­go­to­wani w zasadzce Zulusi. Wojow­nicy ukryli się pomię­dzy kro­wami licz­nego stada, które Buro­wie pró­bo­wali zagar­nąć. Zasko­cze­nie było cał­ko­wite. W cza­sie walki zgi­nęło 10 osad­ni­ków, w tym Piet Uys i jego syn. W tym samym cza­sie osad­nicy z Dur­banu pró­bo­wali wspo­ma­gać Burów, wysy­ła­jąc dodat­kowe oddziały woj­skowe. Po kilku zwy­cię­skich potycz­kach zostały one jed­nak zasko­czone przez Zulu­sów w pobliżu rzeki Tugela i cał­ko­wi­cie roz­bite. Nie­do­bitki ucie­kły na połu­dnie kraju lub schro­niły się na stat­kach w por­cie Dur­ban. Dur­ban był uzna­wany za mia­sto pod zarzą­dem bry­tyj­skim (Zulusi pod­pi­sali z Bry­tyj­czy­kami akt o nie­agre­sji), jed­nak obu­rzony zacho­wa­niem jego miesz­kań­ców Din­gane roz­ka­zał je splą­dro­wać, a następ­nie zrów­nać z zie­mią. Roz­kaz został sumien­nie wyko­nany.

Więk­szość miesz­kań­ców mia­sta jed­nak oca­lała, znaj­du­jąc schro­nie­nie na zako­twi­czo­nych przy brzegu stat­kach. Taki ciąg pora­żek pod­ła­mał ducha bur­skich osad­ni­ków. Wielu chciało opu­ścić Natal i wra­cać do Kapsz­tadu. Sytu­acja sta­wała się coraz trud­niej­sza. W osa­dach i kolum­nach trans­por­to­wych koń­czyła się żyw­ność. Dookoła nich trawa została wyje­dzona przez stada bydła, które wkrótce zaczęły gło­do­wać. Podobno jedyne, co powstrzy­mało osad­ni­ków przed opusz­cze­niem Natalu, to nie­złomna postawa kobiet, które doma­gały się rewanżu za śmierć swo­ich bli­skich.

W sierp­niu 1838 r. Burom udało się ode­przeć trzy­dniowy atak Zulu­sów na jedną ze swo­ich kolumn trans­por­to­wych. Stra­cili jed­nak przy tym wszyst­kie stada krów. W tym też cza­sie zacho­ro­wał i zmarł jeden z ich przy­wód­ców, Gert Maritz.

W obli­czu koń­czą­cej się żyw­no­ści i roz­prze­strze­nia­ją­cych się cho­rób Buro­wie posta­no­wili zaprze­stać obrony i przejść do ataku, by prze­jąć ini­cja­tywę. Pierw­szym kro­kiem było obra­nie nowego przy­wódcy; został nim Andries Pre­to­rius. Nowy przy­wódca od razu wpro­wa­dził żela­zną dys­cy­plinę. Wcze­śniej jej brak czę­sto wpę­dzał Burów w kło­poty, ponie­waż nie­za­leżni i dumni osad­nicy nie doce­niali prze­ciw­nika i nie sto­so­wali żad­nych środ­ków ostroż­no­ści.

W grud­niu wyru­szyła nowa kolumna osad­ni­cza skła­da­jąca się z 64 wozów. Oddział Pre­to­riusa liczył 468 ludzi, wspie­rany przez 3 armaty. Po prze­kro­cze­niu rzeki Ncome zwia­dowcy bur­scy wypa­trzyli zbli­ża­jący się oddział Zulu­sów. Dało im to czas na przy­go­to­wa­nie kolumny do obrony. Tak­tyka obronna pole­gała na usta­wie­niu wozów w obronny szyk w kształ­cie koła, tzw. laager. Dyszel każ­dego wozu był pod­cze­piony pod tylną oś poprzed­niego, a szcze­liny pomię­dzy wozami były wypeł­niane wor­kami lub skrzy­niami. W cen­trum tak sfor­mo­wa­nego laagera zbie­rano woły pocią­gowe i konie. Zza przy­go­to­wa­nej bariery obrońcy mieli więk­sze szanse odpar­cia natar­cia, szcze­gól­nie gdy mieli broń palną.

16 grud­nia 1838 r., na umoc­niony obóz bur­ski ude­rzyli Zulusi. Była to nie­dziela i nad­cho­dzące star­cie miało nie­mal reli­gijne zna­cze­nie dla osad­ni­ków. Według legendy 12 tys. Zulu­sów pod dowódz­twem wodza Ndleli przez dwie godziny pró­bo­wało bez­sku­tecz­nie prze­ła­mać obronę Burów. Nie­usta­jące salwy obroń­ców zadały nacie­ra­ją­cym dru­zgo­cące straty, ni­gdy nie dopusz­cza­jąc wroga bli­żej niż na odle­głość 10 m. Szczę­ście dopi­sy­wało obroń­com, gdyż poranna mgła nie zawil­go­ciła pro­chu strze­lec­kiego, a woły i konie, pomimo zgiełku bitwy, nie wpa­dły w panikę. Krew zabi­tych wojow­ni­ków zabar­wiła wody pobli­skiej rzeki, która odtąd była znana jako Krwawa Rzeka (Blood River). Zulusi stra­cili tego dnia około 3 tys. wojow­ni­ków, co wydaje się olbrzy­mią liczbą w porów­na­niu z 4 ran­nymi Burami. Wielu histo­ry­ków pod­waża te liczby. Dla porów­na­nia, w 1879 r. Bry­tyj­czycy w Rorke’s Drift bro­nili się przez 5 godzin na bli­ską odle­głość, dys­po­nu­jąc nowo­cze­snymi kara­bi­nami, ale udało im się zabić „tylko” 600 wojow­ni­ków. W tam­tych cza­sach tak przed­sta­wione zwy­cię­stwo zde­cy­do­wa­nie pomo­gło pod­nieść morale bur­skich osad­ni­ków i umoc­niło ich w prze­ko­na­niu, że są wybraną i ochra­nianą przez Boga nacją. Prze­kazy zulu­skie ni­gdy nie przy­pi­sy­wały tej bitwie tak dużego zna­cze­nia, a już z pew­no­ścią nie potwier­dzały tak wyso­kich strat.

Po bitwie Buro­wie odzy­skali część swo­ich stad bydła i wyco­fali się z powro­tem w stronę Natalu. Ich przy­wódca, Andries Pre­to­rius, w dro­dze powrot­nej posta­no­wił także odwie­dzić miej­sce kaźni Retiefa. Mimo że jego zwłoki leżały nie­po­grze­bane przez kilka mie­sięcy i były wysta­wione na nisz­czące dzia­ła­nia czyn­ni­ków atmos­fe­rycz­nych, to jed­nak został przy nich odna­le­ziony kawa­łek wypra­wio­nej skóry z zapi­sa­nym na nim aktem nada­nia Burom ziemi w Natalu. Był to kolejny „cud”, jaki pomógł kolo­ni­za­to­rom zdo­być przy­czó­łek na nowych zie­miach. Doku­ment był kil­ka­krot­nie badany w celu potwier­dze­nia jego auten­tycz­no­ści aż do lat wojen bur­skich (1899–1902), kiedy to zagi­nął w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach. Na pod­sta­wie tego aktu Buro­wie osie­dlili się na zie­miach poło­żo­nych 80 km od Dur­banu. Tak powstała repu­blika bur­ska z nową sto­licą, nazwaną ku pamięci Pieta Retiefa i Gerta Maritza, Pie­ter­ma­rit­zburg. Nowe pań­stewko przy­jęło raczej skom­pli­ko­waną nazwę Wol­nej Pro­win­cji Nowej Holan­dii w Połu­dniowo-Wschod­niej Afryce (Free Pro­vince of New Hol­land in South East Africa), ale póź­niej zna­nej bar­dziej pod potoczną nazwą Repu­bliki Nata­lii (Repu­blic of Nata­lia).

Jed­nym z czte­rech przy­bra­nych braci króla, któ­rym Din­gane nie­ostroż­nie daro­wał życie w cza­sie walk o tron, był Mpande. Ten naj­star­szy z braci odzna­czał się poko­jo­wym uspo­so­bie­niem i nie­prze­ciętną inte­li­gen­cją. W 1839 r., oba­wia­jąc się o swoje życie, Mpande uciekł do Natalu wraz z 17 tys. wier­nych pod­da­nych. Buro­wie w tym cza­sie byli już zmę­czeni cią­głym prze­le­wem krwi i powoli zaczy­nali szu­kać roz­wią­za­nia tej kło­po­tli­wej sytu­acji. Ucieczka Mpande pod­su­nęła im taką spo­sob­ność. Zawarto sojusz, na mocy któ­rego Mpande, ze wspar­ciem oddzia­łów bur­skich, powró­cił w rodzinne strony, by odzy­skać utra­cone zie­mie. W stycz­niu 1840 r. roz­bił on woj­ska króla Din­gane w jed­nej z ostat­nich bitew sto­czo­nych według sta­rych tra­dy­cji. Nie brały w niej udziału ani konie, ani oddziały uzbro­jone w broń palną, tylko 10 tys. wojow­ni­ków uzbro­jo­nych w tra­dy­cyjne tar­cze i dzidy. Din­gane został zmu­szony do ucieczki w pół­nocne regiony swo­jego pań­stwa. Został tam szybko odna­le­ziony i zabity przez jedno z lokal­nych, lecz wro­gich mu ple­mion.

Na wieść o śmierci Din­gane Mpande został ogło­szony nowym kró­lem Zulu­sów. Wybór został szybko zaapro­bo­wany przez rząd repu­bliki bur­skiej, za co otrzy­mał około 40 tys. sztuk bydła. Taki roz­wój wyda­rzeń w Natalu był z coraz więk­szym nie­po­ko­jem obser­wo­wany przez rząd bry­tyj­ski w Kapsz­ta­dzie. Według bry­tyj­skiego prawa Buro­wie cały czas pod­le­gali jego wła­dzy, a w świe­tle paktu o nie­agre­sji, jaki był pod­pi­sany pomię­dzy rzą­dem bry­tyj­skim a rzą­dem króla Din­gane, dotych­cza­sowe pod­boje Burów były cał­ko­wi­cie bez­prawne. By odzy­skać kon­trolę nad sytu­acją, w 1842 r. rząd bry­tyj­ski, w celu umoc­nie­nia swo­jej pozy­cji, wysłał do Dur­banu inter­wen­cyjny oddział pie­choty, mający za zada­nie przy­wró­ce­nie względ­nego pokoju. Został on jed­nak szybko roz­bity przez pew­nych sie­bie Burów w bitwie pod Con­gellą. Okrą­żeni nie­do­bit­ko­wie bry­tyj­scy wraz z czę­ścią lud­no­ści cywil­nej bro­nili się przez następny mie­siąc. W odpo­wie­dzi na taki obrót sprawy Bry­tyj­czycy wysłali do Dur­banu więk­sze posiłki, czyli wszyst­kie dostępne w tym cza­sie oddziały woj­skowe. 5 kom­pa­nii 25. pułku pie­choty, które przy­były z odsie­czą, prze­rwało okrą­że­nie i zajęło Pie­ter­ma­rit­zburg. Natal został ofi­cjal­nie przy­łą­czony do Korony bry­tyj­skiej, a repu­blika bur­ska prze­stała ist­nieć. W 1845 r. Natal został ogło­szony pro­win­cją Kolo­nii Przy­ląd­ko­wej (Cape Colony) z rzą­dem skła­da­ją­cym się z guber­na­tora i 5 dorad­ców. W tym cza­sie więk­szość Burów opu­ściła Natal, by kon­ty­nu­ować swój Trek w kie­runku pół­noc­nym, ku obsza­rom dzi­siej­szego Trans­va­alu (Trans­wal) i Orange Free State (Wolne Pań­stwo Ora­nia, regiony dzi­siej­szej Repu­bliki Połu­dnio­wej Afryki). Na ich miej­sce przy­szli inni osad­nicy pocho­dze­nia euro­pej­skiego, a także uchodźcy z pań­stwa Zulu. Do 1879 r. liczba nowych miesz­kań­ców Natalu wzro­sła do około 250 tys.

Mpande, nowy władca pań­stwa Zulu­sów, miał o wiele bar­dziej poko­jowe nasta­wie­nie niż jego poprzed­nicy. Zamiast na pod­bo­jach oko­licz­nych szcze­pów cały wysi­łek sku­pił na odbu­do­wie pań­stwa znisz­czo­nego dłu­gimi woj­nami domo­wymi. Dowo­dem jego spraw­nych rzą­dów było nie tylko to, że w chwili jego śmierci pań­stwo było cał­ko­wi­cie sprawne eko­no­micz­nie i nie­za­leżne poli­tycz­nie, ale i fakt, iż zmarł on śmier­cią natu­ralną — rzadki przy­pa­dek jak na wodza pań­stwa Zulu­sów! Mpande lubo­wał się w róż­nego rodzaju ucztach, obcho­dach i para­dach. Pod koniec swo­jego życia był tak otyły, że słu­dzy musieli go obwo­zić na małym wózku.

Mimo swo­jej poważ­nej tuszy zdo­łał on spło­dzić 23 synów. Jed­nym z nich był Cet­sh­wayo, naj­star­szy syn pierw­szej żony. Według tra­dy­cji Zulu dzieci pierw­szych żon nie zosta­wały następ­cami tronu, zaszczyt ten przy­pa­dał potom­kom zro­dzo­nym z tzw. żony głów­nej, którą władca wybie­rał dopiero w póź­niej­szym okre­sie swo­jego życia. Mogła to być druga, trze­cia lub nawet czwarta żona. Król Mpande ni­gdy nie uzna­wał Cet­sh­wayo za swo­jego następcę. Jego wybór padł na naj­star­szego syna z dru­giego mał­żeń­stwa, Mbuy­aziego.

Cet­sh­wayo uro­dził się przy­pusz­czal­nie w 1832 r., był synem pierw­szej żony Mpande, Ngqum­bazi. Podą­żył wraz z ojcem na dobro­wolne wygna­nie w 1839 r. I wła­śnie na wygna­niu, w chwili sła­bo­ści, Mpande ogło­sił Cet­sh­wayo jako swo­jego następcę. Po koro­na­cji na króla Mpande pró­bo­wał jed­nak odwo­łać tę decy­zję. W 1850 r. Cet­sh­wayo wraz z sied­mioma przy­rod­nimi braćmi zacią­gnął się do nowo sfor­mo­wa­nego pułku uThul­wana. Był to okres, kiedy wódz Mpande pró­bo­wał roz­sze­rzyć gra­nice pań­stwa. Ponie­waż na połu­dniu i na wscho­dzie znaj­do­wali się biali osad­nicy, Mpande zwró­cił swoją uwagę ku pół­nocy, ku obsza­rom pań­stwa Swa­zi­landu. Zulusi wyru­szali na pod­bój już kilka razy, ale bez żad­nych spek­ta­ku­lar­nych rezul­ta­tów. Król Swa­zi­landu wie­dział, że nie ma szans w otwar­tym star­ciu i za każ­dym razem wyco­fy­wał się w góry, gdzie bro­nił się, sto­su­jąc tak­tykę walki par­ty­zanc­kiej. Sytu­acja zmie­niła się w 1852 r., kiedy Zulusi znie­nacka zaata­ko­wali, osa­cza­jąc woj­ska prze­ciw­nika. W cza­sie tych walk młody Cet­sh­wayo odzna­czył się szcze­gólną odwagą. Legenda głosi, że w pew­nym momen­cie, będąc w okrą­że­niu, wła­sno­ręcz­nie zabił kilku prze­ciw­ni­ków, oca­la­jąc sie­bie i kilku wojow­ni­ków. Taką wojow­ni­czą postawą zwró­cił na sie­bie uwagę jed­nego z waż­niej­szych dowód­ców (induna), wodza Mny­amana. Mny­amana polu­bił zdol­nego mło­dzieńca i jako jego men­tor wziął go pod opiekę. Cet­sh­wayo wyko­rzy­stał tę zna­jo­mość w przy­szłym star­ciu z opo­nen­tem do tronu, przy­rod­nim bra­tem Mbuy­azim.

Rywa­li­za­cja pomię­dzy Mbuy­azim i Cet­sh­wayo przy­bie­rała coraz więk­sze roz­miary. W oczach Mpande Mbuy­azi był cały czas fawo­ry­tem, choć król z nie­po­ko­jem spo­glą­dał na wzra­sta­jącą popu­lar­ność Cet­sh­wayo. Oby­dwaj pre­ten­denci do tronu byli dosko­na­łymi wojow­ni­kami, co w spo­łe­czeń­stwie Zulu­sów było bar­dzo ważne. Róż­nili się jed­nak cha­rak­te­rami. Mbuy­azi był wojow­ni­kiem wyso­kim i dobrze zbu­do­wa­nym, ale swoim zacho­wa­niem oka­zy­wał brak sza­cunku pod­wład­nym i szybko potra­fił iry­to­wać prze­ło­żo­nych. Cet­sh­wayo z kolei był zręcz­nym poli­ty­kiem, zawsze oka­zy­wał należny sza­cu­nek prze­ło­żo­nym i radzie star­szych ple­mie­nia. Bar­dzo inte­re­so­wał się też życiem swo­ich pod­wład­nych. Znał dosko­nale histo­rię i tra­dy­cję swo­jego ple­mie­nia. Uży­wał tej wie­dzy, by oka­zać zro­zu­mie­nie dla spraw prze­cięt­nego Zulusa. Po 1855 r. zaczął także aktyw­nie pra­co­wać nad wzmoc­nie­niem swo­jego popar­cia. Odbył wiele spo­tkań z niż­szymi rangą dowód­cami poszcze­gól­nych oddzia­łów, a także wiele podró­żo­wał, odwie­dza­jąc osady na samych krań­cach pań­stwa.

Jego popar­cie tak wzro­sło, że był zdolny zrze­szyć swo­ich poplecz­ni­ków w odrębną par­tię poli­tyczną, uSu­thu. Nazwa odno­siła się do dużych stad bydła, które zostały zdo­byte w cza­sie najaz­dów na Swa­zi­land. Od tego momentu słowo uSu­thu było na zawsze emo­cjo­nal­nie powią­zane z Zulu­sami, będąc uży­wane nawet jako okrzyk wojenny w cza­sie bitwy. Poplecz­nicy Mbuy­aziego z kolei byli nazy­wani izi­Gqoza. Nazwa wyra­żała coś, co „padało” jak kro­ple desz­czu i iro­nicz­nie odno­siła się do popar­cia, które wzra­stało bar­dzo powoli i nie­pew­nie. Widząc, że popu­lar­ność Cet­sh­wayo rośnie bar­dzo szybko, zanie­po­ko­jony król Mpande posta­no­wił odse­pa­ro­wać go od jego matki, Ngqum­bazi. Wysłał ją na pół­noc, ofi­cjal­nie w celu obję­cia wła­dzy nad jedną z dziel­nic. To samo uczy­nił z Cet­sh­wayo, wysy­ła­jąc go jed­nak na połu­dnie. Taka sytu­acja nie trwała długo, gdyż oka­zało się, że czę­sto odwie­dza­jący swoją matkę Cet­sh­wayo (król nie mógł tego ofi­cjal­nie zabro­nić) zaczął zdo­by­wać popar­cie w dwóch miej­scach jed­no­cze­śnie. By temu zapo­biec, po pew­nym cza­sie oboje zostali prze­nie­sieni do cen­tral­nego rejonu Eshowe. Król zaczął też oka­zy­wać publicz­nie, kto jest jego ofi­cjal­nym wybrań­cem. Czę­sto wyra­żało się to w pro­sty spo­sób udzie­la­nia pochwał dla zespołu Mbuy­aziego pod­czas zawo­dów tań­ców wojen­nych i cał­ko­wi­tego igno­ro­wa­nia wysił­ków zespołu Cet­sh­wayo. Cza­sami te intrygi poli­tyczne przy­bie­rały bar­dziej poważną postać.

Jedna z uro­czy­sto­ści pań­stwo­wych wyma­gała, by pułk uThul­wana sta­wił się w peł­nym uzbro­je­niu i opo­rzą­dze­niu. Ponie­waż tar­cze wojow­ni­ków były wła­sno­ścią króla, musiały być one wydane oddzia­łom przed każdą uro­czy­sto­ścią lub wyprawą wojenną i zebrane po ich zakoń­cze­niu. Pod­czas jed­nej z tych czyn­no­ści Mpande trzy­mał w ręku dwie tar­cze, wycięte ze skóry jed­nego byka. Tar­cza z małym nacię­ciem pozo­sta­łym po włóczni, która zabiła byka, była uwa­żana za bar­dziej pre­sti­żową. Mpande pra­wie że wrę­czył taką tar­czę Cet­sh­wayo, lecz w ostat­niej chwili zmie­nił zda­nie i oddał ją Mbuy­aziemu. Było to otwarte uka­za­nie braku sza­cunku dla mło­dego Cet­sh­wayo. W takich warun­kach sytu­acja powoli doj­rze­wała do kon­fron­ta­cji. Punk­tem zapal­nym oka­zała się decy­zja przy­zna­nia Mbuy­aziemu nowych tere­nów łowiec­kich. Leżały one bli­sko gra­nicy z Nata­lem i były zalud­nione wie­loma stron­ni­kami Cet­sh­wayo. Mbuy­azi przy­był na swoje nowe tereny w 1856 r. i z typową dla sie­bie aro­gan­cją natych­miast zażą­dał, żeby wodzo­wie poszcze­gól­nych szcze­pów ofi­cjal­nie wyra­zili swoje pod­da­nie nowemu wła­ści­cie­lowi. Oczy­wi­ście, nie­któ­rzy dumni Zulusi tego nie zro­bili, przez co zostali wypę­dzeni, ich osady zostały spa­lone, a bydło zagra­bione. Odpo­wie­dzią Cet­sh­wayo była pełna mobi­li­za­cja przy­chyl­nych mu oddzia­łów. Pomimo taj­nego roz­kazu króla Mpande, by popie­rać Mbuy­aziego, wiele ple­mion dotych­czas neu­tral­nych wyra­ziło swoje popar­cie dla Cet­sh­wayo. Przy­kła­dowo, był wśród nich klan wodza Hamu kaN­zibe (który sam miał nadzieję na obję­cie kró­lew­skiej wła­dzy), nie­za­leżne ple­mię pół­nocne Man­dla­kazi czy też ple­mię rodzo­nego brata Cet­sh­wayo, Nda­buko. Dziś nie znamy dokład­nej liczeb­no­ści zebra­nej armii uSu­thu, jed­nak zakłada się, że było to 15–20 tys. wojow­ni­ków.

Po stro­nie izi­Gqoza nie było aż tylu chęt­nych do walki. Po mobi­li­za­cji armia liczyła ok. 7 tys. wojow­ni­ków. Mbuy­azi miał jed­nak w zana­drzu oddział skła­da­jący się z bia­łych osad­ni­ków, uzbro­jo­nych w broń palną.

Bli­skość gra­nicy z Nata­lem uła­twiała nawią­za­nie wza­jem­nych sto­sun­ków dyplo­ma­tycz­nych, jed­nak rząd Natalu nie wyra­ził chęci zaan­ga­żo­wa­nia się w typową mię­dzy­ple­mienną wojnę domową. Jako gest dobrej woli i popar­cia dla Mbuy­aziego pro­win­cja wysłała mały oddział zbrojny, któ­rego dowódcą był John Dunn. Dunn był pogra­nicz­nym agen­tem han­dlo­wym, ale jed­no­cze­śnie nie stro­nił od przy­gody i moż­li­wo­ści zdo­by­cia for­tuny. Ofi­cjal­nie wyprawa tego oddziału miała na celu próbę nego­cja­cji poko­jo­wego roz­wią­za­nia sporu i ewen­tu­alną ochronę bia­łych osad­ni­ków na spor­nym tere­nie. Osad­nicy ci nie mogli opu­ścić zagro­żo­nych przez wojnę ziem, ponie­waż po obfi­tych opa­dach desz­czu wylała gra­niczna rzeka Tugela (Thu­gela), czy­niąc barierę nie do przej­ścia dla obła­do­wa­nych dobyt­kiem uchodź­ców. W podob­nej sytu­acji było około 13 tys. tubyl­czej lud­no­ści cywil­nej, nale­żą­cej do ple­mion przy­chyl­nych Mbuy­aziemu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Fre­de­ric Augu­stus The­si­ger, 2. baron Chelms­ford (przyp. red.). [wróć]

2. Mowa o tzw. Wiel­kim Treku (przyp. red.). {: .PRZY­PISY} [wróć]

3. D. Wylie, Myth of the Iron, Shaka in History, Pie­ter­ma­rit­zburg 2006, s. 502. {: .PRZY­PISY} [wróć]