Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Kiedy do głosu dochodzi Prawdziwa Siła, należy się jej poddać. To jest jedyne wyjście." - Jeremy Watson, założyciel New Dawn Association
W życiu Bordaephna zachodzi zmiana, kiedy w jego ręce dostaje się tajemniczy Pamiętnik. U Eblara, kiedy rozpoczyna naukę magii w innym świecie. Obaj odkrywają, że w nadchodzącej rozgrywce mogą być kluczowymi pionkami.
I wtedy, w preludium do ogarniającego Światy chaosu, objawiają się Prawdziwe Siły.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 659
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERGIUSZ ORWAT
WOJNA
ŚWIATÓW
część I
Otwarcie
Strona redakcyjna
Tytuł: Wojna Światów, część I: Otwarcie
Warszawa 2025
Wydanie II zmienione
ISBN: 978-83-975464-0-0
Projekt okładki: Sergiusz Orwat
Redakcja i korekta: Kornelia Orwat, Cyryl Orwat
Skład i konwersja do formatu ePUB: Kornelia Orwat
W projekcie okładki wykorzystano obraz Stworzenie Świata II autorstwa Mikołaja Konstantego Czurlanisa, pochodzący z domeny publicznej, dostępny na Wikimedia Commons.
Copyright © Sergiusz Orwat
Autor zezwala na niekomercyjne wykorzystanie niniejszej książki, takie jak cytowanie i publikowanie jej fragmentów czy zdjęć, pod warunkiem podania źródła i autora.
Zabronione jest wykorzystywanie treści książki, w całości lub w części, do trenowania modeli sztucznej inteligencji lub innych systemów uczenia maszynowego bez pisemnej zgody autora.
Kontakt z autorem:
www.sergiuszorwat.wordpress.com
O autorze
Sergiusz Orwat (rocznik 2004)
Z zawodu grafik 3D, z zamiłowania pisarz; fan wszelkiego rodzaju kreskówek. Wymyślał Światy, odkąd pamięta. Pierwszą wersję Otwarcia napisał, mając czternaście lat.
Od autora
Wszystkie miejsca spoza naszego świata, postaci i sytuacje występujące w tym dziele są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do konkretnych postaci, miejsc lub sytuacji rzeczywistych jest niezamierzone.
Wszelkie znajdujące się w tej książce związki frazeologiczne, które nie wyglądają tak, jak powinny, zostały przekręcone celowo i zgodnie z wizją autora, a nie w wyniku ignorancji lub nieudolnego popisania się pomysłowością.
Ta książka nie jest lekturą szkolną, dlatego nikt, włącznie z autorem, nie ponosi odpowiedzialności za możliwe interpretacje niezgodne z jego intencjami.
Cytaty z Księgi Hioba pochodzą z Biblii Tysiąclecia.
”
Kiedy do głosu dochodzi Prawdziwa Siła, należy się jej poddać. To jest jedyne wyjście.
Jeremy Watson, założyciel New Dawn Association
***
Mężczyzna leżał, przyciśnięty moim kolanem. Ręce bezwładnie rozciągnięte na lakierowanych deskach, garnitur nawet niewygnieciony. Ciemnozłota grzywka ułożona idealnie.
Cisnęłam go mocno. Brakło mu tchu. A mimo to się śmiał.
– No dalej. Zrób to, złotko.
Patrzyłam mu w oczy, ale on nie. Jego wzrok chwycił się czegoś innego. Podążyłam za nim i zobaczyłam ręce. Zaciśnięte. Świeciły białym, nierówno pulsującym światłem. Żarem. To były moje ręce.
Gotowe do uderzenia.
Powoli, w chwili rozciągniętej przez budzący się umysł, zaczęłam zdawać sobie sprawę z kilku rzeczy.
Nie wiedziałam, kim jestem i co tutaj robię. Nie wiedziałam, dlaczego nie czuję rąk. Nie wiedziałam nawet, kim jest ten śmiejący się facet.
Nie wiedziałam nic.
Mężczyzna przestał się śmiać i zmarszczył brwi.
– Nie czekasz z tym już trochę za długo, złotko?
Spróbowałam rozewrzeć dłonie. Nie udało się.
– Nie mogę nie czekać – odparłam. – I nie nazywaj mnie złotkiem, cokolwiek to znaczy.
Nie mogłam nawet rozluźnić ramion. Tylko drgnęły. Jeszcze raz.
Mężczyzna śmiał się dalej – z moich nieudolnych prób albo z niedorzeczności całej sytuacji.
– Wygląda na to, że wcale nie chcesz mnie zabić. Ha, kobiety… tak łatwo zmieniają zdanie.
Patrzyłam na niego.
Miał rację. Wcale nie chciałam go zabić, choć czułam jeszcze zapach furii, która odeszła, zaskoczona przez okoliczności.
Było coś w jego twarzy… uroda, może pogodny uśmiech, może szczerość w oczach.
Nie, nie chciałam go skrzywdzić. Wydawało mi się to niewłaściwe. Z jego perspektywy musiałam wyglądać jak mała dziewczynka, wściekła na cały świat i miotająca swoją uroczą złość w kogo popadnie. Zabijając go, udowodniłabym co najwyżej, że moja złość nie jest urocza. Co do reszty miałby rację.
– Krzywisz się – powiedział, jakby mówił: „Masz trochę dżemu na brodzie”. – Krzywisz się, a wcale nie jesteś wściekła.
Znów miał rację. Poprawiłam to. I zaraz odruchowo się uśmiechnęłam.
Wtedy poczułam dłonie. Jak złapanie drugiego oddechu. Jak nowy wybuch bólu.
Poczułam cały żar, całą energię, spływającą mi do ramion, poczułam, jak rozpaczliwie chce się wydostać. Wyślizgiwała mi się jak kowadło posmarowane olejem. I była skierowana w mężczyznę.
Błyskawiczna decyzja. Nie chcę go krzywdzić.
Wyrzuciłam ręce do góry. Szarpnęło. Skwierczący grzmot, rozbłysk. Szum brzęknięć i piach sypiący się na głowę.
Ręce opadły, wykończone. Podniosłam je jeszcze raz, czując, jak ciążą, niemal bezwładne, i strzepałam piach z włosów.
Spojrzałam w górę. Z sufitu, ozdobionego idyllicznym plafonem, zwisał żałosny kikut ze szkła i złota.
Mężczyzna nie śmiał się już, ale nadal uśmiechał.
– Całkiem ładnie. I jaka ekstrawagancja. Ten żyrandol kosztował dwanaście tysięcy kredytów.
– To mogłeś być ty.
Pokiwał głową.
– Tak, to mogłem być ja. I dlatego daruję ci ten jakże podręcznikowy przykład nieszanowania cudzej własności tylko dlatego, że jest cudza.
– Jak to: „cudza”?
– W końcu to nie ja wtargnąłem przez cudzy balkon, żeby pozbawić kogoś życia – przerwał. – A teraz, jeśli pozwolisz, to czy mógłbym wstać i napić się lemoniady? Od tych emocji zaschło mi w gardle.
Zsunęłam z niego kolano. Poruszył rękami, strząsnął je i wstał. Nie sprawiło mu to najmniejszego problemu.
Nagle pożałowałam, że pozwoliłam mu wstać. Ale on tylko podszedł do rzeźbionego barku, wyjął dwa kieliszki i butelkę lemoniady, a przynajmniej czegoś, co wyglądało jak lemoniada. Postawił je na kontuarze.
Miałam czas, żeby się rozejrzeć. Pokój, czy raczej komnata, był całkiem spory. Wypełniały go imponujące malowidła na ścianach, meble inkrustowane złotem, barek, gramofon, stolik do gry w karty. Kupka szkła obróconego w piasek.
I trzy ciała. Pozbawione ran, ale martwe ciała mężczyzn w garniturach.
Powinnam zemdleć albo przynajmniej poczuć się słabo. Ale nie. Najwyraźniej nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia.
– Całkiem ładna robota, trzeba przyznać – powiedział, zakręcając butelkę. – Ten – wskazał rzuconego na kanapę – pracował dla mnie od dekady. Tamtych dwóch musiałem się nieźle naszukać. I mocno o nich potargować. Trochę to strata. – Schował butelkę i zamknął barek. – Ale czego się nie wybacza gościowi?
Patrzył na mnie, a ja wciąż nie wiedziałam, o co chodzi z jego twarzą.
– Pomóc ci wstać?
– Dziękuję, dam radę.
Wstałam. Trochę kręciło mi się w głowie, co było dziwne, zważywszy, że to on przed chwilą leżał przygnieciony, a nie ja.
Wypił swoją lemoniadę, podsuwając w moją stronę drugą.
Pytań było za dużo, więc zadałam pierwsze, które się wychyliło.
– Kim ty jesteś?
Zaśmiał się.
– Tym, kim zawsze byłem. Czyżbym zachowywał się inaczej?
Podniósł kieliszek przeznaczony dla mnie i uniósł brwi.
Podeszłam.
Znów się nie mylił, cholerny jasnowidz. Naprawdę byłam spragniona. Odepchnęłam myśli o truciźnie czy alkoholu – już i tak kręciło mi się w głowie – i po prostu chwyciłam kieliszek.
Lemoniada. Zwykła lemoniada, tak jak mówił. Bardzo dobra.
Odstawiłam kieliszek. Otarłam usta rękawem.
Dziwnym rękawem. Woda, którą otarłam, skropliła się i stoczyła ze zgniłoszarej tkaniny. Jak perły, nie woda.
Spojrzałam po sobie. Miałam na sobie jakiś kombinezon, obcisły, ale wygodny i najwyraźniej wodoodporny.
Zerknęłam na mężczyznę.
– Możesz mi powiedzieć, co się właściwie przed chwilą stało?
– Napiłaś się lemoniady.
– Nie, wcześniej. Zanim powiedziałeś: „No dalej. Zrób to”.
– Wtedy? – Zmarszczył brwi. – Tuż przed tym wyrzuciłaś z siebie miniaturowy potok słów, niech mnie szary trąd złapie, jeśli wiem, w jakim były języku. Brzmiało całkiem ładnie. Chociaż szorstko. A pytasz, bo…?
– Czemu tego nie skomentowałeś? Bardziej zajmowało cię patrzenie, jak śmiesznie wygląda moja wściekłość?
Rozłożył ręce.
– Tu mnie masz. Zresztą, jeśli chcesz uczcić swoje pierwsze zabójstwo, to tylko twoja sprawa, jak to zrobisz.
– To nie może być moje pierwsze zabójstwo.
Nie wiedziałam, czemu to mówię, ale miałam pewność, że odnoszę się do resztek pamięci. Trafiłam.
– Naprawdę? Ach, racja. Opowiadałaś mi, Floriano.
A zatem masz na imię Floriana, szepnął mi umysł. A on naprawdę dobrze cię zna. Bo to jest twoje prawdziwe imię.
Prawdziwe, tak? A zatem trzeba dowiedzieć się, jakie jest fałszywe.
– Nie nazywaj mnie tak – powiedziałam.
Teraz naprawdę się zdziwił.
– Nigdy nie miałaś nic przeciwko.
– Ale teraz mam.
– Więc jak mam cię nazywać? Eravelle? Może jeszcze zaraz każesz mi do siebie mówić per pani Bez Rodu albo Zjasnonieba?
To wszystko są twoje przydomki, szepnął umysł. Albo imiona. Albo… jak tam zwał. Ale Floriana to imię, które…
…niestety nie pamiętam.
– Eravelle może być.
Mężczyzna westchnął. Wyszedł zza barku i zatrzymał się przy jednym z obrazów.
Stał odwrócony plecami. Patrzył na obraz.
– A zatem, Eravelle – odezwał się po chwili – bądź tak miła i powiedz mi, dlaczego zakłócasz mój spokój, wpadając niezaproszona, ogłuszając moich ochroniarzy i próbując mnie zabić?
– Ogłuszając…? – Spojrzałam po nich.
Pokręcił głową.
– Ach, Eravelle, Eravelle… ze wszystkich osób, które znam, tylko ty jesteś dość niezaznajomiona ze śmiercią, by nie odróżnić trupa od kogoś tylko naprawdę, ale to naprawdę mocno trzaśniętego. Ci trzej żyją, to oczywiste.
Drań zażartował sobie ze mnie. Ale coś tu nie pasowało. Niezaznajomiona ze śmiercią? Powinnam odczuwać szok na ich widok, myśląc, że są martwi. A nie odczuwałam. Może od początku wiedziałam…
Wiedziałam, bo to moja robota.
– To jak, odpowiesz mi?
– Jak nie będziesz stał do mnie plecami.
Odwrócił się.
– Więc?
– Nie wiem – wypaliłam.
Nie wyglądał na zdziwionego.
– Po co robić rzeczy, o których się nie wie?
– Nie wiem. Nic nie pamiętam. Prawie nic.
– O, nie obrażaj się. W końcu nic złego ci nie zrobiłem.
– Kłamiesz.
Zgadywałam. Mogłam zgadnąć. Jego niewinna mina była zbyt pewna siebie.
Ale zaraz tego pożałowałam.
– Więc jednak pamiętasz. Zdecyduj się.
– Nie, przecież mówię…
Ciężkie, drewniane drzwi otwarły się z hukiem i na skrzypiącym wózku wjechał wielki blok żelaza. Za nim wbiegł cały oddział ochrony – z dziesięciu ludzi. Kombinezony, hełmy, broń palna gotowa do strzału.
Wózek zatrzymał się.
– Co tak długo?
– Weszła za cicho – odparł jeden z ochroniarzy – a jak już usłyszeliśmy grzmot, to wózek się rozpadł, drzwi do zapasowego się zacięły…
Mężczyzna uniósł rękę.
– Dobra, dobra, starczy. Skuć ją.
Dałam się skuć. Byłam zbyt zszokowana.
– Przynajmniej… przynajmniej powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi!
Uniósł brwi.
– Zdaje się, że to ja powinienem cię o to spytać. Ale nie raczysz mi odpowiedzieć. Dlatego muszę cię zamknąć…
Przerwij, Czytelniku!Alarm! Alarm! Alarm!
Hej, zaraz. Gdzie podział się dalszy ciąg tekstu?
Napis o alarmie wyskoczył sobie znikąd. Jeszcze przed chwilą go tu nie było. A teraz przeszkadzał mi w czytaniu.
Prychnąłem. „Alarm”? Co to niby za alarm? Może i fajny efekt, ale…
Ale co?
Zaraz.
Efekt?
Przecież to papierowa książka!
Rozejrzałem się.
Salon był równie cichy i niezmienny, co przed chwilą.
Zerwałem się z kanapy i skoczyłem do okna. Wyjrzałem.
Żadnego pożaru, żadnego napadu. Żadnych podejrzanych dźwięków.
Zawiesiłem się na chwilę.
Otrząsnąłem się.
Wróciłem do książki z poczuciem, że albo coś mi umknęło, albo ja umknąłem temu cosiu.
Spojrzałem na kartki.
Wszystko w porządku. Dziwnych napisów brak. Tekst idzie dalej.
Musiało mi się coś przywidzieć. Może wypiłem za dużo kawy?
– Dlatego muszę cię zamknąć, zanim do tego dojdę.
Zamilkł.
Nie prowadzili mnie. Czekali.
Nic się nie działo.
Popatrzył na mnie znacząco.
Przekrzywił głowę.
Rozłożył ręce.
Przewrócił oczami.
Nachylił się lekko i odezwał szeptem suflera:
– Teraz powinnaś powiedzieć: „Illmaenie Sarenhart, nigdy cię nie…”
Urwał, żebym mogła dokończyć.
– „Nigdy cię nie…”? – powtórzył, przy każdej sylabie kręcąc dłonią.
Powoli zmarszczył brwi.
Postanowiłam przerwać ten impas.
– Co?
Oczy zrobiły mu się okrągłe.
– Niech to szary trąd.
Odchylił się.
– Rozkujcie ją i zostawcie nas samych. Z blokerem, oczywiście. I bądźcie łaskawi zabrać tych trzech. Żyją, tylko mocno trzaśnięci.
Pozbierali się bardzo szybko. Krzątanina, uderzenie drzwi i cisza.
Tylko my dwoje.
– A zatem… mówisz, że straciłaś pamięć, tak? – odezwał się.
– Wierzysz mi?
– Kłamanie nie wychodziło ci źle, choć talentu aktorskiego nie masz za grosz. Jeśli nie pamiętasz swojego ulubionego tekstu, to nie udajesz. Ale… – urwał na chwilę.
Podrapał się po brodzie.
Przeszedł kilka kroków.
– Nie, to się nie trzyma. Dlaczego miałabyś sama siebie pozbawiać pamięci? I to jeszcze w taki sposób?
– Mówisz o tych słowach w dziwnym języku?
– To właściwie w ogóle nie powinno być możliwe – mówił, jakby mnie nie słyszał – ale są rzeczy, o których się nie śniło…
Nagle znalazł się tuż przede mną.
– Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? Mów szybko!
– Przygniatam cię kolanem i właśnie mam cię zabić. To właśnie to.
Odsunął się.
– Czyli jednak. O ile nie kłamiesz. Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym prawa rządzące światem zaczną się łamać. Kto by pomyślał… Nie kłamiesz, prawda? – upewnił się.
Przewróciłam oczami.
– Słuchaj, rozumiem, że się ekscytujesz, ale ja naprawdę nic nie pamiętam i nie wiem, o co w tym wszystkim do demona chodzi, a naprawdę bardzo bym chciała wiedzieć!
– Faktycznie – zreflektował się. – Czyli nie wiesz właściwie nic. Będę musiał ci wyjaśniać wszystko od podstaw… to nawet może być niezła zabawa. – Uśmiech znowu zagościł na jego twarzy.
Uśmiech tak irytujący i jednocześnie tak szczery.
– Może dla ciebie.
Położył rękę na piersi.
– Och, możesz być pewna, że dołożę wszelkich starań, by twoja… przyspieszona edukacja przebiegała gładko i przyjemnie. Zacznijmy ode mnie. Illmaen Sarenhart, do usług. – Ukłonił się.
– Już się przedstawiłeś.
– Nigdy nie przepuszczaj okazji do eleganckiego ukłonu, w twoim przypadku dygnięcia – pouczył mnie. – Co do ciebie, nazywasz się…
– Eravelle Bez Rodu.
Nie dygnęłam. Wydało mi się to naturalne.
– Ani słowa o Florianie; i stoisz jak słup – zauważył Illmaen.
– Jakieś resztki pamiętam.
– Teraz mam pewność, że mówisz prawdę. Gdybyś grała, nie wpadłabyś na coś takiego. Nie, jednak wciąż mam wątpliwości…
Nie rozumiałam.
– To przez te dziwaczne słowa? Przecież skoro dosłownie przed chwilą posłużyłam się magią – spojrzałam pytająco, a on potwierdził skinieniem – to dlaczego słowa nie miałyby spowodować amnezji? Jakieś zaklęcie, albo…
– Tylko że nie ma czegoś takiego jak zaklęcia… Hmm, właściwie to jest. – Zasępił się.
– To znaczy?
– Czarna magia. Prawdziwa magia. Nie prawa fizyki, których nie pojmujemy. Tylko prawdziwie diabelskie moce. Ale nie wydaje mi się, by do czegoś takiego wystarczyło wyrzucić z siebie mistyczny bełkot w zapomnianej mowie. Potrzebne są chyba raczej długie rytuały, wymagające… A zresztą, co ja będę spekulował, nie znam się na tym.
– A to moje? – Obróciłam dłońmi.
Illmaen spojrzał na kominek. Był niezapalony. Nic dziwnego. Za oknami późna wiosna, na oko popołudnie.
– Spróbuj zatrzymać szelest liści na wietrze – powiedział po chwili.
– Jak?
– Nie zastanawiaj się. Po prostu to zrób.
Wyciągnęłam rękę do okna. Instynkty zaczęły działać.
Poczułam, jak coś we mnie wzbiera. Na całym ciele, płytko i głęboko, poczułam mnóstwo cisnących punktów. Jakby próbowały się otworzyć, ale nie mogły, zablokowane.
Nic się nie stało.
– Wybacz, jak zwykle moje roztargnienie – odezwał się Illmaen. – Mamy tu bloker.
Spojrzałam za siebie. Przy drzwiach stał blok metalu pozostawiony przez ochronę.
– Czyli on…
– Uniemożliwia twoim konwerterom prawidłowe działanie. Właściwie w ogóle uniemożliwia im działanie. Nazywamy to tłumieniem.
– Poczułam to.
Nie chciało mi się pytać, co to właściwie te konwertery. Coś w moim ciele – to mi na razie wystarczyło. Interesowały mnie inne rzeczy.
– Na szczęście nie boli, prawda? Zawołam służbę, żeby to stąd zabrała.
– Nie, nie fatyguj się – przerwałam mu. – Magii na dzisiaj wystarczy. Lepiej powiedz mi… szczerze. Proszę.
Jakoś nie mogłam tego z siebie wykrztusić.
– Mów dalej.
– Jakie łączą nas stosunki?
Zaśmiał się.
– Od razu do sedna. To ważne pytanie. Ale masz świadomość, że mogę ci nakłamać, co mi się spodoba?
– Nie zrobisz tego. Za bardzo mnie lubisz. I kochasz zmyślać, żartować, ale kłamać, kłamać na poważnie i w poważnych sprawach nienawidzisz, chociaż wydaje ci się inaczej.
Byłam prawie pewna tego, co mówię. Jednak miałam jakieś przebłyski.
Illmaen rozłożył ręce.
– W tej sytuacji…
– Więcej nie pamiętam – zapewniłam. – Inaczej bym nie pytała.
– Więc tak… niech pomyślę… Jesteś moją podopieczną, przyjaciółką, uczennicą, wrogiem, ukochaną, nauczycielką i przeciwnikiem. Niekoniecznie w tej kolejności. Ale nigdy nie usiłowałaś mnie zabić. Aż do teraz.
– A ty?
– Nigdy.
Zastanowiłam się chwilę.
– Upewnij mnie, czy dobrze rozumiem różnicę między wrogiem a przeciwnikiem. Pierwsze dotyczy wnętrza. Drugie zewnętrza.
– Zgadza się.
– Kim byłam teraz?
– Godzinę temu przysiągłbym, że przyjaciółką. Ale okazałaś się przeciwnikiem. Teraz… mogę chyba przestać cię zań uznawać?
– Opowiedz coś więcej.
– Musiałbym ci streścić całą historię. Nie chce mi się. Zamiast tego proponuję znaleźć sposób na odzyskanie twojej pamięci, a przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego u licha stałem się twoją ofiarą.
– To akurat proste. Musisz sobie tylko przypomnieć, w czym mi podpadłeś.
Ale Illmaen pokręcił głową.
– Nie, to nie takie proste. O ile pamiętam, nie podpadłem ci w niczym… ostatnio. – Zmarszczył brwi. – Czy moglibyśmy nie używać tego określenia? „Podpaść”. Brzmi prostacko. I nie oddaje powagi sytuacji, mówimy tu przecież o próbie zabójstwa.
Znów się rozpraszał. Albo tylko udawał, żeby skierować rozmowę na inne tory.
– A czy nie mogła to być zemsta za coś starego, co ujawniło się dopiero teraz?
– Nic takiego nie zaszło.
Nie, mój drogi, teraz skłamałeś. Widzę to po twojej minie.
– Przecież musiało coś zajść. Coś, o czym wiesz.
– Dlaczego? – zdziwił się.
Wyglądał tak szczerze… Zbyt szczerze. Na tym polegał problem.
– Bo śmiałeś się ze mnie. Bo śmieszyło cię, że jestem wściekła o taki drobiażdżek. O drobiażdżek – powtórzyłam z satysfakcją. – Nie o nic. Gdyby nie było powodu, byłbyś zszokowany.
– Niech to – mruknął.
Chwila ciszy.
– Odzyskałaś jasność umysłu szybciej, niż się spodziewałem – podjął. – Widać przeceniłem siłę twojej amnezji.
– Więc to ty za nią stoisz!
Ruszyłam w jego kierunku. Powstrzymał mnie gestem.
– Spokojnie, Eravelle. Bynajmniej. Próbowałem skorzystać z okazji, to wszystko.
– Z okazji – prychnęłam. – Słuchaj, ja naprawdę nie mam ochoty na żarty. Chcę wiedzieć, kim jestem i co się tu dzieje! Natychmiast!
– Zdążyło to do mnie dotrzeć.
– Więc gadaj teraz całą prawdę!
Uniósł ręce.
– Dobrze, już dobrze. Stoję przed tobą, odkryty, i przyznaję się do winy. Pożyczyłem twój prywatny pamiętnik. Bez pozwolenia.
– I dopiero teraz o tym mówisz?!
Nadzieja rozbłysła jak niespodziewane sztuczne ognie. Pamiętnik! Mogłam teraz tak łatwo dowiedzieć się…
– Widzisz, sęk w tym, że w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności… spłonął. Wysłałem ci popiół w kopercie, oczywiście razem z przeprosinami.
Rozczarowanie zamurowało mnie.
– I to wszystko? – wykrztusiłam po chwili. – Dlaczego miałabym posuwać się z takiego powodu do zabójstwa?
Wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? Zawsze byłaś porywcza. Zresztą kto mówi, że chciałaś mnie zabić?
– Ty.
– Spanikowałem trochę, przyznaję. A ty zebrałaś dość energii, by mnie zmielić. Ale może nie było to twoim zamiarem.
Jeżeli tak ma wyglądać jego panika, pomyślałam, to jak wygląda histeria?
– Do czego w ogóle był ci potrzebny?
– Pamiętnik? Ha. Otóż…
Śmierć nadchodzi.
Zamrugałam. Co to było?
I Zmiana perspektywy
|Świat Siódmy, Warszawa, wschodnia strona||Czwartek, 12 listopada 2015|
Spojrzałem na kartkę jeszcze raz.
Nie. Ktoś tu sobie ze mnie żartuje. I jeżeli to słyszy, to proszę, żeby natychmiast przestał!
To już nie było przywidzenie.
Te słowa tam były.
„Śmierć nadchodzi”.
Położyłem Pamiętnik grzbietem do góry. Stara, pozornie rozpadająca się książeczka, nie tyle pożółkła, co zbrązowiała, z metalowym gniazdem na okładce.
Wstałem z kanapy i przespacerowałem się po pokoju, oddychając głęboko.
Dobra. Chyba wystarczy.
Wróciłem na kanapę. Zganiłem się w myślach za pozostawienie książki w tak złej pozycji. Kiedy ja się wreszcie nauczę używać zakładek?
Podniosłem ją ostrożnie, odwróciłem.
Szlag.
Dalej to widzę.
Macie czasem wrażenie – podczas czytania książki – że ktoś nieudolnie próbuje zrobić was w konia? Mówicie sobie: „Takie coś nie ma prawa się zdarzyć” albo: „Przecież nikt tak nie mówi”.
Bywają też sytuacje, kiedy autor idealnie trafi w rzeczywistość. „To po prostu prawda!”, „Zawsze o tym wiedziałem, ale nigdy nie zauważyłem!”, „To dokładnie jak u mnie!”.
U mnie było inaczej.
Ja miałem wrażenie, że ktoś nieudolnie próbuje zrobić mnie w konia, ponieważ idealnie trafił w moją rzeczywistość.
Pamiętnik. Jeszcze przed chwilą byłem skłonny uznać go za powieść.
Teraz moje przekonanie się zachwiało.
Widzicie… nigdy nie widziałem, jak ktoś umiera.
To zupełnie normalne. Dziwne by było, gdybym nie widział, jak coś umiera. Mucha. Komar. Ścinane drzewo. Mysz złapana przez kota.
Oczywiście widziałem to.
Ale od jakiegoś czasu tuż przed każdym tego rodzaju zdarzeniem słyszę głos.
„Śmierć nadchodzi”.
Skąd wiem, że to nienormalne?
Zaczęło się zdarzać ledwie rok czy dwa lata temu. Ba, ale przecież mógłbym myśleć, że każdy, osiągając pewien wiek, zaczyna słyszeć ten głos.
Ale nie. Wiedziałem, że to nienormalne, bo nikt nigdy o tym nie wspomina. Dosłownie nigdzie.
O wiele gorzej jest, kiedy coś nienormalnego trwa od urodzenia. Mogą minąć lata, zanim temat przypadkowo wyjdzie w rozmowie z rodzicami. Wtedy następuje szok. „To inni tak nie mają?!”
Tak było z moimi oczami.
Niech mnie, oczywiście zapomniałem się przedstawić. Jak zwykle.
Józef Bordaephn Iskrz, lat ledwie szesnaście, człowiek upodobań nienowoczesnych i z braku laku wymyślacz dziwnych rzeczy. Znaki szczególne: brak. Z wyjątkiem oczu sprawiających wrażenie, że moja głowa wypełniona jest, miast mózgiem, dżemem porzeczkowym. Ale tego nikt poza mną i moją siostrą nie widzi.
Czerwień jest tak jaskrawa, że dla innych ludzi musiałaby wyglądać strasznie. Ale ja sam nawet nie musiałem się przyzwyczajać. Miałem to od zawsze.
Dobra, dosyć tego wstępu.
Opowiem wam historię. Ostatecznie po to tu jestem, nie?
Historia zaczyna się pewnego listopadowego popołudnia.
|Kilka dni wcześniej|
Było szaro. Świat wyglądał szaro, brzmiał szaro, nawet pachniał szaro. I wilgotno.
Na zewnątrz. Wewnątrz było sucho, a w moich rękach szumiał odkurzacz.
– Czyli mamy jak zwykle przywitać się, a potem zamknąć w pokoju i nie wychodzić, aż nie pozwolicie? – upewniłem się.
– Tak jak zwykle – potwierdziła mama z góry. – Mógłbyś podnieść mi odkurzacz trochę wyżej?
Podniosłem.
– Ciągle nie rozumiem, czemu nie możecie spotkać się z nim w jego domu.
– Nie możemy przecież ciągle zwalać mu się na głowę. Bez przesady. Odwiedza nas raz na rok. Czy to naprawdę takie straszne?
– Samo siedzenie w pokoju przez dwie godziny nie – przyznałem – ale powstrzymywanie ciekawości, o czym rozmawiacie…
– Może cię pocieszy, że i tak nie wiedziałbyś, o co chodzi.
Skończyliśmy odkurzanie górnych zakamarków. Tata skończył nakrywać do stołu. Moja siostra zajmowała się oczywiście swoimi sprawami.
Wszystko było gotowe. Herbata i ciasto czekały, parując.
Dzwonek do drzwi.
Tata otworzył.
– Adam! Jesteś już.
– Witaj, Waldemarze – zabrzmiał przenikliwy bas.
Jego właściciel, czarnobrody i barczysty, ubrany w czarną kurtkę, przeszedł przez próg.
Przywitała się mama, do której zwrócił się „Jolu”, przywitałem się ja. Do mnie nie zwrócił się wcale, mruknął coś tylko zdawkowo, ale patrzył uważnie. Bardzo, bardzo uważnie.
Elżbieta Ivera, moja siostra, przydreptała niewołana. Trzy lata, potworne problemy z dykcją, tyle na razie musi wam wystarczyć.
– Dziej dowy – powiedziała.
Pan Adam zaśmiał się.
– I nawzajem, młoda damo.
Zdjął kurtkę i plecak, po czym przeszedł do salonu.
Mama odwróciła się do mnie.
– No już, przywitaliście się, teraz idźcie do pokoju. Możecie podsłuchiwać, ale nie przychodźcie.
Westchnąłem tylko. Rodzice wychodzili z założenia, że jeśli się czegoś zakaże, dziecko zrobi wszystko, żeby to zrobić. A jeśli się zezwoli, uzna to za nieciekawe.
Zresztą i tak nie dało się podsłuchiwać, z naszego pokoju było za daleko. Nie dałoby się rozróżnić słów nawet przy otwartych drzwiach, a co dopiero przy zamkniętych.
Zamknęliśmy się z Iverą w pokoju.
Na podłodze stała jedna z jej niezliczonych konstrukcji wykonanych z zapałek, wykałaczek, pudełek po zapałkach, chusteczek jednorazowych i miodu. Tworzyła je, odkąd rozwinęła wystarczającą sprawność manualną.
Dla mnie zawsze wyglądały bez sensu. Były zbyt skomplikowane. Ale już sam fakt, że je tworzyła, świadczył o tym, że w mojej siostrze siedzi coś dziwnego.
W dodatku nigdy, ale to nigdy nie zrobiła sobie krzywdy. Nawet kiedy dobrała się do pistoletu na klej, którego odtąd sporadycznie używała.
Wróciła teraz do konstruowania. Widok Ivery przy pracy był dość relaksujący.
Ale nie zamierzałem dać się temu zahipnotyzować. Nie dzisiaj.
Poprzedniego dnia, kiedy rodziców nie było w domu, naoliwiłem drzwi. Teraz były ciche jak mysz pod miotłą, a oni jeszcze nie zdążyli tego zauważyć.
Jeżeli chciałem, by mi się powiodło, musiałem wyruszyć niemal natychmiast.
Ręka na klamkę.
Zerknąłem na Iverę. Nie zwracała na mnie uwagi.
I bardzo dobrze.
Delikatne pchnięcie…
Żadnego dźwięku.
Doskonale. Teraz chwila prawdy dla zawiasów.
Nie rozległo się ni…
Minimalne trzeszczenie.
Zdrętwiałem.
Rozmowa szła bez zająknięcia. Nie zauważyli.
Zastanowiłem się, co będzie mniej ryzykowne – dalsze otwieranie czy próba prześliźnięcia się przez uzyskaną już szparę?
Prześliźnięcie się może spowodować, że niechcący pchnę drzwi i tak.
Lekko popchnąłem je do przodu.
Nic.
Przeszedłem.
Teraz powolnymi krokami. Rozmowa coraz wyraźniejsza.
– …jeżeli chodzi o niego, to oczywiście mogę się tym zająć.
Pan Adam. Czy raczej…
– Masz to, na co się umówiliśmy, Amadus? – zapytał tata.
Że jak?! Nie mogłem się powstrzymać, by tego nie wypowiedzieć; zaledwie w ostatniej chwili zmieniłem te słowa w bezgłośny szept.
To ta cała kwestia imion, o której za chwilę.
– Oczywiście.
Pan Amadus wstał i wyszedł na korytarz, w stronę przedpokoju.
Mniej więcej tam, gdzie znajdowałem się ja.
Nie miałem czasu na ucieczkę. Szybszy ruch zdradziłby mnie natychmiast.
Oczywiście Amadus zobaczył mnie.
Uśmiechnąłem się niewinnie i rozłożyłem ręce.
Zawiesił na mnie wzrok.
Z jego silnie rzeźbioną twarzą, gęstą, lecz ostrą brodą, bez wąsów, wyglądał jak stary smok zaklęty w człowieka.
Przez ułamek sekundy naprawdę się przestraszyłem, choć zupełnie nie było czego.
Uśmiechnął się półgębkiem i mrugnął.
Ruszył dalej.
Pogrzebał chwilę w plecaku i wrócił do salonu, już bez zatrzymywania.
Ale zdążyłem dostrzec, co trzymał.
Brązową, rozpadającą się książeczkę z metalowym gniazdem w okładce.
Pamiętnik.
Śmierć nadchodzi.
O choroba.
Szybko, niezauważony, wycofałem się do pokoju. Zamknąłem drzwi.
Odetchnąłem kilka razy.
Uświadomiłem sobie, że spanikowałem bez sensu. O kogo mogło chodzić? Iverze nic się nie stało. Ja wciąż żyłem. Z salonu nie dobiegały krzyki, tylko mrukliwy szum dalszej rozmowy.
Tknięty przeczuciem, zerknąłem na podeszwy stóp.
Do lewej przykleił się rozdeptany rybik.
|Teraz|
Kilka dni później rodzice wyjechali w sprawach biznesowych do Ameryki. Na miesiąc.
Paszporty mój i Ivery gdzieś się zgubiły. Trudno powiedzieć, czy stało się to przypadkiem. Ale to nieważne.
Miałem dość czasu, by znaleźć tajemniczą książkę, przeczytać ją i odłożyć na miejsce. Lub upewnić się, że rodzice wzięli ją ze sobą.
Zakładałem raczej to drugie, ale los potrafi zaskakiwać. Po długich poszukiwaniach znalazłem Pamiętnik – jak przezwałem go później – ukryty w miejscu piekielnie chytrym – starym pudełku po lodach w zamrażarce, jednym z tych, co służą do słynnej tortury psychicznej – mamienia obietnicą lodów, gdy zawierają tylko pasztet warzywny lub mięso w galarecie. Pamiętnik był oczywiście owinięty w folię izolacyjną.
Przy okazji poszukiwań w moje ręce wpadł też inny, ciekawy przedmiot. Wizytówka, którą zwiało pod szafkę z butami.
Widniały na niej słowa: „Archibald Amadus Grenmeyr”. I właściwie nic więcej. Żadnego numeru, adresu. Aż przypominał się Jan Winnicki z serialu Barei.
Wizytówkę położyłem na szafce nocnej, jako ciekawą pamiątkę. Niczego rodzicom nie zdradzi; mogłem ją przecież znaleźć przez przypadek.
Pamiętnik… to nie była ciekawa pamiątka.
To było coś więcej.
Zacznijmy od okładki. Tkwiło w niej całkiem pojemne metalowe gniazdo, otoczone pazurkami zagiętymi do środka. Musiał w nim kiedyś tkwić kamień albo coś podobnego. Niestety, kiedyś. Może w innym wypadku miałbym więcej informacji?
Treść wyglądała na wydrukowaną, ale w dziwnie ozdobnym kroju. Narratorem była jakaś czarodziejka, która już na czwartej stronie wspominała o „prawdziwym” i „fałszywym” imieniu. Jej „prawdziwym” imieniem była Floriana. Bardzo rzadkie, lecz z całą pewnością ziemskie, zachodnie imię.
Dość zabawne, że ze mną i z Iverą było dokładnie odwrotnie. My postrzegaliśmy Bordaephna i Iverę za nasze prawdziwe imiona. A Józefa i Elżbietę za oficjalne.
Nie zrozumcie mnie źle – zarówno chrzcielne, jak i dodatkowe imiona miały dla nas taką samą wagę i znaczenie. Ale nieoficjalność i tajność tych drugich sprawiały, że zdawały się być „prawdziwsze”.
Na początku myślałem, że te dziwne imiona dostaliśmy dla zabawy. Potem dowiedziałem się, że to jakiś nasz daleki wuj, dziwak i ekscentryczny podróżnik, uparł się, żebyśmy takie nosili. Ale i tak wydawało się to dość naciągane.
Teraz zrozumiałem, że mogła to być równie dobrze bajeczka, jak i okrojona z najlepszych kawałków tłuszczu rzeczywistość.
Moja perspektywa uległa zmianie.
W Pamiętniku opisano prawdę.
|Pamiętnik||Świat Drugi, Dwór Sarenhart||Wcześniej|
– Do czego w ogóle był ci potrzebny?
– Pamiętnik? Ha. Otóż…
Śmierć nadchodzi.
Zamrugałam. Co to było?
Huk, przyprawiony błyskiem i grzechotem odłamków, wstrząsnął światem.
Rozpoczął się koncert na perkusję. Terkotki lekkiej broni, werble cięższej, kotły i talerze magii.
Illmaen otrząsnął się szybciej.
– Otóż właśnie do tego – dokończył.
Wiedziałam, że nie ma czasu na pytania. Poza jednym.
– Odpieramy atak?
Pokręcił głową.
– Nie mamy szans.
Więc trzeba zostawić jego ochronę na lodzie. Świetnie. Podeszłam do zasłony i zaczęłam odwiązywać przytrzymujący ją złocony sznur.
– Ten sznur nas nie utrzyma, zdejmuj zasłony!
– Jak?
W odpowiedzi rozległ się łomot rzucanego bezceremonialnie na ziemię obrazu.
Sama sobie poradzę. Przeciągnęłam tkaninę przez pętlę i szarpnęłam na próbę. Karnisz nieznacznie się poruszył.
Zaczęłam szarpać. Coraz luźniej. Jeszcze trochę…
Karnisz wyskoczył i spadł mi na stopę. Nie było czasu na zajmowanie się bólem. Zdjęłam obie zasłony i wyplątałam drugą z pętli.
Trzask przeładowywania.
Odwróciłam się. Illmaen stał obok schowka w ścianie. Dzierżył broń. Jakiś karabin. Nie znam się na broni, ale wyglądał imponująco.
– Zdejmuj następne, jedna nam nie wystarczy – polecił Illmaen, ruszając do drzwi. – Będę w pogotowiu.
Posłuchałam go.
Dlaczego muszą strzelać tak głośno? Kiedy ma się świadomość bycia pod ostrzałem, taka szarpanina trwa wieczność!
– Jak zwykle, winę ponosi moje roztargnienie – Illmaenowi zebrało się na narzekania.
– Czy aby na pewno?
– Nie o to mi chodzi. Trzeba było odnieść bloker na miejsce, kiedy jeszcze się dało. Siedzielibyśmy już sobie – przerwał mu łomot następnego karnisza – w jakiejś przyjemnej spelunie i zapijali stres.
– Chcesz powiedzieć, że umiałbyś nas przeteleportować?
– Przestroić – poprawił niezrozumiale. – Ja albo ty, wszystko jedno. Ale z drugiej strony – wiedziałam, że się uśmiechnął – mamy okazję zadać im straty.
Bum. Kolejny karnisz.
– Tyle wystarczy – powiedział.
Szybko związałam zasłony. Podbiegłam do okna, z którego nie dochodziły brutalne odgłosy.
– Nie mam gdzie jej zaczepić!
– Kombinuj!
Rozwiązanie dostrzegłam w mgnieniu oka. Było banalne.
Przywiązałam jeden koniec z powrotem do karnisza, weszłam na parapet i stamtąd założyłam karnisz z powrotem.
Illmaen pokręcił głową.
– To nas nie utrzyma.
– Masz lepszy pomysł?
Przeskanował wzrokiem cały pokój.
– Nie.
Za drzwiami zabrzmiał tupot. Illmaen wepchnął lufę do dziurki od klucza i wystrzelił całą serię.
– Na co czekasz? Złaź!
Zeszłam szybko, nerwowo, ale z zaskakującą wprawą. Na oko trzy piętra.
Zabrakło dwóch metrów. Musiałam zeskoczyć. Na szczęście na dole rosła trawa.
Obejrzałam się, żeby zobaczyć, skąd właśnie spadłam. Elegancki dwór. Nie taki duży, jak się spodziewałam. Za to park wyglądał na dostatecznie rozległy i dziki, by można było w nim zmylić ścigających.
Powinnam już biec. Zamiast tego odruchowo czekałam na Illmaena. Błąd nowicjusza. Ale najgorsze, że doskonale o tym wiedziałam.
Trzask przeładowywania. Z lewej.
Terkot.
I jedna chwila. Ułamek sekundy.
Kiedy dobiegła końca, w obu dłoniach trzymałam po garści metalowych kulek.
Rozżarzających się coraz mocniej.
Napastnik był twardy, nie tracił czasu na zdziwienie. Rzucił karabin i dobył rapiera. Skąd on wytrzasnął rapier?
Zaszarżował.
Znów terkot; napastnik stanął jak szarpnięty i upadł na twarz. Rapier drasnął mi łydkę i w tym momencie wyparował.
Spojrzałam w stronę okna. Strzelał Illmaen. Rzucił broń, zawiesił się na zasłonie. Zsunął się kilka metrów, po czym zeskoczył. Z pierwszego piętra! Nic mu się nie stało.
– Rzucaj to!
Wreszcie otrzeźwiałam. Puściłam pociski. Trawa zaczęła dymić od żaru. Rzuciłam się w głąb parku.
Illmaen złapał mnie za ramię. Obrócił i pchnął w stronę dworku.
No tak. Wystrzelaliby nas.
Spojrzałam w dół. Okna piwniczne, z wnękami. Zeskoczyliśmy.
– Jak je otworzyć?
– Nie będzie potrzeby.
Zamknął oczy. Zaczął głęboko oddychać.
Skrzywił się, najwyraźniej czymś zirytowany.
– Przypomnij mi – odezwał się – jakie kwiaty rosły przy Klonowej Alei? To ta prowadząca do Biblioteki Głównej.
– O czym ty w ogóle mówisz?
– Szary trąd – zaklął. – Zdaje się, że siostrzyczki i odpychpanie. Dawno tam nie byłem. Była tam jakaś woda?
– Podłużne sadzawki?
Znów podszepnął mi to jakiś przebłysk.
– Zgadza się. Smocze lilie. Wokół martwopłoty z cichej róży. Powinno się zgadzać!
Zdawało się, że jednocześnie rozluźnił i napiął się cały.
Coś zaczęło się dziać. Jakby ktoś zdzierał i spłukiwał świat dookoła.
Po chwili wszystko zaczęło rozmywać się i skręcać.
Jak spod wody usłyszałam tupot butów o ścianę.
Illmaen zaczął coś mamrotać, stopniowo coraz wyraźniej.
Szelest trawy, na którą ktoś zeskoczył.
– …Miasto, Dzielnica Sztuk, Klonowa Aleja.
Chaotyczny szum.
|Świat Pierwszy, Miasto, Klonowa Aleja|
I wyostrzenie.
Nie trzeba chyba mówić, że nie siedzieliśmy już we wnęce okna piwnicznego.
Byliśmy na Klonowej Alei. Trwała jesień. Sam środek jesieni.
Pobliscy spacerowicze zerknęli na nas odruchowo, po czym zignorowali.
W białych chmurach widniało tylko kilka prześwitów złotego światła. Nie, to nie był zmierzch, raczej wczesne popołudnie. Po prostu niebo miało złoty kolor.
Było chłodno. Ani kropli zieleni. Kwiatów mało. Tylko ciche róże, atramentowo ciemne, jak plamy błękitnej krwi na tle czarnych, ciernistych pnączy. Poza tym latarnie, marmurowe posągi i sadzawki.
I olbrzymi gmach Biblioteki Głównej, wyrastający na końcu alei. Właściwie trudno powiedzieć, by wyrastał. To raczej wszystko dookoła wyrosło wokół doskonałej, bogatej bryły, zdającej się istnieć od zawsze.
Wstaliśmy i otrzepaliśmy się z jasnego pyłu. Tym razem Illmaen się zachwiał. Wsparł się na mnie na mgnienie.
– Mówiłeś, że chcesz iść do speluny – zagadnęłam.
– Rozczarowałem cię?
– Skąd, wręcz przeciwnie.
– Nie znoszę spelun. Ale to brzmiało o wiele mniej ckliwie niż romantyczny park. – Rozejrzał się. – Za długo mnie tu nie było. Zapomniałem o różnicy pór roku.
– I dałeś radę nas… przestroić mimo tego?
– Czas nie ma znaczenia. Można przestroić się tylko w miejsce znane przestrajającemu. Ale jego teraźniejszy stan się nie liczy. Możesz przenieść się na łąkę, na której bawiłaś się jako dziecko, a na której stoją teraz domy. Oczywiście pod warunkiem, że pamiętasz ją dostatecznie dobrze.
Nagle przypomniałam sobie o napastnikach.
– Nie znajdą nas?
Illmaen machnął ręką.
– Tamci? Nawet gdyby wiedzieli, dokąd się udaliśmy, atak w samym sercu stolicy byłby czystym samobójstwem.
– Kto to właściwie był?
– Wyjaśnię, ale czy moglibyśmy najpierw znaleźć jakieś ciepłe miejsce? Ty nie zmarzniesz w adaptywnym kombinezonie, ale ja mam tylko letni garnitur. – Oparł brodę na dłoni. – Zdaje się, że gdzieś w okolicy była sympatyczna kawiarnia…
– Prowadź.
Poszliśmy w poprzek Alei.
– To nie jest niebezpieczne, takie lądowanie w parku? Co, jeśli trafi się akurat w miejsce, gdzie ktoś stoi? Albo tuż przed czymś rozpędzonym?
– Zazwyczaj to samo się koryguje. A najszybsze, co jeździ po tutejszych ulicach, to kłusująca dorożka.
Przekroczyliśmy linię martwopłotu i weszliśmy między luźne, niepodszyte drzewa. Widać już było ulicę, ale jeszcze z daleka i jak przez palce.
– Ten dwór, gdzie się ocknęłam, to twoja rezydencja?
– Owszem.
– Ona znajdowała się na drugiej półkuli?
– Nie. W innym Świecie.
Zatrzymałam się.
– W innym Świecie.
Przez chwilę wydawało mi się, że jestem zszokowana.
Też się zatrzymał i odwrócił.
– A co w tym dziwnego?
Zastanowiłam się.
– W sumie to nic.
Odwrócił się i poszliśmy dalej.
Tylko mi się wydawało. Skutek amnezji. Która wymazała pewne elementy mojej pamięci, ale zostawiła większość wiedzy nienaruszoną, ukrytą za głęboko dla świadomości.
Dla podświadomości to co innego.
– A w jakim konkretnie?
– W Drugim.
– A ten?
– Ten jest Pierwszy.
Drzewa się skończyły.
Zamaszyste, lecz stonowane kamienice. Urządzone ze smakiem witryny. Elegancko ubrani przechodnie.
Niżej…
Mój mózg od razu odrzucił to, co zobaczyłam.
Spojrzałam pod nogi.
Nie.
Zachwiałam się, zakręciło mi się w głowie. Nie byłam na to przygotowana.
Chodniki i ulice były przezroczyste. W sposób raczej zamglony. Ale nie dość, by ukryć to, co znajdowało się na dole.
Kolejne poziomy. Budynki ciągnęły się w dół, poprzecinane kolejnymi płaszczyznami przezroczystych ulic. Trudno było dostrzec, jak daleko, każdy kolejny poziom zamgliwał obraz coraz bardziej, aż widać było tylko mlecznozieloną plamę trawy, rosnącej na samym dole. Już bezpośrednio pod nami przechodnie zdawali się maleńcy jak myszy, zaś niżej byli już niemal niewidoczni.
Przejechała dorożka, mała jak zabawkowe autko.
Odwróciłam wzrok gdziekolwiek, żeby tylko nie stracić równowagi. W górę.
W górze nie było widać nic. Tylko niebo.
– Czy to… najwyższy poziom? – zapytałam słabo.
– Tak, najwyższy. Przynajmniej w tym rejonie.
Odetchnęłam z ulgą. Myśl, że podłoże może od spodu wyświetlać obraz nieba, ale za to tamci w górze mogą obserwować nas bezkarnie, była nie do zniesienia. Chociaż nie miałam pojęcia, skąd się wzięła.
– Im niżej, tym biedniejsza dzielnica, aż do slumsów w ruinach fabryk i elektrociepłowni. – Przypatrzył się witrynom, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. – Kawiarnia powinna być gdzieś tam. – Wskazał w lewo.
I rzeczywiście.
Podeszliśmy bliżej. Złocony napis informował, że kawiarnia działa tu od roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego.
– Byłem przy jej otwieraniu – pochwalił się Illmaen.
– Który właściwie mamy rok?
– A coś ci to powie? Dwa tysiące dziewiętnasty w kalendarzu Imperialnym.
Spojrzałam na Illmaena. Nie wyglądał na więcej niż czterdzieści lat. A mogłabym mu dać trzydzieści kilka.
– Powiedz mi, ile ja mam lat?
Wyszczerzył się.
– Nie powinno się rozmawiać z kobietą o jej wieku.
– Taka jestem stara?
Parsknął śmiechem.
– Raczej taka młoda. Pomyliło ci się z manierami z zachodniej Siódemki.
– Siódmego Świata? – coś mi zaświtało.
Skinął głową.
– Ale mam amnezję i tym samym mam prawo wiedzieć. Twój wiek też chcę znać.
Westchnął.
– Niech będzie. Ale żadnych komentarzy. Dwadzieścia pięć, trzydzieści dwa. Wchodźmy, nie stójmy jak marzyciele, których nie stać.
Weszliśmy.
Prawie nie odczułam różnicy, ale Illmaen wyraźnie się odprężył. Musiało być cieplej.
Niemal w tym samym momencie doszedł do nas zapach. Kawa, herbata, cynamon, suszone owoce… na tym kończyły się elementy, które potrafiłam nazwać. Pamiętałam niemal wszystkie zapachy, ale ich pochodzenie mi pouciekało. Albo nigdy go nie poznałam.
Kawiarnia była jak labirynt. Duża, ale przytulna, zastawiona meblami i bibelotami. Prawie żadnych klientów – nic dziwnego w porze obiadowej. My byliśmy albo tuż po śniadaniu, albo już po obiedzie. Trudno stwierdzić. W każdym razie nie byłam głodna.
Umyliśmy ręce, zamówiliśmy po naparze o egzotycznie brzmiącej nazwie i legliśmy w miękkich fotelach.
– Śmiało. Mów – zachęciłam.
– Więc tak… wszystko zaczęło się, kiedy zawarłem umowę z pewnym zrzeszeniem najemników. Właściwie to bardziej organizacja przestępcza, ale wszystko jedno. W Dwójce nie ma innych.
– Więc zawarłeś umowę, że dostarczysz im prywatny pamiętnik swojej przyjaciółki, tak? – próbowałam zrozumieć. – Nie mogłeś mnie poprosić?
– Nie, nie o to chodziło. Daj mi dokończyć. Umowa dotyczyła dostarczenia im pewnego jegomościa. Nazwiskiem Amadus Grenmeyr.
II Pewność i zaniepokojenie
|Świat Siódmy, Warszawa|
Amadus, rzekomy Adam.
Pamiętnik o nim wspomniał.
Miałem pewność.
Kiedy to się działo? Gdybym tylko wiedział, jak ułożony jest kalendarz Imperialny względem naszego… Co to właściwie za Imperium?
Na pewno działo się to już za życia Amadusa. Ale nie miałem pojęcia, kiedy się urodził.
Poszedłem do swojego pokoju. Chwyciłem wizytówkę.
Gdyby tylko dało się nawiązać z nim kontakt. Poprosić rodziców nie ma sensu, od razu zaczęliby coś podejrzewać.
Może Ivera?
Zastanowiłem się. Niewątpliwie…
– Pić! Daj pić.
Obejrzałem się.
– Mówi się proszę. Szklanka wystarczy?
Kiwnęła główką.
– Tak.
Poszedłem do kuchni.
Niewątpliwie siedzi w niej coś więcej, myślałem, napełniając szklankę. Tylko co?
Z nią było inaczej niż ze mną. Konstrukcje to nie głos w głowie czy niewidzialny kolor oczu. Rodzice zawsze byli nią zdziwieni. Bardzo.
Zaczynam myśleć, że trochę za bardzo. Udawali?
Wracając do samej Ivery, to zdarzyło się kilka incydentów. Na przykład cała ta akcja ze słoniem.
Rodzice kazali mi wyrzucić ukradkiem jej pluszowego słonia, biedną istotę, rozprutą i nieudolnie sklejoną w kilku miejscach (zgadnijcie, czyja to robota). Gdy o niego spytała, powiedzieli jej, że się zgubił. Kazano mi akurat wynieść kolejne śmieci i już wychodziłem, kiedy usłyszałem: „Aj mi sionia!”.
Oczywiście słoń wrócił – kiedy go wyrzucałem, coś kazało mi położyć go przed śmietnikiem, zamiast w nim.
Teraz spoczywał na honorowym miejscu w nogach jej łóżka. Czasem z nim rozmawia.
Ciekawe, czy w akcji ze słoniem rodzicom od początku chodziło o przetestowanie Ivery.
Niech to. Próbowałem skupić się na siostrze, ale moje myśli wciąż podążały ku rodzicom. Czy to dlatego, że tyle przede mną ukrywali? Czy dlatego, że ich teraz nie ma?
Nie ma ich. To dziwne, że zostawili Iverę pod moją opieką. Oczywiście nic się jej nie dzieje, jest stuprocentowo bezpieczna i tak dalej. Ale czy nie powinni raczej zabrać jej, żeby w spokoju prowadzić nad nią badania?
Dziwne.
Co ich łączyło z Grenmeyrem?
Nie. Właściwe pytanie brzmi: Co mogę zrobić, by się tego dowiedzieć?
Zorientowałem się, że dalej słyszę szum wody.
No tak. Woda przelewała się przez brzegi szklanki od dobrej minuty. A dziwiłem się, czemu rękaw wydaje się mokry.
Zakręciłem i odlałem nadmiar. Wróciłem do pokoju.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
Dałem szklankę Iverze do rąk, ale ona wskazała element konstrukcji.
– Tu.
Postawiłem szklankę. Wsadziła do niej końce dwóch patyczków. Wyglądało to, jakby próbowała zrobić ogniwo. Czy raczej model ogniwa.
– Przepraszam, że ci przerywam, ale możesz mi powiedzieć, co to jest?
Podałem jej wizytówkę. Chwyciła ją pewnie, obróciła w rączkach, marszcząc brwi i wydymając wargi. Widok był przezabawny, ale na wszelki wypadek powstrzymałem śmiech.
– Katecka – stwierdziła. – Napśane.
Oddała mi wizytówkę.
– Dziękuję.
Cóż, zawsze warto spróbować.
Wróciła do pracy.
|Pamiętnik||Świat Pierwszy, Miasto||Wcześniej|
Byłam zszokowana.
– Zobowiązałeś się kogoś porwać?!
– Porwać? Jego? – parsknął. – To niemożliwe. Nie, mówię tu zaledwie o zwabieniu w odpowiednie miejsce.
– To przecież prawie to samo! Wszystko jedno – porwiesz, czy przyczynisz się do porwania.
Illmaen milczał.
– No i? Co mi na to odpowiesz? Il?
– Przepraszam. Czekałem, aż dokończysz myśl.
– Dokończyłam ją.
– Nie, powiedziałaś…
Przerwał, właśnie przyniesiono nasze zamówienie. Błękitnozielonkawy napar, ostro kontrastujący z całym otoczeniem. Delikatny, kwaskowato-ostry aromat ledwie przebił się przez natłok innych zapachów.
Illmaen pociągnął łyk.
– Powiedziałaś, że to wszystko jedno – podjął. – I co ma z tego wynikać?
– Przecież to przestępstwo!
Omal się znowu nie zaśmiał. Zyskał u mnie punkt.
I zaraz stracił go z nawiązką.
– Wybacz, ale twoje święte oburzenie jest wprost urocze – powiedział. – Eravelle, o tym, czy coś jest przestępstwem, decyduje tylko, czy w odpowiednim miejscu przepłynie odpowiednia ilość kapitału. W Dwójce tak jest. Ja działam na ich zlecenie, ale oni działają na zlecenie Korporacji.
Wyraźnie usłyszałam wielką literę. Ale odsunęłam pytanie.
– Jesteś pewien?
– Nie ośmieliliby się kłamać w tej kwestii. Nasza umowa zawiera tajny protokół, który mogę ujawnić Korporacji w razie, gdyby mnie oszukali. Oni mają podobny. Wszystko jest zabezpieczone.
Jego pewność siebie zaczynała mnie śmieszyć.
– Może i tak, ale właśnie wygadałeś się w miejscu publicznym – zauważyłam.
Zmarszczył brwi.
– Czyżbyśmy nagle przenieśli się do Siódemki? Bo jakoś nie zauważyłem. Tutaj jest Imperium! Możesz wygadywać sobie największe bzdury, wyzywać Imperatora od… nie, z tym to się zagalopowałem. Możesz wygadywać cokolwiek z wyjątkiem wyzywania Imperatora – uściślił. – I włos ci za to z głowy nie spadnie. Co najwyżej, jeśli coś im się bardzo nie podoba, zwrócą na ciebie uwagę, ale to nie do końca zgodne z prawem, i mogą cię przywołać do porządku, jeśli zachowujesz się wulgarnie. Ale nie mają prawa… no chyba że doszło do konkretnej zbrodni i szukają winnego – przecież jakoś muszą go znaleźć.
Sięgnął po kolejny łyk.
– Skończyłeś ten wykład?
Otarł usta.
– Wystygnie ci. Jestem przecież odpowiedzialny za twoją edukację po amnezji, a to są kwestie elementarne.
– Ustalmy, co z moim pamiętnikiem, i wtedy możesz mnie edukować, ile wlezie.
Wciąż nie zapytałam, czy specjalnie ucieka od tematu, czy po prostu się rozprasza. Chciałam zgadnąć sama.
– No dobrze. Więc ten cały Grenmeyr jest kolekcjonerem artefaktów ze wszystkich dwunastu Światów. Wartość jego zbiorów można określać w milionach kredytów.
– Nie wiem, ile warty jest kredyt.
A niech to! Tym razem sama zeszłam z tematu. Czy to przypadek, czy Illmaen był w stanie do tego stopnia kontrolować rozmowę?
Technicznie rzecz biorąc, szepnął umysł, on zna cię doskonale, a ty jego prawie w ogóle.
Illmaen otworzył usta.
– Nie! Nie mów! – powstrzymałam go. – Mieliśmy trzymać się tematu.
Otwarte usta przeszły w uśmiech. A więc to on. Robił to specjalnie.
– Jak mówiłem, jest kolekcjonerem, a prawdziwego kolekcjonera zawsze można zwabić fantem – ale tylko autentycznym. Pomyślałem sobie: na pamiętnik Floriany na pewno się skusi. Ale ona jest albo zbyt dumna, albo zbyt uczciwa – wciąż tego nie rozgryzłem – żeby pozwolić na użycie swoich prywatnych zapisków do takiego celu.
– I ty mi mówiłeś o szanowaniu własności prywatnej. – Pokręciłam głową. Pytanie, dlaczego mój pamiętnik jest taki cenny, zostawiłam na później.
– Miał być tylko przynętą. Potem bym go zwrócił.
– Spaliłeś go.
Rozłożył ręce.
– Przez przypadek.
– Wiesz, ile dla mnie znaczył?
– A ty wiesz?
Nie wiedziałam.
– Mogę się chyba domyślić?
– Wynagrodzę ci to jakoś. Zastanawiałem się jak, ale nie dałaś mi czasu.
– Później. Co było dalej?
– Cóż, dalej… termin realizacji umowy dobiegł końca zaraz po spłonięciu pamiętnika. Nawet, gdybym wycofał się z umowy, nie mieliby czasu wynająć nikogo innego. W tej sytuacji… zdecydowali się najechać mój dwór.
– Żeby odebrać rekompensatę. Ale czemu nie spróbowali po dobroci? Według umowy?
– Bo i tak wiedzieli, jaka będzie odpowiedź. Nie zrzeknę się całego majątku dobrowolnie.
– I dlatego teraz cię ścigają.
– Naprawdę? Jakoś nie chce mi się wierzyć. Korporacja nie jest głupia. Miałaby marnować czas i energię dla zysków emocjonalnych? Mają mój majątek, to powinno im wystarczyć.
– Jak znajdziesz się pod ich nosem, to raczej skorzystają z okazji – zauważyłam.
– To prawda.
– Czyli jesteś ścigany!
Wzruszył ramionami.
– Jakoś z tym żyję.
Westchnęłam.
– Po co ci w ogóle było to zlecenie?
– Jak to po co? Miałbym spocząć na laurach przed czterdziestką? Nawet nie mówię o pieniądzach, które mogę wydrzeć z łap przeklętej mafii i przeznaczyć na coś lepszego. Robiliśmy takie rzeczy setki razy, Eravelle. Robiliśmy je razem, więc nie udawaj nagle niewiniątka.
– Skąd mam wiedzieć, czy…
Spojrzał mi w oczy.
– Wiesz.
Wiedziałam.
|Świat Siódmy, Warszawa|
No dobra. Powoli przestawało mi się to podobać.
Co innego czytać powieść o przestępcach, a co innego opis prawdziwych wydarzeń z ich udziałem.
Nadal nie wiedziałem, o co chodzi z tymi Światami. O co chodzi z ich numeracją. Ale przynajmniej wiedziałem, że jest ich dwanaście. Mogłem się domyślić, że mój świat jest Siódmy.
Ale Pamiętnik zaczynał mnie irytować. Za dużo intrygi, za mało informacji. Może z czasem pojawi się ich więcej.
Gdybym mógł wykorzystać wizytówkę… gdybym miał kamień do okładki…
Do czego on właściwie mógł służyć? Przywoływać autora? Zapewniać dostęp do świata opisanego w Pamiętniku? Zbyt klasyczne.
A właśnie, dostęp do świata. Wspominali coś o jakimś przestrojeniu… może też byłbym w stanie go dokonać?
Wstałem. Stanąłem na środku salonu.
Zamknąłem oczy, zrobiłem kilka głębokich wdechów.
I uświadomiłem sobie, że nie wiem, gdzie się przenieść. Nigdy nie widziałem innego Świata. A to konieczne.
Otworzyłem oczy.
Jak ktokolwiek mógł przenieść się pierwszy raz do innego Świata, skoro nigdy go nie widział?
To oznacza, że istnieją inne sposoby podróży. W tym była moja szansa. I tak mogłem po prostu nie być zdolny do przestrojenia.
Samym czytaniem nic nie zdziałam. Tylko odpowiednim wykorzystaniem wizytówki.
Wziąłem ją jeszcze raz. Tak miła w dotyku… papier najwyższej klasy. Wytrzymały. Z jednej strony nazwisko, z drugiej pusto.
Przesunąłem palcem po nazwisku. Nic. Potarłem.
– Archibald Amadus Grenmeyr – przeczytałem.
Nic.
A może wpisać w Internet? Ciągle zapominam o najprostszych sposobach. Można spróbować.
Przez chwilę, maleńką chwilę, wypełnioną przez szum i warknięcia włączanego komputera, łudziłem się, że coś z tego wyjdzie.
Nie wyszło.
Nie zamierzam się poddawać.
Jedziemy dalej. Atrament sympatyczny. Pod światło. Sokiem z cytryny. Nic z tego, spłynął jak po kaczce.
Pod mikroskop. Nic. Może spalić?
Po piątej zapałce dałem za wygraną. Wizytówka była najwyraźniej wodoodporna, ognioodporna… właściwie wszystkoodporna. Czy zostały mi jeszcze jakieś opcje?
Mogłem spróbować ją zjeść, ale najpewniej stanęłaby mi w gardle.
Rzuciłem nią o stół. A raczej spróbowałem. Zamiast trzasnąć, zakręciła się i poszybowała powoli.
Za lekka.
Opadłem na krzesło, zrezygnowany. Mogłem dalej czytać Pamiętnik, ale co mi to da? Była wzmianka o panu Amadusie, prawda. Ale jak mi to pomoże dowiedzieć się więcej, zanim wrócą rodzice? Nawet jeśli wytrzymam, kto wie, może będą chcieli trzymać mnie w niewiedzy jeszcze przez kilka lat. A to by już było za wiele.
*
– Jesteś moją ostatnią nadzieją, Ivera. Skoro nie potrafisz mi nic powiedzieć o wizytówce, to może wiesz coś o tym?
Podałem jej Pamiętnik.
Nie chwyciła go. Patrzyła na gniazdo.
– Wźitówka. Tsieba palić. Taak – stwierdziła ze spokojnym przekonaniem. – I wtedy moźna źjeść.
– Próbowałem. Zaraz, jak to zjeść? Masz na myśli popiół? Spalony papier? Co mi to da?
Popatrzyła na mnie okrągłymi, całkowicie pewnymi oczyma.
– Palić.
– Ale jak?
– Palić. – Kiwnęła głową.
Westchnąłem i zostawiłem ją w spokoju. Za dużo do niej wymagam. Potrzebowała czasu, żeby to rozwiązać. Wie już, że wizytówkę należy spalić, ale nie wie, jak.
Nie, coś tu nie gra. Powiedziałaby, że nie wie. Chociaż różnie może…
Wie. To, jak na mnie patrzyła, w jaki sposób intonowała słowa. Już wie. Muszę ją tylko zrozumieć.
Na ile ufam jej inteligencji? Jeśli jest tak inteligentna, jak mi się wydaje, to podałaby dodatkowe informacje, gdyby były mi potrzebne. Więc nie są.
Włożenie wizytówki do ognia na dłużej nie wchodzi w grę. Nie mamy w mieszkaniu kominka. Ugotowanie we wrzącej wodzie? Upieczenie w piekarniku? Nie, Ivera powiedziała wyraźnie: spalić. Żywym ogniem.
Próbowałem już zapałek. Może robiłem coś źle? Może powinienem spróbować jeszcze raz?
Spróbowałem jeszcze raz.
I znów porażka.
Miałem tego dosyć.
Położyłem wizytówkę na stole. Wyciągnąłem dłoń. Zacisnąłem zęby. Wyobraziłem sobie, że podpalam ją czystą siłą frustracji.
Pomogło.
Trzask i błękitny rozbłysk.
Maleńki, ale ostry.
Zamknąłem oczy natychmiast, drgnąłem cały, zaskoczony.
Co się właściwie stało?
Ledwie wyczuwalny zapach dymu. Tak. To oznacza…
O choroba.
Otworzyłem oczy i rzuciłem się do przodu.
Wizytówka płonęła.
III Mister Blue
Papier nie zwijał się, nie czerniał. Rozpadał się natychmiast w biały popiół. Bardzo dziwnie. W niektórych miejscach od razu wyparowywał w dym.
Pozostawało mi tylko gapić się z głupią miną.
Ja to zrobiłem. Nie, nie mogłem tego zrobić. Niby jak?
Wygłupiłem się, zrobiłem coś, co dzieci robią miliony razy – udałem, że jestem czarodziejem. W moim wieku robi się to już tylko w momencie głupawki albo dla rozładowania wściekłości. Jest to działanie znajome i zabawne.
Człowiek nie ma szans spodziewać się, że akurat w tym momencie użyje magii naprawdę. To niedorzeczne!
Spalanie trwało około minuty. Potem płomień zgasł.
Na stole leżały pozostałości. Wizytówka skrywała cieniutką, metalową kartę. Niemal kawałek folii.
To nie jest kawałek folii, dotarło do mnie. To płytka sterująca! Wyparowała popiół, pozostawiając go tylko w ściśle określonych miejscach.
Popiół ułożony był w słowa:
„Warszawa, ul. Panaważnego 17”.
Ha, to ciekawe.
Ivera mówiła coś o zjadaniu, ale to chyba mi niepotrzebne? Chyba, że miała na myśli „zejść”, a nie „zjeść”. Po prostu źle to wymówiła!
Mogło tak być. Co to oznaczało – nie miałem pojęcia, ale przynajmniej jeden wątek zagadki był rozwiązany.
A po co płytka sterująca? Najpewniej po to, by wizytówka pokazywała aktualny adres. Ciekawe, jak to działało, kiedy Amadus był w innym Świecie?
Miałem wyjątkowe szczęście. Ulica była tuż za siedmioma rogami. Dziesięć minut spaceru.
Nie potrzebowałem przygotowań.
– Ivera, wychodzę!
Nie odpowiedziała. Ale na pewno słyszała.
Schody w dół wydały mi się dłuższe niż zwykle. „Zejść”. Czyżby miała na myśli po prostu wyjście? Nieważne.
Pchnąłem drzwi na zewnątrz.
Od razu trafił mnie stereotypowy listopad. Zimno i wiało.
Z kałuż ostatniego deszczu zostały tylko resztki. Niebo miało co najwyżej kilka odcieni szarości. Żadnych monumentalnych kompozycji chmurnych.
Przeszedłem przez osiedle barwą zlewające się z niebem. Przez furtkę. Prosto. Potem na lewo. Następnie na prawo. Potem znów na lewo. I tak dalej. Wciąż, bez przerwy, bloki średniej wysokości. Nie dość stare, by wzbudzać szacunek, i nie dość nowe, by olśniewać estetyką. Szare albo zgniłopastelowe.
Najgorsza okolica, jaka tylko może być.
Chociaż nie. Mogło być gorzej.
Kiedy miałem zaledwie rok, rodzice stracili większość dobytku w pożarze. Trwał kryzys mieszkaniowy. Opowiadali mi, że mało brakowało, a wzięliby mieszkanie na „osiedlu leśnym Cichy Zakątek”. Położonym pięćdziesiąt metrów od autostrady.
Na całe szczęście kryzys się akurat skończył, a na dodatek mama dostała pokaźny spadek od dalekiego krewnego. Ale woleli zaoszczędzić. I wybrali…
A, to już tutaj. Jakoś szybko mi zleciało.
Wreszcie zmiana, wyraźna zmiana. Bloki, ale z nagiej cegły, porozbijanej i częściowo pozbawionej zaprawy. Bryły wpasowane ciasno w układ ulic. Dziedzińce-podwórka.
Witamy na cmentarzysku przedwojennego budownictwa.
Ulica Panaważnego. Numer siedemnaście. Trzynaście, piętnaście… jest.
Antykwariat. Na wizytówce nie było numeru mieszkania, więc…
Podszedłem bliżej.
Wewnątrz zgasło światło.
Drzwi otworzyły się. Wyszła z nich kobieta, może koło pięćdziesiątki, ubrana w skórzany płaszcz. Wyjęła z kieszeni klucz.
No to już dzisiaj nie zobaczę Amadusa.
– Przepraszam, od której będzie jutro otwarte?
– Zamknięte. Remanent.
A niech to…
– A mogłaby mi pani dać telefon do pana Grenmeyra?
Zmarszczyła brwi.
– Chłopcze, jakiego znowu gremerla? Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. Ta dzisiejsza młodzież wyraża się tak niejasno…
– Archibalda Amadusa Grenmeyra – wymówiłem powoli i wyraźnie każde słowo.
Zastygła.
– Nie znam.
Schowała klucz do kieszeni i odeszła szybkim krokiem.
Podszedłem bliżej. Na drzwiach rzeczywiście wisiała kartka „od dnia…” i tak dalej, „przerwa techniczna”.
Spróbowałem dojrzeć coś przez szybę, ale od szkła odbijało się niemal całe światło, które zdołało przesączyć się przez chmury.
Musiałem to sobie podsumować. Jutro, pojutrze i popojutrze będzie przerwa. Którą byłbym jeszcze w stanie jakoś wytrzymać, ale nie mam pewności, czy rzeczywiście uzyskam tu kontakt z panem Grenmeyrem. Uschnę z ciekawości.
A może antykwariat nie ma z tym nic wspólnego? Może chodzi o jedno z mieszkań?
I co, mam teraz dzwonić po kolei, do każdego numeru domofonu, i pytać? Przecież może go teraz nie być w domu; nadzwonię się na próżno, jeszcze dozorca zacznie się interesować, co robię. Nie bardzo mi się chciało.
Jakaś myśl śmignęła mi w głowie.
Co to było? Coś przegapiłem, ale co?
Odruchowo oparłem się na klamce.
Drzwi otworzyły się.
Nie zamknęła ich. Zapomniała je zamknąć!
Albo zrobiła to specjalnie.
Wokół żadnych przechodniów. Na razie. Jeśli wejdę teraz, nikt nie zauważy. A kiedy już będę w środku, też nikt mnie nie zauważy. To moja jedyna szansa.
Wchodzę…
Zawahałem się ostatni raz.
Jeśli to nie jest miejsce pracy, kryjówka, czy cokolwiek dotyczącego pana Amadusa, to właśnie w tej chwili włamuję się do sklepu. Co z tego, że nie zamierzam nic ukraść?
A jeśli to jakiś test… to może właśnie zdam go, nie korzystając z okazji? Nie, to bez sensu.
Wchodzę.
Pchnąłem drzwi.
Pachniało starymi książkami.
Nie zapaliłem światła. Zaczekałem chwilę, aż oczy przyzwyczają się do półmroku.
Z cienia zaczęły wyłaniać się ciężkie, zdobione regały. Uginałyby się od książek, gdyby nie zrobiono ich z drewna twardego i szlachetnego. Po prawej stało biurko, po lewej mniejsze szafki, zastawione bibelotami. Z sufitu zwisał żyrandol. Prawdziwy, świecowy żyrandol.
Jak na antykwariat, to dziwnie urządzone. Zbyt bogato. Nie wyglądało też, jakby miał trwać remanent.
Po co ja tu właściwie wszedłem?
Obszedłem pokój. Były tu jeszcze jedne drzwi. Nacisnąłem ostrożnie klamkę. Zamknięte.
Skoro już tu jestem, mogę zebrać tyle informacji, ile tylko się da.
Podszedłem do biurka. Na blacie jakieś papiery. Nic przydatnego. Szuflada? Zamknięta. Niech to…
Książki… książki mogłem przeszukiwać w nieskończoność. Nie było sensu nawet próbować.
Wszystkie bez wyjątku stare i poważne. Przebiegłem wzrokiem po tytułach.
Nic z tego. Publikacje naukowe, nieliczna poezja. Wszystko zwyczajne, nic związanego ze Światami.
Odwróciłem wzrok ku komodom. Może chociaż stojące na nich bibeloty coś podpowiedzą?
Najpierw sprawdziłem szuflady. Pozamykane, jak w biurku. Jeśli to próba, to czy wymagają ode mnie włamania się do nich? Nie ma mowy.
Bibeloty to moja ostatnia szansa.
Na pierwszy rzut oka wyglądały jak gustownie dobrane i ułożone dekoracje. Maszyna do pisania. Lampa naftowa. Aparat fotograficzny, ręczny, ale jeszcze w kształcie pudełka. Figurka smoka, chyba z kości słoniowej. Szachy. Chyba szachy? Coś w rodzaju syfonu do wody sodowej. Zdjęcie w barwach sepii, oprawione w drewnianą ramkę, przedstawiające spokojny dworek pośród dębów i wierzb.
To chyba wszystko.
Wszystko stare. Ale jak nowe. Albo odnowione z niezwykłym kunsztem, albo wykonane niedawno.
Albo…
Pochyliłem się nad aparatem. Nie śmiałem brać go do ręki.
Logotyp producenta był wykaligrafowany. Z takimi zawijasami, że nie sposób odczytać.
Spróbowałem mimo wszystko to zrobić.
Nie, alfabet łaciński to nie był. Cyrylica? Też nie.
Nie był nierozczytywalny. Po prostu go nie znałem.
A maszyna do pisania? Zdawała się być dostosowana do pisania po polsku. Tylko litery wyglądały jakoś dziwnie…
To stało się nagle – jakbym patrzył na chmurę i dostrzegł w niej kształt, którego jeszcze przed chwilą w niej nie było. To też nie był alfabet łaciński. Tylko mi się taki wydawał. Ale z jakiegoś powodu byłem pewien, która litera jest która.
Albo nie byłem. Kolejny rzut oka i łacińskie odpowiedniki były ułożone zupełnie inaczej. A potem jeszcze inaczej.
Mam nadzieję, że to cud, a nie diabelska magia.
Bardzo ciekawe to wszystko, ale nic przydatnego.
Zaraz, jak to nic? Przynajmniej miałem teraz pewność, że to miejsce jest związane z Amadusem. I że nie włamałem się tu wbrew jego woli.
Muszę otworzyć biurko.
Zobaczmy. Dziurka od klucza, bardzo prosta, wręcz ikoniczna. Pic na wodę a nie zamek. Nawet laik, jak ja, sobie poradzi.
Potrzebuję drutu. Ale tutaj na pewno go nie znajdę.
Chyba że…
Jeszcze przed chwilą dokonałem czegoś niemożliwego. Podpaliłem wizytówkę siłą umysłu. Może mogę zrobić to ponownie. Tylko że nie pomoże mi to raczej w otwarciu szuflady.
Mimo wszystko warto spróbować.
Jak to się robi? Ze wszystkich książek i filmów wynika, że należy zamknąć oczy, oddychać głęboko, poczuć jedność z otaczającym światem i tak dalej. Ja po prostu wyobraziłem sobie, że podpalam wizytówkę.
Ha, ale co mam sobie wyobrazić teraz? Nie mam pojęcia, co chcę osiągnąć.
Chcę wiedzieć, jak działa zamek szuflady.
Wyciągnąłem rękę. Zamknąłem oczy.
Nic.
Coś o tym było w Pamiętniku. Pisali o jakimś blokerze. Może tu jestem blokowany. A w domu nie byłem.
Albo umiem tylko podpalać.
Jak mało wciąż wiem!
Cichy szum.
Dobiegał aż zbyt wyraźnie z szuflady. Z zamka szuflady.
Słyszałem, jaki kształt ma jego źródło.
To już jakaś przesada.
Zdałem sobie sprawę, że to nie dźwięk. Tylko coś, co trafia do części mózgu odpowiedzialnej za słuch.
Szum płynął.
Co to może być? Jakiś przepływ magii?
Może pole elektromagnetyczne? Takie, jakie wytwarza bateria. I zasilany przezeń elektromagnes.
Gdyby udało mi się je zakrzywić…
Wyciągnąłem rękę.
Przestałem słyszeć magnes. Zatem przestał być zasilany.
Chwyciłem za rączkę szuflady. Otworzyła się bez trudu.
Jak we śnie, nieprzytomny, wyjąłem jej zawartość.
Zaraz. Zerknąłem na drugą dłoń. Wciąż trzymałem ją w powietrzu. Spiętą.
To podobnie jak w Pamiętniku u Eravelle. Mam problemy z przerwaniem. Muszę to przerwać. Powoli zaczyna mnie męczyć.
Może po prostu rozluźnić się, skierować myśli w inną stronę…
Ręka opadła, rozluźniona. Poruszyłem palcami. Nie straciłem czucia, wszystko grało.
Znów słyszałem magnes.
Po chwili przestałem słyszeć. Jakby ciśnienie zatkało mi uszy.
Odchrząknąłem. Nie, nadal słyszałem zwykłe dźwięki. Tylko zmysł elektromagnetyczny się wyłączył.
Czyli umiałem panować nad elektromagnetyzmem. Ten błękitny rozbłysk przy wizytówce to iskra. Co oznaczało, że posłałem w wizytówkę wyładowanie. Co z kolei oznaczało, że musiałem mieć w swoim ciele coś, co naelektryzowało mi dłoń…
Później nad tym pomyślę.
Odsunąłem się od szuflady, żeby przypadkiem jej nie zatrzasnąć.
Zobaczmy, co my tu mamy. Papiery. Nawet wśród niewinnie wyglądających papierów może znajdować się poszukiwany dokument.
Ale czemu szukać wśród papierów, kiedy ma się do dyspozycji notatnik?
Był mały, w podobnym formacie co Pamiętnik. I zdawał się być równie stary.
Otworzyłem na przypadkowej stronie. Czarne, czerwone i zielone gryzmoły. Nie do odczytania, tak jak logo na aparacie. Przekartkowałem. Co jakiś czas niezrozumiałe schematy i szkice.
I wreszcie jeden zrozumiały.
Pamiętnik.
Przedstawiony z wypełnionym gniazdem. Szkic był monochromatyczny, ale autor wyraźnie zasugerował lśniącą powierzchnię kamienia. Resztę strony wypełniały promienie strzałek i gąszcz notatek. Szkoda tylko, że nieodczytywalnych.
I co mi z tego przyszło? Pan Grenmeyr tak pięknie przygotował całą zabawę, a zapomniał, że nie będę w stanie nic zrozumieć z notatnika.
Chyba że da się go rozszyfrować. Nie, wówczas zostawiliby gdzieś pod ręką wskazówki.
Przyjrzałem się dokładniej każdej notatce.
Ha! Kto by pomyślał. Jedna, tylko jedna z nich wypisana była po polsku, chyba dla niepoznaki tak okropnym charakterem pisma, że alfabet zmieniał się w pismo logograficzne.
Ciekawe, czy Amadus się zapomniał, czy może przerobił ten fragment? Może planował z wyprzedzeniem, a może ta notatka jest nowsza, niż mi się wydaje…
To nieważne. Ważna jest jej treść.
„Krew Dwunastki + chlorek sodu”.
Strzałka prowadziła prosto do kamienia.
To może być ważne. Chlorek sodu – żaden problem. Ale co to takiego ta Krew Dwunastki?
Krew Dwunastego Świata. To brzmi jak dziedzictwo genetyczne. Ale w tym kontekście musi chodzić o krew, która dosłownie płynie w żyłach. Czyżby jedno z drugim jakoś się wiązało? To znaczy, czyżby powodowało występowanie w osoczu jakichś związków?
Zastanowiłem się. Właściwie od tej pory wszystko było możliwe. Chyba właśnie nastąpił moment, kiedy bohater przestaje się dziwić nowo odkrytej, fantastycznej rzeczywistości, i zaczyna przyjmować wszystko z zimną krwią. „Magia? Proszę bardzo, czemu nie. Dwanaście Światów? Niech będzie i dwadzieścia. Smoki? Panie, co mi pan zawracasz głowę jakimiś smokami?”
Oczywiście o smokach jeszcze nie usłyszałem. Ale zapewne była to już tylko kwestia czasu.
Teraz potrzeba mi kogoś, kto ma Krew Dwunastki. To mógłbym być ja. Cóż, zobaczymy.
Wyjrzałem przez okno. Nawet nie zauważyłem, jak bardzo zrobiło się ciemno. Dopiero kolor nieba mi to uświadomił.
Więcej informacji tu nie znajdę. Zebrałem papiery z notatnikiem, delikatnie zatrzasnąłem szufladę.
Dobrze. Teraz muszę tylko się stąd wydostać, tak, by ktoś nie wziął mnie za włamywacza.
Rozejrzałem się po ulicy. Pusto. Jeśli tylko nikt nie patrzy akurat przez okno…
Właściwie nic nie ryzykuję. Przecież „włamałem” się tu za pozwoleniem właściciela. Czyli się nie włamałem.
Ale zaraz, chwila. Co z drzwiami? Zostawię otwarte? A co mogę zrobić?
Upewniłem się, że wszystko jest pozostawione tak, jak było, otworzyłem drzwi i wyszedłem, zupełnie zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic.
A przynajmniej tak chciałem wyjść.
Byłem zbyt spięty. Ale nikt nie podniósł alarmu.
Ruszyłem szybkim krokiem do domu.
|Pamiętnik||Świat Pierwszy, Miasto||Wcześniej|
Westchnęłam.
– Po co ci w ogóle było to zlecenie?
– Jak to po co? Miałbym spocząć na laurach przed czterdziestką? Nawet nie mówię o pieniądzach, które mogę wydrzeć z łap przeklętej mafii i przeznaczyć na coś lepszego. Robiliśmy takie rzeczy setki razy, Eravelle. Robiliśmy je razem, więc nie udawaj nagle niewiniątka.
– Skąd mam wiedzieć, czy…
Spojrzał mi w oczy.
– Wiesz.
Wiedziałam.
– Ale to nie oznacza, że zamierzam to robić dalej – oświadczyłam.
Milczeliśmy.
– Mamy jakikolwiek trop?
Przytaknął.
– Korporację. Może uda się wywąchać, do czego był im potrzebny Grenmeyr. Nie wiemy, czy to ma jakikolwiek związek z twoim problemem, ale te dwa tematy łączę ja. Może coś wspólnego się znajdzie. Tylko że… chwilowo nie mogę wyściubić nosa na Dwójkę, bo zaraz mnie złapią.
Chciałam powiedzieć: „A nie mówiłam!”, ale pojawiła się lepsza myśl.
– A co ze mną?