Wojewoda śląski Jorg. W kotle czarownic - Krzysztof Lewandowski - ebook

Wojewoda śląski Jorg. W kotle czarownic ebook

Krzysztof Lewandowski

4,8

Opis

Jorg – legendarny śląski wojewoda. Przedwojenny poseł BBWR i powojenny poseł PZPR. Powstaniec śląski i żołnierz armii gen. Berlinga. Wiceprzewodniczący Rady Państwa, który nie podpisał dekretu o stanie wojennym. Inicjator budowy wielu historycznych obiektów na Górnym Śląsku – Stadionu Śląskiego (nazywanego kotłem czarownic), Spodka czy wieżowców, tzw. kukurydz i gwiazd.
Czas trudny i tragiczny dla Górnego Śląska – powstania, plebiscyt, podział, migracje, druga wojna światowa, tragedia górnośląska, wypędzenia, repatriacje i intensywna komunistyczna industrializacja. Kocioł, w którym mieszają się ludzie z różnych stron świata. W tle historia wielkich meczów piłkarskich – przedwojennych i powojennych. Co działo się na boisku, wiadomo. A na trybunach?
Trzecia część 200-letniej historii Górnego Śląska (1781–1985) wplecionej w życiorysy trzech osób, Karola Goduli ("Zostać milionerem", wyd. 2010 i 2014), Guido Henckel von Donnersmarcka ("Życie skandalisty", wyd. 2013) i Jorga.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 732

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Znałem go od dziecka. Nasze losy się przeplatały, wiązały, przenikały. Byłem z nim do śmierci. Początkowo nie sądziłem, że jest niezwykły. Prawdę mówiąc, uchodził w szkole za dupowatego. Słabo biegał, kiepsko grał w piłkę i należał do grona nielicznych, których nie rozprawiczyła Tereska. My byliśmy strasznie z siebie dumni, bo w wieku piętnastu lat mieliśmy już to za sobą. Zawsze ta sama sceneria, podobna historia i jej przebieg. Robiliśmy to w piwnicy starego familoka, na wyrzuconym przez kogoś starym materacu zrobionym z siana. Przywlekliśmy go tam i położyliśmy tuż obok gromady węgla, która regularnie była uzupełniana przed zimą.

Tereska była okropnie brzydka. Miała jedną nogę krótszą, utykała więc w specyficzny sposób i była bardzo gruba. Jak można się zatem spodziewać, miała ogromne piersi i wielki tyłek. Nie była zbyt mądra, ale nikt specjalnie nie wnikał w jej intelekt. Była kilka lat starsza od nas i dumna z tego, że tak podoba się młodym chłopcom. Prawdę mówiąc, w ogóle się nam nie podobała, ale jeśli ktoś chciał zostać mężczyzną…

Wystarczyło kilka komplementów i Tereska dawała się namówić do pójścia do piwnicy. Inni tymczasem czaili się, nasłuchując, czy do czegoś doszło, czy nie. „Nasza muza” zwykle ciszej lub głośniej wydzierała się na całą ulicę, więc było wiadomo, co się wydarzyło. Chłopcy zgodnie uznali, że rekord wrzasku padł, kiedy ja traciłem niewinność, a to sprawiło, że cieszyłem się szczególnym uznaniem. Tak więc wszyscy, no prawie wszyscy na ulicy, byliśmy braćmi czy raczej, jak to określano, szwagrami, to znaczy łączyła nas Tereska. A w zasadzie przygoda z Tereską. Tymczasem on był inny. Skupiony na książkach, żartowniś, ale dyskutant, myśliciel. Jak nawet była jakaś impreza, to bardziej koncentrował się na kieliszku niż dziewczynach. Wtedy mawiał: „Znów Bachus zwyciężył Amora”.

Mieszkaliśmy w Gliwicach, a właściwie w Szobiszowicach. Na starym rynku dumnie stał posąg Neptuna. Każdy, kto do nas przyjeżdżał, bardzo się dziwił. W Gdańsku? Wiadomo! Ale w Gliwicach?

Tymczasem kilka kilometrów od naszego domu znajdował się całkiem spory port, liczne śluzy, które były absolutnym szczytem techniki. Sprawiały, że gapiliśmy się na nie godzinami. Niemcy mieli wielki projekt, by węgiel z zabrzańskiej kopalni Królowa Luiza transportować na łodziach. Pod ziemią wybudowano sztolnię z portami przeładunkowymi. Następnie w centrum Zabrza miały one wypływać na powierzchnię, a potem systemem kanałów trafiać do portu w Gliwicach i dalej kanałami w stronę Odry. Rzeka otwierała możliwości transportu drogą morską przez Bałtyk lub w głąb kontynentu. Kiedy podejmowano te decyzje, nie funkcjonował jeszcze rozwinięty transport kolejowy i wydawało się to logiczne. Czas pokazał, że się pomylono. Niezwykły system sztolni, kanałów, podziemnych portów stał się z czasem bardziej atrakcją turystyczną aniżeli lewarem górnośląskiej gospodarki. Tymczasem Neptun spoglądał na to wszystko i dziwił się, że to on, a nie święta Barbara czy święty Florian jest centralną postacią miasta. Kto jednak znał realia polityczne, wiedział, że ma to głęboki sens.

Królowie pruscy, a potem cesarze niemieccy byli protestantami. Kościół katolicki był tymczasem na Górnym Śląsku ostoją polskości, która nie wiadomo jak i dlaczego ciągle żyła. Po okresie rozbicia dzielnicowego dominowały w tym regionie wpływy czeskie, habsburskie, pruskie, a wreszcie niemieckie. Nie zauważono właściwie, kiedy w wyniku rozbiorów przestała istnieć Rzeczpospolita Obojga Narodów, przez wieki jedno z najpotężniejszych państw Europy. To, że stało się coś ważnego, zrozumiano tu dopiero wtedy, gdy po kolejnych polskich powstaniach przez Górny Śląsk przetoczyła się fala emigracji, która bała się rosyjskich łagrów i egzekucji. Część jechała dalej, a niektórzy zostawali, zwłaszcza że byli już w innym kraju, ale język był bardzo podobny i bez większego trudu można się było porozumieć.

Rozwój przemysłu sprawił, że w stosunkowo krótkim czasie tereny wiejskie przekształciły się w prężne miasta, a konieczność zwiększania zatrudnienia w kopalniach i hutach powodowała, że z różnych stron napływały tu kolejne rodziny chcące wiązać swoją przyszłość z tą ziemią. Z czasem trudno będzie określić, kto jest tu rodowitym Ślązakiem, a kto przyjezdnym i w którym pokoleniu.

Potężne państwo niemieckie dbało o to, by procesy osadnicze kontrolować i sukcesywnie sprowadzać tu ludność mówiącą po niemiecku. Tymczasem miejscowi posługiwali się charakterystyczną gwarą, będącą mieszanką polskiego i czeskiego, z własnymi naleciałościami, akcentem i wymową. Kościół pozostawał jednak głównie polski. Próby wyeliminowania z niego modlitewników przywożonych z terenów zaborów Rzeczypospolitej spełzły na niczym. Ruchy socjalistyczne postrzegały ideę odbudowy państwa polskiego jako szansę na kraj sprawiedliwy, zbudowany na innych zasadach społecznych niż państwo niemieckie – oparte na własności potężnych majątków i wpływach wielkich przedsiębiorców.

Tymczasem I wojna światowa powoli się kończyła. Potężne mocarstwa Habsburgów, Hohenzollernów i Romanowów, które unicestwiły Rzeczpospolitą i podzieliły się jej obszarem i ludnością, po raz pierwszy od wieków stanęły przeciwko sobie.

Ich antypolski sojusz udaremniał wszelkie próby narodowowyzwoleńcze. Teraz każdy z uczestników wojny miał własny plan dla Polaków, który dawał im szansę na niepodległość, ale oczywiście wyłącznie kosztem militarnego przeciwnika. Austro-węgierscy Habsburgowie zjednoczeni z hohenzollernowskimi Niemcami chciały Polskę odbudować na terytorium zaboru rosyjskiego. Wielka armia śląska dowodzona przez marszałka Hindenburga zdobyła Warszawę i umożliwiła odbudowę polskich struktur państwowych z uczelniami, urzędami i oficjalnym językiem polskim.

Tymczasem car obiecywał, że państwo polskie powstanie na terytorium zamieszkanym przez Polaków, ale będzie zarządzane nadal przez cara. Co to mogło faktycznie oznaczać w praktyce?

Piłsudski i Dmowski – wielcy narodowi myśliciele – różnili się więc w koncepcjach, do których przyłączać się sojuszy z jedną bądź drugą grupą państw walczących po dwóch różnych stronach straszliwej wojny. Polacy dostrzegali więc w niej szansę odbudowania swojej państwowości, a mocarstwa chciały zaangażować nasz naród jako mięso armatnie, które trzeba było różnymi obiecankami zachęcić do ofiarnej walki.

Historia okazała się bardziej łaskawa dla Polaków, niż zdołał to przewidzieć którykolwiek z wielkich polityków. Faktyczna rozgrywka dokonała się nie na tradycyjnym dotąd froncie francusko-niemieckim, a zupełnie gdzie indziej. O ostatecznym zwycięstwie zdecydowała postawa dwóch mocarstw, które na długie lata kreowały nowy porządek na świecie, Stanów Zjednoczonych i Rosji.

Rola jednych i drugich została określona przez politykę niemiecką. Pierwsza operacja wydawała się mniej ryzykowna, a doprowadziła do klęski, druga była obciążona wielkim ryzykiem i przyniosła spodziewany skutek. Wojna stała się jak ruletka. Najczęściej wygrywa się, kiedy nikt się tego nie spodziewa, i przegrywa, gdy wszyscy myślą, że porażka nie jest już możliwa.

Początkowo Niemcy byli przekonani, że z zacofanym państwem carów uporają się błyskawicznie. Tak rzeczywiście było. Nowoczesna armia wyposażona w broń z wielkich zakładów przemysłowych bez trudu wygrywała kolejne bitwy, zajmując m.in. Warszawę. Słowiańskie mocarstwo, choć chaotyczne, przestarzałe, nieidące tak mocno w nurty industrialne, jak inne europejskie potęgi, to chwiało się w posadach, ale olbrzyma ciągle trudno było przewrócić. Machał od czasu do czasu łapą i siał spustoszenie w armiach Hohenzollerna. Tymczasem na froncie zachodnim utrzymywała się równowaga sił. Francuzi, Anglicy i państwa sprzymierzone trwały na swoich pozycjach. Stało się jasne, że walka na dwóch frontach nie może zakończyć się sukcesem. Zrodził się wówczas pomysł wyeliminowania Rosji z wojny poprzez wywołanie wojny domowej i zaangażowanie jej sił militarnych w walki wewnętrzne. Plan się powiódł. Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa spowodowała, że Francja i Anglia straciły sojusznika, a Niemcy mogły się skoncentrować na froncie zachodnim. Była to zagrywka sprytna, ale bardzo ryzykowna. Rewolucjoniści rosyjscy byli pewni, że walka o nowe robotnicze zasady kierowania społeczeństwem niebawem rozprzestrzeni się na najbardziej uprzemysłowione państwo Europy, właśnie Niemcy, a wtedy cesarz Hohenzollern zginąłby od własnej broni.

Kolejnym ważnym graczem były Stany Zjednoczone. Niemcy konsekwentnie nie atakowały statków amerykańskich na Atlantyku, pozwalając im na ciągłą wymianę handlową, głównie z Anglią, czyli zarabianie na wojnie. W lutym 1917 roku zmieniono taktykę. Niemieckie dowództwo chciało poprzez wstrzymanie dostaw do Anglii i atakowanie jednostek zza oceanu zmusić ją do przerwania działań wojennych. Liczyło, że nawet gdy Amerykanie włączą się do wojny, to będzie trwało zanim stworzą w Europie odpowiednią bojowość armii. W tym czasie chcieli skoncentrować się na froncie zachodnim i szybko zakończyć sukcesem wojnę. Szóstego kwietnia 1917 roku po stronie aliantów, na razie tylko formalnie, stanęła więc kolejna militarna potęga – Stany Zjednoczone.

Trzeciego marca 1918 roku Rosja, pochłonięta rewolucją, ostatecznie wycofała się ze światowej gry. Niemcy mogli wszystkie siły przerzucić na front zachodni. Tymczasem Amerykanie formowali w Europie swoje siły znacznie szybciej, niż sądzili niemieccy stratedzy. Pierwsza ważna bitwa z ich udziałem odbyła się już we wrześniu 1918 roku pod Saint-Michel. Stało się jasne, że skoro nie udało się pokonać do tego momentu armii angielskiej i francuskiej, to losy wojny są przesądzone, zwłaszcza że sukcesy rewolucji rosyjskiej i wielkie niezadowolenie z przedłużającej się wojny doprowadziły do wybuchu rewolucji w Berlinie. Jej efektem była detronizacja cesarza i powołanie republiki z nowym rządem, który jedenastego listopada 1918 roku podjął decyzję o zawieszeniu broni.

Wojna powoli się kończyła, ale rewolucja w Niemczech trwała. Ostatnim walczącym miejscem była Bawaria. Dopiero na początku maja 1919 roku armia ostatecznie rozbiła ruchy robotnicze. Większość kierownictwa rewolucji była pochodzenia żydowskiego, rozpowszechnił się więc pogląd, że to Żydzi zadali ostateczny cios w plecy wielkiej armii niemieckiej, co spowodowało przegranie wojny.

Równolegle powoli odradzała się Rzeczpospolita. Polska podzielona pomiędzy trzy mocarstwa, każde z inną religią dominującą: Rosja – prawosławiem, Niemcy – protestantyzmem i Austria – katolicyzmem, trwała w marzeniach i wspomnieniach. Wielki okres rewolucji przemysłowej, który wiązał się także ze zmianami ekonomicznymi, mentalnymi i prawnymi, spowodował, że było jasne, iż kraj trudno będzie na nowo scementować. W każdej jego części funkcjonował inny system prawny, edukacyjny, administracyjny i kulturowy. Od dawna nie żył już nikt, kto pamiętał Rzeczpospolitą Obojga Narodów.

Najważniejszym momentem w odtwarzaniu państwowości polskiej był akt piątego listopada 1916 roku, tuż po zajęciu przez armię śląską Warszawy i okupowanie tego miasta przez władze niemieckie i austriackie, które zagwarantowały powstanie marionetkowego Królestwa Polskiego. Państwom centralnym zależało na włączeniu wszystkich Polaków do wojny po swojej stronie. Co ciekawe, ten zaczątek przyszłego odrodzonego państwa powstał podczas konferencji na Górnym Śląsku, w Pszczynie. Określono granice przyszłej monarchii i zdecydowano o powstaniu polskiej armii, której zalążkiem były formowane już wcześniej na terenie Galicji przez Józefa Piłsudskiego legiony. Powołanie Tymczasowej Rady Stanu, której Piłsudski był członkiem, oznaczało formalne zaistnienie Królestwa Polskiego. Funkcjonował rząd, uczelnie, zaczęto wydawać urzędowe dzienniki z polskimi aktami prawnymi.

Trzeciego lipca 1917 roku, w obecności przedstawicieli władz okupacyjnych, Tymczasowa Rada Stanu uchwaliła projekt okresowej organizacji polskich naczelnych władz państwowych, w którym zarezerwowała dla siebie uprawnienie do powołania regenta.

Dwudziestego piątego lipca wystąpił kryzys przysięgowy. Żołnierze odmawiali składania przysięgi na wierność Niemcom, co spowodowało masowe internowania i areszt Piłsudskiego. Stawało się bowiem jasne, że to nie Niemcy wygrają tę wojną. Tymczasem TRS wybrała Radę Regencyjną w osobach biskupa Aleksandra Kakowskiego, Zdzisława Lubomirskiego i Wacława Niemojewskiego, a następnie złożyła na jej ręce swój mandat. W tym składzie Rada nie uzyskała akceptacji państw okupacyjnych, ale formalnie działała.

Siódmego października 1918 roku Rada Regencyjna ogłosiła niepodległość Polski, a pięć dni później przejęła od okupantów zwierzchność nad wojskiem. Niemcy przegrały wojnę. Jednocześnie w kręgach rządowych tego mocarstwa powstała obawa, że rewolucja rosyjska przeleje się na ten kraj. Powstanie państwa polskiego jako bufora leżało już w ich interesie. Dziesiątego listopada do Warszawy przybył zwolniony z więzienia w Magdeburgu Józef Piłsudski, którego oficjalnie witał regent Królestwa Polskiego, książę Zdzisław Lubomirski. Dzień później generał-gubernator Hans von Beseler formalnie przekazał władzę Radzie Regencyjnej, a ta zwierzchnictwo nad wojskiem powierzyła brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu. Po pertraktacjach Piłsudskiego z Centralną Radą Żołnierską wojska niemieckie zaczęły wycofywać się z Królestwa Polskiego. W ciągu siedmiu dni ewakuowano około 55 tysięcy żołnierzy. Powstał zalążek niepodległego państwa polskiego, do którego zaczęły dołączać inne ziemie. Każda miała odrębną historię i drogę wejścia do odbudowywanego państwa.

Najbardziej skomplikowana była sprawa Górnego Śląska. Ziemie te po okresie rozbicia dzielnicowego nie zostały włączone do królestwa Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego, nie znalazły się także w granicach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Z różnych powodów znaczna część Górnoślązaków uważała się za Polaków i domagała się poszanowania jej praw do używania języka polskiego. W 1848 roku ksiądz Józef Szafranek został deputowanym Pruskiego Zgromadzenia Konstytucyjnego z okręgu bytomsko-tarnogórskiego, a następnie Pruskiego Zgromadzenia Narodowego z okręgów żorskiego i gliwickiego. Formalnie przyłączył się do polskiego koła parlamentarnego, w którym zasiadali posłowie zaboru pruskiego, głównie z Poznańskiego i Pomorza. Ksiądz Szafranek oświadczył w parlamencie między innymi, iż Górnoślązacy nie interesują się dążeniami politycznymi Polaków w Poznańskiem i chodzi im jedynie o sprawy językowe, czyli prawo do używania i nauczania języka polskiego na terenie Górnego Śląska.

Poglądy narodowe w tym ważnym zagłębiu przemysłowym ewoluowały. W 1903 roku z okręgu zabrsko-katowickiego Wojciech Korfanty został wybrany na posła do Reichstagu, był pierwszym Górnoślązakiem startującym z polskich list wyborczych. Po nim w kolejnych wyborach członkami izb stawali się następni. Grupa ta już formalnie domagała się odrodzenia państwa polskiego, którego częścią miał się stać także Górny Śląsk.

Osiemnastego stycznia 1919 roku w Wersalu rozpoczęła się konferencja pokojowa, która miała określić nowy porządek w Europie. Polska była reprezentowana przez Ignacego Paderewskiego i Romana Dmowskiego. Państwa pokonane w I wojnie światowej, a więc także Niemcy, nie zostały dopuszczone do konferencji. Przedstawiono im jedynie traktaty do podpisania.

Ustalono, że sprawa Górnego Śląska rozstrzygnie się w wyniku plebiscytu mieszkańców, którzy sami zdecydują o swojej przynależności państwowej.

Polscy politycy, którzy negocjowali w Wersalu, byli pewni sukcesu. Z danych statystycznych wynikało, że 60 procent ludności Górnego Śląska mówiło po polsku czy, jak twierdzili Niemcy, używało wasserpolnisch (rozwodniony polski), czy jak to określali Polacy: gwary śląskiej. W wyborach samorządowych z listopada 1919 roku wybrano 6882 polskich radnych i 4373 Niemców. Kto znał jednak zagadnienie, wiedział, że miasta najczęściej postawią opcję niemiecką, a tam radnych jest mniej, a ludności więcej. Ponadto, co innego głosować na Polaka, jako radnego, a co innego za przyłączeniem do bliżej nieokreślonej Polski, która dopiero się rodziła.

Polacy w Wersalu zawnioskowali także, by prawo głosu miały osoby urodzone na Górnym Śląsku, choć tam nie mieszkające. Uznali, że wielu górników o polskiej orientacji, którzy pojechali za pracą do Zagłębia Ruhry, wróci oddać swój głos.

Politycy europejscy naiwnie sądzili, że podział zostanie przeprowadzony pokojowo. Te gminy, które opowiedzą się w większości za Polską, wejdą w skład nowego państwa, a te, które wybiorą drugą opcję, zostaną przyłączone do Niemiec. Jak tego jednak dokonać, skoro miasta mogły opowiedzieć się za Niemcami, a okalające je wioski za Polską?

Jorg i ja nie byliśmy szczególnie religijni. Podobnie jednak jak wielu chłopaków, byliśmy przykładnymi ministrantami. Narzucało to jakiś porządek tygodnia, ale i dawało wiele możliwości atrakcyjnego spędzania czasu. Ksiądz organizował nam wycieczki, zawody sportowe czy ogniska. Można było coś dorobić na kolędzie, ale najważniejsze, że z góry patrzyło się na koleżanki, które przychodziły do kościoła często tylko po to, żeby podrywać co przystojniejszych chłopaków. No i jeszcze wina można się było napić, bo szafa w zakrystii zawsze musiała być dobrze zaopatrzona. Raczej się próbowało, niż piło – było nas wielu, a ksiądz jednak jakąś kontrolę stanu posiadania mszalnego trunku prowadził.

Często byliśmy proszeni o różnego rodzaju pomoc i spędzaliśmy sporo czasu na plebanii. A to coś posprzątać, przenieść, poukładać, a to po prostu pomóc przy przygotowaniu jakichś uroczystości. Tego wieczoru poproszono nas, żeby przyjąć rolę kelnerów. Do księdza zjechało się chyba z dziesięciu księży. Nie wszystkich znaliśmy. To była wielka narodowa dyskusja. Jak ma się zachować Kościół wobec plebiscytu? Staliśmy za drzwiami salonu i przysłuchiwaliśmy się rozmowom.

– Drodzy księża, w najbliższym czasie zdecyduje się przyszłość Górnego Śląska i nasza. Ludzie sami wybiorą, czy chcą przynależeć do Polski, czy do Niemiec. Sprawa jest delikatna i wymaga szczegółowego zastanowienia, co robić, by wynik plebiscytu był zgodny z naszymi oczekiwaniami – zaczął ksiądz Carl Uliczka (Ulitzka), który w 1918 roku założył Katolicką Partię Ludową (Katholische Volkspartei) Górnego Śląska, odłam niemieckiej katolickiej partii Centrum. Proboszcz w kościele Świętego Mikołaja w Raciborzu-Starej Wsi, pochodzący z rodziny niemieckiej, który dopiero jako kapłan nauczył się biegle mówić po polsku, by komunikować się ze wszystkimi wiernymi.

– Utrzymanie Górnego Śląska w dotychczasowym kształcie w Niemczech będzie bardzo trudne – wtrącił ksiądz Ludwig Skowronek z Gliwic. – Niemcy nie tylko przegrały wojnę, ale są postrzegane jako jej główny winowajca, a metody, którymi posługiwała się nasza armia, są oceniane jednoznacznie negatywnie. Prawda jest taka, że jeszcze nigdy, nawet po Kulturkampf, nie było tak antyniemieckich nastrojów – wtrącił.

– Co więc radzicie?

– Po pierwsze konieczne jest kontynuowanie polityki separatystycznej Górnego Śląska – ciągnął ksiądz Skowronek. – Musimy przekonać wszystkich, że głosowanie za Niemcami faktycznie jest głosowaniem za samodzielnym Górnym Śląskiem. Musimy propagować hasło Schlesien den Schlesier (Śląsk – Ślązakom)lansujące autonomizację prowincji śląskiej. Górny Śląsk ma być przedstawiany jako druga Bawaria i wyłączony z prowincji pruskiej. Tradycja niezależnych państw niemieckich jest mocno ugruntowana i można do tej koncepcji przekonać ludzi.

– Idea niepodległego Śląska jest utopią – tłumaczył Ulitzka. – Ona jest tylko środkiem do celu, jakim jest utrzymanie za wszelką cenę Śląska przy Niemczech. To sprytny zabieg, by teraz tłumaczyć, że Górny Śląsk może być niezależny tylko w państwie federalnym, a takim są Niemcy, bo taka jest niemiecka tradycja.

– Nie kryję, że to dobry plan – pochwalił ksiądz Reinhold Schrimeisen z Bytomia, który kilka lat wcześniej kategorycznie odmówił ślubu katolickiego Wojciechowi Korfantemu. – Zwracam jednak uwagę, że daleko niewystarczający. Na wsiach ludzie opowiadają się za Polską, są katolikami i osobami głęboko wierzącymi. Jako kapłani nie możemy być obojętni, musimy się włączyć.

– Tylko jak? Niemcy nie tylko są w większości ewangelikami, a Polacy to od wieków ostoja katolicyzmu, to jeszcze przecież wszyscy mają w pamięci walkę państwa niemieckiego z Kościołem. Co mamy mówić ludziom? Że głosowanie za Polską jest grzechem? – zdumiał się jeden z księży.

– Dlatego nasze działania muszą być ostrożne. Watykan nigdy nie zaakceptuje naszego mieszania się do polityki. Trzeba raczej budować na autorytecie księży. Dla ludzi, zwłaszcza na wsi, jest bardzo ważne, co mówi ich proboszcz – tłumaczył ksiądz Ulitzka.

– Ale wielu księży jest Polakami – skontrował ksiądz Schrimeisen.

– To prawda, ale diecezją kieruje kardynał Adolf Bertram, gorący patriota – zauważył ksiądz Ulitzka. – Drodzy bracia, ustalmy kilka kwestii – kontynuował. – Po pierwsze głosimy hasła federacyjne Górnego Śląska w ramach państwa niemieckiego, a więc drugiej katolickiej Bawarii, po drugie konieczna jest tuż przed plebiscytem wizyta duszpasterska kardynała Bertrama w każdym większym ośrodku, podczas której będziemy się starali przekonywać katolików do głosowania za przynależnością Górnego Śląska do Niemiec, po trzecie trzeba wszystkich propolskich księży wysłać na obszar diecezji, który nie jest objęty plebiscytem. Wreszcie konieczne jest szybkie tworzenie nowych małych parafii, w niewielkich ośrodkach wiejskich i obsadzanie ich niemieckimi księżmi. Przekażcie wszystkim zaufanym osobom te jasne i proste instrukcje.

Przysłuchiwaliśmy się z ukrycia tym ustaleniom w osłupieniu.

– Kurczę, co ja tu robia, przeca mnie wywalili z gimnazjum za godanie po polsku – stwierdził Jorg.

– Nie dorabiaj ideologii, klął żeś jak szewc i upiłeś się na szkolnej wycieczce – wyjaśniłem.

– Ale żech klął po polsku – uściślił.

– Oj, nie udowej Korfantego. Jego wywalili ze szkoły za mocno polską postawę, a ty, Jorg, po prostu żeś się uchloł.

– Oj tam, nieważne, jak było, ważne jak jest. Teroz żech jest zadeklarowanym Polokiem, a faktem jest, że wywalono mnie za polsko godka.

– Może i tak, ale przecież nie zajmujemy się polityką.

– Jeśli my nie zajmiemy się polityką, to polityka zajmie się nami – skomentował Jorg. – Wszyscy wiedzą, że godomy po polsku. W państwie niemieckim będziesz mógł szczewiki pucować, nigdy nie dopuszczą cię do ważnych urzędów. Dziś jest ten czas, kiedy można na coś wpływać. Sytuacja Polaków w Niemczech po plebiscycie będzie gorsza niż kiedykolwiek.

Ustaliliśmy, że konieczne jest przekazanie tych informacji Korfantemu. Ale jak do niego dotrzeć? Czy ktoś potraktuje poważnie dwóch młodzieńców?

Na podstawie ustaleń wersalskich powołano Międzysojuszniczą Komisję Rządzącą i Plebiscytową na Górnym Śląsku z siedzibą w Opolu. Przewodził jej Francuz generał Henri Le Rond, a w jej skład mieli wejść oddelegowani przedstawiciele między innymi z Polski, Niemiec i Czechosłowacji. W Bytomiu powstał Polski Komisariat Plebiscytowy z Wojciechem Korfantym na czele, a w Katowicach niemiecki, któremu przewodził burmistrz Rozbarku (dziś dzielnica Bytomia) o typowo germańsko brzmiącym nazwisku doktor Kurt Urbanek. Prowadzenie akcji plebiscytowej przez stronę polską było utrudnione, gdyż na terenie Górnego Śląska formalnie funkcjonowała administracja niemiecka, w tym powołana wiosną 1919 roku niemiecka policja bezpieczeństwa – Sicherheitspolizei, tzw. Sipo.

Nurt polski na Górnym Śląsku był coraz silniejszy. Mit Korfantego rozbudzał wyobraźnię. Z gimnazjum w Katowicach wyrzucili go za jawną krytykę Bismarcka. Tam poznał swojego przyjaciela i partnera politycznego na całe dorosłe życie Konstantego Wolnego. Mimo to, dzięki wsparciu Polaków z Wielkopolski, a także polskiego arystokraty z Litwy Witolda Jundziłły zdobył wszechstronne wykształcenie. Studiował w Charlottenburgu, Wrocławiu i Berlinie, kolejno nauki techniczne, filologię, ekonomię polityczną, by wreszcie w Berlinie ukończyć studia prawnicze.

Korfanty w 1903 roku został posłem, potem w jego ślady poszli inni. Był niekwestionowanym liderem sprawy polskiej na Górnym Śląsku. Wydawał czasopisma, organizował akcje polityczne. Dwudziestego piątego października 1918 roku wystąpił w Reichstagu z głośnym żądaniem przyłączenia do państwa polskiego wszystkich ziem polskich zaboru pruskiego oraz Górnego Śląska.

– Do cholery, jak mamy wygrać z całą maszyną niemiecką! – grzmiał na spotkaniu w Bytomiu. – I jeszcze ci emigranci. To będzie spektakularna klęska.

– Spokojnie. Już nieraz wygrywałeś. Wygrasz i teraz – uspokajał doktor Hager z Zabrza. – Przyjedzie sporo naszych i zagłosuje za Polską.

– To bzdura. Polska nam nie pomoże. Trwa wojna z bolszewikami, a Niemcy ruszą całą swą potęgą. Ogromny aparat będzie zaangażowany w przywożenie emigrantów. Opłacą im przejazd, pobyt i zapłacą za „właściwe” głosowanie. Im będzie obojętne. I tak od dawna mieszkają i pracują w głębi Rzeszy! Nie zapytali mnie, Dmowski sam złożył ten wniosek w Wersalu o dopuszczenie do głosowania wszystkich urodzonych na Górnym Śląsku. Jak się teraz wycofać? W wielu okręgach byłoby blisko remisu, a teraz… Cholera. Z kim mam walczyć? Kilku lekarzy, adwokatów, garstka księży. A oni? Potężne pieniądze, magnaci przemysłowi, administracja, liczna inteligencja i cały niemiecki aparat! – wrzeszczał.

– Ale jednak wygrywaliśmy już nieraz. Rok temu pokonałeś Niemca w wyborach, mając dwa razy więcej głosów – ripostował Konstanty Wolny, przyjaciel Korfantego z młodości. Ten adwokat z Gliwic pochodził z rodziny kowala z Bujakowa i był dowodem na to, że można było jednak wykształcić się w prostej śląskiej rodzinie. Choć należało to do rzadkości.

– Dla nich to była igraszka. Nic nieznaczące wybory. Co z tego, że w parlamencie zasiadał jeden Korfanty? Ile Polacy mieli głosów, nawet z Poznaniem i Pomorzem? Dwadzieścia? Cóż to za siła? Teraz to walka na śmierć i życie. Użyją wszelkich sił i środków. Będzie terror i ogromna akcja propagandowa. To teraz najważniejsze zadanie dla Niemców, a my zostaliśmy sami – komentował Korfanty.

– Ludzie chcą Polski. Mają dość niemieckich bogaczy – wtrącił ktoś. – Ponadto pomogą nam Francuzi, a to oni faktycznie sprawują tu teraz władzę.

– Rządzą tu jednak Niemcy. To ich teren. Sprawują formalną władzę. Ponadto Anglicy i Włosi, którzy też są tu obecni, boją się siły Francji i będą wspierać Niemców. A wiecie, co oznacza wsparcie Włochów?

– Włochów? Cóż nas obchodzą Włosi?

– Nikt nie ma takich wpływów w Watykanie, jak oni, a to jednak Kościół zdecyduje o wynikach wyborów – tłumaczył Korfanty. – Nawet jak papież będzie zabiegał o neutralność, nawet jak zaangażują się polscy kardynałowie i biskupi, to i tak administracja watykańska będzie przeciwko nam. Wydawało się, że walka polskości z niemieckością rozegra się między katolicyzmem a protestantyzmem. To była kiedyś główna oś różnic. Okazali się jednak lepsi. Zrewidowali swoje działania, zmienili optykę i na tym polu zwyciężają – ocenił Korfanty. – Jaki więc inny obszar sporu zbudować? Opowiadając się za Polską, za czym opowiedzą się ludzie? Albo inaczej, co my im chcemy powiedzieć? Wybierając Polskę, co faktycznie wybierasz?

– Oś sporu dziś dotyczy głównie języka – zauważył Hager.

– Ale przecież dziś prawie wszyscy nasi wyborcy są dwujęzyczni – zauważył Korfanty.

– Niezupełnie. Dwujęzyczność, czyli posługiwanie się dwoma językami, nie jest tożsama z posługiwaniem się obydwoma językami w stopniu umożliwiającym zajmowanie ważnych pozycji społecznych – zaczął tłumaczyć Hager. – Ślązak nigdy nie będzie mówił wystarczająco dobrze po niemiecku, by nie traktowali go jak Ślązaka. Nigdy nie będzie Niemcem. Muttersprache(mowa matki) w żadnym innym państwie nie jest tak ważne. Używanie nawet tego terminu oznacza, że nie jest istotne, jak ty mówisz, ale jak mówi twoja matka. Polak powie język ojczysty, a Niemiec powie język matki. To duża różnica. Gdy przebywasz w jakimś państwie od urodzenia, to język tego państwa może być twoim językiem ojczystym, ale nie będzie językiem matki. Mało tego, nawet jak twoja rodzina przebywa w tym państwie od pokoleń, to język tego państwa nie będzie dla ciebie językiem matki. Możesz nawet utracić zdolność władania jakimkolwiek innym językiem, a dalej język tego państwa nie będzie językiem matki. Kto zatem nie posługuje się Muttersprache, nigdy nie będzie pełnoprawnym Niemcem i nigdy nie będzie mógł zajmować w społeczeństwie określonych ról. Ślązak jest przeznaczony do pracy fizycznej, nie do urzędów. Tylko w Polsce Ślązak może być wolny, w Niemczech może być tylko niemieckim sługą.

– Nie zapominaj, że dla Polaków Ślązacy także nie mówią po polsku, choć pewnie tu nikt nie zdaje sobie z tego sprawy – zauważył ktoś. – To oznacza, że także dla Polaków trudne do przyjęcia będzie, by wyższe funkcje społeczne zajmował ktoś, kto kaleczy język ojczysty. Kto nie posługuje się sprawnie językiem, zawsze będzie uważany za gorzej wykształconego, wręcz głupiego!

– W kopalniach i hutach ważny jest język techniczny, a nie literackie uniesienia. Ślązak, który jest dobrze wykształconym fachowcem, będzie mógł być dyrektorem, nawet jak nie potrafi dyskutować po polsku o filozofii – oponował Hager.

– Musimy argumentować, że tylko w Polsce Ślązacy będą wolni, a w Niemczech zawsze będą obywatelami drugiej kategorii – stwierdził Korfanty.

– Powiedzmy szczerze, za jaką Polską mamy głosować? – wtrącił Rymer. – Polską ze Lwowem? Z Poznaniem? Z Wilnem? Przecież to nie jest ciągle jasne. Powiedzmy, że sprawa Wielkopolski po powstaniu i ustaleniach w Wersalu jest ostateczna, ale sprawa wschodnia jest ciągle nierozstrzygnięta. Jeśli wygrają w Rosji Czerwoni, których po cichu wspierają Niemcy, to Francja i Anglia nas wesprą, ale jeśli wygrają Biali, będą za silną Rosją i niewielkim państwem polskim. Co z Ukrainą, Litwą? To się wszystko toczy. Przecież wojna na Wschodzie cały czas trwa, bardziej okrutna niż to, co kiedykolwiek działo się na froncie zachodnim. Jakie będą Niemcy, mniej więcej wiadomo, a jaka będzie Polska? Czy będzie w ogóle? Do czego mamy namawiać ludzi? Co innego walczyć o polską szkołę, o polskich przedstawicieli w parlamencie, a co innego o przyłączenie do państwa, o którym nie wiadomo, jakie jest i jakie będzie.

– My zajmijmy się sobą – uciął te dywagacje Korfanty. – Jedno jest pewne, możemy liczyć tylko na siebie. Ustalmy też, że walka o przynależność Górnego Śląska do Polski nie może budzić żadnych naszych wątpliwości. Niezależnie od tego, jaka ta Polska będzie, musi to być Polska z Górnym Śląskiem.

Rozmowy były gorące. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, jak trudna jest sytuacja. Bez większego problemu udawało się wygrywać Polakom wybory do poszczególnych organów, ale to była walka tylko z górnośląskimi Niemcami. Teraz sytuacja była zupełnie inna. Cała potęga niemiecka stanęła naprzeciwko kilku propolskich Ślązaków. Aparat polityczny i policyjny, media, nieograniczone fundusze, wreszcie Kościół. Do czego mieli przekonywać ludzi? Do głosowania za bliżej nieokreśloną Polską, której granice nie są ustalone. Za Polską, która jest skonfliktowana ze wszystkimi sąsiadami i która walczy na wszystkich możliwych frontach? Toczyły się walki z Ukraińcami, zwłaszcza o wymieszany narodowościowo Lwów, który znajdował się w rozpadającym się Cesarstwie Habsburgów, Rosjanami – i Czerwonymi Bolszewikami, i Białymi Kontrrewolucjonistami, Litwinami, z którymi trwał spór o Wilno, dawną litewską stolicę zamieszkaną w większości przez Polaków, Czechami o Zaolzie czy wreszcie Niemcami – w Poznańskiem, na Warmii i Mazurach, Pomorzu i Śląsku. Kto wierzył, że to państwo faktycznie może się odrodzić? Przez długie lata była to tylko romantyczna wizja, a nie żaden realny kształt. Siedzieliśmy pod drzwiami w hotelu Lambert i nasłuchiwaliśmy rozmowy z wypiekami na twarzy.

Baliśmy się zapukać, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że jednak robimy coś złego. Podsłuchiwaliśmy najważniejsze polskie rozmowy i dywagacje. Ale o czym to świadczyło? Że Korfanty i jego ludzie są zupełnie nieprzygotowani do starcia. Typowe polskie gadulstwo i filozofowanie.

– Kurde, my to momy przefulane – zagadnąłem Jorga.

– Tyż tak myśla.

W tej chwili zza zakrętu wyszedł mężczyzna ubrany na czarno. Był to wysoki, silny brunet.

– Co wy robicie? Co się sam dzieje? Co godocie? Że przefulane?

Kazał nam wejść do sali, w której trwała narada. W powietrzu unosił się gęsty papierosowy dym. Widać było ogromną nerwowość i wypieki na twarzach.

– Panie Korfanty, siedzieli na korytarzu i podsłuchiwali, a potem stwierdzili, że momy przefulane – zameldował.

– Ale powiedzieli, że my momy przefulane czy że oni mają przefulane – dopytywał Korfanty.

– Powiedzieli „momy przefulane”.

– A więc jesteście po naszej stronie. To już jest coś. Jak widzicie, mamy dwa kolejne głosy. Nie jest tak źle – zażartował. – Dlaczego uważacie, że momy przefulane? – dopytywał. Zawsze cenił opinie młodych ludzi. Zdawał sobie sprawę, że każde pokolenie myśli troszkę inaczej i warto to analizować i i starać się zrozumieć.

Zaczęliśmy referować przebieg narady w gliwickim kościele. Na twarzach komisarzy malowało się zdziwienie i strach. Zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest trudna, ale nie z tego, że aż tak. Stało się jasne, że druga strona ma w szczegółach opracowaną strategię, a walka odbędzie się na każdym polu i nawet na tym, na którym zawsze wygrywali – kościelnym, mogą także ponieść klęskę.

– Co radzicie, chłopcy – przerwał milczenie Korfanty.

– Ja myślę, że jak tak będziecie robić, jak robicie, to momy sfulane – wyrwał się Jorg. Zawsze był odważny i bezpośredni. – Powinniście wszystko zmienić. Musicie znaleźć polskich księży, którzy tu przyjadą, zaangażować polskich biskupów, powołać jeden komitet propagandy, który we wszystkich gazetach będzie powtarzał to samo. Ludzie są tu prości. Nie można tak fanzolić. Kilka jasnych i prostych przekazów. Ciągle to samo.

– Jakich na przykład? – zagadnął ktoś z boku.

– Że jak nie chcą bulić niemieckich kontrybucji wojennych, to lepiej być w Polsce. Że w Niemczech będą zawsze sługami Prusaków, że zabronią im mówić po polsku, a Polska odda im ziemie.

– Masz rację, ogłosimy, że każdy dostanie ziemię i jedną krowę od państwa – stwierdził Korfanty. – A co uważasz za najważniejsze – dociekał.

– Najważniejszy pozostaje Kościół. Wprawdzie księża, biskupi są zdecydowanie orientacji niemieckiej, ale wierni to głównie Polacy. Nie można tego frontu zostawić. On jest najważniejszy, zwłaszcza że także Niemcy tak go określają. Na Śląsku księża cieszą się ogromnym szacunkiem; co powie ksiądz, jest święte – ciągnął Jorg.

– Co powiedzą księża, wiadomo, w większości są Niemcami – wtrącił Hager.

– Właśnie! – wykrzyknął Jorg. – Trzeba innych księży.

– Masz rację. Innych księży! – wtórował głośno Korfanty. Dokładnie pamiętał, że kiedy walczył o mandat posła do Reichstagu, to odmówiono mu nawet ślubu kościelnego, ogłaszając, że jest grzesznikiem. Wtedy musiał prosić o pomoc księży w Krakowie, co nie było łatwe. Od wieków władza biskupia jest ogromna i rzadko ordynariusze wchodzą sobie w paradę. – Pierwsza rzecz to konieczność zbudowania przy komitecie plebiscytowym komórki katolickiej, kierowanej przez jakiegoś księdza – ciągnął wywód. – Druga to powołanie przy Komisji Plebiscytowej delegata papieskiego, który będzie pilnował niemieckich księży, trzecia to próba powołania nowej diecezji katowickiej, tak żeby nowy biskup był Polakiem! – wykrzyknął Korfanty.

– Oj, oj, chyba przeholowałeś – kontrował Hager. – Diecezji nikt nie powoła w tak krótkim czasie, to niemożliwe. Księża? Jacy księża zaangażują się w nasz komitet plebiscytowy? Przecież od razu zostanie na nich nałożona kara kościelna. Nikt tak wprost nie może stanąć przeciwko swojemu biskupowi. Ewentualnie możliwe jest, by papież oddelegował kogoś do Komisji Plebiscytowej. Skoro mają być tam przedstawiciele różnych krajów, to dlaczego nie Watykanu… To się da załatwić. Oczywiście, pytanie, czy on będzie nam przychylny. Watykan zależy głównie od Włochów, a Włosi będę jednak stać bardziej po stronie niemieckiej.

– Dlaczego Włosi mają stać po stronie Niemców? – zapytał Jorg.

– To proste – tłumaczył Hager. – My jesteśmy tylko małymi pionkami w tej układance. Sojuszników nie szuka się wśród swoich sąsiadów, tylko wśród sąsiadów swoich sąsiadów. Francuzi nas nie kochają, ale wiedzą, że silna Polska osłabia ich sąsiadów, czyli Niemców. Tak samo Włosi nie są zainteresowani zbytnim wzmocnieniem Francji, więc w ich interesie są silne Niemcy. Oni byli po stronie Ententy, bo nienawidzili Habsburgów, bo z nimi walczyli o wolne Włochy, a dziś Habsburgów nie ma, więc układanka europejska zaczyna wyglądać inaczej. Anglia i Włochy są zainteresowane utrzymaniem pozycji Niemiec, by zbytnio nie urosła w siłę Francja. Ta logika jest oczywista.

– Masz rację. Włochów da się jakoś neutralizować. To ważne zadanie. Możemy jednak zaproponować, żeby delegatem do Komisji był nuncjusz apostolski w Polsce, biskup Ratti. Myślę, że to się da zrobić – stwierdził Korfanty. – Musimy nad tym pracować. A sieć księży i tak zbudujemy. Mam już pomysł! – wykrzyknął.

Większość proboszczów na Górnym Śląsku była orientacji niemieckiej. Kardynał Bertram od dawna tego pilnował. Korfanty musiał pojechać do Krakowa, bo w diecezji wrocławskiej nikt nie chciał udzielić mu ślubu. Oś konfliktu narodowego mocno przebiegała przez plebanie, zwłaszcza że jedną z najważniejszych partii w tym czasie była Katolicka Partia Centrum, która swoją siłę czerpała między innymi z woli wyborców Górnego Śląska. Tak oto w ewangelickich Niemczech partia katolicka nadawała ton wielu decyzjom politycznym. Nurt polski bardzo ją osłabiał, co nie było na rękę kardynałowi Bertramowi i wielu innym hierarchom. Działania były bardzo proste, polskich księży wysyłano w niemieckie rejony potężnej diecezji wrocławskiej, do której należał także Berlin, a na Górny Śląsk – Niemców, których uczono polskiego. Nie walczono więc z językiem polskim w Kościele, ale z nurtem polskim już tak. W okresie plebiscytu na około 650 duchownych śląskich tylko 120 przyznawało się do narodowości polskiej. To była zasadnicza zmiana w dotychczasowej polityce niemieckiej. Modlić się każdego uczy matka, tego zmienić się nie da. Skoro tak, niech Ślązacy modlą się po polsku, wtedy walka o polską modlitwę nie będzie tożsama z walką o Polskę. Można utrudniać im pielgrzymowanie do Częstochowy, która znajdowała się w carskiej Rosji, i stworzyć własne sanktuaria. Zrezygnowano z polityki konfrontacyjnej na rzecz ustępstw i konsekwentnego przywiązywania do państwa.

Lud Boży w znacznej mierze był propolski, ale hierarchia kościelna zdecydowanie proniemiecka. W tej sytuacji Korfanty podjął decyzję o próbie zaangażowania księży z innych diecezji do agitowania na rzecz głosowania za Polską, zwłaszcza że jeszcze niedawno znaczna część Górnego Śląska należała do diecezji krakowskiej, a księża przygotowujący się do posługi kapłańskiej uczyli się w Krakowie. Wszyscy z dawnej Galicji, czyli państwa Habsburgów, mówili doskonale po niemiecku, więc mogli pracować na obszarze dwujęzycznym.

Korfanty poszukiwał kapłana, który mógłby pokierować operacją. Najłatwiej było zwrócić się do biskupów krakowskiego czy lwowskiego o oddelegowanie księży, ale wówczas oni nie posługiwaliby się gwarą, mieliby marne rozeznanie w sprawach lokalnych, byłoby im trudno angażować propolskich kapłanów z terenu Górnego Śląska. Zaangażowanie z kolei kapłana diecezji wrocławskiej oznaczałoby, że musiałby on być posłuszny woli kardynała Bertrama, więc sytuacja byłaby tym trudniejsza.

– Chłopcy, nie mam kogo wysłać z tajną misją – zwrócił się do nas Korfanty. – Czy mogę na was liczyć?

– Ale my mamy po osiemnaście lat! Czy ktoś będzie nas poważnie traktował? – dopytywaliśmy.

– Dam wam listy do moich przyjaciół. Droga jest daleka i będziecie musieli radzić sobie sami. Widzę jednak, że można na was polegać – stwierdził. – Przyjdźcie jutro. Dam wam szczegółowe instrukcje, plany i listy.

Byliśmy zszokowani. Chcieliśmy tylko przekazać kilka informacji, a tu nagle mamy się zaangażować w całą plebiscytową machinę, która ma trwać ponad dwa lata. Dwa lata walki i determinacji. Walki niebezpiecznej. Każdy, kto miał trochę oleju w głowie, zdawał sobie sprawę z tego, że nie będzie to tylko miłe wywieszanie plakatów i namawianie ludzi na wiecach. Zaangażowane będą tajne policje, zdarzą się polityczne morderstwa, naciski ekonomiczne, szantaże. Gra szła o zbyt wysoką stawkę. Nie spaliśmy całą noc, zastanawiając się, czy włączyć się w tę niebezpieczną walkę, czy może spokojnie wrócić do ustabilizowanego życia.

Następnego dania wstaliśmy wczesnym rankiem i z Gliwic pieszo poszliśmy do Bytomia. Taki spacer trwał kilka godzin. O umówionej porze stawiliśmy się przed Korfantym.

– Pojedziecie do Berlina – powiedział. – Odwiedzicie tam mojego serdecznego przyjaciela księdza Michała Lewka. Nikt tak dobrze jak on nie pokieruje całą sprawą. Przekażecie mu mój list i wasza w tym głowa, żeby go przekonać.

Ksiądz Michał Lewek urodził się w 1878 roku w Bralinie, wsi położnej pomiędzy Wrocławiem, Ostrowem Wielkopolskim a Kluczborkiem, dziś znajdującej się w województwie wielkopolskim. Studiował we Wrocławiu, między innymi w seminarium slawistycznym prowadzonym przez Katedrę Języków i Literatur Słowiańskich miejscowego uniwersytetu. Jako kapłan swoją posługę duszpasterską pełnił najpierw na dworze hrabiów Ballestremów w Pławniowicach koło Gliwic, a następnie jako wikary w parafii Świętej Jadwigi w Królewskiej Hucie (dziś Chorzów). W 1911 roku został przeniesiony do zadań duszpasterskich w Berlinie, zgodnie z zasadą, że na terenie Górnego Śląska powinni przeważać księża o orientacji niemieckiej.

– Potem udacie się z kolejną misją. Tym razem odwiedzicie księdza prymasa Edmunda Dalbora.

– Przecież nas nikt nie dopuści do księdza prymasa.

– Spokojnie. Najpierw pojedziecie do moich przyjaciół w Poznaniu. Oni wam pomogą.

Od 1821 roku arcybiskupi poznańscy byli poprzez unię personalną równocześnie arcybiskupami gnieźnieńskimi i w związku z tym nosili tytuły prymasów. Stało się to za sprawą decyzji papieża Piusa VII, który podniósł biskupstwo poznańskie do rangi metropolii i połączył je z metropolią gnieźnieńską unią personalną z siedzibą w Poznaniu. Przy aprobacie władz pruskich połączone trony objął Tymoteusz Gorzeński. Fryderyk Wilhelm nie do końca zdawał sobie sprawę z konsekwencji. Oznaczało to bowiem, że odtąd biskupi poznańscy stawali się automatycznie prymasami Polski, bo ta godność łączyła się z tytułem biskupa gnieźnieńskiego – pierwszej stolicy Polski. Diecezja gnieźnieńska była mała, a co za tym idzie dość biedna, bez większego znaczenia, pozycja prymasa była więc raczej słaba. W tym wyjątkowym czasie papież jednak zdecydował się to zmienić. Metropolita poznański i prymas Polski to już zupełnie inna ranga, prestiż i majątek. Rok po decyzji papieża król pruski zakazał arcybiskupowi Gorzeńskiemu używania godności prymasa Polski. Ten zakazowi się nie sprzeciwił, ale też go nie przestrzegał. Funkcja ta nie była tylko honorowa – od 1572 roku prymas był interrexem, czyli głową państwa w czasie wakującej monarchii i stał na czele senatu jako najwyższy senator w państwie.

W 1795 roku władze pruskie zakazały używania tytułu „prymas Polski”, jednak wobec braku reakcji Stolicy Apostolskiej arcybiskupi gnieźnieńscy zachowali tytulaturę, a więc nadal zwracano się do nich legatus natus – stały legat papieski dający przywilej noszenia stroju kardynalskiego nawet wówczas, gdy nie byli kardynałami.

Podróż do Berlina nie sprawiała problemów. Regularnie jeździły już pociągi. Nawet po latach wojny transport publiczny funkcjonował bez zarzutu. Ksiądz Lewek mieszkał na peryferiach Berlina. Miasto pełne było kalek i błąkających się żołnierzy. Panował chaos, czuć było, że w każdej chwili może tu wybuchnąć kolejna rewolucja. Cesarz już abdykował. To był jeden z warunków Amerykanów, by podjąć rokowania pokojowe. Partnerem mogła być tylko demokratyczna republika. Niemcy dość szybko się z tym uporali. Wybory do Zgromadzenia Narodowego odbyły się już w styczniu 1919 roku, w lutym wybrano pierwszego prezydenta Friedricha Eberta, a w lipcu uchwalono konstytucję. W marcu wojskom rządowym udało się uspokoić nastroje rewolucyjne i zaprowadzić względny spokój społeczny, ale nie polityczny. Cały czas trwały bowiem próby innego ukształtowania nowych Niemiec. Zarówno lewica, jak i prawica zajadle atakowały rząd.

Berlin nie był przyjazny dla katolików. W zdecydowanej większości był protestancki. Sam fakt, że należał do diecezji wrocławskiej, świadczy o tym, że jego ranga jako ośrodka Kościoła powszechnego była marginalna.

Nie bez trudu dotarliśmy do mieszkania księdza Lewka. Był już wieczór. Kapłan bardzo się ucieszył, że ktoś mówi tu do niego po polsku, choć oczywiście mogliśmy posługiwać się także niemieckim.

– Mamy list od pana Korfantego – zameldowaliśmy.

Ksiądz się skupił i uważnie czytał.

– Ciekawa koncepcja. Ryzykowna, ale może jest szansa. Wiecie, jak nie ma ryzyka, to nie ma zabawy. Jest późno, więc proponuję, żebyśmy porozmawiali o tym jutro.

Przygotował nam skromną kolację, wskazał łóżka, na których mieliśmy spać, a sam gdzieś wyszedł.

Rano obudziło nas pukanie do drzwi.

– Chłopcy, śniadanie. Zapraszam – ogłosił cichutko komunikat.

Stół był przykryty obrusem, na nim skromna zastawa, kilka kromek ciemnego chleba, masło, dżem i mleko.

– Wielkiego bogactwa nie ma, ale myślę, że wystarczy – stwierdził. – Chłopcy, wiecie, życie księdza katolickiego i Polaka w Berlinie jest bardzo ciężkie, prawdę mówiąc, bezsensowne. Duszę się i męczę, tęsknię za Polakami, za Ślązakami, za pobożnym ludem śląskim. Nawet dziś mógłbym się spakować i stąd wyjechać. Zgadzam się jednak z panem Korfantym, że trzeba być ostrożnym i jednak troszkę przebiegłym. Za dwie godziny odjeżdża pociąg do Poznania. Mam dla was list, na wszystko się zgadzam. Teraz wszystko w rękach księdza prymasa.

Dwudziestego siódmego grudnia 1918 roku rozpoczęło się powstanie wielkopolskie. Jego celem było siłowe włączenie Poznania i dawnego terenu zaboru pruskiego do odrodzonej już Polski. Zakończyło się po sześciu tygodniach, już w lutym 1919 roku. Niemcy, choć prowadzili regularną walkę, byli osłabieni, a w państwie szalała rewolucja.

Oczywiście przygotowania rozpoczęły się dużo wcześniej. Tuż po zakończeniu wojny powołano Centralny Komitet Obywatelski, który stał na czele polskich komitetów obywatelskich. Z czasem przekształcił się w Naczelną Radę Ludową. Dowodził nią trzyosobowy Komisariat. Wezwał on później mieszkańców zaboru pruskiego do spokoju pomimo rewolucji w Niemczech. W komisariacie ksiądz Stanisław Adamski reprezentował Poznań, Wojciech Korfanty – Śląsk, a Adam Poszwiński – Kujawy.

Po zawieszeniu broni zorganizowano wybory do rady miejskiej. Lista polska zdobyła w niej prawie 66 procent głosów, niemiecka – 28 procent. Od marca Polacy formalnie rządzili w Poznaniu, choć proces włączenia do Polski trwał jeszcze kilka miesięcy. Ostateczna decyzja zapadła dopiero dwudziestego ósmego czerwca 1919 roku w traktacie wersalskim, który przyznał prawie całą Wielkopolskę Polsce.

Jechaliśmy więc już do polskiego Poznania, ale linie kolejowe i transport z Berlinem ciągle były sprawne i, nawiasem mówiąc, dużo prostsze było podróżowanie z Berlina do Poznania niż z Poznania do Warszawy. Korfanty faktycznie był w stolicy Wielkopolski doskonale znany, a jego nazwisko otwierało praktycznie każde drzwi. Bardzo szybko udało się zorganizować spotkanie z księdzem prymasem.

– Przyjechaliście od Korfantego? I co będzie ze Śląskiem? Plebiscyt? Trudna sprawa…

– Bardzo trudna, księże prymasie. Bez pomocy księdza praktycznie niewykonalna.

– Beze mnie? A dlaczegóż to? Cóż ja mogę zrobić?

– Wasza świętobliwość jest prymasem Polski, a zatem wszystkich Polaków! Nas również!

– Oj, chłopcy, od dawna nikt tak nie myśli. Bez zbędnych grzeczności. Powiedzcie, o co wam chodzi.

– Lud śląski jest bardzo pobożny, a proboszczowie w zdecydowanej większości są Niemcami. Kardynał Bertram od wielu lat polskich księży wysyła do Berlina, a Niemców uczy polskiego, by trafiali na śląskie parafie. Zmieniono taktykę. Nie walczy się z językiem polskim w Kościele, ale delikatnie walczy się z polskością.

– Bardzo sprytne, bardzo sprytne. Chcecie powiedzieć, że Kościół będzie zachęcać do głosowania za Niemcami? – dociekał prymas.

– Dokładnie tak.

– No cóż, takie to już dzieje polskiego Kościoła. Polski paradoks. Kościół będzie wzywał do wspierania państwa, które walczyło z Kościołem, które skonfiskowało majątki zakonne, prześladowało księży i które w swoich założeniach ma być protestanckie, zamiast wspierać Polskę, zawsze wierną służebniczkę świętego Kościoła, strażniczkę wiary w najtrudniejszych chwilach historii. Polacy zachowali przywiązanie do Kościoła, choć walczono z nim na różne sposoby w protestanckich Niemczech i prawosławnej Rosji.

– Dlaczego ksiądz prymas mówi, że to polski paradoks? Czy tak nie jest pierwszy raz – dopytywał Jorg.

– Drogi chłopcze, wielka polityka nie jest tak prosta, jak można by sądzić. Ostatni nuncjusz apostolski w Polsce, Laurentius Litta, ściśle współpracował z Prusakami i Moskalami za zgodą Stolicy Apostolskiej i przyczynił się do upadku Rzeczypospolitej. Papież wolał współpracować z prawosławną Katarzyną Wielką niż z polskimi katolikami, a jego poprzednik Jan Andrzej Archetti przekupywał polskich posłów, by działali na rzecz prawosławnej Rosji, a co gorsza, czynił to na polecenie Watykanu. Nawet trudną prawdę trzeba znać. Nie spodziewajmy się, że i teraz Watykan stanie po polskiej stronie.

– Nie bardzo rozumiem, jaki był tego sens?

– Bardzo prosty. Chcąc uzyskać przywileje w jednej sprawie, traci się w innej. Za wszelką ceną Watykan chciał zorganizować administrację katolicką w Rosji, więc wchodził w różne, dziwne tajne porozumienia. Oczywiście, dał się zupełnie ograć. To jednak historia. Co nam czynić trzeba teraz? Damy księży. Wszyscy polscy biskupi, jestem tego pewien, oddelegują księży i pomogą.

– To, niestety, nie wystarczy.

– A co ja jeszcze mogę zrobić?

– Ślązacy oczywiście posłuchają polskich księży, ale potrzebni są górnośląscy księża mówiący gwarą.

– Tu wam nie bardzo mogę pomóc. Oni podlegają Bertramowi, muszą być posłuszni swojemu biskupowi.

– To jest właśnie główny cel naszej tajnej misji. Zdaniem pana Korfantego trzeba spróbować wymienić księży. Zaproponować Bertramowi, że skoro wielu niemieckich księży znalazło się w państwie polskim, w diecezji poznańskiej, to może warto ich wymienić na Górnoślązaków. Trzeba zasugerować, że ma ksiądz prymas problem z obsadzaniem parafii, bo do Wielkopolski wraca wielu Polaków, a Niemcy wyjechali, więc niemieccy księża nie są potrzebni.

– Sprytny plan. Zaiste. Jak zostaną już księżmi mojej diecezji, to wyślę ich na Górny Śląsk.

– Dokładnie. Korfanty chce, by przewodził im ksiądz Lewek, który teraz pracuje w Berlinie, ale pochodzi ze Śląska i tam pracował. Doskonale zna tamtejsze realia.

– W takim razie pojadę do Wrocławia układać stosunki polsko-niemieckie – zadecydował prymas.

Ułożenie stosunków między Kościołem odradzającej się Polski a Kościołem niemieckim było niezwykle trudne. Oczywiście, nie byłoby problemu, gdyby „nowe” państwo na mapie Europy powstało wyłącznie z ziem dawnego zaboru rosyjskiego. Tymczasem rościło ono pretensje do dawnych ziem potężnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów zamieszkanych w znacznej mierze przez ludność polską, a w każdym razie słowiańską. Lata niebytności państwa polskiego to czas gigantycznych przemian politycznych i gospodarczych. Rewolucja przemysłowa skutkowała powstawaniem nowych ośrodków miejskich, licznymi migracjami ludności, która szukała pracy w kopalniach, hutach czy fabrykach. Powstawały nowe idee i nieznane wcześniej klasy społeczne.

Kościół w tym wszystkim także był zagubiony, zwłaszcza w Niemczech. Cesarstwo w większości zdominowane Kościołem ewangelicko-augsburskim miało za sobą okres silnego niszczenia katolicyzmu, w której państwo było wprost zaangażowane w ramach walki kulturalnej w rugowanie watykańskich wpływów. Zażegnanie konfliktu, a także powstanie Katolickiej Partii Centrum, jednej z silniejszych w Niemczech, spowodowało, że Watykan prowadził politykę niezwykle ostrożną, nie chcąc, by dawne spory odżyły.

– Wasza eminencjo, kardynale – prowadził rozmowę kardynał Dalbor. – Sytuacja w Kościele poznańskim jest trudna, ponieważ wielu niemieckich księży wyjechało lub zamierza wyjechać. Myślę, że trzeba nowych wzajemnych regulacji, żeby uporządkować wiele spraw w zgodzie i braterstwie.

– Obawiam się, że zgoda łatwa nie będzie. Jesteśmy wprawdzie synami jednego Kościoła i mamy jednego papieża, ale jednak spory są ogromne i, niestety, nasz święty Kościół został wprzęgnięty w walkę polityczną między naszymi narodami. Trudno będzie o zgodę i miłość – komentował kardynał Bertram.

– Krzywdy wyrządzone w przeszłości trudno zapomnieć. Trzeba jednak budować przyszłość i zastanowić się, które sprawy można załatwić. Myślę zwłaszcza o wymianie księży. Powinniśmy być otwarci, jeśli któryś z nich zechce zmienić diecezję.

– Tu akurat jest pełna zgoda. Niech się tak stanie. Każde podanie rozpatrzę pomyślnie i proszę, by ksiądz biskup postąpił podobnie.

Wymiana była prosta i przebiegła bez większych kłopotów. Dużo trudniejsze było określenie, jak faktycznie ma się zachowywać Kościół na obszarze plebiscytu.

W sierpniu 1919 roku podczas zjazdu biskupów polskich w Gnieźnie delegacja Górnego Śląska złożyła nuncjuszowi apostolskiemu, kardynałowi Achille Rattiemu, memoriał zawierający życzenie ustanowienia osobnej diecezji śląskiej, a więc wyłączenia obszaru plebiscytowego z diecezji wrocławskiej oraz powołania komisarza papieskiego, który mógłby czuwać nad zachowaniem wolności sumienia w czasie przygotowań i przebiegu plebiscytu. Szanse na powodzenie tego przedsięwzięcia były znikome. Stolica Apostolska nowy podział administracyjny przygotowuje powoli i czeka na ugruntowanie określonych rozstrzygnięć politycznych. Poprzednie takie zmiany nastąpiły w 1821 roku bullą papieską De salute animarum, która miała między innymi ustalić nowe granice diecezji, dostosowując je do zmian terytorialnych Prus, które wydarzyły się po Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku. Wtedy też przeniesiono powiat bytomski, a więc znaczną część obszaru plebiscytowego, z diecezji krakowskiej do diecezji wrocławskiej. Stolica Apostolska potrzebowała zatem aż sześciu lat, by nabrać przekonania, że zmiany są trwałe i ugruntowane.

Ratti starał się spokojnie wytłumaczyć tę trudną sytuację, ale napięcie trwało. W trakcie obrad biskup krakowski ksiądz Adam Sapieha, późniejszy wielki mentor Karola Wojtyły, wyprosił nuncjusza apostolskiego z sali obrad, argumentując, że sprawy polskie powinny być omawiane wyłącznie wśród Polaków.

Kwestie górnośląskie nie były jednak głównym tematem spotkania. Odzyskanie przez Rzeczpospolitą niepodległości wymagało uregulowania sprawy zasadniczej w polskim Kościele – kto faktycznie jest prymasem. Tytuł ten od wieków przynależał biskupowi gnieźnieńskiemu, który równocześnie był biskupem poznańskim, ale Prusy zabroniły mu używać tej godności, więc kardynał Edmund Dalbor dopiero po odzyskaniu niepodległości powrócił do starej nomenklatury. Jednocześnie, decyzją papieską już z okresu rozbiorów biskupowi warszawskiemu przysługiwał tytuł Prymasa Królestwa Polskiego i ksiądz arcybiskup Aleksander Kakowski, po ponad osiemdziesięciu latach, zaczął go ponownie używać, gdyż w Rosji nie było to mile widziane. Kwestii tej nie rozstrzygnięto. Dopiero w 1925 roku papież zakonserwował stary układ, stwierdzając, że biskupowi gnieźnieńskiemu przysługuje tytuł Prymasa Polski, a biskupowi warszawskiemu tytuł Prymasa Królestwa Polskiego, jednocześnie jednak stwierdził, że są to tytuły honorowe, bez prawa zwierzchnictwa nad innymi polskimi biskupami.

Zbyt dobrze tego w Polsce nie przyjęto, uznając, że niepodległa Rzeczpospolita z punktu widzenia Stolicy Apostolskiej nie została uznana za trwałą, wymagającą nowych regulacji. Kardynał Aleksander Kakowski zgłosił wówczas inną koncepcję. Ponieważ godność prymasa przysługuje od wieków arcybiskupom gnieźnieńskim, a nie można przekreślić dwóch bulli papieskich nadających godność Prymasa Królestwa Polskiego arcybiskupom warszawskim, to najlepiej, by połączyć personalnie dwie archidiecezje: gnieźnieńską i warszawską. Takie polskie „radzenie sobie z prawem”. Trudnym prawem, ale prawem, które przecież w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej zawsze było szanowane i wykonywane, choć w dość specyficzny sposób. Taka intelektualna mieszanka. Silne polskie tradycje i wpływy rosyjsko-niemiecko-żydowskie.

Gniezno od dawna nie miało już większego znaczenia. Aby nadać biskupowi odpowiednią rangę, łączył on personalnie także diecezję poznańską. Teraz Gniezno i Warszawa miały mieć jednego biskupa. Koncepcję tę wdrożono w 1938 roku i trwała aż sześćdziesiąt trzy lata. Zmienił to dopiero polski papież Jan Paweł II, a kardynał Józef Glemp był ostatnim wielkim prymasem. Aktualnie tytuł ten przysługuje wyłącznie biskupom Gniezna, czyli małej, biednej diecezji…

Na Górnym Śląsku wrzało. Polacy domagali się równego traktowania podczas okresu przedplebiscytowego. W sierpniu 1919 roku wybuchło pierwsze powstanie śląskie. Trwało ono zaledwie osiem dni. Było rodzajem manifestacji przeciwko aresztowaniu członków Polskiej Organizacji Wojskowej na Górnym Śląsku. Formacja ta była konsekwentnie budowana z pełną świadomością, że być może to nie plebiscyt rozstrzygnie o przyszłości Górnego Śląska. Cel został osiągnięty przez każdą ze stron. Amnestia została ogłoszona, a nastroje społeczne się uspokoiły. Korfanty zachował się sceptycznie. Nie poparł formalnie powstania. Była to raczej akcja spontaniczna niż przygotowywane zbrojne wystąpienie.

Polska zaangażowana w wojnę z Rosją nie mogła się formalnie włączyć do walki, ale w wielu polskich miastach zostały zorganizowane komitety poparcia dla Śląska. Przyjmowano uchodźców zagrożonych represjami za udział w powstaniu i organizowano pomoc dla akcji plebiscytowej. Tymczasem Polski Komitet Plebiscytowy profesjonalizował się. W 1920 roku ksiądz Lewek objął formalne stanowisko naczelnika Wydziału Kościelnego, jego zastępcą został ksiądz Jan Kapica, proboszcz w Tychach, były poseł parlamentu pruskiego (1908).

Sytuacja była niezwykle nerwowa. W 1920 roku wybuchło drugie powstanie. Trwało jeszcze krócej – pięć dni. Obóz polski chciał większego dostępu do organów administracji oraz likwidacji policji politycznej Sipo, co miało ułatwić prowadzenie propagandy plebiscytowej. Ponieważ zwycięska Francja była zainteresowana osłabieniem Niemiec, wspierała te dążenia i cel został osiągnięty. Wprowadzono dwujęzyczność w urzędach, a w szkołach – nauczanie w języku polskim. Ustanowiono przy każdym sojuszniczym kierowniku władz administracyjnych w powiecie doradcę polskiego, którego zadaniem była obrona interesów ludności polskiej.

Kluczowe było także powołanie mieszanej policji polsko-niemieckiej opartej na zasadzie parytetu. Ponadto nad porządkiem czuwać miało 10 tysięcy żołnierzy alianckich, głównie Francuzów.

Był wiosenny wieczór. Pomagaliśmy troszkę w hotelu Lomnitz. Sprzątanie, podawanie do stołu. Zwykłe proste zajęcia. Rozmowa, którą słyszeliśmy, rozgrzała nas do czerwoności. Dotyczyła… piłki nożnej. W tym tak gorącym momencie chopy godali o fusbalu! W dodatku z gośćmi ze Lwowa.

– Co się, chłopcy, tak dziwicie – zagadnął Korfanty.

– O fusbalu? Dziś? – wtrąciłem.

– Sport ma wiele więcej wspólnego z polityką, niż można by sądzić. Trwa spór, która kultura jest lepiej rozwinięta: polska czy niemiecka. Jak rozstrzygnąć, czy lepszy jest Goethe, czy Mickiewicz? W sporcie wszystko jest proste. A nam takie rozstrzygnięcie teraz właśnie jest potrzebne!

Do Bytomia przyjechała delegacja z Rudolfem Wackiem, działaczem sportowym ze Lwowa. Uznano, że trzeba spróbować zorganizować wielki mecz. Z pewnością przyjdzie wiele osób, ale podprogowo uda się także przekazać informację, że Polska to sprawnie funkcjonujący kraj, z rozwiniętymi klubami sportowymi. To, że państwo musi mieć rolnictwo, jakąś gospodarkę, kilku twórców kultury, jest oczywiste i proste. Zorganizować jednak ruch sportowy, rozgrywki piłkarskie, kluby, bazę, imprezy gromadzące wielką publiczność to już świadczy o zupełnie innym poziomie rozwoju.

– Jesteście spokojni wygranej? – dopytywał Korfanty.

– To jest sport. Grać mamy na obcym terenie, to nie jest proste. Myślę, że nawet jak przegramy, to zaprezentujemy się z dobrej strony i jakieś korzyści dla naszej polskiej sprawy będą – tłumaczył Wacek. – Tylko tak możemy wam pomóc – dodał.

– Nie sądzę, żeby Niemcy zgodzili się na taki mecz – zadumał się Korfanty.

– Trzeba użyć fortelu – wtrącił się niepytany przez nikogo Jorg. Widać, że temat go bardzo wciągnął i przysłuchiwał się uważnie.

– Fortelu… Ale jakiego?

– To proste – ciągnął Jorg. – Znajdziemy jakąś słabą drużynę, za bardzo nie będziemy im tłumaczyć, o co chodzi. Trzeba wygrać wysoko, a potem mocno nagłośnić. Wtedy to Niemcy będą żądać rewanżu – dodał i się uśmiechnął.

– He, he, dobre. Pierwszy mecz zorganizujemy więc w Katowicach, a potem rzucimy rękawicę. Kiedy możecie przyjechać. Czy miesiąc przygotowań wystarczy? – chciał wiedzieć Korfanty.

– Będziemy całą drużyną za miesiąc – zameldował Wacek.

Polskim działaczom udało się przekonać działaczy Diany Katowice do meczu. Był to mistrz Górnego Śląska z 1912 roku, grający w samym centrum Katowic, na terenie dzisiejszego placu Andrzeja. W 1920 nie byli już najmocniejsi. Ich rywal z Katowic – FC Preußen 05 późniejszy 1.FC Kattowitz) – miał więcej kibiców i sponsorów. Był jednak zdecydowanie klubem niemieckim.

Działacze Diany nie myśleli o polityce, byli przekonani, że polscy piłkarze nie mają z nimi szans, a ponadto uznali, że dzięki temu meczowi zyskają na popularności, gdyż zgromadzi on sporą widownię. Byłby to pierwszy mecz międzypaństwowy na Górnym Śląsku. Gwiazdą Diany był Paweł Lubina, późniejszy reprezentant Polski, a to gwarantowało, że przyjdą zarówno propolscy, jak i proniemieccy kibice.

Jakież było zdziwienie miejscowych fanów futbolu. Lwowianie grali jak zaczarowani i wygrali pewnie pięć do zera. Prasa grzmiała. „Pogrom Niemców!”, „Niemcy nie potrafią grać w piłkę!”. Było to niezwykle bolesne. Kiedy włączają się emocje, wyłącza się rozum. Niemieccy działacze plebiscytowi szaleli. O meczu mówili wszyscy, a z każdym dniem plotkowano więcej o zwycięstwie Polaków ze Lwowa.

Zaczęto śledzić Wacka i zaproszono go na ważną rozmowę. Zaproponowano duże pieniądze za mecz w Bytomiu. Rywalem drużyny ze Lwowa miał być Beuthen 09. Drużyna była wówczas aktualnym mistrzem Górnego Śląska! Ustalono szczegóły. Mecz elektryzował wszystkich. Na stadion w Bytomiu miało przybyć około dwudziestu tysięcy kibiców. Oczywiście, nie było wówczas odpowiedniej infrastruktury, więc większość zgromadzonych i tak niczego by nie widziała.

Korfanty przed meczem był przerażony.

– Każdy wie, że oni ściągnęli z Berlina najlepszych piłkarzy. Wy nie będziecie grali z drużyną z Bytomia, a z reprezentacją Niemiec – martwił się.

– My jesteśmy reprezentacją Polski – odpowiedział spokojnie Wacek.

Zdecydowana większość publiczności kibicowała miejscowej drużynie. Przybyło jednak także sporo propolskich Ślązaków, którzy wspierali lwowian.

– Król Jan Kazimierz po ślubach lwowskich uciekał na Śląsk. Wtedy był to początek sukcesu. Dziś jest druga ważna eskapada ze Lwowa na Śląsk – zadumał się Korfanty.

Niemcy byli spokojni o zwycięstwo. Beuthen 09 był znacznie lepszy od Diany, a poza tym udało się ściągnąć kilku świetnych zawodników z Niemiec. Raczej pogardzali drużyną ze Wschodu.

Do przerwy szok. Lwowianie prowadzili trzy do zera i wyglądało, że będzie jeszcze większy pogrom niż w Katowicach! Niemcy szaleli. Publiczność zaczęła domagać się niesprawiedliwych decyzji od sędziego, piłkarze grali znacznie brutalniej i poważnie skopany Henryk Bilor musiał zejść z boiska.

Trzy do jednego. Potem trzy do dwóch. Emocje sięgały zenitu. Korfanty nerwowo obgryzał paznokcie. Wacek uśmiechał się pod nosem.

– Zaczyna się obrona Częstochowy. To kochamy najbardziej – komentował spokojnie.

Wyraźnie osłabiona drużyna ze Lwowa wykopywała każdą piłkę wysoko poza stadion. Czas uciekał. Sędzia przedłużał mecz, ile mógł, ale było jasne, że Polaków nie da się pokonać tego dnia.

Trzy do dwóch. Wielki sukces! Zaufani górnicy Korfantego uformowali szpaler i sprawnie przeprowadzili piłkarzy do hotelu Lomnitz. Tu zaczęło się wielkie świętowanie.

– No to mamy ze dwadzieścia tysięcy głosów więcej – śmiał się Korfanty.

Jorg uśmiechał się pod nosem i podnosił kolejny kieliszek.

– Jeszcze nigdy nie upiłem się na tak wesoło – stwierdził.

Dwa lata później Pogoń Lwów została drugim historycznym mistrzem Polski. W rozgrywkach grało osiem klubów podzielonych na dwie grupy. Po raz pierwszy wzięła w nich wówczas udział drużyna górnośląska – Ruch Hajduki Wielkie (później Chorzów).

Akcja propagandowa z każdej strony wchodziła w fazę ostateczną. Plebiscyt miał się odbyć dwudziestego marca 1921 roku. Zdarzały się mordy, szantaże, prowokacje. Główna walka toczyła się na trzech frontach – politycznym, propagandowym i kościelnym.

Strona polska odetchnęła z ulgą. Po bitwie warszawskiej wojska sowieckie rozpoczęły odwrót, a główny argument, że nie ma sensu przyłączać się do Polski, która i tak nie przetrwa, przestał mieć swoją siłę. Odrodzona Rzeczpospolita stabilizowała się i nabierała konkretnych kształtów – z Poznaniem, Lwowem i skromnym, ale jednak dostępem do morza. Wielcy politycy nie doceniali znaczenia Górnego Śląska, bo przecież i przed rozbiorami nie należał on do Polski. Wpływy Korfantego były jednak znaczne i mocno zabiegał on o silne wsparcie przed plebiscytem. Strona niemiecka miała świadomość, że większość ludności mówi językiem zbliżonym do polskiego i czuje się Polakami, więc ich propaganda zapowiadała utworzenie niezależnego państwa sfederalizowanego z Niemcami na wzór Bawarii, z własnymi organami władzy. Już czternastego października 1919 Sejm Pruski podniósł rejencję opolską do rangi prowincji. Strona polska musiała odpowiedzieć.

Piętnastego lipca 1920 roku Sejm Ustawodawczy uchwalił podstawy prawne autonomicznego województwa śląskiego. Tym samym jasno określono, że choć Rzeczpospolita ma być państwem jednorodnym, to wyjątkiem ma być Górny Śląsk, który będzie posiadał między innymi własny sejm, skarb, policję i co najważniejsze – używanie języka polskiego i niemieckiego w służbie zewnętrznej wszystkich cywilnych władz i urzędów na obszarze województwa. Wprowadzenie dwujęzyczności w urzędach miało przekonać do Polski tych wszystkich, którzy językiem polskim posługiwali się słabo, nawet jeśli czuli się Polakami. Trzeba pamiętać, że od wieków szkolnictwo było na tych ziemiach niemieckie, a język matki ludność znała tylko z przekazów domowych i często z nauki religii. Jeszcze długo w mowie potocznej pojawiały się słowa niemieckie, na przykład liczebniki, nazwy własne wielu przedmiotów czy terminy urzędowe.

Operację repatriacji strona polska przegrała. Niemcy zbudowały ogromny aparat i uruchomiły znaczne środki. Zachęcały i finansowały każdego, kto urodził się na Górnym Śląski, dawno tu nie mieszkał i mieszkać nie zamierzał, do przyjazdu na plebiscyt. Górnicy masowo emigrowali do kopalń Zagłębia Ruhry i tam upatrywali swojego domu. Nie czuli już związku z Górnym Śląskiem, ale za drobnym wsparciem gotowi byli głosować. Okazało się, że prawie 20 procent głosujących to byli emigranci, którzy masowo, w sposób perfekcyjnie zorganizowany byli przywożeni specjalnymi pociągami.

Propagandowo strona Polska także nie mogła się przeciwstawić Niemcom, którzy dysponowali ponad stu gazetami i czasopismami o łącznym nakładzie około pół miliona egzemplarzy. Były to tytuły wprost opowiadające się po stronie niemieckiej, a także takie, które udawały orientację propolską, a faktycznie nawoływały do głosowania za Niemcami. Tak zwane gadzinówki używały języka polskiego i prowadziły miękką propagandę. Ich przekaz był taki, że wprawdzie jesteśmy Polakami, ale biorąc pod uwagę, że państwo polskie jest słabe, trwa tam wojna z Rosją, to lepszym rozwiązaniem będzie autonomiczne państwo śląskie w ramach federalnych Niemiec. Głosiły one hasła separatystyczne i miały za zadanie wpłynąć dezorientująco na czytelników. Należały do nich: „Der Bund – Związek” (założony w 1920 w Bytomiu), „Dobra Rada dla Ludu Górno-Śląskiego” (założony w 1920), „Dzwon” (1919–1921 w Gliwicach i Katowicach), „Wola Ludu” (1920–1921 w Bytomiu), „Głos Górnośląski” (1920–1921 w Bytomiu i Wrocławiu), centrowy „Poradnik Domowy”.

Polacy nie mieli na tym polu większych szans, ale robili, co mogli. Podpatrywali Niemców i także siali zamęt w szeregach proniemieckich Górnoślązaków. Jednym z celów było przejmowanie niemieckich gazet, w których dopiero stopniowo zaczęto ujawniać propolską orientację. Akcja ta rozpoczęła się od zakupienia „Oberschlesische Grenzzeitung”, dziennika niemieckiej partii demokratycznej (Deutsche Demokratische Partei) wychodzącego w Bytomiu od 1873 roku. Dziennik miał już ustaloną pozycję wśród niemieckich liberałów na Śląsku. Z upoważnienia Korfantego nabyto gazetę wraz z drukarnią za 620 tysięcy marek od wdowy po wydawcy doktorze Robertcie i od dwudziestego pierwszego stycznia 1920 roku stała się półoficjalnym organem Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. W następnym roku nakład sięgał już 36 tysięcy egzemplarzy. Na łamach tego dobrze redagowanego dziennika zabierał głos nawet Wojciech Korfanty. Oczywiście, cały czas utrzymywano, że jest to gazeta niemiecka, wydawana przez Niemca R. Hadryana. Celem propagandowym było stwierdzenie, że Niemcy po przegranej wojnie są zobowiązane do płacenia ogromnych kontrybucji wojennych, które w razie przyłączenia Górnego Śląska do Niemiec w znacznej mierze spadną na Górnoślązaków. Ponadto pokazywano okropności wojny i winę cesarstwa w jej rozpętaniu, podkreślając, że ludność Górnego Śląska nie ma z tym nic wspólnego i nie powinna ponosić za to odpowiedzialności moralnej i finansowej. Lepsze jest zatem głosowanie za Polską, zwłaszcza że w ustawie o autonomii Śląska zagwarantowano na terenie województwa śląskiego pełną dwujęzyczność.

Wszystkie gazety propolskie były koordynowane przez pracowników Wydziału Prasowego Komisariatu Plebiscytowego, działającego pod kierownictwem Edwarda Rybarza w Bytomiu, dzięki dotacjom polskiego Wydziału Prasowego. Tu opracowywano artykuły i pilnowano jednolitego przekazu.

Oprócz gazet obie strony masowo produkowały plakaty, ulotki, organizowały zebrania i wiece, wzajemnie oskarżając się o najbardziej ohydne zachowania, z mordami włącznie. Doniosłe w skutkach były zwłaszcza dwa zdarzenia wykorzystywane przez propagandę. Siedemnastego sierpnia 1920 roku w Katowicach zamordowano polskiego lekarza Andrzeja Mielęckiego. Pochodził on z Wielkopolski, ale podobnie jak wielu młodych wykształconych Polaków angażował się zawodowo i politycznie na Górnym Śląsku. Ten intelektualny desant, zaplanowany i realizowany przez polskich patriotów z Poznańskiego, tworzył tu polską inteligencję. Miejscowi z różnych powodów rzadko się kształcili, a jeśli nawet do tego dochodziło, najczęściej się germanizowali.

Doktor Mielęcki w 1908 roku był współzałożycielem i wreszcie przewodniczącym Towarzystwa Lekarzy Polaków na Górnym Śląsku broniącego interesów lekarzy polskich, a jednocześnie prowadzącego zadania polityczne. Starano się, by w każdym większym ośrodku byli co najmniej jeden polski lekarz i adwokat.

Początkowo Niemcy byli przekonani, że w wyniku wojny polsko-bolszewickiej Rzeczpospolita upadnie, a tym samym problem plebiscytu sam się rozwiąże. Kiedy po bitwie warszawskiej stało się jasne, że będzie inaczej, rozpowszechniono fałszywe informacje, że Warszawa została zdobyta. Miało to wywołać zamieszki rozstrzygające sprawę w sposób siłowy. Na ulicy, przy której mieszkał doktor Andrzej Mielęcki, do bojówek demolujących polskie sklepy oddali strzały żołnierze francuscy. Kiedy doktor wyszedł z domu, by udzielić pomocy rannym Niemcom, zaatakowali go niemieccy bojówkarze. Potem rannego wyciągnęli z ambulansu wiozącego go do szpitala, a następnie skatowane ciało wrzucili do rzeki Rawy. Pogrzeb Andrzeja Mielęckiego odbył się dwudziestego piątego sierpnia 1920 roku w Sosnowcu. Tragiczna śmierć doktora stała się jedną z przyczyn przyspieszenia wybuchu drugiego powstania śląskiego.

Najgłośniejszy w toku kampanii plebiscytowej, głównie za sprawą niemieckiej propagandy, był mord Teofila Kupki. Znaliśmy go doskonale. Byliśmy nawet świadkami jego kłótni z Korfantym. Pochodził z Marklowic koło Wodzisławia. Pracował jako urzędnik w kopalni i mieszkał w Bytomiu. Ponieważ w młodości działał w towarzystwie polsko-katolickim, które działało przy parafii w Marklowicach, Korfanty uznał, że warto go pozyskać do pracy w komisariacie plebiscytowym. Jego rola i znaczenie rosło. Nadzorował już pracę około trzystu pięćdziesięciu agitatorów.

– Musimy totalnie zmienić system pracy – zakomunikował Korfantemu Kupka, czym wprawił w osłupienie wszystkich zebranych. Było to tuż po zakończeniu drugiego powstania śląskiego, którego efekty, choć nie było ono formalnie wspierane przez komisariat plebiscytowy, przyjęto z wielkim zadowoleniem. Oznaczało, że w czasie plebiscytu, do którego zostało pół roku, nie będzie działać niemiecka policja i możliwość prowadzenia agitacji będzie porównywalna dla każdej ze stron.

– Żądam kategorycznie, by odciąć się od terroru polskich bandytów. Należy potępić powstanie, zlikwidować wszelkie organizacje wojskowe. One przecież mordują Górnoślązaków!

– Teo, co ty mówisz? To jest wojna. Walczymy o polski Górny Śląsk. Skoro Niemcy mają swoje formalne siły militarne, my także musimy je mieć. Czy ty chcesz, żebyśmy się nie włączali w budowę policji plebiscytowej? Jak mamy to rozumieć? – dopytywali.

– Nie może pracować w policji ktoś, kto nie ma do tego przygotowania. Policja działa przecież uczciwie i nie należy w to ingerować. Plebiscyt powinien odbyć się w pokojowych warunkach, a je przecież zapewni działająca sprawnie policja.

– Działająca sprawnie? Przecież wielu Polaków zamordowano przy znaczącym udziale tej policji!

– Ale też wielu Ślązaków zamordowały polskie bandy. Nie możemy tego tolerować – argumentował Kupka.

Korfanty stał przy oknie i udawał, że nie słyszy. Nie wdawał się w polemikę. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Reszta obecnych była bardzo wzburzona. Krzyczeli, że zwariował, kogo tak naprawdę reprezentuje i o co mu chodzi.

– O co mi chodzi? O Śląsk! – wykrzyczał Kupka. – To skandal, że większość zaangażowanych tu osób to nie są Ślązacy, tylko Polacy z Wielkopolski i Małopolski. Musimy ich wszystkich odesłać, skąd przyjechali. Jeśli ma powstać autonomiczny Górny Śląsk przy Polsce, to trzeba gwarancji, że wszystkie urzędy będą obsadzane przez Ślązaków!

– A kim jest twoim zdaniem Ślązak? – dopytywali zebrani. – Musi być urodzony na Śląsku – wyjaśniał Kupka.

– Czyli doktor Mielęcki nie był Ślązakiem? Przez ponad dwadzieścia lat leczył Ślązaków w Katowicach, ale nie był Ślązakiem? Czy wywalić stąd wszystkich takich jak Mielęcki – wściekał się doktor Hager, który urodził się już w Zabrzu, ale jego ojciec także przyjechał na Śląsk z Wielkopolski.

– Każdy wie, że mamy zbyt mało wykształconych ludzi, żeby prowadzić akcję plebiscytową opierającą się na samych Ślązakach. Zresztą po stronie niemieckiej też pracuje mnóstwo osób spoza Śląska – tłumaczono.

– Powinniśmy dać przykład. Śląsk dla Ślązaków. Niech o wyniku plebiscytu zadecydują Ślązacy, a nie zakłamana propaganda – upierał się Kupka.

Trzasnął drzwiami i wyszedł. W pokoju wrzało. Korfanty był spokojny.

– Ukryta opcja niemiecka – skwitował. – Jest dla mnie jasne, że mamy w swoich szeregach wielu niemieckich szpiegów. Nie ma się co denerwować. Wynik drugiego powstania śląskiego musiał wywołać reakcję. Pytanie brzmi, czy Kupka się odkrył, bo tak mu kazano, czy nie wytrzymał.

– Od dziś nie ma prawa wstępu. Ogłoście, że nie pracuje już dla nas, a ludziom, których nadzorował, trzeba się przyglądać.

We