Woda księżycowa - Agnieszka Janiszewska-Szczepanik - ebook

Woda księżycowa ebook

Agnieszka Janiszewska-Szczepanik

4,5

Opis

Życie trzydziestoletniej Natalii wydaje się smakować mdławo, niczym kawa z maszyny wendingowej, którą bohaterka wypija codziennie rano przy korporacyjnym biurku. Trudny do zidentyfikowania wewnętrzny niepokój nie pozwala jej skupić się na pracy i odpowiednio zaangażować w osiąganie targetów i spełnianie ki pi ja jów. Jednak nie jest też w stanie zrobić niczego innego – paraliżuje ją lęk przed podjęciem jakiegokolwiek działania, które mogłoby odmienić szarą rzeczywistość. W końcu jednak nadchodzi dzień, w którym poziom frustracji Natalii osiąga poziom krytyczny. Młoda kobieta zostawia za sobą wszystko, co trzymało ją do tej pory w stolicy, i wsiada do pociągu, który zawiezie ją nad morze, do domu ukochanej babci. Ta podróż będzie początkiem wędrówki, podczas której Natalia będzie miała szansę, by uzdrowić swoją duszę i sięgnąć po to, co wcześniej wydawało się jej nieosiągalne…

Jeśli posadzisz sosnę w doniczce na parapecie, razem z pelargoniami, to co z niej wyrośnie? Choćbyś sypała jej najlepsze nawozy, to ona i tak wreszcie uschnie. Jakiś czas będzie walczyć, ale potem korzenie się pościskają w tej doniczce, zacznie się dusić w pomieszczeniu, sypać igłami. Wreszcie się załamie i zwiędnie. A jak pelargonię posadzisz na mchu gdzieś pośrodku lasu, to ile przetrwa?
– Pewnie niedługo… – przyznała Natalia.
– A sosna sobie na mchu poradzi i wyrośnie w górę, cała zadowolona. Sosna nie będzie pelargonią, a pelargonia sosną. Choćby im obu płacić składki, ubezpieczenia i karmić bez końca nawozami. – Babcia się uśmiechnęła. – Roślina czy zwierzę zawsze wie, kim jest z natury i co powinno robić. Człowiek też wie, tylko tyle myśli i błądzi, że wreszcie zapomina, co wiedział. Może i ty zapomniałaś, kochana moja?


Agnieszka Janiszewska-Szczepanik – filolog, life coach i trener, a także doktorantka UŁ na kierunku pedagogika.

Zawodowo wspiera osoby, które – aby odczuwać sens i spełnienie – potrzebują działać twórczo i realizować własne projekty. Sama wygrała kilka konkursów na opowiadania, eseje i artykuły, a „Woda księżycowa” jest jej książkowym debiutem. Uważa, że wewnętrzna potrzeba tworzenia to zaproszenie do jednego z najwspanialszych doświadczeń dostępnych na naszej planecie, ale także siła, której nie należy lekceważyć, ponieważ wtedy staje się niszcząca. Pisarskie inspiracje czerpie od ludzi, przynosi z długich spacerów albo przywozi z wakacyjnych podróży. Rozumie koty, a koty zazwyczaj pozwalają jej się głaskać.
Autorka zaprasza na swoją stronę internetową: coachingdladuszy.pl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 738

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (24 oceny)
14
9
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pyra84

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna książka na obecne czasy 👍
00
drzejb

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajny klimat realizmu magicznego. polecam
00

Popularność




Rozdział 1

Przystanął przy potężnym, wysokim drzewie. Od tego giganta biła jakaś szczególna moc i życiodajna siła – coś, co nie pozwalało przejść obok bez zatrzymania się. Korzenie były tak wybujałe, że należało wysoko podnieść nogi, aby je ominąć, a zarazem zbliżyć się do szerokiego, ciemnobrązowego pnia.

Bernard nabrał głęboko powietrza przepełnionego ostrym zapachem świeżej żywicy, po czym spojrzał wysoko w górę, na rozłożystą koronę drzewa. Gałęzie znajdowały się na takiej wysokości, że był w stanie dojrzeć jedynie te najgrubsze konary, a dalej tylko zlewającą się w jednolitą plamę soczystą zieleń liści. Pod względem wielkości drzewo przypominało sekwoję, jednak nie było iglaste – liście kojarzyły się z okryciem dębu, a może bardziej orzecha. Stojąc na dole, trudno było stwierdzić, a i tak najprawdopodobniej należało do jeszcze innego, nieznanego nigdzie indziej gatunku.

Wpatrując się z podziwem w twardy jak skała i masywny pień drzewa, pomyślał, że chyba nic na świecie nie byłoby w stanie złamać tego sięgającego przestworzy olbrzyma. Drzewo z całą swoją mocą po prostu było – ufnie rozpościerało ramiona w górę i pewnie osadzało się korzeniami w ziemi. Tak ufnie i pewnie, jakby nigdzie we wszechświecie nie istniały żadne przeszkody, trudności ani ograniczenia. Emanował od niego odwieczny, niczym niezmącony spokój, a jednocześnie stymulująca witalność – krążące tuż pod korą soki musiały wydzielać jakieś magnetyczne fale, które przyciągały w to miejsce każdego, kto tylko znalazł się w pobliżu.

Wspiął się na największy wystający z ziemi korzeń i oparł się o ciepły pień, przykładając do niego policzek. Usłyszał spokojny oddech drzewa i poczuł, jak przenika go ten idealny spokój, a także mądrość i prastara wiedza, które sączyły się z ciemnobrązowej kory tak samo jak intensywnie pachnąca żywica.

– Dziękuję – wyszeptał, a w odpowiedzi otuliła go kolejna fala błogości. Był to cudowny stan, w którym można było zrozumieć istotę wszystkiego i niczego już więcej nie pragnąć.

Jednak po chwili – która mogła trwać zarówno sekundę, jak i godzinę, rok albo całe stulecie – ocknął się i zeskoczył z korzenia. Wypełniony po brzegi mnóstwem dodatkowych sił, żwawo ruszył przed siebie, wykonując niemalże taneczny slalom pośród leśnej roślinności. Otaczający go las w przedziwny sposób był równocześnie ocieniony i gęsty, jak i przejrzysty i dostępny. Hojnie dzielił się z wędrowcami bogactwem swoich barw, aromatów, a także słodkich, soczystych owoców.

Idąc naprzód, Bernard oddychał głęboko i zachłannie sycił oczy krajobrazem wokół, jak gdyby chciał wchłonąć tak dużo z tej surrealistycznej harmonii i piękna, jak tylko było to możliwe.

Gdy mijał właśnie dorodną kępę kwitnących, sięgających mu do ramion paproci, dostrzegł po lewej stronie jakieś większe przejaśnienie – coś jakby lukę w tej zwartej leśnej gęstwinie. Wiedziony przeczuciem – a tylko nim tutaj dysponował – od razu skierował się w tamtą stronę. Nie posiadał żadnych map, kompasów ani innych narzędzi – musiał po prostu wykazywać najwyższą czujność wobec pojawiających się zewsząd znaków. Wiedział, że one zawsze się pojawiają, jednak trzeba być niezwykle uważnym.

Stąpał więc miękko po ciemnozielony falistym mchu, ufając, że zmierza we właściwą stronę. Las stopniowo się przerzedzał, a przed nim rozlewała się coraz jaśniejsza plama światła, do której to zbliżał się z każdym kolejnym krokiem. W pewnej chwili jednak raptownie przystanął, bo ujrzał przed sobą widok tak urzekający, że aż zaparło mu dech w piersiach.

Przejaśnienie okazało się bajecznie kolorową polaną, na środku której lśniło jezioro. W idealnie gładkiej tafli błękitnoturkusowej wody odbijała się cała leśna flora i fauna, przez co urok lasu wydawał się tutaj zwielokrotniony. W jeziorze przeglądały się gibkie gałęzie smukłych drzew, kwitnące na fioletowo i niebiesko krzewy, a także przybrzeżne kwiaty o przeogromnych jaskrawoczerwonych i żółtych kielichach. Co rusz zaglądały do nich motyle o fantazyjnie wzorzystych skrzydłach, nad którymi bezszelestnie szybowały egzotyczne ptaki. Leśny akwen był rajsko kolorową i tętniącą życiem sceną, na której dumnie prezentowały się wszystkie obecne tu przebogate formy życia.

Bernard, oczarowany, powoli zbliżył się do brzegu jeziora. Usiadł na miękkiej trawie i poczuł na policzkach kojące ciepło promieni słonecznych, które dopiero tutaj mogły swobodnie dosięgnąć ziemi i ogrzać też najniższe warstwy lasu. Zamknął oczy i przechylił głowę do tyłu, aby móc jeszcze bardziej wystawić twarz do słońca, które świeciło teraz tak mocno, że wydawało się dostępne dosłownie na wyciągnięcie ręki.

– Dziękuję – wyszeptał znowu, tym razem w kierunku tej gorejącej istoty, której kojące ciepło napędzało do rozwoju każdą tętniącą życiem komórkę.

Trwał tak w całkowitej wewnętrznej ciszy, zatopiony w otaczającym go pięknie. Ktoś zerkający z boku mógłby pomyśleć, że nic się nie dzieje. Działo się jednak wszystko – w swoim idealnym rytmie i porządku. Każda żywa cząstka w najwyższym skupieniu pracowała nad tworzeniem tego zapierającego dech w piersiach krajobrazu. Kwiaty powoli otwierały swoje pulsująco kolorowe kielichy, drzewa wypuszczały młode listki, a wiatr delikatnie muskał nagrzaną ziemię. Każda najmniejsza drobinka tego świata istniała sama dla siebie, a jednocześnie wszystko razem zlewało się w jedność – symfoniczną kaskadę kolorów, kształtów, dźwięków i zapachów. Tak harmonijnie stopionych, że trudno byłoby już stwierdzić, czy to pomarańczowy jest orzeźwiająco słodki, czy raczej orzeźwiająca słodycz jest z natury pomarańczowa. Nie miało to jednak znaczenia, bo wszystko było tu po prostu takie, jakie miało być.

Nagle poczuł na policzku subtelne muśnięcie. Gdy otworzył oczy, zorientował się, że to pokaźnych rozmiarów seledynowy ptak – nieco podobny do łabędzia, choć znacznie większy – przyjaźnie dotknął go dziobem. Bernard uśmiechnął się i pogłaskał jego aksamitne w dotyku skrzydło. Zadowolone stworzenie pomaszerowało dalej i zniknęło w przybrzeżnym gąszczu jasnoróżowych kwiatów, wyglądających jak wyrastające wprost z wody wybujałe magnolie.

Nie miał wątpliwości, że był to kolejny znak; szybko – choć z pewną dozą niechęci – pojął jego sens. Dotarcie do tej polany stanowiło koniec – rajska scena była kurtyną zamykającą etap ostatniej beztroskiej wędrówki. Nadeszła pora ruszyć w dalszą drogę, która z pewnością nie będzie już tak sielankowa. Już wkrótce przyjdzie mu przypomnieć sobie, czym są chłód i ciemność – pojęcia, które w tym miejscu wydawały się tak odległe, że aż niemożliwe do wyobrażenia.

A jednak już teraz poczuł drobną namiastkę tego chłodu. Zadrżał lekko, a coś w jego wnętrzu na moment zamarło, skurczyło się.

Lija.

Rzecz jasna pomyślał o Liji. Gdzie teraz była? Kiedy się spotkają?

Prawdopodobnie to ona go wzywała, ponieważ nadeszła już właściwa pora. Tutaj nie czuło się upływu czasu, ale tam, dokąd wyruszał, czas miał fundamentalne znaczenie.

Wiedział, że nie powinien dłużej zwlekać. Ostatni więc raz rozejrzał się dookoła i nabrał głęboko w płuca tego świeżego, cudownie orzeźwiającego powietrza. Pomimo obaw poczuł, że powoli rozpala się w nim zwykła i bardzo ludzka ciekawość. A ciekawość była wystarczającym powodem, aby ruszyć.

Żeby to zrobić, wystarczyło tu po prostu w odpowiedni sposób zamknąć oczy, dając tym samym znak. Kiedy więc to zrobił, naraz wszystko dookoła gwałtownie zawirowało i na ułamek sekundy zlało się w pulsującą falę kolorów i światła.

A zaraz potem całkowicie zapomniał o tym, gdzie jeszcze chwilę temu przebywał. Ponieważ gdy otworzył oczy, znalazł się w zupełnie innym miejscu.

Rozdział 2

Gdy tutaj była, to jej nie było. Jakaś jej część, i to chyba ta całkiem istotna – być może dusza, jeżeli istnieje – ulatniała się już z chwilą, gdy zbliżała się do nowiutkiego przeszklonego biurowca klasy A. Opuszczała ją już na parkingu i z obrzydzeniem odwracała się w drugą stronę, odmawiając odkliknięcia się przy wejściu. Natalia pozostawała więc zdana na tę marną resztkę samej siebie – półżywą i bez energii.

Tego dnia udało jej się odkliknąć punkt dziewiąta, co oznaczało, że przynajmniej teoretycznie nie będzie musiała zostawać po siedemnastej. Bo praktycznie każdego dnia cały wszechświat zdawał się konspirować, żeby siedziała jak najdłużej: mnożyły się i piętrzyły nieukończone zadania, krzyczały e-maile o najwyższym priorytecie, a dedlajny groźnie łypały swoimi martwymi oczodołami. Mało kto wychodził stąd o czasie. A im wyżej na drabinie, tym rzadziej. Tym dłużej siedział.

Zdjęła kurtkę, wjechała srebrzyście połyskującą windą na trzecie piętro, po czym wysiadła i ruszyła naprzód, wzdłuż równych rzędów identycznych biurek, w większości zajętych już przez bladych i zaspanych pracowników. Popijali dopiero pierwszą kawę – ewentualnie drugą, o ile pierwszą wypili już w domu – i zdawali się głęboko rozczarowani faktem, że oto nastał kolejny dzień i, na domiar złego, nie był to piątek. Natalia wysłała kilka słabych uśmiechów w kierunku tych, z którymi utrzymywała też kontakt e-mailowy (choćby w CC) na firmowym komunikatorze wewnętrznym lub rozmawiała podczas telekonferencji. Ten półuśmiech był istotny, gdyż zgodnie z modnym ostatnio marketingowym trendem H2H (Human to Human) relacje międzyludzkie w biznesie zyskiwały na znaczeniu.

Odpowiedzi na jej przywitanie były niemrawe albo żadne. Bardzo prawdopodobne, że wszyscy inni też przełączyli się na tryb przetrwania, tak że zostały po nich te sztucznie uśmiechnięte, dobrze zaprogramowane powłoki. Na szczęście – tak jak wszędzie na świecie, tak i tutaj – istnieli zadaniowcy. Tacy rasowi, którzy już po przebudzeniu z podekscytowaniem zaglądali do Google Calendar, monitorując swój własny progres, i – z rosnącą satysfakcją – wyznaczali sobie kolejne ambitne cele. Takie perełki o największym potencjale dla firmy obejmowano specjalnym programem szkoleń i rozwoju. Szczęściarze.

Mimo doskonale działających klimatyzatorów zawsze jej się wydawało, że brakuje tu tlenu. Właściwie to ledwo znajdowała siłę, żeby dowlec się do swojego boksu. Tak samo było i tego dnia.

Opadła ciężko na fotel, jakby nie przebyła zaledwie kilkunastu metrów po gładkiej i błyszczącej podłodze, ale co najmniej kilka kilometrów po dzikich lasach i pustyniach. Zwłaszcza pustyniach – ze względu na tę duchotę. Zimną duszność i wrażenie, że coś wypala ją od środka.

Jej biurko wyróżniało się tym, że obok szarej myszki od laptopa leżała jasnoróżowa zakręcona muszla. Ogólnie wprawdzie obowiązywały dość surowe wytyczne w ramach Clean Desk Policy, jednakteam leaderzy pozwalali pracownikom na pewną dozę spersonalizowania swojego miejsca pracy. Zdjęcie z wakacji w Paryżu, jakiś motywujący cytat, fota słodkiego kociaka (Did someone say Friday?), notes z różowo-pluszową okładką. Drobiazgi, dzięki którym można było się tu jeszcze bardziej zadomowić.

Zapowiadał się szczególnie ważny i nerwowy dzień (choć właściwie codziennie się taki zapowiadał) – spiętrzenie kilku krytycznych dedlajnów. Tomek, należący do tej najbardziej szlachetnej rasy zadaniowców i normalnie zamieszkujący specjalnie wydzielony tylko dla niego oszklony boks, teraz nerwowo biegał pomiędzy biurkami swoich podwładnych, odbierając telefony oraz na przemian zwołując i odwołując przeróżne spotkania. Starał się jak najlepiej wypełnić swoją misję i ocalić projekt przed fakapem. Natalia zastanawiała się, czy w ogóle wychodził poprzedniego dnia z biura, bo wydawało jej się, że drugi raz z rzędu ma na sobie tę samą koszulę. Ale może tylko jej się wydawało i dzisiejsza koszula różniła się od wczorajszej jakimś subtelnym detalem. Na pewno jednak miał wyraźnie podkrążone oczy.

Odpaliła komputer, a w międzyczasie wlała w siebie pierwszą porcję lepkiej kawy z maszyny vendingowej. Przez przypadek wybrała opcję z podwójnym cukrem. Trudno, może dostanie mocniejszego energetycznego kopa (na pewno nie – przecież wiedziała, że kawa z cukrem działała tylko chwilę, a potem był zjazd, jak po każdym narkotyku). Niestety, Windows mozolnie mielił właśnie jakąś aktualizację i chyba zawiesił się na etapie sześćdziesięciu procent. Miała więc pretekst, aby jeszcze przez chwilę pozostać w innym świecie.

Na moment przymknęła oczy i dotknęła dużej jasnoróżowej muszli, którą wyłowiła kiedyś w Bałtyku (taki okaz był raczej rzadkością nad polskim morzem). Pomyślała, że jednostajny szum serwerów przypominał nawet całkiem szum fal gdzieś na słonecznej plaży… Jak byłoby przyjemnie… Tak, mogłaby zanurzyć się, zanurkować, a potem wypłynąć i lekko unosić się na falach…

– Natalia, i jak te zestawienia? Gotowe? – spytał ktoś, burząc tę sielankową wizję.

Tomek oczywiście.

– Jeszcze chwilę na to potrzebuję, bo mój laptop… – zaczęła, ale nie miał czasu jej dalej słuchać.

– To się fokusuj i koniecznie wyślij do dwunastej, dobra? Potem o trzynastej mamy spotkanie w konferencyjnej na dole, będę cię apdejtował. A zaraz dzwonię do Londynu i dowiem się, co z tym kolem w sprawie Kej-Pi-Ajów – wyrzucił z siebie jednym tchem i pobiegł gdzieś dalej.

– Jasne – odparła niepotrzebnie, poprawiając sobie na twarzy swój biurowy, profesjonalny pseudouśmiech. Model, jakiego większość tutaj używała.

Nie było wyjścia – trzeba się ostatecznie dobudzić. Windows też chyba poczuł presję, bo po wypowiedzi Tomka natychmiast zakończył aktualizację.

Natalia zalogowała się i otworzyła plik z zestawieniem. Niczym gorąca para buchnęły w nią najeżone rzędy cyfr, zawiłe formuły i ogromne tabele przestawne – tak skomplikowane i kompleksowe, że najchętniej pożarłyby jeszcze hektary przestrzeni, daleko poza granicami ekranu, a może nawet biurka. Komórki w Excelu były jak nowotwór, który namnażał się, trawiąc jej umysł i powodując rozsadzający czaszkę ból głowy. Westchnęła ciężko i zabrała się do żmudnej pracy.

Starała się całkowicie skupić, ale nie do końca jej się to udawało. Ten marudny głos ulokowany gdzieś w głowie wiecznie domagał się uwagi. Uparcie, choć na różne sposoby, zadawał jedno i to samo pytanie, na które nie miała odpowiedzi i którego nie chciała słyszeć. Kawa – tak, jeszcze jedna kawa. Może to pomoże i oczyści jej umysł (na pewno nie). Byle wyrobić się z tym do dwunastej, a potem jeszcze tylko przeżyć do siedemnastej.

A co potem? Pewnie jak zwykle padnięta spędzi kolejny smętny wieczór w domu, czekając, aż Bartek urwie się ze swojej biurowej celi – łudząco podobnej do tej tutaj, choć usytuowanej w innej części miasta. On przynajmniej czuł się tam nieco lepiej, bo lubił to uczucie, gdy rubryki w harmonogramach projektów z krwistoczerwonych robiły się soczystozielone. Być może uważał nawet, że dla takich chwil warto żyć. Bartek był jej życiowym partnerem – normalnym chłopakiem z kofeiny i kości, który pewnie tego dnia znowu zostanie dłużej w pracy.

A ona zostanie dłużej sama, przez co ten naprzykrzający się głos jeszcze bardziej się rozsierdzi i będzie krzyczał, pytał i nękał ją swoimi ponurymi refleksjami. Na szczęście – pomimo tego, że Bartek faktycznie zasiedział się znowu w biurze – akurat ten wieczór potoczył się ciekawiej, niż przewidywała.

Rozdział 3

Była siedemnasta trzydzieści, kiedy skończyła pracę nad jednym z najpilniejszych zadań, które przydzielił jej Tomek na spotkaniu zespołu. Jednym z wielu zanotowanych chaotycznie po obu stronach kartki A4 wyrwanej z notesu ozdobionego logo ich firmy. Zadania rozmnażały się przez pączkowanie – gdy tylko zrealizowało się jedno, natychmiast wyłaniało się kilka kolejnych, i to jeszcze pilniejszych. Dla tych rasowych zadaniowców radość z tego powodu nie miała końca, ale jej koniec wydawał się bliski. Czasami (coraz częściej) zastanawiała się, czy w ogóle dociągnie do jutra, a jeśli tak, to w jakim właściwie celu.

Teraz nie mogła się zdecydować, czy gorzej będzie zostać w biurze, czy z niego wyjść. Powinna oczywiście zostać – kolejka rzeczy do zrobienia nie tylko piętrzyła się w notesie, ale wiła się i okręcała wokół jej szyi niczym gruby sznur. Przez to oddychało się jej chyba jeszcze gorzej niż rano. Chociażby z tego powodu warto byłoby wyjść – poza biurem, mimo wszystko, było odrobinę więcej tlenu. A gdyby chciała zrealizować wszystko i zasłużyć na wyróżnienie podczas przyszłotygodniowego spotkania przeglądowego, i tak musiałaby tu chyba zamieszkać. Tak jak Tomek i paru innych (pamiętając jednak o garderobie na zmianę).

Nie. Poddaję się.

Stwierdziła, że nadal pęka jej głowa i musi się natychmiast przewietrzyć, nawet jeśli na zewnątrz jest deszcz, smog, wiatr i cała reszta efektów specjalnych, które czyniły ten dzień tak wyjątkowo zniechęcającym do przebywania na jawie.

Zamknęła komputer, wyrzuciła plastikowy kubek po kawie, zaniosła do kuchni i umyła porcelanowy kubek po dwóch kolejnych kawach, ubrała się, zjechała na dół i wyszła.

Brr.

Na szczęście wzięła z domu parasol, bo z nieba lała się właśnie jakaś zimna i mokra substancja w brudnym niekolorze. Może gdzieś wysoko w chmurach wyglądała jeszcze jak biały puszysty śnieg, ale zbliżając się do ziemi, raptownie topniała, szarzała i przekształcała się w błotnistą maź o niedookreślonej konsystencji. Taka oto aura ciążyła tego dnia na lokatorach warszawskich biurowców i innych mieszkańcach stolicy – w przeważającej części tymczasowych mieszkańcach i od-niedawna-mieszkańcach. Słoikach, if you will. Ale też na tych, którzy w garniturach Calvina Kleina zamawiali na lunch sałatkę z anchois i kaparami.

Pogoda – tak samo jak kostucha z barokowego obrazu Taniec śmierci – zrównuje przecież wszystkich ludzi. W każdym razie było naprawdę nieprzyjemnie, jakby wszystkie beztrosko wyrzucane plastikowe śmieci, odpady chemiczne, spaliny, a także narzekania, kłótnie i wszelakie inne zło, mniej lub bardziej świadomie emitowane przez umęczonych i zagonionych mieszczuchów, wracało teraz do nich w postaci tej szarobrudnej scenerii.

– Też idziesz na przystanek? – odezwał się nagle ktoś z boku.

Natalia próbowała właśnie naprostować wyginającą się od wiatru ciemnozieloną parasolkę, która nie była jednak najwidoczniej przeznaczona na tak ekstremalne warunki pogodowe. Odwróciła się i zobaczyła Agnieszkę Stosiak – miłą i ładną dziewczynę, która dołączyła do ich zespołu zaledwie trzy tygodnie temu. Agnieszka miała lekko falujące, grube ciemnoblond włosy, niebieskie oczy i spojrzenie spłoszonej sarny. Natalia wiedziała o niej tylko to, że pochodzi spod Biłgoraja i ukończyła ekonomię. Tyle przynajmniej powiedziała o sobie sama zainteresowana na ostatnim team meetingu.

– Tak. – Natalia uśmiechnęła się do niej. Naprawdę się uśmiechnęła, bo dziewczyna jakoś budziła jej sympatię. Ta sarna w jej spojrzeniu ewidentnie zaplątała się w pułapkę, jednak Agnieszka starała się nadrabiać eleganckim strojem i poważnym tonem głosu. Chciała pewnie sprawiać wrażenie, że jest urodzonym junior data entry specialist, rokującym nadzieję na szybki awans. Natalii wydawało się, że chyba jednak nie była – właśnie przez te oczy.

– Jak tam praca? Ty też jesteś na tym nowym projekcie? – spytała Agnieszka tym trochę nienaturalnym, na siłę profesjonalnym tonem.

– Tak, jestem. Straszny jest jeszcze z tym chaos – odparła Natalia.

– Myślę, że szybko to wyprostujemy! – wykrzyknęła tamta entuzjastycznie, ale zabrzmiało to, jakby obiecywała, że za moment wyjdzie słońce i zrobi się ciepło i przyjemnie. – Poza tym dobrze, że są takie jasne i czytelne procedury i mamy się na kim benchmarkować. Tenteam z Indii przekaże nam przecież wszystkie dane, prawda? A ty już ile jesteś na swoim stanowisku? – dopytywała.

– Od roku. Też zaczynałam od juniora, tak jak ty – odpowiedziała Natalia przyjaźnie, choć bez większego zainteresowania.

Najbardziej chciałaby zapytać, czy to prawda, że w Biłgoraju nadal są szeptuchy i czy rzeczywiście potrafią zdejmować z ludzi uroki. No i czym te uroki właściwie są, kto je rzuca i w jakim celu. Dawno temu, na koloniach, zaprzyjaźniła się z dziewczynką z Biłgoraja, która wieczorem przy ognisku opowiadała innym dzieciom historie o szeptuchach, duchach, klątwach i urokach. Natalia chętnie dowiedziałaby się teraz więcej, jednak wydawało jej się, że poruszanie takiego zagadnienia mogłoby znacząco wykraczać poza etykietę przystankowego networkingu.

– Zobaczysz, jak się sprawdzisz, to szybko cię awansują na konsultanta. Teraz potrzebują masy ludzi przy tych przeniesieniach z Azji – dodała więc tylko i jeszcze raz uśmiechnęła się ciepło do nowej koleżanki.

– Oby tak było, dzięki! – odparła Agnieszka, zerkając na podjeżdżający właśnie autobus. – Ja wsiadam w ten!

– Spoko, ja czekam na 303. Widzę, że też już jedzie. To do zobaczenia!

– Do jutra! – Agnieszka pomachała jej i wsiadła.

***

Autobus był okropnie zatłoczony i zaparowany. Przez brudne od deszczu ze śniegiem okna świat wydawał się tak rozmyty, mokry i szary, że aż tracił na realności. Trudno było uwierzyć, że rzeczywistość może się okazać aż tak brzydka i przygnębiająca.

Pasażerowie starali się desperacko oderwać od tego ponurego otoczenia, nurkując w różne alternatywne rzeczywistości. Nastolatki miały w uszach słuchawki (małe douszne lub wielkie designerskie – jaskrawe, pluszowe, modne). Każdy trzymał przed sobą jakiś ekran – smartfon, tablet, czytnik e-booków, a w ostateczności MP4. Jakaś starsza pani dzierżyła w ręku ciężką starą nokię (niedotykalną, jak mówiła mama Natalii) i z zacięciem naciskała klawisze. Siedzący obok niej staruszek czytał książkę o drugiej wojnie światowej – taką, którą można było dostać chyba tylko w zakurzonym antykwariacie za rogiem (dwa metry za spożywczakiem, schodami w dół) albo w zapomnianej osiedlowej bibliotece. Z miękką, pogniecioną okładką i pożółkłymi stronami. Dwie osoby drzemały, uderzając głowami o brudne szyby. Jako ostatnia deska ratunku służyła jeszcze UrbanINFO.tV, która reklamowała właśnie usługi Zarządu Transportu Miejskiego w Warszawie.

W pewien sposób autobus był więc pusty. Natalia musiała mocno trzymać się poręczy, bo wylądowała na przegubie pojazdu, gdzie było najmniej stabilnie. Gdy jej telefon zadźwięczał, jedną ręką wygrzebała go z torby, starając się przy okazji nie wyrzucić na podłogę reszty jej zawartości.

„Dołącz do naszej gry!” – zachęciła ją jakaś aplikacja. „Baw się i wygrywaj z Larą Croft”.

„Wyczyść” – kliknęła ze złością i wrzuciła telefon z powrotem do torby. Co za niepotrzebny wysiłek.

– Bokserska – poinformował ciepłym, dodającym otuchy głosem autobusowy lektor.

Czyli wysiadała na następnym. Upewniła się, że jej parasolka jest jako tako zregenerowana i gotowa do dalszej walki z siłami natury.

Gdy autobus się zatrzymał, z trudem przepchała się przez napierającą falę wsiadających, najwidoczniej chcących jak najszybciej znaleźć się w środku (mogło to świadczyć jedynie o tym, że na zewnątrz nie należy spodziewać się niczego dobrego – przynajmniej jeśli chodzi o poziom wilgoci i siłę wiatru). Z ulgą wyszła na zewnątrz i szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu. Idąc, rozłożyła parasolkę, jednak przy pierwszym silniejszym podmuchu ta natychmiast wygięła się i opadła.

– Cholera jasna! – mruknęła ze złością i zatrzymała się, żeby ją naprostować. Czy takie dni w ogóle muszą istnieć?

Gdy nadaremnie próbowała dojść do ładu z powyginanymi drutami, kątem oka zauważyła, że na chodniku koło jej buta coś jakby zalśniło. Coś kolorowego, czerwonego. Pochyliła się, próbując sprawdzić, co to takiego. Jakaś różowo-czerwona karta? Schyliła się i podniosła. Dowód. Mokry i ubłocony, ale ewidentnie był to, ni mniej, ni więcej, czyjś dokument tożsamości. Westchnęła.

I co teraz? – spytała z pretensją do tego kogoś, kto złośliwie skierował jej wzrok w stronę ziemi, tak że zauważyła dowód, podniosła go i teraz była już odpowiedzialna za podjęcie ewentualnych dalszych kroków. Desperacko rozejrzała się dookoła, ale szansa, że ktoś upuścił go akurat chwilę temu, i do tego był tego świadomy, wydawała się raczej nikła. Ktoś, czyli Joanna Miłek, jak udało jej się odczytać w kolorowym świetle przystankowej gabloty reklamowej (POWRÓCIŁ. BURGER DRWALA). Rocznik siedemdziesiąty ósmy, zamieszkała w Gdyni.

Co zrobić? Wysłać na adres zamieszkania? Oddać do jakiegoś urzędu czy na policję? Coś musiała wymyślić, bo ponowne porzucenie dowodu w tej kałuży błota nie byłoby raczej zbyt sensownym działaniem.

Gdy skończyła siłować się z parasolką (udało się ją ponownie rozłożyć, ale kilka drutów było niestety połamanych), sięgnęła do torebki i wytarła dokument chusteczką higieniczną. Następnie znów schowała go do kieszeni kurtki. Zastanowi się nad tym później – teraz chciała po prostu jak najszybciej znaleźć się pod dachem.

Była tak zmarznięta i przemoczona, że natychmiast po wejściu do domu rzuciła ubrania i torebkę na podłogę w przedpokoju i weszła pod ciepły prysznic. Od razu zrobiło jej się lepiej – o wiele, wiele lepiej. Ciepła woda podziałała rozluźniająco i kojąco, za co chwała należała się Miejskiemu Przedsiębiorstwu Wodociągów i Kanalizacji. Ciepły prysznic jesienią i zimą był niedoskonałą, ale jednak przyjemną alternatywą dla letnich i wiosennych kąpieli w słońcu, które właściwie były ulubionym zajęciem Natalii. Przynajmniej w ostatnim czasie.

Przebrała się w dres, zabrała z korytarza mokre ciuchy i włączyła pralkę. Czując narastający głód, weszła do kuchni, wstawiła wodę na makaron i wyjęła warzywa z zamrażalnika. Dopiero gdy było jej już ciepło, sucho, a wizja choćby najbardziej banalnego posiłku zaczęła nabierać realnych kształtów, znów przypomniała sobie o dowodzie.

Wyjęła go z kieszeni suszącej się przy kaloryferze kurtki i położyła na kuchennym stole. Joanna Miłek.

I co ja mam z tobą począć? – spytała pogodną kobietę na zdjęciu. Sięgnęła po telefon i wklepała dane w wyszukiwarkę. Kliknęła w link do Facebooka. Osób o wskazanym imieniu i nazwisku było siedem. Jeszcze raz spojrzała na zdjęcie w dowodzie. Kobieta miała dość charakterystyczne jasne kędzierzawe włosy i nieco wydłużony nos.

To chyba ta! Kliknęła w jeden z wyświetlonych profili. Joanna Miłek, zamieszkała w Trójmieście, studiowała na Wydziale Nauk Społecznych w Gdańsku. W dobie mediów społecznościowych praca detektywa to rozrywka dla amatora.

Tak, na pewno ta. Na zdjęciu profilowym widać było tę samą roześmianą kobietę, tyle że w letniej sukience i okularach słonecznych. Identyczna burza jasnych kręconych włosów. Wszystko się zgadzało. Natalia napisała więc krótką wiadomość: „Witam, czy czasem nie zgubiła Pani dowodu na Żoliborzu w Warszawie? Pozdrawiam”.

Odłożyła telefon i wróciła do gotowania. Jaki by tu przygotować sos? Niech będą pomidory z puszki i pieczarki, a do tego jeszcze warzywa na patelnię. Wyjęła też z lodówki sałatę, rukolę i pomidorki koktajlowe. Umyła, doprawiła oliwą i ziołami prowansalskimi. Prowizoryczny element śródziemnomorskiego klimatu. Wkroiła plasterki zielonego ogórka. Świeżego, prosto z Ryneczku Lidla.

Szybko przygotowała sos pieczarkowo-pomidorowy i razem z warzywami wrzuciła na patelnię. Kiedy chciała wsypać do garnka z wrzącą wodą brązowe penne, leżący na stole telefon zadźwięczał – ktoś napisał na Messengerze. Może Bartek wyjątkowo zje z nią tego dnia obiad? Sprawdziła. Nie, to Joanna Miłek.

„O Boże, rzeczywiście! Dopiero się zorientowałam, jak Pani napisała. Nie mam w torebce. Przy Wyspiańskiego szukałam czegoś w portfelu i tam musiał mi wypaść!” I dalej kropki sugerujące, że będzie ciąg dalszy wiadomości. „Jestem z Gdyni”. Podała też swój PESEL. „W jaki sposób mogę odebrać dowód? Jestem dziś nadal w Warszawie, mogę podjechać w dowolne miejsce, gdziekolwiek Pani pasuje”.

Natalia się zastanowiła. Była coraz bardziej głodna, a aura za oknem chyba coraz bardziej ohydna, o ile w ogóle dało się jeszcze stopniować. Nie miała ochoty nigdzie się już tego wieczoru ruszać. Chyba podanie tej kobiecie adresu nie będzie błędem?

Nie rozmawiaj z obcymi, nie podawaj nikomu adresu, nie wpuszczaj do domu.

Cienie dawnych rodzicielskich przestróg jak zwykle odzywały się nieproszone. A niech tam. Kobieta na zdjęciu wydawała się przyjazna.

W końcu każdy jest obcy, zanim nie stanie się bliski.

Podała więc adres ich wynajętego mieszkanka (jeden niewielki pokój wyposażony w stare, odziedziczone po właścicielach rozkładane łóżko, wysoka do sufitu meblościanka i proste biurko, a poza tym wąska kuchnia z jasnobrązową obdrapaną zabudową i klaustrofobiczna łazienka z ubikacją). Stanowiło ono pojedynczą komórkę szarego postkomunistycznego bloku, niepamiętającego już ani mieszczącej się tu niegdyś warszawskiej cytadeli, ani krwawych powstańczych walk. Niczym niewyróżniająca się, jedna z tysięcy podobnych sypialnio-jadalni dla ciężko harujących na raty kredytu warszawiaków. Słoików albo już niesłoików.

„Dziękuję! Akurat jestem przy Galerii Arkadia, więc powinnam być w ciągu pół h!”

„OK” – odpisała Natalia, odłożyła telefon i odruchowo wrzuciła cały makaron z torebki (zamiast jednej porcji dla siebie) do gotującej się wody. Pomieszała sos na patelni i dodała czosnku.

Trudno, weźmie sobie na jutro do pracy na obiad albo Bartek zje wieczorem.

O wilku mowa! Telefon znów zadźwięczał i tym razem była to wiadomość od niego.

„Mamy dileja z raportem, więc chyba stąd nie wyjdę przed 21. Tak że widzimy się wieczorem :*” – poinformował.

„Może z domu popracujesz? Robię makaron, dodam ci kurczaka” – spytała w odpowiedzi. I tak przecież pracował z domu prawie codziennie.

„Nie, nie dam rady wyjść teraz. Muszę pocisnąć, prawie cały mój zespół jeszcze siedzi. Był Pan Kanapka, a najwyżej jeszcze złapię jakiegoś batona” – odpowiedział dopiero po kilku minutach.

„Aha, OK. W takim razie na pocieszenie chyba sama zjem całą paczkę penne…” – napisała, półświadomie chcąc chociaż odrobinę wzbudzić w nim poczucie winy, co jednak raczej nie przyniosło żadnego skutku.

„Smacznego, kochanie :*” – odpisał po prostu, na odczepnego, chcąc zapewne już zakończyć tę czasochłonną konwersację.

Usiadła przy stole i spojrzała w okno. Całkiem gołe gałęzie rosnącego na podwórku starego kasztanowca uginały się od wiatru. Szyba, tak jak w autobusie, była brudna i mokra. Późnojesienny krajobraz sprawiał, że zrobiło jej się znów smętnie, smutno i szaro. Żeby go nie widzieć, wstała i opuściła roletę w kiczowate kolorowe paski. Pomyślała, że mogłaby wykorzystać ten czas i sama popracować chociaż z godzinę, dwie. Miała wrażenie, że, niczym gradowa chmura za oknem, w pracy też gromadził się nad nią stos niezrobionych rzeczy.

Ale jakoś nie mogła – tak bardzo, tak nieskończenie bardzo nie miała na to ochoty. Co było z nią nie tak? Jeśli jeszcze trochę pozostanie w tym dziwnym letargu, to źle się to wszystko skończy.

To się źle skończy, Natalko – usłyszała wiecznie ten sam nachalny głos, który tak naprawdę był mieszanką najróżniejszych głosów, a może tylko echem wydobywającym się z jakiejś bezdennej studni, gdzie topiły się wszystkie raniące słowa, karcące spojrzenia i pogardliwe gesty. Niby się topiły, a potem jednak wracały.

To się źle skończy, moja panno, sama zobaczysz! Przestań skakać jak wariatka po podłodze albo zaraz przyjdzie tu pan Konecki i cię porwie!

Pan Konecki był sąsiadem z drugiego piętra – piętra niżej – czyli ich podłoga była jego sufitem. To zresztą dość ciekawe, że czyjaś podłoga może być dla kogoś innego sufitem. W każdym razie pan Konecki umarł pięć lat temu i ostatecznie nigdy nie przyszedł, żeby porwać Natalię. Ani razu.

Co więc było z nią nie tak? W ciągu dnia ledwo zmuszała się do pracy i skupienia, a po godzinach ciężko jej było się zmotywować, żeby chociażby sprawdzić skrzynkę. Jakby ogarnęło ją jakieś odrętwienie, paraliż. I tak już co najmniej od kilku tygodni. Albo raczej miesięcy, a może nawet dłużej. Może od zawsze, tylko kiedyś dużo mocniej i skuteczniej się zmuszała. Tak czy inaczej, nie było to pożądane – z punktu widzenia pracodawcy – podejście do pracy. Nastawienie nie było właściwe. Brakowało entuzjazmu, pasji, zapału. Kreatywności, a zarazem umiejętności dostosowania się do procedur, reguł. A przecież firma dawała jej liczne możliwości, perspektywy, ścieżki rozwoju. Wejściówki na siłownię.

Domofon gwałtownie wyrwał ją z tych ponurych refleksji. Poderwała się z krzesła i pobiegła do przedpokoju, żeby odebrać.

– Joanna Miłek, po dowód! – usłyszała sympatyczny, radosny głos. Kobieta musiała być naprawdę zadowolona, że odzyska dokument i uniknie problemów związanych z wyrabianiem go na nowo. Nic zresztą dziwnego, bo kto lubi włóczyć się po urzędach.

– Trzecie piętro! – poinformowała Natalia i nacisnęła przycisk otwierania.

Joanna wyjątkowo szybko – jakby potrafiła latać – znalazła się na górze. Natalia otworzyła drzwi i wpuściła obcą kobietę, dyskretnie się jej przyglądając.

– Dzień dobry! – zawołała tamta radośnie, odrzucając do tyłu kilka niesfornych loków. – Przepraszam, że panią nachodzę… – zaczęła.

Bardzo szczupła, średniego wzrostu, miała zwinne i energiczne ruchy. Jeśli nie latać, to z pewnością potrafiła tańczyć. Twarz w kształcie serca, z nieco wydłużonym nosem, który – idąc najprostszym tropem – mógł zwiastować ciekawskie usposobienie. Burza kręconych włosów opadała jej na czoło i oczy, które były kocio zielone i lśniące. Drobne zmarszczki mimiczne nie odejmowały uroku delikatnej porcelanowej skórze. Joanna była taka jak na zdjęciu, tylko żywa – sto albo tysiąc razy bardziej żywa.

Niektórzy ludzie na zdjęciach wyglądają na bardziej żywych niż w rzeczywistości, ale na pewno nie dotyczyło to Joanny, od której aż tryskała świeża, radosna energia. I było to odczuwalne natychmiast, od pierwszej sekundy kontaktu z nią.

– Dzień dobry! – odpowiedziała Natalia. – Proszę wejść, a ja już szukam dowodu. – Szerokim ruchem ręki zaprosiła ją do środka. Właściwie to powinna trzymać już dowód w ręku i po prostu podać go kobiecie przez próg. Zabieranie sobie nawzajem czasu nie miało przecież sensu. Była jednak chyba zbyt pochłonięta swoimi ponurymi rozważaniami, żeby na to wpaść.

Zmoknięta, ale pogodna niczym gorący sierpniowy dzień, Joanna Miłek żwawo wkroczyła do przedpokoju.

– Przepraszam, że panią nachodzę! – powtórzyła. – Ależ tu u pani pachnie! Pewnie przeszkodziłam w rodzinnej kolacji! A tramwaj mi podjechał ekspresowo! Miałam szczęście! – dodała podekscytowana, jakby opowiadała co najmniej o wygranej w totka.

– Nie jechała pani autem? – spytała Natalia, wpatrując się w jasne, błyszczące oczy swojego niespodziewanego gościa.

– Nie, auto zgarnął dziś mąż, bo jego jest w naprawie. Właśnie pojechał do serwisu, pewnie mu jeszcze zejdzie trochę czasu, to sobie wrócę do galerii. Pogoda wprawdzie mało spacerowa, ale ja to zawsze lubię się przewietrzyć! – Roześmiała się. Właściwie to całe jej ciało śmiało się bez przerwy.

– To tak jak ja w sumie. Każdy spacer dobrze robi – odparła Natalia z uśmiechem.

Joanna wydzielała tak pozytywne fluidy, że jeszcze przed chwilą kiepski nastrój podskoczył jej o kilka punktów.

– O tak! Wczoraj też mi dobrze zrobił spacer z koleżanką po tym osiedlu, nie ma co! – roześmiała się znowu Joanna. – Byłam tak pochłonięta rozmową, że, jak widać, beztrosko rozrzucałam zawartość portfela wokół siebie. Dobrze, że mi karta płatnicza przynajmniej nie zginęła! – stwierdziła w myśl zasady, że szklanka jest zawsze do połowy pełna. Nie było wątpliwości, że zwykle właśnie tak postrzegała świat. – Szukałam zdjęcia, o które zapytała koleżanka, i wtedy musiał mi wylecieć z przegródki – dodała.

– Zdjęcia? Jakiego? – spytała Natalia, ale zaraz się zreflektowała. Po co dopytuje o takie szczegóły? Czy to w ogóle jej sprawa?

Z jakiegoś powodu – może z powodu kolejnego samotnego wieczoru – była jednak ciekawa.

– Koleżanka zapytała mnie o zdjęcie młodszej siostry, bo dawno nie widziała mojej rodziny. Mariola to przyjaciółka z dzieciństwa. Z podstawówki! – wyjaśniła. – Wyprowadziła się do stolicy i wczoraj spotkałyśmy się po wielu latach. Akurat miałam tu spotkanie autorskie.

– Spotkanie autorskie? Jest pani pisarką? – dopytywała dalej Natalia, jednak w międzyczasie przyniosła już dowód z kuchni i teraz trzymała go w ręce. Mogłaby, a nawet powinna, po prostu oddać go właścicielce i się pożegnać.

Jednak żal jej było tego promyka światła, który nieoczekiwanie wpadł do jej przedpokoju wraz z pojawieniem się tej rozpromienionej kobiety. Podtrzymywała więc rozmowę, nerwowo obracając dokument w dłoniach.

– Tak, jestem pisarką, zgadza się. – Energicznie pokiwała głową. – O, jest mój dowód! – Spojrzała na dokument w ręku Natalii. – To ja już nie będę pani przeszkadzać! Jestem przeogromnie wdzięczna, a tutaj taki drobiazg w podziękowaniu. – Sięgnęła do jaskrawożółtej materiałowej torby z naszytym haftowanym kwiatem i wyjęła z niej bombonierkę Seashells, po czym z szerokim uśmiechem podała ją Natalii. Biało-brązowe muszle, ostrygi i rozgwiazdy – ulubione czekoladki Natalii. A był to wprost idealny dzień na to, żeby kolejny raz podnieść sobie poziom endorfin za pomocą słodyczy.

Na krótką chwilę, ale zawsze coś.

– Nie trzeba było! – zaprotestowała grzecznościowo, ale przyjęła podarunek. – To nic takiego przecież, cieszę się, że mogłam pomóc! – dodała i dopiero teraz niechętnie oddała Joannie nieszczęsny dokument tożsamości.

– Nie każdemu by się chciało zadawać sobie trud! Tak że serdecznie dziękuję jeszcze raz i uciekam! – odpowiedziała Joanna i zrobiła energiczny, wręcz taneczny obrót w kierunku drzwi. Prawie piruet.

– A może… – zaczęła Natalia, sama nie wiedząc, co powiedzieć dalej. – A może… Mówiła pani, że mąż by panią odebrał, jak skończy w serwisie… Więc może napije się pani ze mną herbaty? – wypaliła. – Pogoda fatalna, a pani bez samochodu… I właściwie to mogę poczęstować skromnym obiadem! Zapraszam! – dodała z entuzjazmem, który podłapała chyba od swojej rozweselonej rozmówczyni.

Joanna zatrzymała się już w drzwiach i na moment znieruchomiała, wyraźnie się wahając.

– Ja… Ma pani pewnie kolację rodzinną, nie chciałabym zawracać głowy! Poradzę sobie z dojazdem, a Arturowi to jeszcze z godzinę może zejść albo i więcej! – Machnęła ręką.

„To świetnie” – prawie że na głos powiedziała Natalia.

– To chociaż proszę się chwilę ogrzać, serdecznie zapraszam! – zachęcała żarliwie, jakby od tego zależało coś bardzo istotnego. – Bo… właściwie to nie mam żadnej kolacji rodzinnej, a wręcz przeciwnie… Nagotowałam przez przypadek za dużo makaronu, a mój chłopak zostanie pewnie do północy w pracy i zamówi kurczaka z KFC. Tak że byłoby miło, jeśli chciałaby pani mi potowarzyszyć… o ile, oczywiście, ma pani ochotę. A potem zabierze panią mąż. Pogoda jest naprawdę wstrętna! – mówiła szybko i, przynajmniej miała taką nadzieję, przekonująco. Tak przekonująco, jak tylko potrafiła.

– To akurat fakt, pogoda jest idealna na gorącą herbatkę! – roześmiała się Joanna. – No dobrze, jeśli jest pani pewna, że nie przeszkadzam, to wejdę na moment się ogrzać – powiedziała i zaczęła zdejmować ciemnożółty płaszczyk, który miała na sobie. Od stóp do głów była kolorowa – wysokie jasnobrązowe kozaki, czerwone spodnie w szkocką kratę, żółty płaszcz, torba i żółto-czerwony szal. Strój właściwie podkreślał jej beztroski i żywiołowy sposób bycia.

– Wspaniale! – ucieszyła się Natalia, powstrzymując się, żeby nie podskoczyć z radości. – Tylko proszę dobrze schować dowód tym razem! – poradziła z uśmiechem.

– Tak, to przede wszystkim! – odparła, śmiejąc się, Joanna i schowała dokument do portfela. Była już rozebrana – pod płaszczem miała nie mniej kolorowy (bordowo-pomarańczowy) luźny sweter. Ładny.

– Proszę wejść i sobie usiąść – Natalia wskazała na wejście do kuchni, a sama podeszła do kuchenki, gdzie bulgotał sos i makaron – a ja już wstawiam wodę na herbatę i nakładam nam jedzenie. Makaron już się zagotował. Sos pieczarkowo-pomidorowy, może być?

– Oczywiście, tylko odrobinę! – uśmiechnęła się Joanna i usiadła na krześle pod oknem.

Natalia chwilę krzątała się po kuchni, po czym postawiła przed kobietą talerz z jedzeniem. Nałożyła też sobie i umieściła między nimi szklaną miskę z zieloną sałatką. Przyniosła także sól, pieprz i sztućce.

– Oj, za dużo… – oceniła Joanna, patrząc na talerz. – Dziękuję bardzo, wygląda super! Smacznego!

– Smacznego! – odparła Natalia, zabierając się do jedzenia.

– Czyli pani chłopak… dużo pracuje? – spytała pisarka, podnosząc widelec.

– Tak… sporo… Natalia jestem, tak w ogóle! – powiedziała i wyciągnęła rękę przez stół. – Gapa ze mnie, że dopiero teraz!

– Właśnie, ja też nie pomyślałam… – Joanna podchwyciła jej dłoń. Miała ciepły, mocny uścisk. – Chociaż w tej sytuacji… Znasz wszystkie moje dane. – Roześmiała się. – Joanna jestem. Asia! – dodała.

Asia – tak jak jej Aśka, najlepsza przyjaciółka od samego przedszkola.

Gdy Joanna pochyliła się nad jedzeniem, Natalia znów uważnie na nią zerknęła, chcąc wyczytać jak najwięcej. Wyczytać, wchłonąć, ogrzać się. Bo to nie Joanna grzała się w mieszkaniu Natalii, ale Natalia ogrzewała się obecnością swojej wesołej towarzyszki.

Zgodnie z danymi w dowodzie Joanna była od Natalii osiem lat starsza, ale właściwie nie było to zauważalne. Na pierwszy rzut oka jej wiek trudno byłoby ocenić. Biła od niej ta młodość ducha – świeżość, radość, dynamizm – która nadaje płynność ruchom i gestom, ożywia spojrzenie. Taka iskra, która, jeśli jest naturalnie zasilana, nie przemija nigdy, nawet w bardzo późnych latach życia.

Jadły makaron, cały czas rozmawiając – o pogodzie, o niedawnym urlopie Joanny w Szwajcarii, o zbliżających się świętach Bożego Narodzenia. I o przedmiotach, które w życiu zgubiły, a potem szczęśliwie znalazły (albo nie).

– Najbardziej to nie lubię pożyczać książek, muszę się niestety przyznać. Rzadko powracają, prawda? – spytała Joanna, podnosząc widelec do ust.

– To fakt, choć ja zawsze staram się oddawać. Ale ostatnio mało pożyczam, bo niestety mało też czytam… – powiedziała Natalia. – A… pani… znaczy… mówiłaś – poprawiła się – że jesteś pisarką?

– Tak, piszę książki. Czytam dużo różności, ale trochę też piszę – roześmiała się Joanna. – Ostatnio nawet więcej piszę, niż czytam. Bo jak wsiąkam totalnie w jakąś własną historię, to nie mam już ochoty wyściubiać z niej nosa. Tak jest czasem lepiej.

– Super! A o czym piszesz? – zapytała podekscytowana Natalia. Kto wie, może Joanna będzie przyszłą J.K. Rowling i Natalia będzie mogła kiedyś wspominać, jak to poczęstowała ją makaronem w sosie pieczarkowym?

Sława i sukces przychodzą przecież najróżniejszymi drogami.

– Kryminały podróżnicze przede wszystkim – odparła, nakładając sobie łyżkę sałatki.

– Wow! Skąd bierzesz na to pomysły?

– Wiesz, tak jak z tą Szwajcarią ostatnio… Czasem jeździmy z mężem trochę po świecie, staramy się jak najwięcej. I niemalże zawsze, gdy wracam z jakiejś podróży, to mam w głowie nową historię. No i muszę – muszę – je potem spisywać, nic na to nie poradzę – roześmiała się. – Ale już teraz mam chyba w głowie więcej historii, niż zostało mi lat życia, żeby je spisać! Na szczęście pomysły ewoluują, czasem się łączą. Najlepiej jest, kiedy dobre pomysły zapoznają się ze sobą, uprawiają seks i powstają z nich jeszcze lepsze pomysły. – Uśmiechnęła się.

– A ile książek… tych historii już spisałaś?

– Teraz piszę swoją dwunastą książkę. Moje książki najlepiej sprzedają się w Niemczech i dlatego często tam jeżdżę na różne spotkania, wywiady. Dużo mnie zapraszają, a ja lubię ten kraj. Może to dlatego, że kiedyś mieszkałam trochę w Heidelbergu – przeurocze miasto! I tam właśnie napisałam pierwszą powieść.

– Wow! – powtórzyła tylko Natalia. – O czym jest twoja najnowsza powieść? – dopytywała dalej.

– Najnowsza akurat dzieje się na Sardynii. Byliśmy tam zeszłego lata. To magiczna wyspa, dosłownie! To, co tam zobaczyłam… W ogóle nie chciałam wracać. Niesamowita, prastara energia, klimat taki… coś takiego jest w powietrzu… – Joanna rozmarzyła się, może przenosząc się w wyobraźni na jakąś sardyńską plażę. – Byłaś może?

– Nie, z Włoch to tylko w Mediolanie parę lat temu, ale akurat padał deszcz. A gdzie mogę znaleźć twoje książki? – spytała Natalia.

Może jak przeczyta sobie powieść Joanny, coś ją wreszcie zainspiruje, natchnie, odmieni… Przejdzie na nią choć odrobina tej radości, którą emanowała autorka. A jeśli nie, to przynajmniej przeniesie się na parę godzin w jakaś inną kolorową rzeczywistość, co też ma sens, biorąc pod uwagę, jak bardzo była znudzona swoim obecnym – prawdziwym – światem.

– Wszystkie są w księgarniach, zwłaszcza te najnowsze. Te starsze pewnie na zamówienie. Ale najlepiej dam ci potem wizytówkę z moją stroną, tam jest wszystko, co napisałam… Ale… – Wzrok Joanny powędrował gdzieś na ścianę nad stołem, naprzeciwko zabudowy kuchennej. – Cóż to takiego? – zapytała, wyraźnie zaintrygowana.

– Co? – zdziwiła się Natalia i podążyła za spojrzeniem Joanny. – A, to… A nic, nic takiego… – odparła wymijająco.

– Co to za obraz? – drążyła kobieta, z zainteresowaniem wpatrując się w ścianę. Wpatrując się w obraz na ścianie.

Obrazek.

Bazgroły jakieś.

– Taki tam… Takie tam… moje stare bazgroły – odpowiedziała Natalia i też przez chwilę patrzyła na wiszący w antyramie obrazek, ze zdziwieniem i odkrywając go całkiem na nowo. Jakby zobaczyła go po raz absolutnie pierwszy, tak jak ujrzała go teraz Joanna – tymi żywymi, błyszczącymi oczami.

Namalowany pastelami obraz przedstawiał niewielki murowany domek z dużym, porośniętym winoroślą tarasem. Na tarasie stały sporej wielkości donice z kolorowymi kwiatami o ogromnych kielichach. I konewka. Kwiaty uśmiechały się do siebie, a konewka patrzyła na nie z ukosa. Z jej „nozdrzy” pryskały kropelki wody. Drabina w miedzianym kolorze prowadziła z tarasu na dach. Na krawędzi dachu, z niedbale zwisającymi nogami, siedział kot – w butach i w wielkim czerwonym kapeluszu z szerokim rondem. W ustach kocura tkwiła fajka, z której wydobywała się strużka szarego dymu, wijąc się wysoko w niebo i łącząc się na końcu z białą kłębiastą chmurą.

Obrazek podpisany był jej imieniem i nazwiskiem.

Natalia Terlecka, kl. VI B, miejsce I.

Kiedyś dostała za niego pierwszą nagrodę w ogólnopolskim konkursie plastycznym. Kiedyś. Chyba w jakimś innym życiu.

– Byłam wtedy z tej wygranej bardzo dumna – dodała z zawstydzonym półuśmiechem, jakby przyznawała się do czegoś gorszącego.

– I prawidłowo, bo to… bardzo ciekawe dzieło! – Joanna podniosła się i teraz z bliska patrzyła na obraz. – Co to za miejsce? – spytała.

– To jest dom mojej babci. A kot to oczywiście element nadprogramowy. – Natalia się uśmiechnęła.

– Intrygujące i… jak na szóstoklasistkę… bardzo dobre! Ma pani zdolności! – Joanna spojrzała na Natalię z uznaniem. – Czy mogę zobaczyć… jakieś nowsze prace?

– Nie mam… prawie nic nie mam. Kiedyś chodziłam na te plastyczne zajęcia, a potem przestałam. Wprawdzie wiele lat rysowałam sobie różne rzeczy… Ale ostatnio już dość dawno tego nie robiłam – powiedziała Natalia z jakimś nagłym smutkiem.

Zaskoczył ją ten smutek. Bo był niespodziewanie silny i boleśnie ukłuł ją w klatkę piersiową.

– To wielka szkoda! W końcu nagradzali cię, jak widać, a poza tym… To naprawdę dobry rysunek! Musiałaś mieć niesamowitą wyobraźnię! Pewnie nadal masz! – poprawiła się Joanna.

– Czy ja wiem. – Natalia machnęła ręką. – Dziękuję ci za miłe słowa, ale jedz, proszę, zanim całkiem ostygnie! Dokładek jest cały gar! I sałatki sobie nałóż!

– Dobrze, dobrze… dziękuję! – odparła Joanna z jakimś roztargnieniem. Usiadła i zanurzyła widelec w makaronie, ale nie podniosła go do ust.

– Bo ci stygnie! – powtórzyła Natalia, na co kobieta się roześmiała.

– Widzę, że sporo czasu spędziłaś u tej babci! – wykrzyknęła pisarka. Cały czas zerkała na ścianę.

– Tak… w sumie tak – odparła w zamyśleniu Natalia. – Kiedyś sporo do niej… kiedyś do dziadków… jeździłam. Teraz moja babcia mieszka sama. Nad morzem – dodała, wracając do jedzenia.

– O! To tak jak ja. Pomieszkuję, można powiedzieć, nad morzem. O ile nie jestem tutaj ani nigdzie za granicą, to jestem w Gdyni. Kocham morze. Gdzie konkretnie mieszka babcia?

– W Karwi. Kiedyś spędzałam u dziadków całe wakacje i któregoś lata powstał właśnie ten obrazek – zaczęła opowiadać. – Pokazałam go w szkole i nauczycielka od plastyki zaproponowała, żebym wysłała go na konkurs. I wygrałam nagrodę – MP3. Moje pierwsze w życiu MP3, byłam wtedy naprawdę podekscytowana! – zaśmiała się Natalia.

– Nic dziwnego! Parę lat temu to było coś. Bo dziś to chyba nic poniżej iPhone’a ileś tam już żadnego nastolatka nie jest w stanie podekscytować.

– No właśnie. I mnie też jakoś mniej rzeczy ekscytuje… a miłe to było, tak się czymś cieszyć – powiedziała Natalia, znów z odrobiną tego dziwnego smutku, który ogarnął ją, gdy poruszyły temat obrazka na ścianie.

– Przecież jesteś taka młoda! A może… wróciłabyś do tego rysowania? – spytała wprost Joanna. – Skoro to lubiłaś i ci wychodziło… ewidentnie ci wychodziło! Ja bym była pierwsza, żeby zobaczyć więcej twoich prac! – dodała szczerze, znów zerkając na antyramę na ścianie.

– Może kiedyś do tego wrócę… – stwierdziła Natalia bez przekonania, choć z ledwie wyczuwalną nutką nadziei w głosie. Nadziei nie wiadomo na co. – Ale nie mam chyba na to zbytnio czasu, głowy… – Zaśmiała się nerwowo.

– Szkoda! Myślę, że powinnaś coś z tym zadziałać! – powiedziała podekscytowana Joanna.

Natalia czuła się w sumie trochę głupio. Z jednej strony było to bardzo miłe i zaskakujące, że Joanna zauważyła i chwaliła jej starą pracę. Z drugiej strony… przecież ten obrazek to był jakiś staroć, dziecinne gryzmoły i tyle.

Ale jednak przecież sama powiesiła go na ścianie. W centralnym miejscu w kuchni. Po co? Chyba od wielu miesięcy – jeśli nie lat – czekała, aż ktoś go wreszcie zauważy. Aż ktoś wparuje tu przypadkiem w jesienny deszczowy dzień, wpadnie niespodziewanie prosto z ulicy i przeżuwając kluski z sosem pieczarkowym, uśmiechnie się na widok jej starego dzieła, które kiedyś dostarczyło jej tyle radości.

Może Natalia miała jakąś dobrą wróżkę, która opuściła ją całe wieki temu, a teraz nagle sobie o niej przypomniała. I wysłała tu Joannę Miłek, żeby się chociaż raz do niej uśmiechnęła. Ciepło i promiennie.

Tak, Joanna Miłek całkiem pasowałaby na wysłanniczkę ze świata dobrych wróżek.

– Może kiedyś do tego wrócę – powtórzyła tylko na głos. Jakby coś się w niej przez ten smutek zacięło.

– Koniecznie! – wykrzyknęła Joanna. – Ale odwaliłam z tym dowodem! – wróciła do pierwotnego tematu. Chyba wyczuła jej zmieszanie.

– Każdemu się może zdarzyć. Żebyś wiedziała, jaka ja bywam zakręcona! – rzuciła Natalia. Nie tylko z grzeczności, zdecydowanie nie. Gorączkowe przetrząsanie kieszeni w poszukiwaniu kluczy do domu, wracanie się z klatki schodowej, żeby sprawdzić, czy na pewno wyłączyła żelazko, wieczne upuszczanie różnych drobiazgów – stanowiło to normę w jej codziennym życiu.

– Ja również tak mam, jak widać zresztą. Ale… nic się nie dzieje przez przypadek, a miło że się poznałyśmy… – Joanna zawiesiła głos. – W każdym razie najpierw znalazłaś mi dowód, po czym jeszcze teraz mnie karmisz. Na szczęście wpadłam przed chwilą na pomysł, jak mogłabym się odwdzięczyć!

– Nie musisz się niczym odwdzięczać! – zaprotestowała Natalia. – Tak jak mówiłam, dla mnie to sama przyjemność, że ktoś mnie odwiedził w ten ponury wieczór. I do tego przyniosłaś moje ulubione czekoladki… do których zaraz zamierzam się dobrać! Czego się napijesz? Kawy, herbaty? – spytała, zbierając naczynia ze stołu, bo obie skończyły już jeść. Schowała resztę sałatki do lodówki i otworzyła pudełko z Seashells.

– Będę zaraz lecieć… Ale herbaty, jeśli można – odparła kobieta.

– Słodzisz? Może miodem?

– Odrobina miodu, chętnie. Super, dziękuję – powiedziała, gdy Natalia postawiła przed nią kubek ze świeżo zaparzoną herbatą, słoik z miodem i łyżeczkę. – W każdym razie… – odezwała się po chwili, gdy już posłodziła i zamieszała napar. – Mój mąż jest malarzem i…

– Oo, serio? – przerwała jej z zainteresowaniem Natalia. Wszystko, co mówiła Joanna, było dla niej niezwykle interesujące.

– Tak, Artur maluje, ale też uczy malować, i to o tym właśnie chciałam… Jeślibyś tylko miała ochotę, to możesz przyjść na jego zajęcia z rysunku! – zaoferowała radośnie. – Prowadzi je praktycznie cały rok, gdy tylko jesteśmy w Warszawie, a jak nas nie ma, to zastępuje go kolega, też artysta i wykładowca. Tak że możesz dołączyć niemalże w każdej chwili. Kurs odbywa się na Saskiej Kępie. Masz oczywiście wejściówkę gratis na cały semestr. Kursy są półroczne właśnie – wyjaśniła.

– Dziękuję, ale… – zaczęła Natalia, raczej zmieszana tą niespodziewaną propozycją.

– Przyjdź, bo… no szkoda, żeby te twoje zdolności się zmarnowały! Podoba mi się ten kocur na dachu! Serio! – zapewniła z uśmiechem Joanna, po czym sięgnęła do swojej jaskrawożółtej torby. – To jest wizytówka Artura – dorzuciła i wyjęła z przegródki portfela artystycznie ozdobioną karteczkę. – Dam ci też moją. Proszę. – Podsunęła Natalii dwie wizytówki.

– Dziękuję bardzo, puszczę ci też od razu głuchego. – Natalia sięgnęła po swój telefon. –Gdy byś kiedyś jeszcze przechodziła zmoknięta gdzieś w okolicy, to zapraszam! Jak widać, nie cierpię na nadmiar towarzystwa w tym domu – powiedziała z uśmiechem, ale też odrobiną goryczy. Wybrała numer Joanny.

– Tym bardziej więc przyjdź na kurs! Mam, dzięki! – Joanna zerknęła na wyświetlacz swojego Sony Xperia. – A twój chłopak pewnie zaraz będzie… Jak ma na imię? – spytała.

– Bartek. Nie, raczej zasiedzi się do późna. Potrafi nie spać, kiedy ma jakąś obsuwę w firmie. A zazwyczaj są obsuwy, wiadomo.

– Aha… Pewnie lubi to, co robi? – spytała Joanna, popijając herbatę. W tym momencie w jej torbie zadźwięczał telefon. – O, Artur dzwoni! Napisałam mu twój adres, pewnie już jedzie. Tak, kochanie? – odebrała.

Mąż Joanny rzeczywiście już jechał, więc porozmawiały jeszcze parę minut, dopiły herbatę, po czym kobieta zebrała się do wyjścia. Cały czas powtarzała podziękowania i namawiała Natalię, aby zapisała się na zajęcia z rysunku.

– Pomyślę, ale wiesz, ciężko zmobilizować się do czegokolwiek po pracy. Teraz to już zresztą prawie święta – odparła wymijająco, odprowadzając Joannę do drzwi.

Jasne, że chciałaby iść. Nawetbardzo by chciała. Ale… było sporo różnych ale. Zawsze były. Rozrastały się jak chwasty, które strzegły, żeby człowiek nie zszedł z raz obranej drogi – nieważne, czy była ona dobra, czy zła. A im dłużej się tą jedną drogą szło, tym agresywniej się rozpleniały i stawały się bardziej kłujące.

– To najlepiej przyjdź w styczniu, bo wtedy rusza nowy kurs. Ale przede wszystkim… Rysuj, po prostu rysuj! – zawołała Joanna, stojąc już w progu.

– Postaram się! – roześmiała się Natalia.

– To oby do usłyszenia! No i wesołych świąt!

– Wesołych świąt!

Zanim ostatecznie wyszła, Joanna jeszcze uściskała ją serdecznie, jak najlepsza przyjaciółka.

Jak Aśka.

Rozdział 4

– Dziś też wrócisz tak późno? – spytała rano w kuchni, smarując tosty dżemem śliwkowym.

Bartek nie jadał śniadań w domu. Ani obiadów, a ostatnio też kolacji, więc właściwie z kuchni korzystał tylko po to, żeby napić się kawy. Teraz właśnie wszedł na moment, żeby zalać wrzątkiem rozpuszczalną nescafé (mimo że przecież mieli ekspres, ale on nie miał czasu tyle czekać), po czym poszedł się ogolić.

– Dziś też może być późno, kochanie. Mieliśmy niezły fakap na projekcie, opowiem ci przy okazji. Ale nadrobimy sobie jutro! – krzyknął do niej.

– To znaczy? – spytała. Nawet nie opowiedziała mu jeszcze o przygodzie z dowodem, nie było kiedy. Poprzedniego dnia też wrócił po dwudziestej pierwszej, sprawdził maila, pograł chwilę w grę, a potem rzucił się na łóżko i zasnął.

– Zaraz ci powiem! – krzyknął z łazienki.

Natalia usiadła i ugryzła tost. Poczuła w ustach ciepłą słodycz. Chyba wstawi sobie jeszcze jeden kawałek chleba do tostera. Trudno, najwyżej spóźni się te parę minut. Każdy powód był dobry.

– No, jest przecież impreza u Marka, taka świąteczna. Pamiętasz tego z moich studiów z tą blondi Marleną? – spytał, gdy skończył się golić i stanął w drzwiach kuchni. – Byliśmy z nimi kiedyś w Da Grasso, powinnaś kojarzyć. Dawno się z nim nie widziałem, a robią bibę w chacie swoich rodziców, którzy wyjechali na jakiś urlop. Mówiłem ci o tym na bank.

– Wątpię, a jeśli już, to bardzo dawno temu. Nie wiedziałam, że to jutro. Myślałam, że raczej odpoczniemy sobie na spokojnie albo pójdziemy gdzieś razem – powiedziała z ledwo wyczuwalną nutą pretensji w głosie.

Zupełnie nie miała ochoty na imprezę z obcymi ludźmi. Inna sprawa, że sama nie wiedziała, na co właściwie miała ochotę (oprócz kolejnego słodkiego tosta).

– W grobie sobie odpoczniemy. – Dał jej kuksańca w bok i podniósł do ust kubek z kawą. – Fajnie będzie, zobaczysz! – dodał.

Czyli nie miała wyjścia. Do tego mówił jej o tym dzień wcześniej, tak jakby nie mogła mieć już innych planów. Ale przecież zazwyczaj nie miała, a gdyby nawet umówiła się z kimś, to pewnie by to odwołała, gdyby Bartek nalegał. Dlaczego więc miałby brać pod uwagę jej zdanie?

– No spoko, na którą? – spytała bez sensu, bo było jej wszystko jedno. Wsunęła kolejną kromkę do opiekacza.

– Na dwudziestą, więc na spokojnie zdążymy się przebrać po robocie. Kurde, muszę już wychodzić! – Bartek spojrzał nerwowo na zegarek i zostawił kubek z resztką kawy w zlewie, po czym narzucił kurtkę, zgarnął z biurka torbę z laptopem i otworzył drzwi wejściowe.

– Pa! – krzyknął.

Na spokojnie zdążymy.

– Jak masz imprezę, to możesz wyjść z pracy przed dwudziestą, a w inne dni nie możesz? – zawołała za nim, ale odpowiedziało jej tylko słabe echo z klatki schodowej.

***

Kiedy dotarli, impreza trwała już w najlepsze (Bartek wrócił do domu o dziewiętnastej, więc zdążyli ostatecznie na dwudziestą pierwszą). Muzyka (Nossa, nossa, assim você me mata, ai, se eu te pego, ai, ai, se eu te pego…) grała głośno, skutecznie zagłuszając wszelkie zbędne myśli. Przywitali się z gospodarzami, dumnymi, że udało im się zgromadzić pod swoim dachem tyle spragnionych piątkowej rozrywki osób.

– Witaj, kochanie, cieszę się, że przyszliście! – zwróciła się do Natalii Marlena, wysoka farbowana blondynka w skąpej, obcisłej czarnej sukience, mocnym błyszczącym makijażu i długich hybrydowych paznokciach. Wyglądała bardzo ponętnie, a każdy jej ruch i słowo były jak zaproszenie na rozbieraną randkę. To był typ dziewczyny, przy którym Natalia – choćby wyjęła z szafy najlepszą garderobę i spędziła popołudnie u fryzjera – natychmiast czuła się jak niedomalowany i umorusany kopciuszek. Natychmiast.

– To my dziękujemy za zaproszenie, dawno się nie widzieliśmy. Naprawdę bardzo mi miło was widzieć! – Uśmiechnęła się (pseudouśmiechnęła) do Marleny.

Bartek wręczył gospodyni torbę z alkoholem (flaszka wódki i dwie butelki wina) oraz paczkę cebulowych chipsów.

– Dziękuję, nie trzeba było nic przynosić! – powiedziała. – Wejdźcie, proszę, i bawcie się dobrze! – zachęciła ich entuzjastycznie, po czym przystąpiła do witania kolejnych gości.

Weszli do przestronnego, luksusowego salonu wyglądającego jak wycinek z katalogu w ekskluzywnym salonie meblowym.

– O, cześć! Siema, stary! Czego się napijecie? – Tym razem podszedł do nich wyraźnie już rozweselony gospodarz. Dał alkoholowego buziaka Natalii i podał rękę Bartkowi.

– Cześć, mordo! – Bartek poklepał go po ramieniu. – Ja dziś mam reset, tak że czysta! – zawołał w przestrzeń, jakby chciał wszystkim ogłosić zwycięstwo nad minionym tygodniem.

– I to właśnie lubię! Natalia? – Marek teatralnie ukłonił się w jej stronę.

– Ja poproszę wino, jeśli jest.

– Pewnie. Czerwone czy białe? – spytał Marek.

– Czerwone – odpowiedziała machinalnie, po czym jej wzrok padł na miękki dywan w kolorze jasnośmietankowym i śnieżnobiałą narzutę okrywającą ogromną drewnianą sofę. – Albo… Marek, wiesz co, białe lepiej, wolałabym białe! – zreflektowała się.

– Już nalewam – odparł i odszedł na chwilę w kierunku stołu, który uginał się od przeróżnych trunków.

– Przecież wolisz czerwone – zwrócił się do niej Bartek.

Nie wiedziała dlaczego, ale zirytowało ją to stwierdzenie. Jakby naprawdę go to obchodziło! Ogólnie dużo jego stwierdzeń – a także zdań pytających i przeczących – budziło ostatnio jej irytację.

– Dobrze zrobić sobie czasem odmianę, a przecież zawsze powtarzasz, że białe jest lepsze – odparła. – Bardzo dziękuję. – Odebrała od Marka pękaty kieliszek.

– No ja wolę białe. A dziś wolę białą! – poinformował ją niepotrzebnie Bartek. I tak już się domyślała, jaki finał będzie miała ta impreza. – To ja idę do chłopaków ze starej gwardii, bo widzę, że mam zaległości. Pójdziesz ze mną? – spytał.

Spojrzała w stronę gromady mężczyzn oblegających boczny stolik z wódką i chipsami.

– Stary, mnie w ostatni piątek dwóch kolesi pod drzwi eskortowało, bo sam bym nawet domofonem nie był w stanie zadzwonić – wyznał jakiś rudy chłopak, na co otaczająca go grupka z kieliszkami w dłoniach wybuchnęła gromkim śmiechem.

– To nic, ja na kawalerskim brata zarzygałem komuś auto z balkonu – przelicytował go krępy piegowaty blondyn, co również spotkało się z najwyższym uznaniem ze strony zgromadzonych.

– Wiesz co, ja chyba znajdę najpierw toaletę, a potem do ciebie jakoś wrócę – powiedziała do Bartka.

– Jak chcesz. – Wzruszył ramionami i oddalił się w stronę chłopaków.

A ona pierwsze, co zrobiła, to podeszła do stołu z jedzeniem i po krótkich oględzinach nałożyła sobie na talerzyk od razu dwie polukrowane czekoladowe muffinki. Wyglądały wyśmienicie i obiecywały rozkosze podniebienia, którym zazwyczaj ulegała. Zawsze miała cichą nadzieję, że kolejny posmarowany dżemem tost, kawałek czekolady lub kawałek ciasta wreszcie ją zaspokoi. Albo raczej uspokoi. Zagłuszy ten wewnętrzny głód – głód zupełnie nie wiadomo czego. Było to złudne, bo czuła się potem ciężka, przejedzona i dodatkowo obciążona wysokokaloryczną porcją wyrzutów sumienia, a psychiczny niedosyt nadal miał się dobrze. Co nie zmieniało faktu, że przy kolejnej okazji znów rzucała się na łakocie.

Przynajmniej nie palę ani nie piję – pocieszyła się. A też nikt nigdy nie wypominał jej tej tendencji do podjadania, bo w jej przypadku kalorie musiały ulatniać się w przestrzeń albo ginąć gdzieś indziej po drodze – w każdym razie nigdy nie udawało im się zamienić na tłuszcz.

Natalko, taka chudzinka z ciebie, żeby cię tylko wiatr nie porwał kiedyś!

Gdy była mała, zawsze uważała, że było to wyjątkowo głupie zdanie ciotki Mirki. Nigdy nie widziała, żeby wiatr porywał chudych ludzi – nawet z latawcem nieraz bywał problem. Zastanawiała się też, dlaczego można było bezkarnie komentować jej szczupłość, ale tuszę ciotki już nie.

Ciociu, taka grubaska z ciebie, żeby się tylko krzesło pod tobą nie załamało kiedyś!

W każdym razie teraz w ekspresowym tempie spałaszowała oba czekoladowe ciastka, po czym nałożyła sobie porcję stojącej najbliżej sałatki (kolejność dań nie miała dla niej większego znaczenia). Okazało się jednak, że są w niej krewetki, tak że odłożyła talerz, po czym rozejrzała się po pokoju. Było sporo ludzi i nikt nie zwracał na nią uwagi, ale mimo wszystko głupio było tak okupować samej stolik z jedzeniem. Wzięła więc swój kieliszek z winem i przemieściła się w głąb domu.

– Hej, Nati, siadaj z nami! Musisz spróbować nalewki kawowej! – zawołała do niej Marlena z kuchni, gdzie kilka dziewczyn obsiadywało drewnianą ławę. Popijały wino, nalewkę albo herbatę. – Opowiadałam właśnie o tym, jakie mamy problemy z Markiem przy załatwianiu orkiestry na wesele! – dodała zaaferowanym tonem.

– Aaa – odparła Natalia średnio elokwentnie. – Spoko, chętnie z wami usiądę – rzekła nie do końca szczerze i przysiadła się do stołu. Marlena podała jej kieliszek z nalewką, przedstawiła ją koleżankom i wróciła do opowieści o swoich weselnych planach.

Gdy wyczerpał się temat orkiestry, fotografa i kamerzysty, rozmowa wyewoluowała w stronę prokreacji, urlopów macierzyńskich i kredytów hipotecznych.

– Ja w maju dostanę umowę na czas nieokreślony, to wtedy się zaczniemy starać – powiedziała drobna blondynka z małym kucykiem na czubku głowy.

– No widzisz, ja muszę jeszcze swoje odpracować, bo zmieniłam robotę dopiero co – odparła z żalem jej sąsiadka.

– No, to oby ci dali! Bo różnie bywa – postraszyła ją pulchna piegowata szatynka z długimi paznokciami pomalowanymi na cztery różne kolory: różowy, fioletowy, ciemnoniebieski i jasnoniebieski w srebrną kratkę.

– A pokazywałam wam zdjęcie Leosia, jak śpi w nowym wózeczku? – spytała inna, siedząca dokładnie naprzeciwko Natalii, jedyna z kubkiem herbaty w dłoni. Natalia nie zapamiętała żadnego imienia.

– Pokaż! – zachęciły ją pozostałe i po kolei zaczęły oglądać zdjęcie.

– Słodziak! Ledwo się obejrzysz, a zacznie ci z tego wózeczka uciekać!

– A tutaj jak leży po kąpieli. – Przesunęła palcem po ekranie i puściła biały smartfon w obieg wokół stołu.

– A wracając do ślubu, Marlenka, to kiedy masz pierwszą przymiarkę?

– W środę! – pisnęła Marlena, szczęśliwa, że uwaga znów skupiła się na niej. Na tę informację wszystkie zareagowały entuzjastycznie.

– O ja, wyślesz mi zdjęcie z przymierzalni?

– W końcu będziesz mieć koronkę czy odkryte plecy?

– Chcesz w ogóle welon czy wianek?

Odkryte-lepiej-wyglądają-jeszcze-się-zdążę-opalić-koronka-będzie-z-przodu-taka-prześwitująca-chcę-tradycyjny-welon-z-tiulu-bo-boję-się-żeby-kwiaty-nie-pobrudziły-mi-sukienki – słowa Marleny zlały się Natalii w jedno, bo po nalewce poczuła chwilowy zawrót głowy. A przecież ledwo umoczyła usta w kieliszku.

Nalała sobie wody do szklanki i wypiła duszkiem.

– Jakiej długości? – spytała uprzejmie, żeby zapytać o cokolwiek. Marlena coś na to odpowiedziała, a Natalia skinęła głową z uśmiechem (pseudo).

– Wóda, wóda, wóda! – wykrzyknęła jakaś dziewczyna, wchodząc do kuchni z flaszką stocka i kieliszkiem w dłoni. – Co tak zamulacie, która się ze mną napije? – spytała zaczepnie, stawiając butelkę na stole.

– To jest Basia, moja młodsza siostra – poinformowała Marlena.

Natalia i piegowata szatynka też się przedstawiły. Reszta stołu najwyraźniej dobrze znała Basię.

– Ty, młoda, my tu rozmawiamy o ważnych rzeczach! – powiedziała do niej Marlena. – Idź sobie do chłopaków albo siadaj i pij z nami kawówkę!