Własny kawałek nieba - Renata Kosin - ebook + audiobook + książka

Własny kawałek nieba ebook i audiobook

Renata Kosin

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

PODCZAS GDY WIĘKSZOŚĆ LUDZI SZUKAŁA SWOJEGO MIEJSCA NA ZIEMI, ONA MARZYŁA O WŁASNYM KAWAŁKU NIEBA. DLATEGO BEZ PRZERWY CHODZIŁA Z GŁOWĄ W CHMURACH.

Amelia to urodzona marzycielka. Ma wyjątkową skłonność do bujania w obłokach, co nieustannie wpędza ją w kłopoty i nie pozwala na spokojne życie, o jakim marzy. Nigdy nie miała normalnego domu ani nikogo bliskiego, nie wie jak to jest być kochaną, ale sama czuje się gotowa obdarzyć kogoś szczerym i szlachetnym uczuciem.

Marzeniom i bujaniu w obłokach sprzyja codzienny powrót z pracy w cukierni – aleją przez piękny park z siedmioma aniołami, w tym jednym ulubionym, o romantycznie rozmarzonym obliczu. Pewnego dnia Amelia znajduje u jego stóp srebrny wisiorek w kształcie anielskiego skrzydła z tajemniczym napisem. To sprawia, że jej świat nagle się zmienia, zarówno rzeczywisty, jak i ten, który sobie wymarzyła. W obu pojawia się ktoś, kto ofiarowuje jej szansę na odnalezienie nie tylko własnego kawałka nieba, ale też miejsca na ziemi i być może w czyimś sercu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 47 min

Lektor: Renata Kosin

Oceny
4,4 (34 oceny)
22
6
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Jesteście marzycielami, czy raczej twardo stąpacie po ziemi? Myślę, że nawet jeżeli jesteśmy pragmatykami, to każdy z nas o czymś marzy. Amelia często buja w obłokach i marzy o własnym kawałku nieba. To typowa marzycielka, której życie nie było usłane różami i może właśnie sposobem na sprawianie, aby choć odrobinę stało się ono znośniejsze, jest wycieczka w krainę marzeń? Kiedy dziewczyna w trakcie jednego z powrotów do domu przez park, znajduje wisiorek u stop swojego ulubionego anioła, jej życie się zmienia. Czy to przypadek, czy przeznaczenie? A może ani jedno, ani drugie? Renata Kosin stworzyła historię, po którą sięga się z przyjemnością i która dostarcza czytelnikowi różnorakich emocji oraz niesie sporą dawkę dobrego humoru. „Własny kawałek nieba” to opowieść o tym, że zawsze trzeba marzyć, a na szczęście czy miłość nigdy nie jest za późno. Podobali mi się wykreowani przez Renatę Kosin bohaterowie, fabuła jaką stworzyła oraz styl autorki, dzięki któremu miło spędziłam czas z tą...
00
gizoltg

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
joasiaas

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła książka o miłości i przebaczeniu.
00
Agnieszka886

Nie oderwiesz się od lektury

Nietypowa historia miłosna z tajemnica w tle... fantastyczna!
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dzyń…!

Staroświecki dzwonek nad przeszklonymi drzwiami obwieścił nadejście nowego klienta. Dokładnie w chwili, gdy Amelia rozwiązywała troczki fartuszka z wyhaftowaną na piersiach babeczką, niemal identyczną z tymi, których tuzin zapakowała do tekturowego pudełka. Miała właśnie zamykać cukiernię. Było już po siedemnastej.

– Ojej… – Spóźniony gość stanął w progu i podrapał się z zakłopotaniem w głowę. Lekko zmieszany, potem przerażony, powiódł wzrokiem po opustoszałych witrynach, bez choćby jednego słodkiego okruszka. – Nie zdążyłem? – upewnił się, choć było to oczywiste, zbolałym głosem, w którym pobrzmiewało błaganie i mimo wszystko nadzieja.

– Przykro mi – odparła Amelia ze współczuciem, bo zawód malujący się na jego twarzy wydał jej się ogromny i szczery. Chociaż nieco ją to zaskoczyło. Bo żeby do tego stopnia pragnąć ciastek? Z drugiej strony trochę go rozumiała, sama uwielbiała słodkości, to był jeden z powodów, dla którego zatrudniła się w cukierni Beza. Z miejsca poczuła do mężczyzny sympatię. Wierzyła, że ludzie kochający słodycze są o wiele milsi i bardziej przyjaźni niż ci, którzy ich unikają. – Ale zapraszam jutro – dodała szybko, by spóźnionemu klientowi nie zrobiło się jeszcze bardziej przykro. – Zwłaszcza rano. Mamy przeogromny asortyment ciastek. Do wyboru, do koloru i do smaku. Ptysie, eklery, bezy, rurki i malinowe chmurki! – wyrecytowała.

– Brzmi super, ale bardziej przydałyby mi się dziś. Moja córka ma urodziny. Obiecałem jej upiec ciastka dla koleżanek. Niestety nastawiłem chyba zbyt wysoką temperaturę…

– Przypaliły się? – Amelia pokiwała wyrozumiale głową.

Jej również się to przydarzało. Głównie przez skłonność do bujania w obłokach. Wystarczyło, że się nad czymś zamyśliła, natychmiast zapominała o bożym świecie. O włączonym piekarniku, mleku na gazie, odkręconym kranie, włączonym żelazku i wielu innych rzeczach, które wymagały uwagi, co kończyło się zwykle w ten sam sposób. Mniejszą lub większą katastrofą.

– To mało powiedziane – westchnął mężczyzna, teraz jeszcze bardziej przybity. – Spaliły się na węgiel. Nie ocalało nawet jedno. Zresztą to i tak nic by nie dało. Potrzebuję przynajmniej dwunastu. Tyle koleżanek moja córka zaprosiła na urodzinowy piknik w parku… – Zerknął na zegarek. – Za niecałą godzinę! – wykrzyknął i rozejrzał się w popłochu.

– Dwunastu? – powtórzyła bezwiednie Amelia i spojrzała na pudełko z dokładnie dwunastoma babeczkami, które wciąż stało na blacie. Miała co do nich pewien plan, dlatego tak starannie je spakowała.

Zamierzała poczęstować nimi swoich sąsiadów. Liczyła, że pomoże jej to w końcu się z nimi zaznajomić. A może nawet z którymś zaprzyjaźnić? Dotąd jej się to nie udawało, chociaż starała się, jak mogła zaskarbić sobie ich sympatię. Traktowali ją z rezerwą i odnosili się do niej nieufnie, a niekiedy wręcz wrogo. Pewnie dlatego, że była w ich małej kamienicy nowa, a większość mieszkała tam prawdopodobnie od zawsze.

Amelia była też od nich dużo młodsza. Prawie wszyscy mogliby być jej dziadkami, których nigdy nie miała. Pewnie dlatego tak bardzo chciała się do nich zbliżyć. Ponadto przeczucie podpowiadało jej, że mogli jej potrzebować, choć sami jeszcze o tym nie wiedzieli.

Już dawno temu zauważyła, że większości nikt nie odwiedzał i wydawali się samotni. Zupełnie jak ona. Tylko że im mogło być jeszcze trudniej to znosić. Ze względu na wiek nie ze wszystkim sobie radzili, a ona z ochotą by im pomogła – zrobiła od czasu do czasu zakupy, wyprowadziła na spacer psa albo po prostu dotrzymała towarzystwa. Musiała jedynie zdobyć ich zaufanie i przekonać, że nie oczekuje niczego w zamian ani nie chce ich wykorzystać, bo niektórzy na wszelkie próby kontaktu reagowali podejrzliwie i bardzo nerwowo.

Dlatego babeczki z kremem truskawkowym spadły jej jak z nieba. A właściwie nie jej, a dostawcy, i nie z nieba, tylko z góry innych pojemników z ciastem, gdy wnosił je do cukierni.

Nie popsuły się zbyt mocno, ale nie nadawały się do sprzedaży. Amelii żal było je wyrzucić. Niestety takie ją obowiązywały zasady, gdy coś się popsuło albo zrobiło nieświeże. Jednak te ciastka nie mogły nikomu zaszkodzić, miały jedynie brzydko spłaszczone czubki, dlatego Amelia postanowiła je naprawić. Obsypała babeczki cukrowymi perełkami i w każdą wbiła kolorową flagietkę z zabawnym napisem. Liczyła, że wywoła to uśmiechy na twarzach staruszków, albo… kilkunastu małych dziewczynek, gdyby je im podarowała.

Mimo to wciąż nie mogła się przemóc, by to zaproponować. Żal jej było tego, co zaplanowała. Ale… mogła ostatecznie odłożyć to na później. Nie musiała czekać, aż dostawca zepsuje kolejne ciastka, ale je po prostu kupić. Istniała co prawda obawa, że nadszarpnie to jej i tak skromny budżet. W cukierni pracowała na niepełny etat. Nie zarabiała wiele i nie miała żadnych oszczędności. Dopiero od niedawna żyła na własny rachunek i wciąż się tego uczyła. Bywało, że brakowało jej pieniędzy i musiała zaciskać pasa. Z drugiej strony czasem warto było się poświęcić, bo dzięki temu można było poczuć się potrzebną. A to z kolei było warte wszystkiego.

Uśmiechnęła się do siebie rozmarzona i podskoczyła, gdy znów usłyszała dźwięk dzwonka, który obwieszczał, że gość pogodził się z tym, że nie dostanie ciastek, i właśnie wychodzi. Odpłynęła myślami tak daleko, że nie usłyszała nawet, jak mówi „do widzenia”.

– Przepraszam! Proszę zaczekać! – krzyknęła przestraszona, że nie zdąży go zatrzymać.

– Tak? – Odwrócił się z roztargnieniem, nie zamykając drzwi, jakby dla podkreślenia, że się śpieszy, ponieważ musi ratować sytuację i szukać słodyczy gdzie indziej.

– Przypomniałam sobie, że zostało mi kilka babeczek. Tylko że niestety nie są idealne. – Uchyliła wieczko i zaprezentowała dwanaście kolorowo przyozdobionych i odrobinę nieforemnych górek różowego kremu w pogniecionych papilotkach.

– Nie są idealne? – zdumiał się mężczyzna. – Ależ one są… przepiękne! Wprost doskonałe! Bardzo chciałbym je kupić! – wykrzykiwał z zapałem, składając błagalnie ręce.

Wyglądał przy tym tak uroczo i tak rozczulająco, że Amelia w sekundę pozbyła się ostatnich wątpliwości. Ba! Gotowa była uwierzyć, że los specjalnie tak pokierował krokami dostawcy, aby potknął się o wiadro z mopem. W ten oto sposób zostały uratowane urodziny małej dziewczynki.

Amelia była niemal pewna, że ma przed sobą samotnego ojca, który usiłuje sprostać niełatwemu zadaniu, jakie postawił przed nim los. Widać to było w każdym jego geście, spojrzeniu, wyrazie twarzy. Gotów był zrobić i poświęcić wszystko, by jego ukochana córeczka była szczęśliwa, dlatego postanowił sam upiec dla niej ciasteczka. A gdy mu się to nie udało – za wszelką cenę je dla niej zdobyć.

Amelia, gdy to sobie wyobraziła, ledwie powstrzymała łzy wzruszenia. Zalała ją ogromna fala czułości, a serce rozmiękło jak herbatnik namoczony w gorącej czekoladzie. Los tych obojga tak bardzo ją poruszył, że gotowa była zaoferować dużo więcej niż na wpół rozpaćkane babeczki. Mogłaby na przykład upiec urodzinowy tort albo zaprojektować wspaniałe dekoracje na przyjęcie, zorganizować dzieciom zabawę. Była w tym całkiem dobra. Uwielbiała wszelkie prace plastyczne i często zajmowała się maluchami w rodzinie zastępczej, gdzie dorastała. Samotnemu ojcu pewnie przydałaby się pomoc, również w przyszłości, a Amelia miała sporo wolnego czasu. Mogłaby go wreszcie wypełnić czymś pożytecznym, zwłaszcza że pomaganie staruszkom średnio jej wychodziło.

W końcu stałaby się komuś potrzebna…

Zrobiło jej się ciepło na sercu, gdy to sobie wyobraziła. Jej życie wreszcie nabrałoby sensu!

Znów odpłynęła bezwiednie w świat marzeń, więc na wszelki wypadek udała, że się jeszcze zastanawia, choć decyzja została podjęta.

– Niestety te ciastka nie są na sprzedaż. Ale… – zawiesiła głos, po czym uśmiechnęła się tajemniczo i trochę psotnie. – Mogę je panu podarować. To znaczy pana córeczce – poprawiła się prędko. – Z najlepszymi życzeniami od naszej cukierni.

– Nie wiem, czy mogę przyjąć taki prezent, nawet w jej imieniu – zawahał się, ale raczej z uprzejmości, bo ledwie hamował radość i widać było, że za nic nie zrezygnuje z ciastek. – Wolałbym za nie zapłacić.

– Nie mogę przyjąć pieniędzy za niepełnowartościowy towar – oznajmiła z powagą. – Zawsze oddajemy go naszym ulubionym klientom gratis.

Przy słowie „ulubiony” Amelia zarumieniła się mimowolnie niczym drożdżowa bułeczka w piekarniku. Nie chciała, by mężczyzna myślał, że go podrywa. Bo nie podrywała, jedynie współczuła trudnej sytuacji. To było co innego.

Nie chciała też, by się zorientował, że rozminęła się z prawdą, choć tylko odrobinę, ponieważ podobna sytuacja zdarzała się po raz pierwszy. A przynajmniej odkąd Amelia pracowała w cukierni.

Dotąd nikt nie rozgniótł żadnego ciastka, nieczęsto też któreś miało szansę się popsuć. Bardzo rzadko jakieś zostawały, a jeżeli coś takiego się zdarzyło, pod koniec dnia przyjeżdżał po nie właściciel cukierni, pan Alfred. Nie mówił, co z nimi robi, ale kto wie, może rozdawał je potrzebującym? Samotnym staruszkom, matkom, które ledwie wiązały koniec z końcem i nie miały środków, by sprawić swoim dzieciom radość choćby w postaci słodkiej babeczki, albo ojcom samotnie wychowującym dzieci… A jeżeli tak było, Amelia tym bardziej powinna wziąć z niego przykład.

Z tą myślą zapakowała pudełko z babeczkami w firmowy papier, przewiązała wstążką i wręczyła je uroczyście mężczyźnie.

Chwilę jeszcze się krygował, trochę targował, ale w końcu przyjął prezent, obiecując, że na pewno kiedyś się odwdzięczy za tak wspaniały gest.

– Ratuje mi pani życie – oświadczył uszczęśliwiony na koniec.

– Och, przecież to nic wielkiego. Proszę nie przesadzać. – Spuściła skromnie oczy, lecz ją także zalała fala radości. Bardzo miło było mieć świadomość, że zdjęło się komuś z piersi wielki ciężar.

– Nie przesadzam ani trochę! – odparł już prawie w drzwiach w chwili, gdy ona na końcu języka miała propozycję pomocy w przyszłości, gdyby zaszła taka potrzeba. – Jestem pewien, że żona by mnie zabiła, gdyby zastała w kuchni pobojowisko, które zostawiłem przez pośpiech. A skoro nie muszę szukać innej cukierni, zdążę zatrzeć ślady zbrodni. – Uśmiechnął się z wdzięcznością i się pożegnał.

– Właściwie sądziłam, to znaczy nie sądziłam… – zająknęła się Amelia, ogromnie speszona i zakłopotana. Na szczęście odezwała się tuż po tym, jak trzasnęły drzwi, więc mężczyzna nie mógł jej usłyszeć ani zobaczyć rumieńców, które zakwitły na jej twarzy.

Jak to dobrze, że nie zdążyła wyrwać się ze swoją głupią propozycją, bo wstydziłaby się już nie tylko przed samą sobą. Mężczyzna mógłby pomyśleć, że Amelia go podrywa, a ona chciała pomóc. A że był bardzo przystojny, nie miało to najmniejszego znaczenia. Absolutnie żadnego! Gdyby był brzydki albo stary jak jej sąsiedzi, pomogłaby mu z równie wielką ochotą.

Lubiła pomagać. To było przyjemne. Ludzie też stawali się wówczas milsi dla niej i w ogóle dla siebie. Świat wydawał się wtedy o wiele bardziej przyjazny, a życie nabierało sensu.

Amelia powtarzała to sobie na okrągło, szykując się w pośpiechu do wyjścia, ciągle zażenowana i zła na siebie. Z tego wszystkiego zapomniała, gdzie położyła klucze. Szukała ich nerwowo i chaotycznie i pewnie dlatego nigdzie nie mogła znaleźć. Przestraszyła się, że je niechcący z czymś wyrzuciła, ale wtedy zobaczyła je na półce pod blatem. Odłożyła je tam, kiedy pakowała ciastka dla sąsiadów.

– Oj… – Wzdrygnęła się, gdy sięgając po nie, natrafiła na coś lepkiego.

Tym czymś okazała się trzynasta najbardziej zepsuta babeczka, która i tak nie zmieściłaby się do kartonika. Amelia miała ją zjeść na drugie śniadanie (na pierwsze spałaszowała w pośpiechu czternastą), ale tego dnia w cukierni był spory ruch i kompletnie wypadło jej to z głowy.

I dobrze, skwitowała w myślach, pakując ją dla poprawienia sobie humoru do najładniejszego firmowego pudełka ze złotym logo cukierni Beza. Zje sobie ciastko w domu, z gorącym kakao, przy dobrym serialu. Może dzięki temu zapomni o wpadce, do której o mały włos nie doszło przez jej nazbyt wybujałą wyobraźnię i skłonność do wyciągania pochopnych wniosków. Na szczęście tym razem nie zdążyła wypowiedzieć ich na głos, co niestety zdarzało jej się w przeszłości.

A wszystko przez to, że Amelia rzadko stąpała po twardym gruncie, gdzie było dużo mniej przyjemnie niż choćby kilka centymetrów ponad nim. Podczas gdy większość ludzi szukała swojego miejsca na ziemi, ona marzyła o własnym kawałku nieba. Dlatego ciągle chodziła z głową w chmurach. Świat marzeń, do którego uciekała, dawał jej wytchnienie. Tam mogła poczuć się naprawdę szczęśliwa. Zwłaszcza kiedy uwierzyła, że jej marzenia mają szansę się spełnić.

Stało się to wtedy, gdy odkryła, że czuwa nad nią anioł stróż, prawdziwy, nie wymyślony, choć z takimi też zdarzało jej się rozmawiać. Dzięki niemu mogła śmiało uczepić się myśli, że kiedyś będzie lepiej, choć niegdyś sądziła, że jest zdana wyłącznie na siebie. Odkąd zmarła jej mama.

Została sierotą, kiedy skończyła trzy lata. Nie miała rodziny, która mogłaby ją przygarnąć, ani nikogo bliskiego, a ojca nie znała. Dlatego wychowywała się w rodzinie zastępczej.

Nie było jej tam źle. Czuła się bezpieczna, otoczona opieką, choć raczej przez nikogo niekochana. Nie przeszkadzało jej to zbytnio i nigdy za tym uczuciem specjalnie nie tęskniła. Nie mogła, skoro nie wiedziała, czy też raczej nie pamiętała, jak to jest być przez kogoś kochaną. Często próbowała to sobie wyobrazić, ale nie umiała. Być może dlatego, że nie potrafiłaby tego narysować, tak jak inne rzeczy, które tworzyła w myślach, by potem przelewać je na papier przy pomocy szkicowego ołówka. W ten sposób rysowała wymyślone domy, w których mieszkali wyłącznie szczęśliwi ludzie, świat w niemal samych różowych barwach.

Sama za to potrafiła szczerze kochać, była tego absolutnie pewna. Co prawda nie udało jej się tego dowieść ani przetestować na żadnym żywym organizmie, bo nie miała nawet psa ani kota, nie wspominając o bliskim sercu człowieku, lecz całą sobą była gotowa na to, by obdarzyć kogoś szczerym uczuciem. Nie chodziło jej oczywiście o miłość fizyczną ani o jej romantyczny aspekt, bo tak daleko nie sięgały jej marzenia, ale raczej ogólny, określany bliskością, życzliwością, pokrewieństwem dusz albo przyjaźnią.

Miłość miała wiele różnych wymiarów. Amelia, nie mogąc do tej pory nikomu ofiarować tego uczucia, zgromadziła go tak wiele, że ledwie mogła je w sobie pomieścić. Pragnęła nim kogoś obdarować, jednak nie było to łatwe. Ludzie niechętnie przyjmowali nawet niewielkie dowody sympatii, odnosili się do tego podejrzliwie i nieufnie, nie wierzyli w ludzką bezinteresowność. Właśnie tak zachowywali się sąsiedzi z kamienicy przy ulicy Zielonej, gdzie Amelia zamieszkała, gdy stała się pełnoletnia. Ku jej nieopisanej radości anioł stróż zadbał o to w najlepszym możliwym momencie, gdy z lękiem myślała o przyszłości, nie wiedząc, co ze sobą począć ani gdzie się podziać, kiedy przyszedł czas na wyprowadzkę od rodziny zastępczej.

Jej anioł nie miał imienia ani nawet płci. Może nie był nawet nikim konkretnym, a jedynie zbiegiem okoliczności i pomyślnych zdarzeń, jakąś instytucją lub zapisem w odpowiednim dokumencie. Albo sumiennym urzędnikiem, który dopilnował, żeby Amelia mogła wrócić do domu, którego co prawda nie pamiętała – była zbyt mała, gdy go straciła po śmierci mamy – ale to i tak przerosło próg jej marzeń.

Ktoś sprawił, że odzyskała coś na kształt rodzinnego gniazda, a to zlikwidowało nieprzyjemne poczucie zawieszenia, które towarzyszyło jej od zawsze. Amelia nie miała punktu oparcia, którym dla innych był dom, ten prawdziwy, rodzinny.

Teraz go otrzymała i zamierzała trzymać się go ze wszystkich sił, by już nigdy nie czuć się tak, jak przedtem. Cieszyła się, że może mieszkać w miejscu, gdzie dorastała jej mama wychowywana przez babcię po tym, jak została sierotą. To powodowało, że Amelia niekiedy zapominała na chwilę o tym, że nie ma żadnej żyjącej rodziny, żadnych krewnych, o których istnieniu by wiedziała.

Mieszkanie na poddaszu nie było duże, ale dla niej własny pokój z kuchnią i mikroskopijną łazienką był prawie pałacem. Najbardziej jednak podobał jej się wystrój i to, że prawdopodobnie nikt niczego nie zmienił od czasu, gdy mieszkała tam mała Amelia. A może nawet od czasu, gdy zamieszkała tam prababcia? Tak wiekowe było wyposażenie.

Co prawda po latach nie było w nim już prawie żadnych osobistych rzeczy mamy, zostały dawno temu przez kogoś zabrane, ale pozostały inne ślady między innymi jej obecności – meble, lampy, sprzęty kuchenne, nieliczne drobiazgi zdobiące to skromnie urządzone wnętrze. Dzięki temu Amelia mogła łatwiej wyobrazić sobie, jaka była jej mama i co lubiła. Mogła stworzyć jej szczegółowy portret w głowie i na rysunkach, których powstało przynajmniej tysiąc, od kiedy odkryła, ile wspaniałych możliwości dają papier i ołówek.

Z tego też powodu nie chciała w tym miejscu niczego zmieniać, by jak najdłużej zachować złudzenie obecności matki. To nic, że prawie w ogóle jej nie pamiętała, a twarz znała tylko ze zdjęć, dzięki którym mogła malować jej portrety. I tak za nią tęskniła.

Dlatego zostawiła sobie wszystkie wysłużone sprzęty pochodzące z lat sześćdziesiątych, a może nawet starsze. W pokoju nadal stała zwyczajna wersalka zamiast rozkładanej kanapy, fotel z drewnianymi podłokietnikami przykryty staromodną narzutą, drewniana lampa podłogowa z gigantycznym abażurem, prostokątna ława z półką, mały stolik pod telewizor, którego Amelia nie miała i nie zamierzała mieć, oraz fragmenty meblościanki w wysokim połysku.

Podobnie wyposażona była kuchnia z ozdobną lukarną, dzięki której pomieszczenie było bardzo jasne, zwłaszcza w słoneczne dni. Oprócz zbieraniny niezbyt pasujących do siebie szafek stał tam spory kredens z przeszkloną nadstawką, a w nim naczynia – szklanki w metalowych koszyczkach, białe kubki, talerze i wyszczerbione miseczki. Był też stół z szufladą pełną sztućców i cztery taborety na patykowatych nogach, a pod sufitem lampa z pomarańczowym plastikowym kloszem, dająca ciepłe, przytulne światło.

Choć niektóre rzeczy były zniszczone, Amelia nie zamierzała się ich pozbywać. Uporządkowała jedynie wszystko i odświeżyła. Kupiła niebieską farbę, podobną do tej, która była wcześniej, i na nowo pomalowała ściany i niektóre meble, ale tak, by zachować ich dawny wygląd oraz styl.

Od siebie dodała niewiele, tylko kilka miękkich poduszek, nowe granatowe zasłony, bo stare wyblakły od słońca i stały się szare, i puszysty dywanik w tym samym kolorze, by wnętrze zrobiło się jeszcze bardziej przytulne. Obok obrazków, które już były, powiesiła oprawiony w ramki portret mamy i kilka innych swoich rysunków.

Nieustannie usiłowała przypomnieć sobie cokolwiek ze swojego dawnego życia, zanim została sierotą. Niestety wciąż jej się to nie udawało. Prawie nic nie pamiętała, pojawiały się jedynie drobne przebłyski, z których trudno było złożyć całość, choćby cząstkę tego, co minęło bezpowrotnie. A co gorsza, nie pamiętali tego również sąsiedzi, choć powinni, skoro mieszkali w tym miejscu niekiedy przez całe swoje życie.

O dziwo nikt nie kojarzył kobiet, które niegdyś zajmowały niewielki lokal na poddaszu ich kamienicy, ani dziewczynki, która pojawiła się na świecie przed dwudziestoma laty. Niektórzy wręcz upierali się, że mieszkał tam samotny mężczyzna. Nie umieli lub też z niewiadomego powodu nie chcieli jej pomóc. Być może z tego samego nie potrafili zaakceptować jej obecności.

Jedni mijali ją na schodach obojętnie, inni ostentacyjnie odwracali głowę. Jeszcze inni udawali zamyślenie albo że akurat szukają czegoś w kieszeni lub torebce. Ci ostatni odpowiadali co prawda na pozdrowienie, ale jakby mimochodem, rzucając nie jej, a bardziej w przestrzeń chłodne „dzień dobry”.

Tylko jeden starszy mężczyzna mieszkający na drugim piętrze odpowiadał uśmiechem na jej uśmiech, uprzejmym skinieniem głowy na pozdrowienie, a zagadnięty przez Amelię o cokolwiek odpowiadał wyczerpująco, ale mimo wszystko tak, by nie rozmawiać zbyt długo.

Pocieszające było to, że w ogóle reagował na jej obecność, w dodatku w miarę życzliwie. W przeciwieństwie do sąsiadki z parteru, pani Fajferowej, która co prawda kilka razy pierwsza odezwała się do Amelii, ale zawsze z pretensją o to, że zbyt energicznie trzaska drzwiami, naniosła do środka piachu, zbyt głośno słuchała radia albo – co było najdziwniejsze – zbyt często chadza gdzieś wieczorami, co wydawało się kobiecie niesłychanie podejrzane i niestosowne. Łagodne tłumaczenie, że wieczorny spacer wpływa na lepszy sen i samopoczucie i że warto samemu tego spróbować, spowodowało jedynie lekceważące prychnięcie.

Niezbyt przyjazna atmosfera w kamienicy na Zielonej nie przeszkadzała jednak Amelii cieszyć się tym, co niespodziewanie ofiarował jej los, nowym miejscem, w którym mogła w miarę spokojnie żyć. Zwłaszcza gdy niedaleko nowego domu znalazła pracę w maleńkiej cukierni. Wystarczyło przejść przez park i już było się na miejscu.

Park też był wyjątkowy, inny niż te, które znała. Początkowo sądziła, że to, co widać z okna, to niewielki miejski zieleniec, jakich wiele. Jednak szybko się przekonała, że wcale nie. Okazał się nie tylko bardzo rozległy, lecz także piękny i pełen niespodzianek.

To właśnie tam Amelia poznała swojego najlepszego przyjaciela, milczącego sprzymierzeńca i powiernika, któremu mogła opowiedzieć absolutnie wszystko, powierzyć największe sekrety, najskrytsze marzenia, mając pewność, że nikomu ich nie zdradzi, a sam posłuży dobrą radą i pomocą, gdy się go o to poprosi.

Natknęła się na niego już pierwszego dnia, gdy szła po swojemu zamyślona parkową aleją. Nagle, gdy uniosła głowę, zobaczyła jakby własne odbicie – zamyśloną, uduchowioną i rozmarzoną twarz – a nad nią dwa anielskie skrzydła.

Tak właśnie poznała Anioła Rozmarzonego – jedną z siedmiu starych kamiennych figur, od których powstała nazwa parku i jedna z głównych wiodących do niego dróg zwana Aleją Siódmego Anioła. Tej strzegł Anioł Rozmiłowany. Natomiast ścieżka, przy której stał jego rozmarzony brat, prowadziła prosto do Bezy. Dlatego Amelia mijała go codziennie przynajmniej dwa razy. A kiedy wracała do domu i nie musiała się zbytnio śpieszyć, zatrzymywała się naprzeciwko posągu, przysiadając na ławeczce. Opowiadała aniołowi, co jej się tego dnia przydarzyło, albo zanurzała się na chwilę w świecie marzeń. Rysowała go sobie potem w swoim szkicowniku, by nie umknęły jej żadne starannie wymyślone szczegóły, kiedy zechce do niego wrócić.

Czasem, na ogół wieczorami, odwiedzała też inne anioły. W zależności od nastroju kierowała swoje kroki do Anioła Zatroskanego, Uradowanego, Zasępionego, Zadumanego albo Rozmiłowanego, choć do tego ostatniego najrzadziej. Wpatrywała się w ich wyraziste oblicza i pogrążała się w marzeniach.

Często też ukradkiem obserwowała spacerujących w pobliżu ludzi. Próbowała sobie wyobrazić, jak wygląda ich życie, domy, do których wracają, wnętrza ich mieszkań. Zastanawiała się, jakie pasowałoby najbardziej do przechodzącego śpiesznym krokiem mężczyzny w garniturze i z teczką, do kobiety z dwoma identycznymi psami na smyczy, do dziewczyny z pasemkiem różowych włosów i ze śmiesznym kolorowym plecakiem, albo do staruszki, która każdego dnia karmiła w parku ptaki. Meblowała je sobie w myślach, malowała ściany i dobierała dekoracje.Bywały tak realne, że mogłaby je narysować i niekiedy nawet to robiła. Szkicowała wnętrza nieistniejących mieszkań wraz z ich mieszkańcami. Miała już całą szufladę rysunków i ciągle przybywały nowe.

Czasem też robiła na odwrót. Wpatrywała się w rozświetlone okna domów i wyobrażała sobie, kim są ludzie, którzy tam mieszkają. Czym się zajmują, jak im się wiedzie, czy mają wokół siebie przyjaciół. A potem zastanawiała się, czy chciałaby żyć tak, jak oni, gdyby mogła się z kimś zamienić.

Za każdym razem dochodziła do wniosku, że nie zna odpowiedzi. Wtedy zwykle wracała do swojego ulubionego anioła, by przy jego aprobacie wymyślać sobie równoległe światy, własne kawałki nieba, w których zawsze zanurzała się chętnie i bez oglądania się na ten, który zostawiała za sobą.

 

 

 

Tego dnia, po całej serii niefortunnych zdarzeń, Amelia potrzebowała rozmowy ze swoim aniołem nawet bardziej niż zwykle. Nic nie szło tak, jak powinno, gubiła się we własnych myślach i chciała z kimś o tym porozmawiać. Dlatego tak się śpieszyła do Anioła Rozmarzonego. Tylko z nim mogła podzielić się pechową trzynastą babeczką, wyobrazić sobie, że zjadają ją razem, pół na pół, siedząc na parkowej ławeczce jak dobrzy starzy przyjaciele.

Pokrzepiona tą myślą, z torebką przewieszoną niedbale przez ramię biegła w jego stronę. W rękach niosła pudełko z ciastkiem. W ostatniej chwili przewiązała je ładnie wstążką, by wyglądało jak prezent. Od niej dla niej, bo czemu nie, skoro nikt inny jej ich nie dawał? Nie licząc tych tysięcy, może nawet milionów wspaniałych podarków, które sobie dotąd wyobraziła. Ten za to był prawdziwy i już za chwilę miała poczuć na podniebieniu jego słodki smak.

Amelia uśmiechnęła się pod nosem, gdy na końcu alejki dostrzegła znajomy kamienny kształt. Nie widziała jeszcze twarzy anioła, ale dzieliło ją od tego tylko parę chwil. Z tą myślą jeszcze bardziej przyśpieszyła kroku i od razu zaczęła układać sobie w głowie historię, którą zamierzała opowiedzieć aniołowi, a potem, jeśli starczy jej czasu, może nawet narysować.

Wtedy właśnie poczuła silne uderzenie.

Usłyszała krzyki – czyjś i swój własny, a zaraz potem wylądowała w krzakach u stóp Anioła Rozmarzonego.

Chwilę trwało, nim dotarło do niej, co się dzieje. Ktoś coś mówił, szarpał ją za ramię.

– Nic ci się nie stało? Możesz wstać?

– Mogę, ale nie chcę – odparła bez zastanowienia, sama nie wiedząc dlaczego, bo siedzenie w krzakach nie było ani trochę przyjemne. Amelia czuła się jednak zbyt obolała i zdezorientowana, by zrobić cokolwiek, i wolała na wszelki wypadek zostać tam, gdzie jest. Musiała ochłonąć i zorientować się w swoim położeniu, zbadać sytuację. Życie nauczyło ją, aby nie postępować pochopnie, zwłaszcza gdy dzień od początku był feralny, i postanowiła tym razem mocno się tego trzymać.

– Jak to? – W czekoladowych oczach chłopaka, który się nad nią pochylał, dostrzegła lęk i zdziwienie.

– Zwyczajnie – odparła, wzruszając lekko ramionami. – Wstanę, jak tylko uznam, że już pora.

W międzyczasie zrozumiała, czemu nie może podnieść się ot tak i dziękowała sobie w myślach, że tego nie zrobiła, w zasadzie zupełnie odruchowo. Czuła bardzo niepokojący chłód i wilgoć w okolicach pośladków, co mogło oznaczać, że pękły jej spodnie, a może nawet bielizna. A wolała nie świecić gołą pupą przed jakimś obcym facetem. Ani przed nikim.

– Jesteś w szoku. Może nawet masz wstrząs mózgu. Lepiej wezwę pogotowie…

– Nie! – wrzasnęła spanikowana, nadal myśląc o podartych spodniach.

Co prawda nie była pewna, czy jest cała, nie licząc spodni, ale mogła w miarę swobodnie poruszać wszystkimi czterema kończynami, a to już było coś. Pozwoli jej dotrzeć jakoś do domu. Pod warunkiem że ten uparciuch wreszcie sobie pójdzie.

Kim on do licha jest i skąd się tu wziął?, zastanawiała się gorączkowo. Dlaczego nie zostawi jej w spokoju?

– Przejeżdżałem tędy… trochę za szybko – wyjaśnił, dlatego Amelia nie była pewna, czy ostatnich myśli nie wypowiedziała na głos. A jeżeli tak, to może tę o gołej pupie też?, przestraszyła się nie na żarty.

Dlatego tym razem nie odważyła się podnieść na niego wzroku. Wiercąc się w kłujących krzakach, usiłowała sprawdzić ukradkiem, w jakim stanie są jej spodnie, a wtedy poczuła pod palcami coś lepkiego. Drugi raz tego dnia.

– Moja babeczka – jęknęła z rozpaczą.

Trzynasta, dodała w duchu, zła, że wcześniej o tym nie pomyślała. Nie przypuszczała, że okaże się aż tak pechowa.

– Kto? – spytał chłopak.

– Nie kto, tylko co! Moja babeczka, teraz już całkiem zgnieciona – powtórzyła, rozglądając się bezradnie, by dowiedzieć się, kto jej to zrobił i dlaczego, a wtedy spostrzegła przewróconą hulajnogę. Wreszcie zrozumiała, co się stało. – Przez ciebie! A to była ostania, nie ma więcej! – rozczuliła się nad sobą i własnym pechem.

Na dowód wydobyła wreszcie spod siebie spłaszczony kartonik ze złotym logo cukierni. Pokazała go wymownie chłopakowi i chcąc nie chcąc, sama też znów na niego spojrzała.

Bez wątpienia był starszy od niej, ale nie więcej niż o kilka lat. Miał rude kręcone włosy i całkiem miłą, trochę piegowatą twarz oraz wygląd lekkoducha, typowego hedonisty, który żyje chwilą. Nie dba o jutro, ceni sobie wolność i niezależność, przez co paradoksalnie bywa zależny od innych – najczęściej wyrozumiałych rodziców, którzy płacą jego rachunki. To była pierwsza myśl Amelii po tym, jak wreszcie odblokowała jej się nieczynna z powodu chwilowego szoku wyobraźnia. A druga była taka, że chłopak wydał jej się znajomy, jakby gdzieś już go widziała. Jednak nie było w tym niczego dziwnego, mógł bywać w cukierni i stamtąd go zapamiętała.

– Przepraszam, naprawdę nie chciałem! – oznajmił skruszony. – Próbowałem cię ominąć, ale tak nagle skręciłaś w bok, że nie zdążyłem.

– Czyli to moja wina? – spytała tonem, jakby chciała się co do tego upewnić.

To było w zasadzie pierwsze, co poczuła, winę, że spowodowała zamieszanie. Zupełnie nieuzasadnioną, bo to nie ona na kogoś, a ktoś na nią wpadł, kiedy szła spokojnie aleją dla pieszych, ale i tak nie umiała wyzbyć się tego poczucia. Być może z przyzwyczajenia, bo zazwyczaj to ona była sprawczynią wypadków.

Tym razem jednak było inaczej!, przekonywała siebie w duchu. Nie można porównywać słownej gafy albo upuszczenia czegoś niechcący na podłogę z wpakowaniem kogoś w krzaki. To był zupełnie inny kaliber wpadki. Amelia nie była niczemu winna i tego powinna się trzymać.

Na szczęście chłopak był podobnego zdania, a jeżeli zamierzał się z nią spierać, to o jej samopoczucie. Świadczyła o tym jego wielce skruszona i zatroskana mina.

– Nie, oczywiście, że nie twoja! Próbuję się tylko wytłumaczyć, wyjaśnić….

– Bez sensu, powinieneś chyba raczej przeprosić – odparła.

To miał być żart, ale on odebrał to inaczej.

– Słusznie – stropił się. – Przepraszam.

Amelia, teraz nieco bardziej ośmielona, przyjrzała mu się z udawaną atencją.

– Dobra. Wybaczone. Możesz już sobie iść.

Znów nie zdążyła ugryźć się w język i jej słowa zabrzmiały złośliwie. A nie taki był jej zamiar. Wręcz przeciwnie, pragnęła dać mu w ten sposób do zrozumienia, że nie powinien robić sobie w związku z nią kłopotu.

– Chciałem tylko pomóc – odparł chłopak poniekąd słusznie urażony.

– Poradzę sobie sama – brnęła, siląc się na ugodowy ton, niestety bezskutecznie.

Zupełnie jakby jakaś mała część jej, nad którą w tej chwili nie miała kontroli, postanowiła być dla niego niemiła.

– Jasne. – Podniósł w końcu ręce w poddańczym geście i odsunął się nieznacznie, splótł ramiona i zastygł w wyczekującej pozie.

– Co robisz? – spytała zdziwiona.

– Czekam.

– Na co?

– Aż sobie poradzisz. Sama – podkreślił, znów uniósł na chwilę dłonie na znak, że nie zamierza jej pomagać. – Chcę się upewnić, czy nic ci nie jest.

– Nic mi nie jest! – oznajmiła z naciskiem. – Muszę tylko trochę ochłonąć. W samotności. Nie mogę się pozbierać, kiedy ktoś ciągle nade mną wisi.

Wcześniej czuła wyłącznie zakłopotanie, teraz zaczynała ją ogarniać złość. Nie tylko na to, co jej się przydarzyło, lecz także na chłopaka, który do tego doprowadził. Nie dość, że narobił tyle zamieszania, mącił dalej, zamiast sobie pójść.

Nie było innego wyjścia. Musiała zrobić to pierwsza. Wstać i z godnością odejść, jeśli w ogóle to było w tej sytuacji możliwe.

Na początek cofnęła się głębiej w krzaki, by zwiększyć dystans między sobą a chłopakiem. Wolała, by na nią nie patrzył, kiedy będzie się gramolić z zarośli. Co prawda istniała szansa, że spodnie są całe, ale bez wątpienia w różowym kremie, co mogło wyglądać tylko trochę mniej zabawnie niż dziura.

I co z tego?, zrugała się w duchu, gdy zdała sobie sprawę, jak dziecinne są jej obawy. Nie powinno ją obchodzić, co pomyśli o niej nieznajomy chłopak. Ani inni ludzie, spacerowicze, którzy zerkali ciekawie w ich stronę. Jakaś kobieta rzuciła jej nawet pełne politowania spojrzenie. Pewnie uznała, że Amelia jest pijana.

– Nie, nie, to nie tak! – krzyknęła dziewczyna za nią, ale tamta już jej nie słyszała. Odeszła w pośpiechu, nim udało się ją wyprowadzić z błędu.

– Może jednak pomogę ci wstać? – Chłopak znów wyciągnął do niej rękę. – Skoro nic ci nie jest, trochę bez sensu, żebyś tam siedziała.

– Poradzę sobie – powtórzyła, podnosząc się niezdarnie, bo pasek od torebki zaplątał jej się w jakąś gałąź.

Pochyliła się znów, żeby go wydobyć, a wtedy dostrzegła w trawie coś błyszczącego. Przesunęła się bliżej, żeby sprawdzić, co to. Niestety rudzielec, który powędrował za jej wzrokiem, wykazał się większym refleksem i pierwszy podniósł przedmiot.

– Proszę. – Podał jej go. – Pewnie zerwał się, kiedy na ciebie wpadłem. Jeżeli mi pozwolisz, znajdę sposób, żeby to naprawić.

Amelia bez słowa wyciągnęła dłoń, a on położył na niej delikatnie krótki srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie pojedynczego skrzydła. Obracała go chwilę w dłoniach zaskoczona. Na odwrocie spostrzegła wygrawerowany napis. Maleńki, ale czytelny: Na zawsze M.

– Nie jest mój – powiedziała.

– Serio? To czyj? Bo mój też nie.

– Nie mam pojęcia, chyba ktoś go tu zgubił wcześniej.

– Znacznie wcześniej. – Chłopak nachylił się, żeby przyjrzeć się lepiej wisiorkowi. – Wygląda, jakby leżał tu ze sto lat.

– Rzeczywiście, wydaje się stary, ale mógł już taki być, kiedy komuś upadł na przykład wczoraj. Albo dziś. Może nawet ktoś go w tej chwili szuka. – Rozejrzała się znacząco. – Wygląda na cenną pamiątkę. – Na dowód wskazała napis. – Powinniśmy go zwrócić.

– Ale jak? Komu?

– Nie wiem, można popytać tu i tam, czy ktoś go nie szukał. O tej porze kręci się tu trochę ludzi.

– Nie sądzę, by to coś dało. Zwłaszcza gdy ktoś zgubił go dawno temu. Nie wiemy, ile tu leżał.

– Myślę, że niezbyt długo – oświadczyła Amelia, spoglądając w górę. – I teraz mi się wydaje, że ktoś go tu specjalnie zostawił.

– Skąd wiesz?

– Popatrz. – Wskazała wyciągniętą w ich stronę dłoń kamiennego anioła i owinięty wokół niej łańcuszek. – Ktoś go tam zaczepił, ale pewnie jakiś gołąb zahaczył i zerwał.

– Możliwe. Gołębie to małe szkodniki.

– Dlaczego? Bo zrywają łańcuszki?

– Bo… brudzą. Wszędzie. – Rudzielec wzdrygnął się i strącił demonstracyjnie z ramienia nieistniejące ptasie guano.

– Ale za to nie rozbijają się po parku hulajnogami – zauważyła Amelia znów odrobinę złośliwie. Tym razem celowo.

– Ja też się nie rozbijam! Dziś wyjątkowo jechałem trochę szybciej. Musiałem coś pilnie sprawdzić, dlatego tak się śpieszyłem. Zresztą, gdybyś była bardziej uważna…

– W przeciwieństwie do ciebie nie musiałam – przerwała mu gwałtownie. – Park to miejsce, gdzie człowiek ma prawo się zamyślić i nie zwracać zbytnio uwagi na otoczenie.

Przyglądał się jej chwilę zaskoczony. Spodziewała się protestów, lecz o dziwo przytaknął.

– Nie znam zbyt dobrze tego miejsca, byłem tu tylko parę razy i to krótko, ale przyznaję, jest niezłe do rozmyślań na przykład nad sensem życia. Albo nad tym. – Wskazał dłoń anioła, a potem Amelii. Tę, na której spoczywał tajemniczy wisiorek. – Co z nim zrobimy, skoro już wiemy, że nie musimy szukać właściciela?

– A kto powiedział, że nie musimy?

– Ty.

– Wcale nie. Mówiłam tylko, że ktoś specjalnie zostawił tu łańcuszek.

– A to nie to samo?

– Oczywiście, że nie. Bo ten ktoś nie wie, że wisiorek wylądował w krzakach. Nie pomyślałeś, że musiał istnieć powód, dla którego go zawiesił?

– Na przykład jaki?

– Nie wiem. Może to jakiś symboliczny gest? Najlepiej odłóżmy go tam, gdzie był.

– W krzaki?

– Na dłoń anioła.

– A czy to nie to samo? Przecież za chwilę znów spadnie.

– Może do tej pory coś się wydarzy?

– Niby co?

– To, co się miało wydarzyć, zanim spadł. – Skupiła się na moment, by pomóc wyobraźni, która na szczęście zaczynała działać coraz lepiej. – Być może to jest arcyważny element romantycznej gry między parą zakochanych. Jedno z nich to tutaj zostawiło, a drugie nie zdążyło znaleźć, bo wisiorek spadł. Jeżeli tak się stało, ktoś poczuł się zawiedziony. Dlatego trzeba to jak najszybciej wyjaśnić! Przez gołębia mogło dojść do fatalnego nieporozumienia. Może nawet rozpadł się czyjś związek?

– Ale wymyśliłaś – roześmiał się.

– Przecież mogło tak być – obruszyła się.

– Moim zdaniem to mało prawdopodobne.

– Ale trochę jest. Tak? Przyznaj!

– Podobnie jak tysiące innych scenariuszy, których nie jesteśmy w stanie odgadnąć.

– Tym bardziej należy ustalić prawdziwy – upierała się.

– Dobra. Zajmę się tym – oznajmił nagle i wyciągnął rękę po łańcuszek.

Amelia jednak błyskawicznie schowała przedmiot za siebie.

– Dlaczego ty?

– Bo to ja cię potrąciłem. Przeze mnie wpadłaś w krzaki.

– A co to ma wspólnego z łańcuszkiem?

– Inaczej byś go nie znalazła.

– O! – Uniosła znacząco palec. – I właśnie dlatego ja powinnam się tym zająć. Bo to ja go znalazłam.

– Przecież oboje możemy się do tego zabrać. Zobaczymy, kto pierwszy rozwikła zagadkę – roześmiał się łobuzersko, jakby był pewien wygranej. – Ten stawia drugiemu… – Zerknął wymownie na zgnieciony kartonik. – Ciastko.

– Zobaczymy – mruknęła, chowając biżuterię do kieszeni dżinsów.

To był dobry moment, by wreszcie wstać, otrzepać się z błota i choć trochę z babeczkowego kremu. Nagle przestało ją obchodzić, jak wygląda. Ostatecznie mogła zasłonić plamę torebką, jeżeli przerzuci ją sobie odpowiednio przez ramię.

– Ej, co robisz? – Chłopak chwycił ją nagle za nadgarstek, ale pod wpływem jej spojrzenia szybko cofnął rękę.

– Wstaję – odparła zdziwiona. – Czyż nie tego pragnąłeś od samego początku? – dodała żartobliwie, choć nadal nie było jej do śmiechu.

Natarczywość rudzielca trochę zbiła ją z tropu.

– Mówię o wisiorku. Dlaczego go zabrałaś? – dopytywał.

– Jak to dlaczego? Przecież przed chwilą to ustaliliśmy. Żeby znaleźć właściciela.

– Ustaliliśmy, że każde z nas będzie go szukać na własną rękę. Jak mam to zrobić bez dowodu w sprawie?

– Nie mamy dwóch dowodów, więc jedno z nas musi poradzić sobie bez – wyjaśniła rzeczowo.

Jednocześnie w jej głowie zrodziła się całkiem nowa myśl. Przecież gdzieś musiało istnieć drugie skrzydło! Zwykle występowały parami. Ponadto wygrawerowany na wisiorku napis wydawał się niekompletny.

Czyżby właśnie wpadła na pierwszy trop?, zastanawiała się podekscytowana. Może zamiast właściciela należało szukać drugiego skrzydła, ponieważ ono jest kluczem do rozwiązania zagadki? Na wszelki wypadek nie podzieliła się nagłym odkryciem ze swoim rywalem w tej niespodziewanej grze. W końcu to on ją wymyślił, czemu więc miała dawać mu fory?

– Dlaczego ty zabierasz wisiorek? – powtórzył niecierpliwie pytanie, więc jemu też zależało na wygranej.

– Bo ktoś musi – odparła rzeczowo. – Poza tym to ja pierwsza go zobaczyłam. I… – zawahała się, niepewna, czy powinna użyć kolejnego argumentu. – Potłukłam sobie przy tym tyłek. I nie wiadomo, co jeszcze. Należy mi się zadośćuczynienie. – Ostatecznie uznała, że jako poszkodowana ma święte prawo wykorzystać ten argument. By to podkreślić, zrobiła zbolałą minę.

Udało jej się wzbudzić w nim poczucie winy, bo szybko ustąpił.

– No dobra – westchnął zrezygnowany. – W zasadzie wystarczy mi zdjęcie. Pozwolisz? – Wskazał wymownie kieszeń jej dżinsów.

Wyjęła niechętnie wisiorek. Równie dobrze to mógł być podstęp i chłopak chciał jej go wyrwać. Na szczęście tego nie zrobił.

– Ale bądźmy w kontakcie – zaznaczył. – Zostaw mi swój numer. Od razu dam ci znać, gdybym pierwszy coś znalazł.

– Bez przesady. Nawet cię nie znam.

Nigdy nie dawała obcym numeru telefonu. W ogóle niewiele osób go miało, dlatego poczuła niepokój na myśl, że miałaby to zrobić.

– Mam na imię Miłosz. – Ukłonił się demonstracyjnie w pas. – Wystarczy, czy mam ci się wylegitymować?

– A mógłbyś? – podchwyciła całkiem serio.

Gdyby to zrobił, czułaby się o wiele pewniej. On jednak roześmiał się w głos i udał, że sięga do kieszeni.

– Oczywiście, pod warunkiem że ty pokażesz mi swój dowód.

Udała, że się nad tym zastanawia, po czym podała mu dłoń i się przedstawiła.

– Amelia. – Podobnie jak on nie wymieniła nazwiska. – I bardzo cię proszę, żebyś dzwonił do mnie tylko w sprawach dotyczących wisiorka, żadnych innych – zastrzegła na wszelki wypadek, nim podyktowała mu numer.

Skinął bez słowa i zapisał go sobie w telefonie, po czym posłał jej sygnał, żeby miała do niego kontakt. Na wszelki wypadek, jak podkreślił.

Udając, że szuka czegoś w torebce, zaczekała, aż odejdzie w swoją stronę. Chciała mieć pewność, że nie będzie gapił się na jej pupę ubrudzoną kremem. Liczyła też po cichu, że nie spotka po drodze żadnego z sąsiadów, by nie zrazili się do niej jeszcze bardziej, kiedy zobaczą ją w takim stanie. Nie mogła im przecież powiedzieć, że to, co ma na spodniach, miało być poczęstunkiem dla nich, gestem pojednania, ale w wyniku paru niefortunnych zdarzeń znów wszystko poszło nie tak.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Renata Kosin, 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Anna Wiraszka

Zdjęcie na okładce: © SHansche/iStock

 

Redakcja: Katarzyna Wojtas

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-208-5

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.