Witamy w Globstadt - Dariusz Spychalski - ebook + audiobook

Witamy w Globstadt ebook i audiobook

Spychalski Dariusz

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Hitlerowi jednak się udało. Pokonał Stalina i nie pozwolił Aliantom odzyskać Europy. Trzecia Rzesza przystąpiła do realizacji Generalnego Planu Wschodniego. Jednym z najważniejszych jego punktów było unieszkodliwienie najbardziej buntowniczej nacji w tym rejonie.
Perfidna propaganda i brutalna polityka wynarodowiania odnosi skutek i nawet samo określenie „Polacy” zostaje wymazane z powszechnej świadomości. Kilkadziesiąt lat później każde dziecko wie, że Warszawa to nazwa dawnej prymitywnej cygańskiej osady. Rasa Panów przyniosła w to miejsce cywilizację, burząc lepianki i stawiając w to miejsce nowoczesne miasto – Globstadt.
Mimo to Niemcy lat dziewięćdziesiątych dalekie są od wizji Führera – idee "czystej rasy" zostają wyparte przez "multi-kulti", młodzież jest znudzona narodowosocjalistycznym ględzeniem polityków, a Trzecia Rzesza staje się coraz bardziej leniwa i kolorowa. Ktoś jednak postanawia, że pora powrócić do dawnego porządku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 190

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 45 min

Lektor:

Oceny
3,9 (10 ocen)
3
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arturj1975

Z braku laku…

No wiem do końca o czym ta historia jest.
00
TBekierek

Całkiem niezła

Czegoś zabrakło. lepiej by było gdyby rozwinąć ta opowieść
00

Popularność




Dariusz Spychalski
Witamy w Globstadt
© Copyright by Dariusz Spychalski 2022Projekt okładki: Szymon Bolek, www.grafpa.pl
ISBN 978-83-7564-679-5
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Prolog

Moskwa, 10 lipca 1942 roku

Idzie!

Widzicie?

Zbliża się!

Zaraz wejdzie!

Patrzcie, już wchodzi!

Tłum moskwian wstrzymał oddech.

Czas stanął w miejscu.

Jeszcze chwila i…

Jest!

Wódz ukazał się oczom tysięcy mieszkańców radzieckiej stolicy. Szmer rozmów ustał, jak płomień świecy zdmuchnięty nagłym przeciągiem. Kompletna cisza zaległa nad placem. Lud chłonął niezwykły widok. Tu i tam ktoś szepnął, że nie wygląda jak na filmach, że niższy, że włosy nie takie, grzywka źle zaczesana, że pewnie sobowtór, lecz niewielu słuchało nudziarzy. Coraz więcej szeptów upodobniło Plac Czerwony do szumiącego lasu. Naraz jakiś odważny uniósł rękę i wykrzyknął pozdrowienie. Za nim poszli następni, po nich inni i jeszcze wielu powtórzyło dwa słowa w języku zwycięzców.

Wódz nie zwracał uwagi na ludzkie morze u stóp mauzoleum Lenina. Otoczony przez dworzan, spoglądał w kierunku Kremlowskiego Przesmyku, skąd dobiegał coraz głośniejszy klekot gąsienic. Gdy wskazówki zegara na Baszcie Spaskiej stanęły na dziesiątej, pierwszy czołg wjechał na Plac Czerwony. W tej samej chwili Wódz podniósł prawicę i zamarł w bezruchu z wysoko uniesioną głową.

Czoło pancernej kolumny prowadził PzKpfw III1 oberlejtnanta Hansa Wenke z ósmej dywizji pancernej. Bohater, którego czołg pierwszy przekroczył rogatki nowej stolicy ZSSR, stał w otwartym włazie, z twarzą zwróconą w stronę trybuny. Za nim, podobna do wilczej sfory, szła reszta Kujbyszewskich Diabłów. Licząca blisko pięćdziesiąt maszyn kolumna wypełniła plac hukiem motorów i smrodem spalin. Tak jak prawdziwy wojownik nie wstydzi się swoich ran, tak i załogi przesławnego dziesiątego pułku pancernego nie pozwoliły czyścić pancerzy. Umazane błotem maszyny, które ledwie sześć dni temu walczyły na ulicach Omska, sunęły przez Plac Czerwony, dając świadectwo potęgi niemieckiej Panzerwaffe.

Nie przebrzmiał jeszcze łoskot gąsienic, a na czerwonym bruku pojawili się chłopcy z 257. dywizji piechoty. Wśród zebranych na placu podniósł się szmer. Żołnierze, którzy pokonali niezmierzone przestrzenie Kazachstanu i jako pierwsi dotarli na brzeg jeziora Bałchasz, trzymali w dłoniach sowieckie sztandary. Pierwszy szereg zdobywców Karagandy, Biszkeku i Ałmaty wykonał zwrot na wysokości mauzoleum Lenina. Żołnierze rzucili bolszewickie proporce na bruk i poszli dalej, depcząc manifestacyjnie symbole pokonanego imperium. Za pierwszym szeregiem pojawił się następny, za nim kolejny, aż wreszcie stos sztandarów urósł do rozmiarów sporego pagórka, najeżonego połamanymi drzewcami. Od strony Placu Maneżowego nadciągały wciąż nowe szeregi zwycięzców.

Tłum moskwian milczał, oszołomiony ogromną liczbą symboli nieistniejących już sowieckich dywizji. Bo choć każdy niemal doświadczył prześladowań ze strony komunistycznego reżymu, to przecież wielu ledwie kilka miesięcy temu służyło pod deptanymi sztandarami. I było coś jeszcze, co nie pozwalało cieszyć się z upadku starych tyranów. Wielka wojna ojczyźniana dobiegała końca i nowi władcy zrzucili maskę wyzwolicieli. Straszne pogłoski o niemieckich planach likwidacji Rosjan krążyły po kraju, siejąc w umysłach ziarna strachu. To właśnie dlatego spojrzenia tak wielu kierowały się ku trybunie. Jaki los zgotuje Rosji Austriak, który przyjmuje defiladę zwycięstwa? W wielu sercach rosło przerażenie, bowiem człowiek z trybuny spozierał na zdobyte miasto jak lokator, który odkrył w swoim mieszkaniu kolonię karaluchów. Ten i ów pomyślał o deszczu i rynnie, inni wspominali wąsatego Gruzina, inni jeszcze w tej właśnie chwili podjęli decyzję, że będą służyć nowym władcom całym sercem i duszą. To właśnie oni podnosili teraz gorliwie ręce, wykrzykując głośno faszystowskie pozdrowienie. I nie było już chyba nikogo, kto wierzył, że zmiana władzy wyjdzie Rosjanom na lepsze.

* * *

Brigadeführer Odilo Globocnik promieniał. To słowo najlepiej oddawało stan ducha dowódcy SS i policji w Lublinie. Przedsmak Wielkich Zmian, których po części sam był przecież projektantem, sprawiał, że serce jego wypełniała wielka radość. Z twarzą przyklejoną do szyby samochodu Odilo spoglądał na ulice Moskwy. Nie martwiła go prymitywna azjatycka architektura, nie krzywił się na widok obskurnych kamienic, cuchnących zaułków, koszmarnych betonowych kloców, którymi szalony sowiecki dyktator oszpecił swoją stolicę. Równie dobrze ulice Moskwy mogłyby być zabudowane glinianymi lepiankami lub szałasami z wierzbowych witek. To wszystko nie miało znaczenia! Przecież decyzja o likwidacji największego słowiańskiego miasta już zapadła. Oczywiście to i owo się zostawi, widział kilka całkiem przyzwoitych europejskich budowli. Resztę jednak trzeba będzie usunąć i na miejscu tej gigantycznej wioski zbudować prawdziwe niemieckie miasto.

Odilo westchnął głęboko. Mój Boże, to dopiero wyzwanie! Dowódca lubelskiego SS przetarł mokre od potu czoło. Moskwa to przecież nie cała Rosja. Są jeszcze setki miast i tysiące wiosek, którym trzeba nadać nową formę, są miliony hektarów do obsiana, setki rzek do uregulowania, tysiące fabryk do przejęcia! Od natłoku emocji poczuł zawrót głowy. Ile to wszystko zajmie czasu?

Pod wpływem impulsu sięgnął po leżące na siedzeniu wczorajsze wydanie Völkischer Beobachter. Zgarnął gazetę nagłym ruchem, wygładził ją na kolanie, potem złożył na pół. Na początek jak zawsze najnowsze informacje z frontu wschodniego. Artykuł był krótki i lakoniczny. Wojska niemieckie posuwają się w głąb terytorium wroga, zajęto szereg miejscowości, w tym miasto Tomsk, znaczący ośrodek przemysłu spożywczego i chemicznego. Tomsk? Odilo zmarszczył brwi. Kilka dni temu też pisali o Tomsku. A może o Omsku? I gdzie, u diabła, leżą te miasta? Wiadomo, że za mitycznym Uralem, ale gdzie dokładnie? Powinni dawać do tego jakieś mapki, pomyślał poirytowany. Z tego Tomska czy Omska już chyba niedaleko do Chin? Próbował wyobrazić sobie chwilę, gdy wojska niemieckie dotrą do Wielkiego Muru. Jeszcze kilka miesięcy i wojna z sowietami będzie już historią! Granice Trzeciej Rzeszy sięgną Morza Beringa, a wtedy ci pieprzeni Jankesi zaczną ryć okopy na Alasce!

Przełożył gazetę na drugą stronę. Szeroki uśmiech spełzł z twarzy Brigadeführera. Tak wspaniale zaczęta bitwa pod El Alamein zaczęła przypominać przepychanki z czasów pierwszej wojny światowej. Kair padł, lecz impet niemieckiego natarcia przygasł wyraźnie. Afrika Korps2 dotarł do Kanału Sueskiego, lecz wściekły opór Anglików zatrzymał zwycięską ofensywę.

Odilo odłożył gazetę i wbił zmętniały wzrok w moskiewski krajobraz. Bo chociaż wielbił Wodza, to jednak swój rozum miał. Do tej pory Niemcy zwyciężali, ponieważ byli jak gepard spadający na wroga. Niemiecki drapieżnik rzucił się na rosyjskiego niedźwiedzia i przegryzł gardło wielkiego kudłacza. Teraz przed gepardem stały brytyjski nosorożec i amerykański tyranozaur. Jedno i drugie wielkie i nieruchawe, lecz kiedy już nabiorą rozpędu… Na szczęście atak z kierunku kaukaskiego to już chyba kwestia dni, przywołał plotkę zasłyszaną na berlińskim bankiecie. Uwolnione od zmagań z sowietami dywizje lada dzień spaść miały na Iran. Niech no wtedy wzięci w kleszcze przeklęci Anglicy spróbują powstrzymać niemiecki marsz w głąb Afryki! Odilo poczuł, jak po plecach spływa dreszcz. Zwycięstwo nad sowiecką Rosją było jak wygrana na loterii. Gdyby nie heroiczne męstwo skrwawionej drugiej i trzeciej armii pancernej, być może nigdy nie udałoby się zdobyć Moskwy i kto wie, jak dalej potoczyłyby się sprawy. Tylko wtajemniczeni poznali prawdę, jak wielkim zuchwalstwem okazał się atak na sowiecką bestię. Dziesiątki tysięcy czołgów, samolotów, armat, miliony chłopów zapędzonych w kamasze. Cały olbrzymi kraj postawiony na baczność, wszystko gotowe do zmiażdżenia Trzeciej Rzeszy. Zdążyli w ostatniej chwili. Gdyby nie udało się pokonać Stalina…

Brigadeführer przeniósł spojrzenie na moskiewskie ulice. Przez krótką chwilę, naprawdę krótką, poczuł rozczarowanie. Uczucie niedosytu zaraz jednak minęło. To nic, że nie jemu przypadnie w udziale kolonizacja prawdziwego Wschodu. Generalna Gubernia to właściwie Niemcy, ale osiadły nad Wisłą słowiański ludek stał na drodze niemieckiego osadnictwa od wieków.

Ledwie pomyślał o Polakach, rozważania o niemieckim imperium ulotniły się niczym spłoszone stado wron. Choć nie przyznawał się do tego przed nikim, to jednak świadomość, jak wielkie zadanie może postawić przed nim Wódz, wywoływało ogromny niepokój, który od wielu już dni łagodził wódką. Rozpoczął co prawda likwidację polskiej inteligencji, lecz przecież pozbycie się trzydziestu milionów Polaków to coś innego niż usunięcie garstki jajogłowych! Oczywiście sam postulował oczyszczenie przyszłego landu ze Słowian, ale zaczynać akcję teraz, gdy utylizacja Żydów wkracza w decydującą fazę? Głos Wodza był jednak święty. Odilo poczuł suchość w gardle na myśl o rychłym spotkaniu z Największym Geniuszem Swoich Czasów.

W tej samej chwili głośny bulgot w żołądku i rosnące szybko uczucie wzdęcia sprawiło, że szef lubelskiego SS nabrał głęboko powietrza i wstrzymał oddech. Do diabła, co tam na dole? To tak tylko, czy na poważnie? Zabulgotał znowu, a on poczuł, że musi uwolnić gazy. W innych okolicznościach być może zaryzykowałby puszczenie dyskretnego pierda, lecz przecież wczoraj wieczorem popił nieźle, nawet bardziej niż nieźle. Dzień po piciu zawsze miał straszne wiatry i było pewne jak w banku, że kierowca wyczuje trupi odór. A może gdzieś się zatrzymać? W centrum Moskwy znajdzie się chyba jakiś sracz w europejskim standardzie? Odilo otwierał już usta, aby wydać krępujące polecenie, lecz zaraz przyszło opamiętanie. Chłopak był mu oddany, ale uwielbiał przecież plotkować. Było pewne, że dzieciak opowie o wstydliwej przygodzie szefa lubelskiego SS. Choć wyobraźnia nie była jego mocną stroną, to jednak Brigadeführer potrafił przewidzieć skutki przymusowego postoju. „Odilo Globocnik? To ten, co wysrał się Hitlerowi pod oknem?”

Nabrał głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Coś jakby lepiej. Chyba przeszło. Rozeszło się po kościach. I znowu głęboki oddech. Wypuścił powoli powietrze. Lepiej, zdecydowanie lepiej. Najważniejsze to się nie denerwować. Nerwy, oto przyczyna jego problemów. Odilo westchnął zrezygnowany. Co by nie mówić, jakich by zaklęć użyć, po prostu bał się Wodza. Jedyne pocieszenie, że jego protektor i wielki przyjaciel będzie na miejscu. Myśl o Heinrichu Himmlerze przyniosła tak bardzo potrzebne uspokojenie. Jeszcze jeden oddech i… Chyba wszystko w porządku! Wypuścił z ulgą powietrze. W tej właśnie chwili podjął stanowczą decyzję. Żadnego picia przed ważnymi spotkaniami! Co najmniej trzy dni abstynencji! Jak tak dalej pójdzie, jego zmaltretowany żołądek wkrótce odmówi posłuszeństwa…

Na widok monumentalnej budowli, która pokazała się w perspektywie szerokiej alei, opuścił szybę i wystawił głowę na zewnątrz. Wielkie czerwone gmaszysko, trochę podobne do hamburskiego ratusza, a po prawej też jakieś obszerny czworak, naprawdę ogromny, otoczony murem z czerwonej cegły. Czyżby to Kreml? Auto sunęło szeroką aleją i z każdą sekundą robiło się coraz monumentalniej. Odilo, przywykły do lubelskiej skali, w centrum Moskwy poczuł się nagle nieswojo. Mimo wszystko serce bolszewickiej stolicy robiło wrażenie. Jeszcze kilkaset metrów i samochód wjechał na wielki brukowany plac. Po lewej stronie coś jakby krakowskie sukiennice, tylko ze trzy raz większe, po prawej… Odilo podniósł głowę i wstrzymał oddech. Przy dawnym mauzoleum Lenina trwała wytężona robota. Inskrybowane w kamieniu imię przywódcy bolszewików skuto oczywiście zaraz po zajęciu Moskwy, lecz dopiero teraz przebudowa grobowca pierwszego komunisty dobiegała końca. Szczyt marmurowej piramidy zajął już posąg Germanii, kamieniarze wykańczali ogromne marmurowe swastyki, umieszczone symetrycznie po obu stronach wejścia do sali sarkofagowej.

Odilo przeniósł wzrok na ogromną budowlę za mauzoleum. Moskiewski Kreml, mimo starań obrońców, odnalazły niemieckie bomby. Zza zniszczonego muru widać było ruiny Soboru Uspieńskiego i Pałacu Rozrywki, również Dzwonnica Iwana Groźnego była poważnie uszkodzona.

Mercedes zatrzymał się pod Basztą Spaską. Kontrola dokumentów przebiegła sprawnie i już po chwili samochód znalazł się w obrębie kremlowskich murów. Auto przejechało wolno wzdłuż wypalonych okien Pałacu Senackiego, minęło pusty postument, z którego wycofujący się bolszewicy zabrali słynną Car-puszkę, i zatrzymał się przed Pałacem Kremlowskim. Dowódca SS i policji lubelskiego dystryktu opuścił samochód na drżących nogach. Dopiero teraz, gdy do spotkania z Wodzem dzieliła go zaledwie chwila, poczuł doniosłość chwili.

– Dzieje się historia… – mruknął podekscytowany.

– Słucham, panie Brigadeführer? – Kierowca pochylił się usłużnie.

– Nic – odparł Odilo. – Idź do Arsenału, to ta wielka buda z tyłu. Podobno dają tam pierwszorzędne klopsy po królewiecku i najlepszego faryzeusza3 w całej Moskwie.

– Odmeldowuję się!

Odilo spoglądał przez chwilę za kierowcą, wreszcie nabrał głęboko powietrza i przekroczył próg pałacu.

– Panie Brigadeführer, serdecznie witamy na Kremlu. – Oficer zasalutował. – Melduję, że Wódz już pana oczekuje.

– Niech pan prowadzi, poruczniku.

Odilo wiele słyszał o bizantyjskim przepychu dawnej siedziby carów i być może właśnie dlatego widok gołych ścian i pozrywanych podłóg tak bardzo go zaskoczył.

– Co tu się stało? – zapytał, zerkając do ogromnej sali o okopconych ścianach.

– Melduję, że to robota bolszewików – odparł szybko przewodnik. – Jesienią zaczęli wywozić wszystko co cenne na wschód. W listopadzie, kiedy byliśmy już na ulicach Moskwy, postanowili puścić Kreml z dymem. Jak pan pewnie wie, chłopcy z trzeciej dywizji chwycili drani za dupy dosłownie w ostatniej chwili. Komuniści co prawda nie zdążyli niczego podpalić, ale jak pan widzi, zdemontowali wszystko do ostatniej śrubki.

Porucznik przystanął nagle i ruchem ręki wskazał na pozbawioną drzwi ogromną salę.

– Wódz oczekuje.

Odilo wytarł odruchowo ręce i przełknął nerwowo ślinę. Na nogach miękkich jak z waty ruszył w stronę olbrzymiego stołu, na którym mieściła się makieta centrum nowej Moskwy.

Adolf Hitler nie zwrócił uwagi na przybysza. Pochylony nad stołem przywódca Trzeciej Rzeszy słuchał z uwagą słów Alberta Speera, który objaśniał szczegóły projektu.

– …adaptacja istniejących rozwiązań architektonicznych niesie za sobą wielkie zagrożenia dla dominującej roli nowej jakości, którą zamierzamy wprowadzić na Wschodzie. – Speer również nie zaprzątał sobie głowy przybyszem. – Oczywiście Moskwę, podobnie jak niemal wszystkie słowiańskie miasta, wznosili niemieccy architekci, jednak miejscowa ludność nie odróżnia stylu niemieckiego i uznaje go za własny. Dlatego niezbędny jest choćby niewielki retusz, który podkreśli wspomnianą nową jakość…

– Pan się myli, Speer – przerwał Adolf Hitler, kręcąc przy tym energicznie głową. – Zgadzam się z panem, że głupie oszczędności to prosta droga do zaprzepaszczenia tego, co wszyscy nazywamy Nowym Niemieckim Porządkiem, jednak nie mogę się zgodzić na poprawianie tego, co niemieckie. Jeśli Rosjanie nie widzą różnicy pomiędzy tym, co wartościowe, a co jest tylko mierną kopią oryginału, to właśnie zadanie dla nas. To my musimy powiedzieć im, że Niemcy byli tu od wieków. Pan to musi zrobić, Speer.

Hitler uniósł głowę i zerknął na przybysza.

– To pan – powiedział bez wyrazu. – Dobrze, że pan już jest. Niechże pan podjedzie.

Brigadeführer zbliżył się do stołu defiladowym krokiem i zatrzymał się metr przed skrajem makiety.

– Wodzu, melduję się na rozkaz!

Wódz Trzeciej Rzeszy założył ręce na plecach i rozpoczął wędrówkę po ogromnej, pustej sali.

– Chciałbym poznać pańskie zdanie o Polakach – rzucił niespodziewanie.

Dowódca SS dystryktu lubelskiego, choć świetnie przygotowany, poczuł, jak gardło ściska imadło tremy.

– To bitny i zawzięty naród – wyszczekał. – Pamiętają, że kiedyś ich państwo należało do największych potęg Europy.

Führer przystanął na chwilę, po czym podszedł do mapy Europy Wschodniej zawieszonej na ścianie.

– Uważa więc pan, że będą z nimi problemy?

– Problemy z Polakami mamy codziennie, mój wodzu – odparł zdławionym głosem Globocnik. – Jako jedyni w Europie stworzyli prawdziwe podziemne państwo. Jego likwidacja nie pójdzie łatwo.

Hitler podniósł wzrok znad mapy. Brigadeführer pomyślał, że patrzy na niego bazyliszek.

– Nie ma pan racji – powiedział wódz ostro. – Wielu popełnia błąd, uznając narody wschodnie za równe nam, narodom cywilizacji zachodniej. Czy pan nie zauważył, jak łatwo rozpadł się Związek Radziecki? Największe terytorium, ogromna ludność, i co? Teraz, gdy Armia Czerwona jest już rozgromiona, a jej resztki dogorywają na Syberii, widać jasno, że Słowianie nie są zdolni tworzyć prawdziwych państw. Oni próbują naśladować zachodnie wzorce, z opłakanym niestety skutkiem. Czy pan wie, czym było państwo polskie? To imitacja, żałosne odbicie prawdziwej łacińskiej cywilizacji. Musi pan bowiem wiedzieć, że czerpanie z wielu źródeł przynosi zawsze opłakane skutki. Istnieją wielkie strefy kulturowe, które można porównać do kontynentów. Polacy to nacja, której przyszło funkcjonować na granicach wielkich stref kulturowych. Daleko im do nas, ale jednocześnie nie są też narodem w pełni azjatyckim. Oni przez wieki nie potrafili odnaleźć swojego miejsca, zarówno geograficznie, jak i kulturowo. Ich elity próbowały naśladować zachodnie wzorce, lecz wyszła z tego karykatura, pomieszanie wschodniej dziczy z naszą, europejską kulturą. Czy zauważył pan, jak niewiele dało niemal tysiąc lat niemieckiej misji cywilizacyjnej na Wschodzie? Zbudowaliśmy im miasta, drogi, porty, fabryki, i co? Czy pan wie, że byłem przerażony potworną biedą, którą zobaczyłem w tym kraju? Jak to możliwie, że poziom cywilizacyjny państwa położonego w Europie, tak blisko Niemiec, przypomina bardziej Afrykę niż Europę? Jak to możliwe, że przez cały okres swojego istnienia naród polski nie wydał godnego wzmianki naukowca, pisarza lub poety? Jak to możliwie, że na wschodzie Europy nie powstała żadna rozpoznawalna marka? Czy może Polacy nie mieli dość czasu? Czy tysiąc lat to za mało, aby stworzyć coś, co zechce oglądać cały świat? Czy to wszystko pana nie dziwi?

Brigadeführer poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a w głowie zaczyna huczeć. Przecież jego protektor zalecił, czy mówiąc ściślej, nakazał wręcz podkreślić, że rozwiązanie polskiego problemu trafi z pewnością na silny opór tubylców. I gdzie, do cholery, jest Heinrich Himmler? Podczas ostatniej rozmowy powtórzył kilkukrotnie, że chce być obecny podczas omawiania sposobów rozwiązania polskiego problemu…

Ucisk w żołądku, silny i naglący, był jak uderzenie gromu, jak wybuch petardy nad uchem, jak pojawienie się potwora z sennych koszmarów. Oczy Brigadeführera stały się okrągłe, usta przybrały postać kreski, a twarz stała się trupio blada. W dole zabulgotało gwałtownie, a parcie w miejscu wiadomym stało się tak silne, że musiał zacisnąć pośladki.

– Nasi poprzednicy popełnili poważny błąd – kontynuował Hitler, nie zwracając uwagi na pobladłego Globocnika. – Mam na myśli oczywiście Bismarcka. Jest oczywiste, że społeczne uwarunkowania determinują działania polityczne, jednak stosowanie półśrodków w odniesieniu do przyszłości narodu nie zawaham się nazwać haniebnym. Bismarck przeczuwał, jak wielkim zagrożeniem dla Niemiec są Polacy.

Wódz zbliżył się do stołu i wycelował palec w pierś Globocnika.

– Bijcie Polaków, ażeby aż o życiu zwątpili – zaczął drżącym głosem. – Mam wielką litość dla ich położenia, ale jeśli chcemy istnieć, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić. Wszak wilk nie jest temu winien, że go bóg stworzył takim, jakim jest, i zabija go też za to każdy, kto tylko może. Czy pan wie, czyje to słowa?

– Wypowiedział je cesarz Otto von Bismarck – powiedział z wyraźnym trudem Globocnik.

– Słusznie – potwierdził Hitler skinieniem głowy. – Czy widzi pan, jak fatalne skutki przynosi wypowiadanie słów bez pokrycia? Hakata? Kulturkampf? I co to dało? Nie tylko nie zniszczyliśmy Polaków, ale wręcz przeciwnie, dodaliśmy im sił do dalszej walki z nami. To jest poważny błąd kiedy ktoś uważa, że sprawy fundamentalne można rozwiązać półśrodkami! – Głos Wodza zaczął zahaczać o wyższe tony. – Dziecko wychowane w danej kulturze nasiąka nią do cna! Jest jak zanurzone w niezmywalnym tuszu! Nie da się wywabić obcej kultury inaczej, jak tylko za pomocą plutonu egzekucyjnego! Niech pan spojrzy na mapę! – Hitler uderzył dłonią o papier. – Kilkanaście milionów tych Słowian od niepamiętnych czasów utrudnia nam życie! Oni ciągle tutaj są! Niech pan tylko spojrzy! Nasze miasta! Bydgoszcz, Toruń, Gdańsk, Poznań, Kraków! Nie możemy wątpić, że już na zawsze pozostaną nasze! Rozwiązanie jest tylko jedno! Pluton egzekucyjny!

Cisza, która nagle zapadła, zdawała się dźwięczeć. Globocnik wyprężył się ostrożnie i powiedział dziwnie zmienionym głosem:

– Wodzu, jestem gotów wypełnić misję. Problem polski wymaga rozwiązania. Nie spocznę, póki Generalna Gubernia nie stanie się niemiecką prowincją.

Hitler pokiwał głową w zamyśleniu.

– Myli się pan, sądząc, iż obawiam się polskiego terroryzmu – powiedział miękko. – Teraz, gdy Europa leży u naszych stóp, musimy być gotowi na nowe wyzwania. Naród, który nie walczy, bardzo szybko zamienia się w naród mięczaków. Polacy będą szczepionką przeciwko moralnej zgniliźnie.

Wódz zwycięskiego mocarstwa po raz kolejny podszedł do ogromnego okna, zajmującego całą szerokość sali. Patrzył długo na płynącą w dole rzekę, wreszcie wrócił do stołu.

– Dobrze, Globocnik – powiedział. – Radzi pan sobie z Żydami, da pan również radę Polakom. Będę obserwował pańskie działania z najwyższą uwagą. Wierzę, że podoła pan nowemu zadaniu.

– Mój Wodzu, może być pan pewien, że Generalna Gubernia stanie się niemiecką prowincją! – wyszczekał Odilo.

Führer założył ręce na plecach, nabrał głęboko powietrza i podszedł wolno do makiety nowej Moskwy.

– Przed pańskim przyjazdem myślałem dużo o kwestii wysiedleń. – zaczął spokojnym tonem. – Otóż musi pan wiedzieć, że jestem przeciwny tej koncepcji. W obecnej sytuacji wysiedlenia pozbawione są sensu. Budowa nowej niemieckiej prowincji to wielkie przedsięwzięcie, które wymagać będzie ogromnej liczby pracowników. Problem polski powinien zostać rozwiązany w inny sposób. Podczas wielkiej budowy narzędzia zużywają się bardzo szybko. Liczebność Polaków powinna maleć w miarę postępu prac…

Odilo Globocnik słyszał słowa Wodza, lecz ich nie rozumiał. Rewolucja w żołądku wkroczyła w decydującą fazę. Świeżo mianowany likwidator narodu polskiego walczył ostatkiem sił. Zaciśnięte pośladki nie dawały już pewności, że wytrzymają kolejny atak.

– Dobrze pan czuje? – Wódz Trzeciej Rzeszy spoglądał na gościa ze zdumieniem.

– To chyba niestrawność – powiedział Odilo, próbując rozpaczliwie zapanować nad mimiką. – Jeśli pan pozwoli, Wodzu, wrócę za chwilę.

– Tak. – Hitler wykonał w powietrzu nieokreślony ruch ręką. – Niestrawność. Oczywiście. Proszę to szybko załatwić. Czekamy.

Teraz najgorsze. Odilo zrobił dwa kroki do tyłu i obrócił się powoli. Szczęście w nieszczęściu, że od następnego ataku dzieliło go kilka zbawiennych sekund. Podjął błyskawiczną decyzję. Szybko marsz przez salę i zaraz w prawo. Łazienka była na wyciągnięcie ręki, lecz parcie wzrastało w postępie geometrycznym. Nieszczęśnik oparł się o ścianę, wpatrzony w odległe o dwa metry drzwi. Raz kozie śmierć, pomyślał zdesperowany. Odepchnął się od ściany i wpadł do pomieszczenia jak burza. Potem wszystko było jak we śnie. Kabina, spodnie w dół i to wszechogarniające uczucie ulgi. Wytarł mokre od potu czoło i zanurzył twarz w dłoniach. Więc jednak Odilo Globocnik przejdzie do historii. Oto, jak zostaje się obiektem kpin i szyderstw…

– Trudno! – warknął. – Co się stało, to się nie odstanie!

Opuścił kabinę, umysł starannie ręce i twarz. Potem obejrzał się w lustrze. Wszystko było w jak najlepszym porządku, więc fatalne samopoczucie odrobinę zelżało. Bo tak naprawdę cóż wielkiego się wydarzyło? Drobna niedyspozycja podczas ważnego spotkania. Niezręczność, ot, co. Najważniejsze teraz to zatrzeć złe wrażenie. Spotkanie z pewnością potrwa jeszcze wiele godzin i trzeba mieć nadzieję, że incydent przejdzie niezauważony.

Poprawił leżący i tak nienagannie mundur, przylizał ułożone perfekcyjnie włosy i tylko opuszczając toaletę pomyślał, że człowiek to w gruncie rzeczy worek na gówno.

Rozdział 1

III Rzesza. Weichselland. Globstadt. 24 października 2005 roku

Słowiczy trel o czwartej nad ranem w porównaniu z innym sygnałem pobudki nie brzmi lepiej, przyjemniej, znośniej. Budzik to budzik. Trzeba wyciągnąć rękę, namacać przeklęty mechanizm, wyłączyć ptasie gadanie i uważać, by głowa znowu nie dotknęła poduszki. Hans Klimke podniósł głowę i trwał tak przez chwilę, próbując przekonać sam siebie, że dodatkowe piętnaście minut snu nie zaburzy porannego rozkładu dnia.

– Gówno – mruknął, zaciskając palce na brzegu łóżka. – Gówno wielkie jak kupa mamuta.

Podniósł się na łokciach i rozejrzał nieprzytomnie po pokoju. Miarowe łupanie z tyłu głowy, wpierw ledwie wyczuwalne, szybko przybierało na sile, aby osiągnąć stały, charakterystyczny dla sobotnich poranków poziom. Hans spojrzał niechętnie w stronę skrzynki z piwem. Ile poszło? Sądząc po fatalnym samopoczuciu, więcej niż zazwyczaj. Znacznie więcej. Najpewniej zbliżył się do weekendowego limitu. Skutki? Westchnął głęboko.

– Twoje ulubione zwierzątko znowu jest z tobą – mruknął. – Wabi się Kacorek i nie opuści cię przez cały dzień.

Odrzucił koc i postawił nogi na zimnej podłodze. Dreszcz, który przebiegł po palcach, sprawił, że nienawiść do nachodzącego dnia przybrała ciężar ołowiu.