Witajcie w moim Piekle - Jacek Piekara - ebook + książka

Witajcie w moim Piekle ebook

Jacek Piekara

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Witajcie w ponurym i przerażającym świecie, pełnym dramatów i niesprawiedliwości

Człowiek szukający wolności kontra zniewalający go, nieludzki system, sterowany przez przywódców, kierujących się obłąkanymi ideami. Oto motyw przewodni antologii opowiadań Jacka Piekary, napisanych w latach 80. i 90. Część z nich została opublikowana w czasopismach i książkach, ale dla kilku obecne wydanie jest absolutną premierą, gdyż nigdy wcześniej nie zaprezentowano ich w żadnej formie.W zbiorze przede wszystkim znajdziemy tak popularną trzydzieści-czterdzieści lat temu, fantastykę „bliskiego zasięgu”, zajmującą się problemami społecznymi i politycznymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Piekara Witajcie w moim Piekle ISBN Copyright © by Jacek Piekara, 2025 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025All rights reserved Redakcja Magdalena Wójcik Korekta Jadwiga Jęcz Projekt okładki Tobiasz Zysk Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Podziękowania

Dziękuję moim Rodzicom za to, że wychowali mnie w kulcie literatury, a książki były w naszym domu częstym prezentem na każdą okazję. Dzięki Nim nie tylko mogłem stworzyć własną bibliotekę, ale stopniowo odkrywałem również Ich biblioteki. To była fantastyczna przygoda! Dziękuję Im też za wsparcie, jakiego udzielali mi na początku pisarskiej drogi.

Dziękuję moim Kolegom za wszystkie dyskusje, spory, za dzielenie się pomysłami i fascynacjami, za opowieści o książkach. Szczególnie Jarkowi Grzędowiczowi, z którym spędziłem wiele, wiele godzin na rozmowach (nasze psy były szczęśliwe z tego powodu, bo zwykle rozmawialiśmy w trakcie spacerów z nimi. Powiem Wam, że niewiele psów w Warszawie chadzało na tak długie wędrówki!).

Dziękuję świętej pamięci redaktorowi Lechowi Jęczmykowi za jego życzliwość, mądrość i pomoc.

Dziękuję świętej pamięci redaktorowi Maciejowi Parowskiemu, z którym wiodłem gorące spory, ale który jako redaktor naczelny „Fantastyki” zamieścił wiele moich tekstów literackich i publicystycznych.

Dziękuję świętej pamięci redaktorowi Mirosławowi Kowalskiemu za cierpliwość i życzliwość. Za to, że dzięki niemu poczułem, jak to jest zostać autorem wykupywanego na pniu bestselleru!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przedmowa

Drodzy Czytelnicy,

mam ogromną przyjemność zaprezentować Wam dwa tomy – Witajcie w moim Piekle i Witajcie w Zaklętej Krainie – zawierające opowiadania i powieści, które napisałem jako autor rozpoczynający literacką przygodę. Większość z nich została w latach 80. i 90. ubiegłego wieku opublikowana w czasopismach, antologiach lub w autorskich zbiorach. To wtedy wraz z kolegami ze szkoły – Rafałem Ziemkiewiczem i Jarosławem Grzędowiczem – stworzyliśmy grupę literacką TRUST, a potem Klub Tfurcuf, w których między innymi czytaliśmy i ocenialiśmy utwory kolegów. To właśnie w tamtych latach narodziliśmy się jako przyszli pisarze, uczyliśmy się różnych form (od short story po powieść), różnych stylów i różnych gatunków.

Jestem podekscytowany, mogąc wziąć do ręki tomy zawierające utwory, które powstały trzydzieści, czterdzieści lat temu, i szczerze wdzięczny prezesowi Wydawnictwa Zysk i S-ka, Tadeuszowi Zyskowi, że zaproponował mi tak fantastyczną podróż do lat młodości. Większość z prezentowanych tutaj tekstów można wysłuchać w formie audiobooków (tu moje gorące podziękowania zasyłam Wydawnictwu Empik Go), ale chociaż sam chętnie korzystam z nowoczesnych form medialnych, takich jak e-booki i audiobooki, to przyznam Wam, że nie ma to, jak poczuć ciężar książki w dłoniach, wciągnąć w nos zapach świeżej farby i zobaczyć tom na księgarskich półkach. To wtedy autor czuje, że jego słowo przemieniło się w ciało ;).

Życzę Wam interesującej i sympatycznej lektury, ale pamiętajcie: macie do czynienia z utworami napisanymi przez bardzo młodego pisarza. Może i byłem już wtedy diamentem — jak twierdziły życzliwe mi osoby ;) — ale z perspektywy lat muszę przyznać, że był to diament wymagający jeszcze solidnego szlifu… Utworów zamieszczonych w obu zbiorach nie redagowałem na nowo, nie modyfikowałem, nie poprawiałem. Widzicie je w takiej formie, w jakiej widzieli je czytelnicy w latach 80. i 90-tych. Tak więc zostaliście lojalnie ostrzeżeni, ale jeśli ostrzeżenie Was nie zatrwożyło, to cóż — ruszajmy!

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Labirynt

Przedmowa

W latach PRL autorzy fantastyki nie mieli łatwego życia, zwłaszcza kiedy było się nikomu nieznanym debiutantem, a nie Stanisławem Lemem czy Januszem Zajdlem. Dlatego z ogromnymi nadziejami powitano inicjatywę studenckiego wydawnictwa Alma-Press, które postanowiło publikować młodych, debiutujących polskich pisarzy. I w dodatku publikować ich książki w wysokich nakładach! Na czele wydawnictwa stanął Andrzej Szatkowski, nie tylko wielki miłośnik fantastyki, lecz także prezes dużej, ogólnokrajowej organizacji, jaką było Polskie Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki.

W taki właśnie sposób w 1986 roku do księgarń trafiła moja mikropowieść Labirynt. Znalazła się tam w towarzystwie między innymi książek Krzysztofa Kochańskiego i Grzegorza Drukarczyka, którzy uchodzili wówczas za wschodzące gwiazdy polskiej fantastyki. Książeczka liczyła zaledwie sześćdziesiąt cztery strony, a więc w zasadzie można ją nazwać długim opowiadaniem. Ale dla mnie jest to publikacja wyjątkowa, gdyż Labirynt był moją pierwszą książką, która pojawiła się w księgarniach. Nie był pierwszą złożoną w wydawnictwie (tutaj prymat należy się tomowi opowiadań Zaklęte miasto), lecz pierwszą, którą zobaczyłem na księgarskich półkach. Wierzcie mi — pomimo że był to zeszycik tak cienki, iż mógłby go porwać byle podmuch wiatru, to dla młodego autora było to ogromne przeżycie: wejść do księgarni i zobaczyć książkę podpisaną własnym nazwiskiem! W zasadzie od tego czasu mogłem mówić, że jestem pisarzem nie tylko z „chęci szczerej”, lecz również że zdałem coś w rodzaju pisarskiej matury. No dobrze, może nie przesadzajmy i powiedzmy, że Labirynt był czymś w rodzaju pisarskiego egzaminu ósmoklasisty.

Rozdział I Labirynt

Kiedy znalazł się w kabinie penetratora, odetchnął z ulgą. Stanął przed nim wysoki mężczyzna w szarozielonym mundurze i wyciągnął rękę.

— Zwiadowca Rowland.

— Inspektor Lansdale. — Uścisnął kościstą dłoń kierowcy i opadł na fotel. — Nie myślałem, że jest tak źle — powiedział.

Rowland usiadł przed ekranami i szarpnął dźwignią rozruchu. Pojazd ruszył z miejsca. Potężne podmuchy wichury uderzyły w pancerz, ale kolos, nie zważając na nie, sunął poprzez zwały wulkanicznego piachu. Gąsienice wyrzucały tumany pyłu, tak że inspektor na ekranach widział tylko brunatny, wirujący kłąb. Rowland włączył kamery podczerwienne i szereg ciemnych dotąd ekranów rozjaśnił się.

— Nigdy nie dalibyśmy sobie rady bez podczerwieni — powiedział. — Widoczność ograniczona jest do kilku metrów.

— Daleko jeszcze do bazy?

Kierowca wzruszył ramionami.

— To zależy. Nigdy nic nie wiadomo.

— Jak to? Ile kilometrów jest do bazy?

— Prawie sześćdziesiąt, ale jak ugrzęźniemy gdzieś albo trafimy na dziurę, to… — nie dokończył i machnął ręką.

Inspektor spojrzał na ekran.

— Dziura? Droga prosta jak stół.

Rowland roześmiał się.

— Toteż nie chodzi mi o żaden wykrot. Dziura to po prostu dziura. Wszystko wytłumaczą panu na miejscu.

— W porządku.

Milczeli przez chwilę.

— A jak idą prace?

— Jak mają iść? Spróbowałby pan coś robić na tej cholernej planecie. Ciągle jakieś niespodzianki. Klimat podły. Wie pan, że gdyby nie ochraniacze pod pancerzem, obaj ogłuchlibyśmy już od huku?

— Jak daleko doszliście?

Kierowca machnął ręką.

— Ja tam nic nie wiem. Jeżdżę z bazy do bazy, bo paręnaście kilometrów od nas są geolodzy. Przewożą sprzęt, ludzi, żywność. Co mnie to wszystko obchodzi? Dopóki penetratory są dobre, paliwo jest, to ja nie mam do nikogo pretensji.

— A inni mają?

Pojazd stanął nagle w miejscu.

— Cholera jasna! Mówiłem: dziura to dziura. No i masz pan jak na życzenie. Jeszcze trochę, a wpasowalibyśmy się w sam środeczek.

Inspektor zbliżył się do ekranów.

— Gdzie?

— Tutaj to pan nic nie zobaczy. Lepiej tutaj.

Wskazał dłonią na mały boczny ekran, przez który, jak inspektor wcześniej zauważył, przebiegała cały czas linia prosta. Teraz jednak pośrodku ekranu linia rosła w spiczasty, pulsujący wierzchołek. Kierowca dotknął palcem dużego ekranu.

— To jest mniej więcej tu. Musimy się cofnąć.

— Co to właściwie jest? Co za dziura? Nic tu nie widzę. Droga cały czas równa.

— Co ma z tym wspólnego droga? Ja tam nic nie wiem, ale profesor Gray panu to wytłumaczy. Wiem jedno, że nie wolno mi w to wjechać. Pięć miesięcy temu Bennet wjechał w to świństwo i znaleźli go potem prawie tysiąc kilometrów dalej. Szkoda chłopaka. To był dobry kierowca.

— Zginął?

— Paliwa starcza na trzysta kilometrów. Penetrator stanął i koniec. Wyjść nie można.

Inspektor zaczął bębnić palcami po poręczy fotela.

Pojazd ruszył, tym razem do tyłu, potem zrobił ogromny łuk i znów pojechał prosto.

Lansdale zauważył, że przez ekran znów biegnie prosta pozioma linia.

— Nic pan o tym nie słyszał, inspektorze?

— Nie.

— Myślałem, że meldowali coś na Ziemię.

— Wysłano mnie, bo od kilku miesięcy nie ma żadnych meldunków.

Kierowca wzruszył ramionami.

— Dom wariatów. Oni wszyscy są trochę tego. — Zakręcił palcem przy czole.

— Dlaczego?

— A ja wiem? Ale niech pan nie mówi, że coś takiego ode mnie słyszał. Tak między nami, to chciałbym się stąd jak najprędzej wyrwać.

— Nikt pana przecież siłą nie trzyma.

— Służba. Jeszcze trzy lata. Nie mam nic do gadania. Gdzie poślą, tam muszę siedzieć. Zresztą co tam. Trudno. A pan na długo przyjechał?

— Nie wiem. Dopóki nie sprawdzę, co się tu dzieje.

— Daj Bóg, żeby nas z powrotem wysłali na Ziemię. Dość mam tego siedzenia. Zakazana planeta.

Inspektor ułożył się wygodnie w fotelu. Przymrużył oczy i nie wiedząc kiedy, zasnął.

Obudziło go lekkie klepnięcie. Podniósł powieki i zobaczył stojącego nad sobą człowieka.

Uniósł się i uścisnął wyciągniętą dłoń.

Mężczyzna stojący przed nim sprawiał nieprzyjemne wrażenie. Miał końską, nieogoloną twarz, pozlepiane w strąki, długie żółte włosy. Bluza munduru rozpięta do połowy ukazywała ciemną od brudu szyję. Był albo pijany, albo przepity. Patrzył na inspektora spod sinych, nabrzmiałych powiek. Miał przekrwione oczy, a poza tym oddech przesiąknięty kwaśnym odorem alkoholu.

— Kapitan Garrick — przedstawił się.

— Lansdale — odparł inspektor, z ulgą puszczając jego ciepłą, mokrą dłoń.

— Proszę za mną.

Wysiadł z penetratora za chwiejącym się na nogach kapitanem. Znaleźli się w wielkiej hali, w której stały jeszcze cztery penetratory. Podeszli do śluz, które rozwarły się, przepuszczając ich do mieszkalnej części bazy.

Wąski, długi, jasno oświetlony korytarz zaprowadził ich pod odsunięte do połowy drzwi. Kapitan wszedł do środka, a inspektor wsunął się za nim.

Przy stoliku siedziało czterech mężczyzn z kartami w rękach. Nie zauważyli nawet ich wejścia.

— Gówno! — ryknął nagle siedzący tyłem do drzwi. — Oszukałeś, Cadogan. Czego, kurwa, chowasz łapy za siebie?

— Aubrey! — rzekł głośno kapitan.

Mężczyzna odwrócił się.

— I czego chcesz, ty w dupę… — urwał nagle. — A to kto? — spytał.

— Inspektor Lansdale — rzekł przybysz, przesuwając się do przodu i stając tuż przy stole.

Mężczyźni wstali z krzeseł.

— Kapitan Aubrey — przedstawił się stojący najbliżej. — A to porucznicy Cadogan i Winslow i profesor Olney.

Lansdale uścisnął ich dłonie. Zauważył stojącą na stole butelkę i pięć plastikowych kubków. Przy jednym z łóżek pod ścianą stał cały rząd pustych już butelek i puszek po piwie.

Garrick pochwycił jego spojrzenie.

— Siadajmy — rzekł, szybko podsuwając inspektorowi krzesło.

Usiedli dookoła stołu.

Cadogan bawił się, tasując w nieprawdopodobnie szybki sposób karty.

— Polej coś — powiedział Aubrey do Garricka.

Winslow wyjął z szafki kubek. Nalał do niego trochę alkoholu. Przepłukał, wylał resztę w kąt i postawił naczynko przed inspektorem.

Garrick nalał każdemu po pół kubka.

— Pana zdrowie, inspektorze — rzekł.

Wszyscy podnieśli kubki.

— No, do dna, panowie.

Łyknęli jak na komendę. Lansdale umoczył tylko wargi, Winslow wyjął paczkę cameli i poczęstował wszystkich. Błysnęła zapalniczka. Zaciągnęli się głęboko. Profesor rozkaszlał się i Aubrey klepnął go mocno w plecy.

— Co tam słychać na starej, dobrej Ziemi? — spytał Aubrey. — Daje sobie radę bez nas? Co?

— Nie najgorzej — odparł Lansdale — ale będę musiał poważnie z panami porozmawiać. Zwłaszcza z panem, Aubrey. Jest pan, zdaje się, szefem ochrony wojskowej?

— Tak.

Cadogan przestał tasować karty.

— I z panem również, profesorze. Poza tym na dzisiaj wieczór chciałbym mieć panów raporty. O wszystkim, co się tu dzieje. Dokładnie.

Aubrey splunął pod stół.

— Na wuja panu raporty. Wszystko w porządku. Pracuje się.

— Chciałbym również zobaczyć, jak wygląda ta cała ochrona wojskowa. Wątpię, czy wszystko idzie zgodnie z instrukcją.

Kapitan roześmiał się.

— To życie, inspektorze, a nie książka. Czasami życia nie można nagiąć do jakiejś zasranej instrukcji.

— Zamknij się — powiedział Garrick. — To jasne, inspektorze. Będzie pan miał raporty. Chciałbym jednak, aby spojrzał pan na sprawę również z naszego punktu widzenia. Siedzimy tu już drugi rok.

Lansdale skinął głową.

— Nie chciałbym czepiać się drobiazgów i nie będę się czepiał, ale są sprawy, które musimy wyjaśnić. Poza tym muszę wiedzieć, jaki jest stan prac nad labiryntem…

— Dobra — przerwał mu Aubrey. — Potem porozmawiamy o tym wszystkim. Olney i ja postaramy się panu to wyjaśnić. Ale to dopiero wieczorem. Polej, Garrick.

Kapitan rozlał do kubków resztę wódki z butelki. Inspektor nakrył swój kubek dłonią.

— Jeszcze mam.

Unieśli kubki i wypili. Tym razem Lansdale łyknął całą zawartość. Zaraz zaciągnął się głęboko papierosem.

— Mocna — rzekł.

— Osiemdziesiąt procent. Prawie spiryt — powiedział Winslow.

— Długo pan posiedzi u nas? — spytał Cadogan.

— To zależy, jak szybko będę miał materiał do raportu.

— Dla Dowództwa?

— I dla Akademii.

Milczeli przez chwilę.

— Chciałbym trochę odpocząć — powiedział Lansdale. — Jeżeli mógłby mi pan pokazać moją kwaterę — zwrócił się do Garricka.

— Jasne. Chodźmy.

Odwrócił się od drzwi.

— Czekam na panów dziś wieczorem.

Przeszli w milczeniu kilkanaście metrów. Stanęli przed drzwiami. Garrick nacisnął klawisz i drzwi wolno się rozsunęły. Wszedł do środka razem z inspektorem.

— Skromnie, bo skromnie, ale da się żyć. Tu obok jest łazienka, ale proszę oszczędzać wodę. Mamy trochę uszkodzone przetwarzacze.

Zerknął na zegarek.

— Jest teraz dziesiąta naszego czasu. Za cztery godziny obiad, kolacja o dwudziestej, ale bar jest czynny cały czas. Jeżeli będzie pan chciał mnie złapać, to tu jest tablica komunikacyjna. — Wskazał taflę wbudowaną w ścianę. — Proszę tylko raczej nie niepokoić Graya. On teraz pracuje, a nie znosi, kiedy mu się przeszkadza.

— W porządku.

Drzwi zasunęły się za kapitanem.

Inspektor zdjął buty, zrzucił mundur i został w samych spodenkach. Wszedł do łazienki. Chciał stanąć pod prysznicem, ale z kranu poleciała lodowata woda, więc umył tylko twarz i ręce. Wytarł się dokładnie włochatym, ciepłym ręcznikiem. Podszedł do łóżka, odrzucił koc i wślizgnął się do pościeli. Położył głowę na poduszce, ale nie mógł zasnąć. Wreszcie wstał i obejrzał tablicę komunikacyjną. Wcisnął żółty klawisz z nazwiskiem Gray. Po parunastu sygnałach usłyszał wściekły głos.

— Czego? Mówiłem nie przeszkadzać.

— Mówi inspektor Lansdale.

— Co za Lansdale? Mówiłem nie przeszkadzać i koniec.

Przez chwilę panowała cisza.

— Jak pan powiedział? Inspektor? Z Ziemi?

— Tak.

— Gdzie pan jest? W której kabinie?

— Chwileczkę.

Wyszedł na zewnątrz, aby zobaczyć numer na drzwiach.

— Siódemka.

— Dobra. Zaraz wpadnę do pana.

Już po chwili drzwi rozsunęły się i do środka wszedł niski człowieczek. Lansdale krytycznie przyjrzał się gościowi.

Profesor ubrany był w za szerokie spodnie i długą, bardzo obszerną bluzę od munduru. W porównaniu z jego sylwetką strój ten sprawiał komiczne wrażenie, ale inspektorowi przyzwyczajonemu do ziemskiej dyscypliny porządki panujące w bazie zaczynały się coraz bardziej nie podobać.

Gray miał szczupłą, pociągłą twarz intelektualisty, w której jednak coś raziło. Dopiero po chwili Lansdale zorientował się, że wrażenie to powodują okulary.

— Gray — wyciągnął rękę w stronę inspektora. — Cieszę się, że pan przyjechał.

Usiadł na łóżku.

— Ten bałagan jest nie do wytrzymania. Niech pan weźmie ich mocno za pysk.

Lansdale usiadł na krześle naprzeciwko profesora.

— Chciałbym, żeby wyjaśnił mi pan parę rzeczy…

— Jeśli tylko będę w stanie.

— Pan miał prowadzić prace nad labiryntem razem z Olneyem. Tak?

— Olney nic z tego nie rozumie.

— Wasze poprzednie raporty były, łagodnie mówiąc, trochę niezrozumiałe.

— Co tu dużo mówić. My sami z tego mało rozumiemy. Ale to wielkie, wielkie odkrycie. Jeżeli rozgryziemy ten labirynt, to ho, ho, możemy zobaczyć ciekawe rzeczy.

— Właśnie. Co tam jest, profesorze?

— Wszystko. Sens świata. Wszechświata. Absolut. Rozwiązanie problemów, sensu istnienia, poznanie.

Lansdale wyjął z kieszeni bluzy leżącej obok paczkę papierosów. Rozpieczętował i poczęstował profesora. Zapalili.

— Nikt tego nie rozumie. Oni wiedzą, że coś tam jest, ale nie zdają sobie sprawy, że może to być coś tak wielkiego.

Inspektor otworzył stojącą przy łóżku szafkę. Wyjął z niej plastikowy kubeczek i strzepnął do środka popiół.

— Dokąd doszliście?

— Pierwszy krąg. Utknęliśmy w drugim.

— Co? Ostatni meldunek mówił to samo! Od sześciu miesięcy siedzicie w miejscu?

— To ciężka sprawa. Były wypadki.

— Ofiary?

— Tak. Zginęło szesnastu.

Lansdale poderwał się z krzesła.

— Dlaczego nie było meldunków?

— Niech się pan uspokoi. Pretensje może mieć pan do Aubreya, a nie do mnie. To on jest szefem ochrony.

Inspektor z powrotem usiadł.

— A ten kierowca. Bennet czy jak mu tam.

— Słyszał pan już o tym? Wpadł w dziurę.

— Co to właściwie jest?

— Dokładnie nie wiadomo. Myślę, że jakaś wyrwa w przestrzeni połączona kanałem z innym punktem na globie. Przystępnie mówiąc.

— Hm. Ma pan na myśli kanał przestrzenny?

— Tak. Jednokierunkowy. Gdyby działał w dwóch kierunkach, powinien przerzucić Benneta z powrotem. On kręcił się parę godzin w kółko. Na pewno trafiłby na dziurę.

— I co jeszcze? Jakieś inne niespodzianki?

— Prawdopodobnie takie same dziury, tylko czasowe. Jeden z pojazdów, który zaginął, odnaleziono kilkadziesiąt kilometrów stąd. W środku był kościotrup. Bardzo wysoki stopień korozji metalu. Oceniłem wiek znaleziska na czterysta lat.

— Zaraz, zaraz. On musiałby przenieść się w przeszłość o czterysta lat i potem wrócić przypadkowo z powrotem. To brzmi jak bajka.

— Tak. Rzeczywiście. Sam labirynt jest też konstrukcją bardzo interesującą. Całkowicie ekranowane pomieszczenia. Nie można utrzymywać żadnego kontaktu radiowego. Od czasu do czasu ściany wewnętrzne zmieniają położenie, no i co dobę wymieniamy ludzi. Inaczej mogliby zwariować.

— Dlaczego?

— Mówią, że będąc tam, zaczynają widzieć cały swój brud. To powoduje depresję.

— A co z tymi zmianami kształtu?

— Nie wiadomo. Jest prześwit, odwraca się pan na chwilę, a później widać już tylko litą skałę. Korytarze zmieniają poziom, położenie. Nigdy co prawda nie zaobserwowaliśmy przebiegu tego procesu.

— Aha. A czy jest pan pewien, że… — urwał, nie mogąc znaleźć słowa.

— Czy nie poszaleliśmy tu wszyscy?

— Powiedzmy, że można to tak określić.

— Nie — uśmiechnął się. — Raczej nie. Dam panu do przejrzenia moje notatki.

Wyciągnął spod bluzy plik zapisanych kartek.

— Może to panu coś pomoże. No, a teraz idę. Niech pan to przeczyta dokładnie, a później pogadamy. Muszę wracać do pracy.

Gdy profesor wyszedł, Lansdale położył się na łóżku i nakrył pod szyję. Notatki odłożył obok na stolik. Właściwie nie chciało mu się spać, ale łyknął, nie popijając, dwa silne proszki i zasnął prawie od razu.

Obudził go głośny brzęk. Wcisnął przycisk.

— Lansdale. Słucham?

— Mówi Olney. Czy mógłbym wpaść do pana?

Inspektor zerknął na zegarek.

— Tak. Proszę przyjść i niech pan weźmie ze sobą kapitana Aubreya. Przygotował pan raport?

— Wyjaśnię wszystko na miejscu.

— Dobrze.

Zerwał się z łóżka, nakrył pościel kocem. Zawiesił mundur w szafie i wyjął świeże ubranie z torby. Przekręcił nieco pokrętło, aby światło stało się mocniejsze, i usiadł na łóżku. Spojrzał na notatki profesora i po chwili zastanowienia wrzucił do szafki.

Zaraz weszli Olney i Aubrey. Inspektor zauważył, że Olney ogolił się i przebrał, ale kapitan wyglądał tak samo źle jak przed południem.

— Proszę, siadajcie, panowie.

Przysunęli sobie krzesła do stolika. Aubrey wyjął butelkę i postawił na blacie.

— Coś na wzmocnienie.

Inspektor wyciągnął z szafki trzy plastikowe kubeczki. Niechcący potrącił plik kartek i notatki rozsypały się po podłodze. Zebrał je i wrzucił z powrotem.

— Gray był u pana — raczej stwierdził, niż spytał Olney.

Lansdale skinął głową.

Kapitan rozlał im wódkę do kubków.

— Do jego twierdzeń należy podchodzić z pewnym dystansem. Są dość kontrowersyjne.

— Co to za sprawa z tym kierowcą? Dziura czasowa?

Olney roześmiał się.

— Po prostu wpływ atmosfery. Penetrator był uszkodzony. Powietrze przedostało się do środka. Atmosfera ma tu rzeczywiście ciekawe właściwości.

— A ten Bennet? Podobno znaleziono go tysiąc kilometrów stąd.

— Nie tysiąc, tylko niecałe sześćset — sprostował Aubrey.

— Zapasy paliwa są na trzysta.

— Wir powietrzny. Miał chłopak pecha — powiedział profesor. — Przeniosło go trochę. Nie zginął od razu przy uderzeniu, bo pojazdy są bardzo wytrzymałe.

— A te urządzenia do odnajdywania dziur?

— Wymysł Graya. Niech się pan go spyta, czy ktoś wjechał w takie miejsce. Podejrzewam, że nic specjalnego by się nie stało. To po prostu lokalne zmiany grawitacji. Zupełnie normalne. Ale tak nastraszył kierowców, że nigdy nie odważą się w to wjechać.

— A zmiany kształtu labiryntu?

— Kto o tym opowiadał? Paru ludzi, którzy, nawiasem mówiąc, byli trochę pod gazem. Niedługo zaczną widywać duchy.

— Puszczacie do labiryntu pijanych?

— Nie będę przecież każdego sprawdzał — warknął Aubrey. — Profesor nie mówi zresztą, że byli pijani, tylko że mogli przedtem trochę wypić. To różnica.

— Możliwe. Gray mówił mi jeszcze o oddziaływaniu labiryntu na psychikę.

— Tu wszystko tak działa, a labirynt jest przecież niesamowitą i groźną budowlą. Może wzbudzać strach. Poza tym wie pan, jak to jest. Raz puści się plotkę, a potem wszyscy ją powtarzają. Ludziom zresztą jest to na rękę. Nic przyjemnego siedzieć tam dłużej niż dobę. Kto wie, co oni sobie jeszcze wymyślą?

— Ekranowanie?

— To prawda, nie można utrzymać kontaktu radiowego.

— Ofiary?

— Szesnaście osób. Oprócz tych kierowców reszta zginęła w labiryncie. Sprawa czysto techniczna. Ci, co go budowali, mieli ciekawe pomysły w wymyślaniu pułapek.

— Dlaczego nie było meldunków?

Aubrey wzruszył ramionami.

— Co by to dało?

Podniósł kubek ze stolika.

— Dobra, wypijmy. Za labirynt.

Stuknęli się.

— Papierosa? — spytał Aubrey.

— Jakie pan ma?

— Chesterfieldy.

— Dzięki, wolę camele.

Zapalił zapalniczkę i przypalił papierosa kapitanowi. Olney cofnął się z krzesłem, żeby być dalej od dymu.

— Ile jest stąd do labiryntu?

— Piętnaście, dwadzieścia minut.

— Chciałbym wybrać się tam rano.

— W porządku — powiedział Aubrey. — Trzeba będzie przygotować tylko skafander i ochraniacze. Nawet przez ściany labiryntu huk jest tak silny, że można stracić słuch.

— Jak została rozwiązana sprawa kontaktu?

Aubrey i Olney spojrzeli po sobie.

— Telepatycznie — rzekł profesor.

— Jak? — parsknął inspektor.

— Sam pan zobaczy. To naprawdę skutkuje. Przedtem próbowaliśmy wszelkich innych sposobów.

— Bóg z wami. — Lansdale machnął ręką. — Niech to będą nawet czary, aby tylko działały.

— No to jeszcze raz za labirynt.

— Pana zdrowie — powiedział Olney.

Wypili do dna.

— Co tam właściwie jest? Jak panowie sądzicie?

Milczeli długą chwilę. Lansdale popatrzył na nich ze zdziwieniem.

— Profesor Gray mówił mi co prawda…

— Wynalazki — rzekł cicho Aubrey. — Wspaniałe urządzenia, cudowne maszyny, broń. Gdy to znajdziemy, będziemy potężni, silni. Po cóż by to tak chronili? Niech pan powie po co, gdyby nie było tam ich tajemnic?

— Ich tajemnice mogą być niezrozumiałe dla nas — powiedział inspektor.

— Rozgryziemy to, będziemy pracowali całe lata, ale w końcu zwyciężymy. Człowiek zawsze zwycięży.

Umilkł.

— A pan, profesorze?

— To moja sprawa — powiedział opryskliwie.

Lansdale spojrzał na niego zdziwiony.

— Jasne — odparł. — Myślałem, że to nie tajemnica.

— Zresztą mogę panu powiedzieć. Ja jestem chory na raka. Rozumie pan? Został mi jeszcze rok, może pół. A tam jest lekarstwo na wszystko. Na każdą chorobę, a również na lęk, na okrucieństwo, nienawiść, głupotę. Na wszystko, co od lat nas dręczy. Ja wiem, że gdy wejdziemy do środka, nie będę musiał umierać… Niech pan mi da papierosa.

Inspektor wyciągnął paczkę w jego stronę i zapalił zapalniczkę. Zauważył, że papieros drży profesorowi w rękach.

— Uleczenie świata. Nie tylko fizyczne. To zmaże z nas cały brud moralny, całe dziedzictwo naszego gatunku.

— Pieprzysz — przerwał mu Aubrey. — Pieprzysz — powtórzył.

Chwilę siedzieli w milczeniu.

— To dziwne — powiedział Lansdale. — Wydawało mi się z początku, że podchodzi pan do tej sprawy obiektywnie i naukowo.

Olney zaśmiał się chrapliwie i zaczął kaszleć.

— I pan się przekona — zaczął mówić, przestawszy kaszleć — że po odwiedzeniu labiryntu nie będzie pan nas już uważał za bandę głupców. Będzie pan miał własną teorię. Tak jak każdy tutaj.

Inspektor pokiwał głową.

— Możliwe.

Olney wstał.

— Pójdę już — powiedział. — Jutro zaraz rano zaprowadzimy pana do labiryntu. — Zgasił papierosa na dnie plastikowego kubeczka.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Podziękowania

Przedmowa

Labirynt

Przedmowa

Rozdział I Labirynt