Mój przyjaciel Kaligula - Jacek Piekara - ebook

Mój przyjaciel Kaligula ebook

Jacek Piekara

3,6

Opis

Oto piętnaście niezwykłych historii i piętnaście fascynujących światów.

Zapraszamy w literacką podróż, która zacznie się w antycznym Rzymie, sięgnie mocarstwowej Polski alternatywnego świata i współczesnej Ameryki, a zakończy się na rubieżach naszej Galaktyki oraz w Piekle zapełnionym przez demony i ich ofiary.

Piętnaście opowiadań od "twardego" science-fiction, poprzez horror aż do współczesnych opowieści obyczajowych.

Historie wzruszające i okrutne, sentymentalne i cyniczne, dramatyczne i zabawne. Od żadnej się nie oderwiecie...

Część tekstów została opublikowana w 2006 roku w zbiorze Świat jest pełen chętnych suk.

Jacek Piekara - Mój przyjaciel Kaligula

Żarna historii

Mój przyjaciel Kaligula

Arachnofobia

Stowarzyszenie Nieumarłych Polaków

Jak ja was, kurwy, nienawidzę

Piekło, niebo, ziemia

Operacja "Orfeusz"

Wśród ludzi

Dom na Krawędzi Ciemności

Życie to śmierć, śmierć to życie

Obce światy

Taniec na falach

Zawsze pan Dawn

Mądrość głupców

Śmietnikowy dziadek i Władca Wszystkich Smoków

Love story

Zielone pola Avalonu

Piękna i bestia

Świat jest pełen chętnych suk

Posłowie, czyli krótkie spojrzenie za kulisy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (203 oceny)
61
47
61
17
17
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dyzio_76

Z braku laku…

Najwyższy poziom dziaderstwa
00
Lilit_2022

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na inne opowiadania.... wciągają. za mocno.
00

Popularność




Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Mój przyjaciel Kaligula

Cudowny jest dotyk palców syryjskiej niewolnicy. Kiedy go czuję, wyobrażam sobie, że tak właśnie można delektować się muśnięciem morskiej piany, z której narodziła się Wenus. Kiedy dziewczyna masuje mi skronie, czuję, jakby odganiała wszystkie troski codziennego życia. Jakby pod opuszkami jej smagłych, smukłych palców niknęły wszelkie kłopoty. Nawet ten kłopot, który leży na blacie inkrustowanej złotem sekretery. Właśnie ten kłopot zapieczętowany cesarską pieczęcią. A przecież to list od mego kompana i szczerego przyjaciela Gajusza Juliusza Cezara, nazywanego często Kaligulą. Mojego władcy i boga. A przynajmniej kogoś, kto za mojego władcę i boga chciałby się uważać.

Wiem, co znajduje się w liście. Wiele zapewnień miłości oraz opis radosnych chwil, które mieliśmy szczęście dzielić. Potem coraz ostrzejsze zdania, coraz więcej wyrzutów i coraz więcej smutku. Na samym końcu mój przyjaciel wyjawia, że z całą pewnością rozumiem, co powinni uczynić ci, którzy mieli nieszczęście zawieść zaufanie cesarza. Tak, zaprawdę jestem mu szczerze wdzięczny, iż nie wysłał po moją głowę cuchnącego winem i cebulą centuriona. Albo, co gorsza, zgorzkniałego Kasjusza Cherei, który tym razem, przynosząc mi rozkaz cezara, odnalazłby wreszcie powód do radości. To w końcu nikt inny tylko ja nakłaniałem Kaligulę, by wyznaczał mu hasła takie, jak „Daj buziaka” lub „Wypijmy kielicha”. Nieszczęsny Kasjusz musiał je potem powtarzać pełniącym służbę pretorianom, próżno starając się obniżyć swój kobieco piskliwy głos. Zawsze lubiłem jego towarzystwo, gdyż zbliżając się w naszą stronę, wprost pulsował nienawiścią, odrazą i strachem. Wyborna mieszanka!

Oczywiście wdzięczny też jestem Kaliguli, iż nie zdecydował się przesłuchać mnie w tych samych lochach, w których tak wspaniale wspólnie się bawiliśmy. W ten właśnie sposób otrzymałem w prezencie kilkanaście godzin, a to więcej, niż mi potrzeba.

– Wezwij Pallasa – rozkazuję ciemnoskóremu niewolnikowi strażującemu przy drzwiach.

Gdy widzę, jak się rusza, aż czuję coś w rodzaju estetycznego bólu. Ponieważ kiedy stał nieruchomo, przypominał posąg wyrzeźbiony dłutem najznamienitszego z mistrzów, a zaraz potem stał się jedynie człowiekiem. Co prawda zbudowanym niczym Herkules, lecz tylko i wyłącznie człowiekiem. Wzdycham, bowiem przypomina mi to o tezie mówiącej, iż prawdziwe piękno znika z chwilą, kiedy uzmysławiamy sobie jego istnienie.

Pallas, który pojawia się w mojej komnacie, nie jest pięknym mężczyzną, lecz ma bystre oczy i chytry umysł greckiego handlarza. Jest moim sekretarzem oraz administratorem i do tej pory nie mogłem się skarżyć na jakość jego usług.

– Usiądź i przeczytaj list od naszego najdroższego cesarza – nakazuję.

Spod przymrużonych powiek obserwuję, jak Grek zdejmuje cesarską pieczęć. Nie wyczuwam w nim obawy, ani nawet zaniepokojenia. Prawdopodobnie sądzi, iż Gajusz Juliusz zaprasza mnie na przyjęcie. Ostatnio chodzą słuchy, iż cezar znowu wybierze się na wojnę z Germanami. I Pallas chyba najbardziej obawia się, że będzie musiał opuścić wygodny Rzym, jeśli Kaligula zechce, bym towarzyszył cesarskiej armii w wyprawie nad Ren. Potem czyta. Słucham uważnie i jestem pełen podziwu dla mego sekretarza, gdyż najmniejszym drgnieniem głosu, gestem czy wyrazem twarzy nie zdradza się, jak bardzo jest zdumiony oraz przerażony. Syryjska niewolnica również rozumie wypowiadane tu słowa. Odganiam dziewczynę szybkim gestem, kiedy czuję, że zaczynają drżeć jej palce. Pokazuję, by zajęła się masowaniem mi stóp. Pallas kończy lekturę, składa pergamin i odkłada na blat sekretery. Nietrudno zauważyć, że Grek jest bledszy niż zwykle. Spogląda w posadzkę, jakby dostrzegł na niej nad wyraz ciekawy wzór mozaiki i za nic w świecie nie chciał oderwać od niego oczu.

– Grzeczność wymaga, by odpowiedzieć na podobny list – mówię z uśmiechem. – Napiszmy go po grecku, bo któż, jak nie nasz uwielbiany cesarz, powiedział, iż jedynie greka potrafi prawdziwie oddać kunszt poetów oraz aktorów.

Pallas rozkłada czystą kartę pergaminu i szykuje pióro. Nie muszę się zastanawiać nad treścią pisma. Już dawno przewidziałem podobną sytuację, więc słowa spływają z moich ust lekko i radośnie. Ku coraz bardziej widocznej trwodze Pallasa.

– Czy naprawdę mam napisać „ojcobójca”? – pyta. Jego lęk zdradza tylko ledwo zauważalne drżenie podbródka.

– Wiem, że Gajusz nie był rodzonym synem Tyberiusza, niemniej uduszenie poduszką starca, który go adoptował, możemy chyba uznać za ojcobójstwo? – odpowiadam pytaniem. – Poza tym cezar sam chwalił mi się, iż czarami doprowadził do zguby Germanika. A co do tego, że Germanik był ojcem Kaliguli, nie możemy mieć żadnych wątpliwości, gdyż matka naszego boskiego imperatora była równie głupia jak cnotliwa. Nie sądzisz, że te dwie cechy często idą w parze?

Czekam na odpowiedź Pallasa, lecz on oczywiście nie odpowiada, najwyraźniej uznając, że moje pytanie miało jedynie retoryczny charakter. Wzrok ma utkwiony w rozłożonym pergaminie i tylko wyraz twarzy taki, jakby na tymże pergaminie kłębiły się jadowite węże, nie litery.

Dyktuję pismo, które nie przejdzie do historii. Kaligula zapewne je podrze lub ciśnie do ognia. Treść przetrwa jednak w pamięci cesarza. Wykpiwam jego brak gustu i talentu, drwię z łagodności, która każe mu oszczędzać senatorów, opowiadam, iż nienawidzą go wszyscy, nawet ci, których obdarzył łaskami. Przytaczam kilka powtarzanych przez niewolników historyjek dotyczących nie tylko witalności cesarza, lecz również wielkości jego przyrodzenia. Opowiadam o Druzylli i jak często mnie odwiedzała. W tym momencie pióro zaczyna drżeć w dłoni Pallasa...

* * *

– Gdybyż Senat miał jedną głowę – zasyczał Kaligula – z jakąż rozkoszą bym ją ściął!

– Boski cezarze – odpowiedziałem – ponieważ często mam radość cieszyć się twoim towarzystwem, więc wiem, że jupiterska strona twej nieśmiertelnej natury walczy z merkuriańską. Ty jako Jupiter kazałbyś porazić Senat niebiańskim gromem...

– Cóż bym uczynił jako Merkury?

Pochwyciłem bystre spojrzenie Kaliguli i usłyszałem ciekawość w jego głosie.

– Upokorzyłbyś ich, o boski! Tak bardzo, iż każde posiedzenie Senatu zdawałoby im się torturą.

– Powstrzymywałem się przed tą myślą z przyrodzonej mi litości – szczerze westchnął Kaligula. – Ale skoro tak sądzisz, Marku...

– Boski cezarze! – zawołałem. – Okaż jednak miłosierdzie. Nie powołuj Eutychona do grona senatorów!

Zaśmialiśmy się obaj. Eutychon był ulubionym woźnicą Kaliguli. Niedawno otrzymał od niego dwa miliony sesterców w nagrodę za udaną gonitwę. Wielu senatorów nie mogło nawet marzyć, by przez całe życie dorobić się podobnego majątku.

– Może powinienem mianować jego konia! – prychnął Kaligula.

– Cezarze – rozłożyłem dłonie i schyliłem głowę – nie wiem, czy bardziej cenić twój dowcip, kunszt aktorski czy taneczny talent. Powinieneś mnie ukarać, o boski. Kiedy bowiem usłyszałem, że chcesz mianować konia senatorem, pomyślałem, iż wolę słuchać twych żartów, niż oglądać cię na scenie. Ale wiem też, że kiedy zobaczę cię na scenie, wtedy twój niezwykły talent każe mi zapomnieć o subtelności twego dowcipu.

– Rzeczywiście powinienem cię ukarać, Marku – rzekł Kaligula z namysłem. – Lecz rozumiem ułomność ludzkiej natury, pozwalającej ci w jednej chwili podziwiać zaledwie jeden aspekt mej boskości. Kara cię jednak nie minie. – Pogroził mi palcem. – W przyszłym roku zostaniesz konsulem. W parze ze stryjkiem Klau-Klau-Klaudiuszem. A Incitatus będzie znakomitym senatorem.

Wybuchnął śmiechem i obrócił się w stronę Klaudiusza, który leżał obok nas, zapijając strach winem. Stryj cesarza miał mętne oczy, z kącika ust spływała mu strużka śliny.

– Czym się teraz zajmujesz, Klaudiuszu? – zapytał dobrotliwie Kaligula.

Nikogo już nie potrafiła zmylić ta dobroduszność. W przypadku naszego boskiego cesarza droga od żartobliwych lub życzliwych słów do skazującego wyroku była czasami nadzwyczajnie krótka.

– Piszę historię E... e... e...

Cierpliwie czekaliśmy, aż zdoła pokonać jąkanie.

– ...trusków – dokończył.

– Czyż to nie dziwne, Marku, że brat mego ojca zajmuje się nudną przeszłością, miast opiewać chwałę dzisiejszych chwil? – Na wysokim czole Kaliguli pojawiły się zmarszczki. – Czy czas, kiedy dumny Rzym jęczał w niewoli Etrusków, wydaje mu się ciekawszy od tego, w którym moje imię rozsławiane jest na całym świecie?

Mogłem zabić Klaudiusza jednym zdaniem. Ale przecież byłoby to prostackie i niegodne chluby. Nie przyniosłoby mi również satysfakcji, gdyż Klaudiusz i tak dzień w dzień otoczony był aurą strachu. Postanowiłem więc go uratować.

– Czyni tak tylko z szacunku dla ciebie, boski Jupiterze – wyjaśniłem. – Sam Homer stanąłby bezradny, gdyby miał opisać twe dokonania. Muszę ci jednak zdradzić, że znam autora, którego lotność myśli, talent poetycki i geniusz sprostałyby tak imponującemu zadaniu.

– Któż to taki? – Kaligula uniósł się na łokciu.

– To ktoś, kto nie może poświęcić życia opisywaniu historii, ponieważ bogowie wybrali go, by sam ją tworzył. Nie każ mi wypowiadać jego imienia. – Pochyliłem głowę. – Bowiem zmusiłbyś mnie tym samym, bym zawstydził jego skromność.

Gajusz Cezar opadł na poduszki i westchnął rozdzierająco.

– A więc zachowaj to imię w tajemnicy, Marku. Wiedz jednak, że autor, o którym myślisz, boleje jak i ty nad faktem, że nie zawsze może rozsypać przed ludzkością perły swego talentu.

Przez chwilę leżał z opuszczonymi powiekami. Potem spojrzał w stronę Klaudiusza.

– Zezwalam ci dalej prowadzić badania nad Etruskami – obwieścił łaskawym tonem. – I jednocześnie rozkazuję, byś poprzestał właśnie na Etruskach.

Do komnaty weszła Druzylla. Nigdy nie była piękna, lecz rozsiewała wokół siebie czar tak potężny, iż każdy mężczyzna, patrząc na jej twarz, marzył tylko o tym, by spijać ze słodkich ust czułe westchnienia. Druzylla mnie nienawidziła, pomimo iż byłem wobec niej więcej niż uprzedzająco grzeczny. Posyłałem piękne prezenty i kunsztownie ułożone listy, a w towarzystwie Kaliguli mówiłem jedynie z pełną uwielbienia miłością oraz szacunkiem. Wiedziałem, że Druzylla wie. Wiedzę tę zawdzięczała kobiecej intuicji, każącej jej sądzić, iż odgrywam tylko pewną rolę. Nie do końca jednak rozumiała, jaka jest to rola, i tak długo nie zażąda mego życia, póki się tego nie dowie. Wtedy starała się grać tak samo jak ja. Uśmiechnęła się i pocałowała mnie prosto w usta. Kiedy jej wargi dotknęły moich, wyczułem, że Druzylla jest brzemienna. Pod skórą jej brzucha rodziło się nowe życie, któremu dał początek brat i kochanek. On jeszcze o tym nie wiedział i ona o tym jeszcze nie wiedziała. Ja już wiedziałem i cieszyłem się na samą myśl, jak wiele sprawię im cierpienia.

– Postanowiłem mianować Incitatusa senatorem! – wykrzyknął Kaligula. – Marek twierdzi, że trzeba ściąć senatorów, ale czyż nie lepiej po prostu upokorzyć Senat i wystawić na drwiny plebsu?! Już widzę miny senatorów, kiedy koń będzie przemawiał!

Druzylla uśmiechnęła się.

– Jesteś zbyt łagodny i miłosierny, Gajuszu.

– To prawda. – Kaligula ponownie zmarszczył czoło. – Może to ty powinieneś zostać cesarzem, Marku? – Obrócił ku mnie twarz.

Słowa Kaliguli dały mi do myślenia. Już wiem, iż kiedyś zażąda mego życia. Nie dziś i nie jutro. Kiedyś...

– Chyba tylko po to, by lud Rzymu przeklinał chwilę, w której zastąpiłem uwielbianego władcę. – Wybuchnąłem szczerym śmiechem. – A poza tym: któż mógłby zastąpić boga?

Kaligula przepił do mnie z życzliwością. Być może właśnie kupiłem sobie rok życia. A być może kupiłem tylko kilka dni. A może rzeczywiście zostanę konsulem, dzieląc ten zaszczyt z nieszczęsnym półgłówkiem Klau-Klau-Klaudiuszem.

Przypuszczałem, że Druzylla znowu odwiedzi mnie tej nocy. Uwielbiałem spijać jej nienawiść zmieszaną z pożądaniem i leciuteńko przyprawioną strachem. Dobrze wiedziała, że Kaligula kazałby zniszczyć nas oboje, jeśli tylko doniesiono by mu o igraszkach, którym się oddajemy. A gdyby poznał słowa wypowiadane przez Druzyllę w chwilach, kiedy rozkosz rządzi rozumem, pragnąłby zamienić swoje upokorzenie w nasz ból.

* * *

Dyktuję Pallasowi uwagi na temat germańskiej kampanii i rozbawia mnie samo wspomnienie tej zdumiewającej wojny. Przypominam sobie też o Kasjuszu Cherei, lecz nie zamierzam ostrzegać przed nim cesarza. Mam graniczące z pewnością przeczucie, że Kasjusz odegra wyjątkową i ważną rolę w nadchodzącym dramacie, gdyż zawsze kiedy zbliża się do Kaliguli, mogę wręcz pławić się w jego nienawiści.

Kaligula pragnął być wodzem. Zwycięzcą na miarę Juliusza Cezara czy Germanika. Marzył, by legioniści uwielbiali go tak samo, jak uwielbiali jego ojca. Jednak nie rozumiał istoty wojny i nie pojmował, jak bardzo jest ona skomplikowana. Kwestie związane z żołdem, zaopatrzeniem kwatermistrzowskim oraz inżynierią wojskową były w jego oczach zbyt zawiłe i niegodne uwagi. Wydawało mu się, iż sama obecność cesarza natchnie żołnierzy zapałem oraz wolą walki.

Pamiętam naszą wielką wyprawę przeciwko Germanom. Kaligula nad Renem był bezradny. Miał przeciwko sobie nie tylko daleki rzymski Senat, nie tylko tchórzliwych arystokratów, drżących na sam widok germańskiej gwardii przybocznej. Teraz miał przeciwko sobie również armię. Armię, która nie chciała nurzać się w zdradzieckich leśnych ostępach, gdzie za każdym drzewem czaiła się zasadzka. A drzewa w germańskich lasach przypominały szarozielone olbrzymy pochylające sękate dłonie nad czarną, grząską ziemią. Minęło już wiele lat od pogromu legionów Warusa, lecz nadal dobrze pamiętano tę straszliwą klęskę i utratę trzech złotych orłów. Pamiętano też, że w puszczach Germanii nie ma bogatych miast, a kobiety są zbyt dzikie, by zostawić je przy życiu po pierwszym nasyceniu się rozkoszą.

Wtedy cesarz rzucił pomysł, byśmy powtórzyli dzieło Cezara i zdobyli Brytanię. Ale armia nie chciała płynąć poza granice znanego nam świata. Armia nie chciała walczyć z Brytami, o których sile, męstwie i liczebności krążyły zatrważające wieści. Bo tam nawet kobiety walczyły niczym wściekłe wilczyce chroniące swój miot. A legiony stacjonujące nad Renem były legionami już tylko z nazwy. Zabiją swego cesarza po to, by nie zginąć samym. Wszyscy o tym wiedzieli. Kaligula znajdował się pośród oficerów oraz żołnierzy i był tam tak samo bezpieczny jak okulawiona mysz ciśnięta przed koci pysk.

Dlaczego uratowałem cesarza? Czemu pozwoliłem mu zamienić hańbę lub śmierć w oszalały triumf? Bynajmniej nie z przyjaźni. Uznałem to po prostu za wyzwanie. Uznałem to również za zabawne.

– Bogowie nie walczą z ludźmi – stwierdziłem w czasie narady wojennej. – I nasz cesarz nie przybył tu, by pokonać Germanów lub Brytów. Jacyż to marni byliby przeciwnicy dla boskiego majestatu! Czy hołdy śmierdzących barbarzyńców są tym, co rozweseliłoby serce cesarza? Tu, na galijskich brzegach, możemy dokonać czegoś, o czym kronikarze będą wspominać za tysiące lat. Tu pokonamy samego Neptuna i wyrwiemy daninę z jego bezdennego skarbca! Tu olimpijski bóg zamiecie szmaragdową brodą pył sprzed stóp naszego cesarza!

Kaligula posłuchał i wysłał oddziały na przybrzeżne płycizny. Kazał żołnierzom ciąć fale mieczami i zbierać muszle jako trofea. Potem ogłosił wielkie zwycięstwo nad Neptunem. Legioniści byli zachwyceni. Nie dość, że ocalili życie, to jeszcze mieli niezłą zabawę. Widmo buntu zniknęło bez śladu. Senatorowie w Rzymie zmuszeni byli wychwalać morską wiktorię oraz podziwiać skrzynie pełne muszli, które przywieźliśmy jako łup odebrany Neptunowi. Kaligula pokazywał im również zeschnięte kępy wodorostów i kazał wierzyć, że są to kłaki, które własnoręcznie, w słusznym gniewie wyrwał z boskiej brody Jowiszowego brata. Świetnie się przy tym wszystkim bawił. Jednak pojmował, komu zawdzięcza tron, a ja wiedziałem, iż nigdy mi tego nie wybaczy.

* * *

Każę zapisać Pallasowi zdania zasłyszane od niewolników. Zdania kompromitujące męskość Kaliguli. Zapewne niewiele w nich prawdy, ale to przecież nie ma znaczenia. Przymykam powieki i przypominam sobie pewien wieczór.

* * *

Lubię miłość fizyczną. Rozkosz, jaką z niej czerpię, nie ma jednak nic wspólnego z płcią. Syryjska niewolnica, ćwiczona w wyrafinowanej sztuce opiewanej piórem Owidiusza, oferuje mi czasami dużo mniej doznań niż prosty numidyjski gladiator, między którego uda wbijam się niczym retarius znajdujący wyłom w obronie myrmillona. Czasami zresztą dużo bardziej podniecające jest stanie obok. Któż nie pamięta zaślubin Gnejusza Pizona z Liwią Orystellą? Jakże pięknie wyglądała wtedy panna młoda!

– Aż żałuję, że nie jestem na miejscu Pizona – wymruczał mi do ucha Kaligula.

– Jestem pewien, że byłby zaszczycony, wiedząc, iż boski cezar pragnie opromienić swym blaskiem jego żonę – powiedziałem. – A czyż dla niej samej mogłoby istnieć większe szczęście?

– Tak sądzisz?

– Ja to wiem, o boski! Któż mógłby pożądać śmiertelnika, jeśli może dzielić łoże z Jowiszem i Herkulesem w jednej osobie? Czy kobieta może pragnąć czegoś więcej niż obcowania z bogiem?

Kaligula skinął głową.

– Masz rację, Marku. Uczynię im tę łaskę w ślubnym prezencie.

– Nie wahaj się spryskać swym boskim nasieniem każdego otworu jej ciała – poradziłem szeptem.

Cesarz zbliżył się do Liwii. Odprowadził ją do komnaty obok, a ja stanąłem obok Pizona. Po pewnym czasie obaj usłyszeliśmy przeraźliwy kobiecy krzyk i obaj wiedzieliśmy, iż Kaligula zabawia się z Liwią niczym z greckim młodzieńcem. Pizon płakał. Jego ból, upokorzenie i nienawiść zdawały mi się niebiańską ambrozją powoli sączącą się w żyły. Podobnie czułem się, kiedy tresowałem brytońskiego chłopca, którego matkę kazałem wcześniej na jego oczach zaćwiczyć rózgami.

Ale pamiętałem również, iż posiadanie niewolników jest traktowane w Rzymie jako zobowiązanie. Wobec siebie samego i wobec państwa. Dobry Rzymianin nie dręczy niewolników bez potrzeby i bez winy. Takie podejście do życia oraz taki stosunek do powinności nieco mi przeszkadzały, lecz zazwyczaj starałem się być sprawiedliwym panem w rzymskim rozumieniu tej sprawiedliwości. Kiedyś niewolnica wypuściła z dłoni amforę pełną wina, a ta uderzyła o poręcz łoża i ostry okruch przeciął mi skroń. Togę miałem całą zbryzganą winną czerwienią. Niewolnica była młodą dziewczyną. Wtedy zamarła w miejscu, niczym skamieniała Nike rozpaczająca nad swą dolą. Jej niebieskie oczy były pełne łez. Wezwałem zarządcę, a ona, drżąc, czekała na los, który jej wyznaczę. Mogłem kazać ją biczować albo zesłać do prac rolnych. Mogłem sprzedać do Ostii czy Neapolu, do któregoś z burdeli dla marynarzy, w którym po kilku miesiącach zapomniałaby, iż jest człowiekiem. Zamiast tego nakazałem, by dziewczynę nauczono zgrabnie chodzić i umiejętnie usługiwać ucztującym.

– Pięć batów – dodałem. – Tylko nie naruszcie skóry.

Kiedy wychodziła z komnaty, była napełnionym po brzegi kielichem. Jej wdzięczność i miłość piłem niczym najlepsze wino. Potem kazałem ją przyprowadzić do sypialni, gdzie oddawała mi się z entuzjazmem bijącym na głowę artystyczny kunszt heter.

Z drugiej strony czasami dawałem się ponieść emocjom. Jeden z niewolników doniósł mi, iż nowo zakupiony Numidyjczyk, pomiędzy którego muskularnymi pośladkami odnajdywałem kilka razy chwilę uciechy, chwalił się przed kobietami wielkością przyrodzenia oraz niespożytymi siłami witalnymi. Rozkazałem, by go przyprowadzono i przywiązano do łoża, a potem poleciłem wszystkim, by odeszli. Zacząłem masować jądra Numidyjczyka, później pochyliłem się i ustami oraz językiem zamieniłem jego członka w czarny, pulsujący słup, który rozwartym okiem wpatrywał się w napięte mięśnie klatki piersiowej. Gdy niewolnik był już gotów, wyjąłem z zanadrza tępy nóż o ostrzu przypominającym kształtem piłę. Zacząłem odkrawać mu przyrodzenie przy samej nasadzie. Wolniutko. Przeraźliwe wycie Numidyjczyka i tryskająca wkoło krew były niczym pierwszy kielich wina. Lecz kiedy podstawiłem mu pod oczy oderżnięty kawał mięsa, wtedy zrozumiał, że już na pewno zostanie pośmiewiskiem kobiet i nigdy nie zazna spełnienia między ich udami. A to, co czułem, wchłaniając jego emocje, sprawiło, iż przemieniłem się w Dionizosa pojonego przez roześmiane bachantki.

* * *

Druzylla nie zakochała się we mnie. Kobiety jej pokroju nie są zdolne, by kochać kogokolwiek prócz samej siebie, i trzeba przyznać, że w tym wypadku jesteśmy w pewien sposób podobni. Siostra Gajusza na pewno czerpała rozkosz z nocy, które razem spędzaliśmy, lecz wiem, iż bacznie mnie obserwowała. Wiem również, iż szczerze mnie nienawidziła. Bowiem byłem i jestem jedynym człowiekiem, który nie bał się ani się nie boi gniewu lub niełaski Kaliguli.

– Masz dłonie kapłana, Marku – powiedziała, całując moje palce. – Takie białe i delikatne.

Uśmiechnąłem się, a ona natychmiast podniosła wzrok.

– Ale masz oczy bestii. Myślisz, że tego nie dostrzegam? – Przyglądała mi się długo. – Gajusz jest jedynie obłąkanym komediantem... – szepnęła.

Zapewne spodziewała się po mnie nieszczerych protestów, więc tylko skrzywiłem usta. Druzylla odpowiedziała uśmiechem i w tej chwili została pomiędzy nami zadzierzgnięta nić porozumienia.

– ...Ty jednak przypominasz amforę, która zamiast wina jest wypełniona otchłanią. Jesteś gorszy od niego, Marku...

Nie do końca zgadzałem się z tym spostrzeżeniem, chociaż Druzylla znalazła się zdumiewająco blisko poznania mojej tajemnicy. Przyznam też szczerze, iż nigdy nie podejrzewałbym jej o tak wyszukane sądy.

– Wszyscy jesteśmy obłąkani – odparłem spokojnie. – Cały świat jest obłąkany.

Przytuliła się do mojej piersi.

– Zabijesz mnie, Marku? – wyszeptała i, o dziwo, usłyszałem w tym pytaniu słodką nutę nadziei. Nadziei, iż tak się nie stanie.

– Przysięgam na Jupitera, że cię nie skrzywdzę – odrzekłem z mocą.

– Przecież nie wierzysz w naszych bogów. – Druzylla uniosła się i spoglądała gdzieś ponad mnie i poza mnie. – Cóż więc warte są twoje przyrzeczenia?

To również było zastanawiające spostrzeżenie. Towarzyszyłem Gajuszowi w czasie ofiar oraz wróżb i nigdy najmniejszym gestem lub słowem nie wyraziłem swego powątpiewania w istnienie olimpijskich patronów.

– Przysięgam na własne życie – powiedziałem szczerze.

Złożyłem obietnicę bez obawy, iż jej nie dotrzymam. Bowiem nigdy nie skrzywdzę Druzylli, a po prostu pozwolę, by skrzywdził ją ktoś inny. Ale nie o to pytała, prawda?

– Zabij go, Marku – szeptała gorączkowo, owiewając ciepłym tchnieniem moją pierś. – Zabij go i ożeń się ze mną. Tylko ty masz serce cesarza... Ty i ja, Marku... Ty i ja... I Rzym u naszych stóp...

Nie powiem, iż nie rozważałem wcześniej podobnej ewentualności. Mógłbym zabić Kaligulę. Zapewne mógłbym również zostać nowym imperatorem. Władcą panującym od Galii po Syrię i Egipt. Ale byłem już zmęczony i jedyne, czego naprawdę pragnąłem, to odpoczynku. Druzylla pochyliła się, a jej język szybko wędrował od kiści po ostrze mej włóczni.

– Bądź cesarzem... bądź... we mnie...

Spełniłem jej drugie życzenie, a później stłumiłem skowyt pocałunkiem. To dobrze, iż stałem się dla niej kimś ważnym, gdyż cierpienie, którego niedługo dozna i którego będę świadkiem, okaże się tym słodsze.

* * *

– Marku, mój przyjacielu... – Kaligula stał w pozie Jupitera Kapitolińskiego i przemawiał tonem tak uroczystym jak nigdy przedtem.

– Panie...

– Jesteś człowiekiem, którego wybrałem, by obwieścił światu szczęśliwe wydarzenie. Otóż wiedz, Marku, że bogowie Rzymu spłodzą potomka. – Cesarz uniósł wysoko podbródek.

– Czyżby Jowisz pogodził się z Junoną? Nie, nie, nie... – Machnąłem szybko dłonią, jakbym odpędzał sprzed twarzy uprzykrzone muchy. – Przecież to zaledwie bóstewka, a nie bogowie! Godne co najwyżej, by pełnić rolę odźwiernych w świątyni poświęconej twemu majestatowi...

– Kiedyś zaszczyciłem Junonę, spędzając z nią noc. – Kaligula wzruszył ramionami. – Ale zapewniam cię, Marku: nic szczególnego. Za małe piersi, za wąskie biodra... Masz jednak rację: nie miałem na myśli Jowisza i jego żony.

– A więc... – słowa ugrzęzły mi w ustach. – Czyżbyś ty i Druzylla? – Opuściłem głowę w geście pełnym pokory.

– Właśnie tak! – w głosie Kaliguli wyczułem prawdziwą dumę.

– Nigdy nie spotkało mnie większe szczęście niż dzisiaj, auguście! – krzyknąłem. – Kiedy wiem, że mogę obwieścić światu, iż z lędźwi boga i łona bogini narodzi się nowy bóg! Jakżeż będzie on potężny!

Gajusz uśmiechnął się z satysfakcją, lecz zaraz jego usta zacięły się w cienką krechę. Bo cesarz, cokolwiek by o nim myślano, nie był głupcem i doskonale pojął właściwe znaczenie wypowiedzianych przeze mnie słów.

– Potężny, mówisz? – usłyszałem w głosie Kaliguli ton, którego się spodziewałem, ale który i tak mnie rozbawił.

– Owoc miłości dwojga bogów? Jak mogłoby być inaczej, Herkulesie?!

– Sądzisz, że będzie silniejszy ode mnie?

Zagryzłem nerwowo wargi.

– Nigdy, Jowiszu! – zapewniłem tak samo szczerze jak kupiec zachwalający eunucha żądnej przygód damie.

– Taaaak. – Kaligula opuścił wzrok i zabębnił palcami po udzie. – Taaak – powtórzył.

Czekałem w milczeniu.

– Postanowiłem, Marku, byś na razie nie ogłaszał światu szczęśliwej nowiny – zdecydował. – Kto wie co się jeszcze wydarzy...

– Jaka szkoda, iż jesteś wszechmocny, ojcze bogów – westchnąłem.

– Co masz na myśli, przyjacielu?

– Gdybyś wchłonął jestestwo nowego boga, zanim on się narodzi, to cała jego moc spłynęłaby na ciebie. Ale ty przecież nie potrzebujesz tego, o boski.

Kaligula bardzo długo się nie odzywał. Zerwał winne grono leżące na złotej paterze i rozgryzł je w ustach. Potem posmakował drugie, trzecie i czwarte.

– Jeśli jesteś przyjacielem, bądź u mnie o północy, Marku – powiedział w końcu.

Tylko głupcy lub martwi mogą lekceważyć polecenie cesarza. Dlatego pojawiłem się w jego sypialni równo o północy. Spostrzegłem Druzyllę, leżącą nago na łożu. Zmięte prześcieradło okrywało jedynie lewą rękę i połowę uda. Siostra Gajusza głośno chrapała, a ja czułem w jej oddechu odór nieprzetrawionego jeszcze wina. Wyraźnie widziałem wzdęty płodem brzuch, który wcześniej maskowały obszerne suknie.

– Pomóż mi ją związać, Marku – rozkazał Kaligula.

Tak naprawdę cesarz nie potrzebował mojej pomocy. Potrzebował jedynie towarzysza, który utwierdziłby go w słuszności podjętej decyzji oraz słuszności postępowania. Bowiem Gajusz mimo całego swego szaleństwa zdołał zachować jeszcze resztki rozsądku oraz moralnych skrupułów.

– Jest pijana. Nie będzie jej bolało – zapewnił bardziej samego siebie niż mnie.

– Jak zwykle masz rację, boski – odparłem. – A poza tym któż nie złożyłby w ofierze swego bólu na twoim ołtarzu?

Wtedy przypomniałem sobie dni, gdy Kaligula leżał powalony ciężką chorobą, a lekarze nie potrafili ustalić, czy przeżyje. Rzym drżał wtedy od pokornych modłów, w niebo wzbijały się dymy całopalnych ofiar. Jeden z senatorów ślubował, iż poświęci życie w zamian za zdrowie cesarza. I kiedy Gajusz wyzdrowiał, nie omieszkałem mu o tym ślubie donieść.

– Nie sądzisz, iż powinien dotrzymać obietnicy złożonej przed obliczem bogów? – spytałem. – Złamanie takiego ślubu mogłoby przynieść nieszczęście i tobie samemu, i Rzymowi...

– Masz rację, Marku – rzekł Kaligula, a potem spojrzał w stronę bladego z przerażenia senatora. – Dziękuję ci. – Poklepał go po ramieniu. – Sam wiesz, co robić...

I poszliśmy na ucztę.

Ale to wydarzyło się wiele miesięcy temu. Teraz pomagałem cesarzowi pętać ręce i nogi siostry. Później Kaligula wyjął z zanadrza długi nóż o wypolerowanym ostrzu. Widziałem, że się zawahał.

– Lękam się, cezarze – powiedziałem, a on obrócił na mnie pytające spojrzenie. – Lękam się, iż kiedy dokonasz tego czynu, staniesz się zbyt potężny. Co będzie, jeśli spopielisz Rzym lub nawet cały świat, niczym słoneczny wóz Heliosa opadający na ziemię?

Przymknął oczy, jakby wizja podpalenia świata aurą własnego majestatu wydała mu się więcej niż rozkoszna.

– Sądzisz, że nie potrafię kontrolować własnej mocy? – zapytał z urazą. – Nie zamierzam niszczyć świata. Przynajmniej... na razie.

To, co działo się potem, było pełne krwi pulsującej szkarłatnymi fontannami i rozdzierających wrzasków Druzylli. Otrzeźwiała w jednej chwili i w jednej chwili zrozumiała, co Kaligula chce z nią uczynić, a potem mogła obserwować, co czyni za pomocą ostrego niczym brzytwa noża. Mogła też dostrzec mnie, jak stoję obok i się uśmiecham.

* * *

– Tylko ciebie kocham, Marku – wyznał Kaligula. – Teraz, kiedy bogowie odebrali mi Druzyllę, jedynie ty zostałeś, by utulić mnie w nieszczęściu. Czuję, jakbyś był moim bratem.

To złe uczucie. Bowiem Gajusz Juliusz kazał zabić swojego przyrodniego brata. Trudno jednak nie robić dobrej miny do przegranej gry.

– Jesteś bogiem, cezarze – stwierdziłem. – I Jowisz mógłby się chlubić na pełnym bóstw Olimpie, iż uznałeś go za równego sobie. Każdy człowiek, nie wyłączając mnie, jest przy tobie niczym prosty wieśniak wpatrujący się w koronę słońca.

– Niełatwo być bogiem – westchnął Kaligula ze szczerym smutkiem. – Czy wiesz, że słyszę wszystko? Wszystko, co dzieje się na świecie? Nawet łopot żagli statków płynących po oceanie. Czasem... – przetarł oczy dłońmi – czasem nie mogę już tego znieść.

– To wina twej ludzkiej postaci, ojcze bogów.

– Taaaak – znowu westchnął. – Poświęcam się dla mych poddanych. Bo cóż byście poczęli, jeśli wzbiłbym się na Olimp, zostawiając was samych?

– Równie dobrze mógłbyś pozbawić świat słońca, auguście. Uschnęlibyśmy, nie mogąc grzać się w twym blasku.

Milczał długo.

– Oskarżają mnie, że jestem szalony – powiedział spokojnym, twardym i beznamiętnym tonem, nie patrząc mi w oczy. – Myślisz, że o tym nie wiem? – prychnął. – Sądzisz... że naprawdę jestem obłąkany? – spytał zaraz potem.

– Jesteś bogiem – odparłem. – Jak ktokolwiek ze śmiertelników mógłby ośmielić się osądzać boga?

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – usłyszałem w jego głosie złość, która rodziła się niczym szare opary bijące znad krateru Wezuwiusza.

– Czy słońce rozpędzające blaskiem granat nieba jest szalone? Czy świt budzący do życia wszystkie istnienia jest szalony? Jeśli tak, to i ty jesteś szalony, cezarze.

Kaligula odetchnął głęboko.

– Świt... – rzekł z namysłem. – Nie sądzisz, że Różanopalca Eos nie spełnia już właściwie swej roli? – Dostrzegłem, iż ożywia się, gdyż najwyraźniej znów w jego umyśle rodziła się któraś z obłąkanych myśli.

– Nie możesz jej zastąpić, o boski – stwierdziłem z przekonaniem.

– Czemu tak sądzisz, Marku? – w głosie Kaliguli zabrzmiało rozżalenie, które rychło mogło przerodzić się w gniew.

– Gdyż wtedy nazywano by ją Rumianą Eos od płomienia palącego wstydem jej policzki. Nastąpiłoby to w chwili, kiedy ujrzałaby ciebie wieszczącego świt i zrozumiała, jak sama była w tej roli nieporadna.

Gajusz Juliusz objął mnie czule.

– Nie martw się o innych bogów, Marku – wyszeptał mi do ucha. – Gdyż zamierzam zabić ich wszystkich...

Pochyliłem się do jego kolan.

– Oto słowa boga jedynego i prawdziwego.

* * *

Zastanawiam się, jak długo jeszcze będzie żyć Kaligula, gdyż to, że go zamordują, wydaje mi się więcej niż pewne. Nie dlatego, iż jest okrutnikiem, również nie dlatego, iż opróżnił skarbiec Rzymu z oszczędności pieczołowicie ciułanych przez Tyberiusza i teraz chwyta się wszelkich sposobów, by ten skarbiec napełnić. Kaligula zostanie zabity nie dlatego, że wszyscy go nienawidzą, lecz dlatego, że wszyscy nim pogardzają i wszyscy boją się jego nieobliczalności. Gajusz traktuje świat niczym teatr, a ludzi na podobieństwo aktorów, którym może dowolnie rozpisać role, tak jak mu to nakazuje fantazja. Uwielbia zastraszać wszystkich wokół siebie, ponieważ nie rozumie, że często paniczny lęk rodzi bezbrzeżną odwagę. I w końcu nadejdzie dzień, kiedy któryś z tych drżących ze strachu senatorów pchnie go nożem lub mieczem. Spiskowcy pewnie będą powoływać się na republikańskie ideały i chlubić faktem, iż zabili tyrana. Nic bardziej mylnego! Zakłują go tylko dlatego, że napełnił ich serca grozą. Niektórzy pewnie będą marzyć o budowie nowego, lepszego świata. Bez okrutnych i szalonych cesarzy. Bez lęku towarzyszącego każdemu nadejściu świtu i bez paraliżującego strachu, kiedy słyszy się głośniejsze stukanie do drzwi domu. Nie doczekają się realizacji swej wizji. Po Kaliguli przyjdą kolejni cesarze. Kolejni szaleńcy, tyrani oraz mordercy. Gajusz Juliusz pozostanie w pamięci jako jeden z tego pocztu. A w mojej pamięci pozostanie jako człowiek, dzięki któremu życie stało się na pewien czas całkiem zabawne.

* * *

Potrzebuję teraz całej mocy, jaką mogę otrzymać dzięki mym zdolnościom. Wzywam wszystkich niewolników do atrium, a oni stają tam zatrwożeni i niepewni swego losu. Lecz ich bojaźń wynika jedynie z faktu, iż stugębna plotka rozniosła już wieści o cesarskiej niełasce (zapewne spora w tym rola Pallasa). Być może niektórzy dostrzegli również oddział pretorianów czuwający przy bramie. Sądzą więc, że wydam ostatnie dyspozycje i wyzwolę ulubieńców. Lękają się jednak, gdyż nie wiedzą, czy zemsta Kaliguli nie dosięgnie również ich samych.

Wypowiadam słowa i czynię gesty, które powodują, iż niewolnicy zamierają niczym śmiałkowie, którzy odważyli się dotrzeć do leża Gorgony Meduzy. Ale widzą wszystko, czują wszystko i mogą myśleć.

Kiedy rozrywam szyję najbliżej stojącej kobiety, moje zęby zmieniają się w najostrzejsze brzytwy. Spijam krew i jednocześnie chłonę to, co czują niewolnicy bezradnie obserwujący tę scenę. Tym razem nie potrzebuję jedynie emocji. Muszę dostać czysty, żywy strumień bijący z żył i tętnic. Wiem, iż pozostawię za sobą pokiereszowane ciała, lecz nie jestem tym zmartwiony. I tak wszystko spadnie na głowę Kaliguli, bo z całą pewnością nikt nie uwierzy, że to nie on kazał zmasakrować moich niewolników. Piję, nurzając się w purpurze i upajającym zapachu, gdy nagle dostrzegam coś, co mnie zdumiewa. Jedna osoba nie poddała się sile mego głosu i wzroku. To niewolnica, której darowałem winę, kiedy stłukła amforę. Z przerażeniem przygląda się temu, co dzieje się wokół niej, lecz widzę, że może się ruszać i może mówić. A jednak nie ucieka. Zauważa moje spojrzenie i klęka.

– Zabierz mnie ze sobą – prosi.

Gdyby błagała o życie, nie zawahałbym się rozedrzeć kłami jej białej szyi. Czemu jednak sądzi, iż dokądś zmierzam? Wyciągam dłoń i przyglądam się szponom, które wyrosły z mych palców. Podchodzę do dziewczyny i rozcinam pazurami żyły na przegubie prawej dłoni.

– Pij – rozkazuję.

Niewolnica skłania głowę i szkarłatna struga spływa prosto w jej usta. Daję jej dar z części własnego życia. Daję jej taki sam dar, który niegdyś zaoferowano mnie samemu. Teraz przypominam sobie bardziej niż wyraźnie podróżnego, który gościł w moim rodzinnym domu. Przypominam sobie, jak stałem oniemiały, kiedy ten mężczyzna rozrywał na strzępy mego ojca, matkę i siostry. Ale prócz przerażenia czułem też coś innego. Czułem jakąś zdumiewającą więź łączącą moją duszę z duszą mordercy. I on musiał doznać podobnego uczucia, skoro uczynił mnie tym, kim jestem dzisiaj.

Dziewczyna upada na posadzkę nieprzytomna. To nic. Tak musiało być. Ocknie się za kilka godzin lub kilka dni napełniona... Jak to powiedziała Druzylla? Napełniona otchłanią. Ha! Przynajmniej nikt już nie uczyni jej krzywdy i będzie spacerować po świecie niczym dziecko w ogrodzie pełnym kwiatów. Dziecko, od którego kaprysu zależy tylko, które rośliny zerwać, a które pielęgnować.

Nie potrafię stać się niewidzialnym, lecz napełniony mocą życia umiem kroczyć między ludźmi w taki sposób, że ich źrenice mnie nie dostrzegają. Strażnicy czuwający przy drzwiach mego domu być może przypomną sobie cień, który rychło zlał się w jedno z mrokiem rzymskich zaułków. Nawet na torturach przysięgną, że nie widzieli Marka Wibiusza, choć przemknąłem tak blisko nich, iż poczułem muśnięcie płaszcza centuriona. Muszę opuścić Rzym i znaleźć spokojne miejsce, w którym zapadnę w krzepiący sen, wiodący mnie w stronę następnych wieków. Może będzie to jaskinia w górach Kalabrii, może dno jeziora w słonecznej Ligurii, a może po prostu głęboki dół wykopany wśród leśnej gęstwiny... Poznałem już, że zawsze mam szczęście odnajdywać bezpieczny azyl. Intuicja ciągnie mnie w stronę Kampanii, gdzieś na południowy wschód od Neapolu, tam gdzie z oddali słychać huk młotów pracujących w kuźni boskiego Wulkana.

* * *

Czy czasami zastanawiam się nad moim życiem? Nad tym, jak bardzo różni się ono od życia innych ludzi? Oczywiście. Często usiłuję przypomnieć sobie młodość. Ale niemal nic nie pamiętam, a wizje dawnych czasów powracają na podobieństwo strzępów mgły gnanych wiatrem. Nikną zbyt szybko. Wiem tylko, iż będę żył dłużej niż Kaligula i ktokolwiek, kto miałby po nim zostać cesarzem (nawet gdyby był to zabawny Klau-Klau-Klaudiusz). Prawdopodobnie będę żył tak długo, iż dla współczesnych mi ludzi imię Kaliguli stanie się jedynie pustym dźwiękiem. Albo tematem okrutnej baśni z minionych wieków. Mógłbym rzec, że tylko bogowie wiedzą, kiedy się obudzę, lecz wiem, że bogów nie ma. A chciałbym w nich wierzyć. W Jowisza, Ozyrysa, Baala, Jahwe, Astarte czy w kogokolwiek innego.

Wiem, że będę żył tak długo, iż poznam wiarę w bóstwa wymyślone przez przyszłe pokolenia. Ludzie będą się do nich modlić i składać im ofiary (czasem nawet z własnego życia). Wszystko na próżno, bowiem gdyby bogowie istnieli, ja bym przekonał się o tym jako pierwszy. Gdyby uznali, że czynię zło, zesłaliby na mnie Furie i skazali na wieczne męki Tartaru. Gdyby uznali, że czynię dobro, pozwoliliby mi chociaż błądzić po Polach Elizejskich. A co ja sam myślę o moralnych wyborach, których przyszło mi dokonać? Czy jestem w stanie zmierzyć mą duszę, kierując się kategoriami zła lub dobra? Nie, nie jestem. Pompejusz, Juliusz Cezar, boski Oktawian albo Tyberiusz kazali zabijać całe narody. Mordowali mężczyzn i brali w niewolę dzieci oraz kobiety. Tysiącami. Dziesiątkami tysięcy. Łez, które przelano z ich powodu, Danaidy nie przeniosłyby do końca świata, nawet gdyby zamiast sit dano im garnce o litych dnach. Rzymscy wodzowie zabijali, dręczyli i upokarzali ludzi, by zapewnić chwałę Imperium. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku umierają niewolnicy. Na gladiatorskich arenach, w kamieniołomach, przy osuszaniu bagien i budowie miast. Ja zabijam i dręczę, gdyż wtedy krew zaczyna żywiej pulsować w moich żyłach i czuję słodkie oszołomienie. Czy zatem jestem gorszy od żołnierzy, generałów i cezarów? Od namiestników, gubernatorów i prokuratorów? Czy bardziej od nich zasługuję na potępienie lub pogardę? Przecież zabiłem mniej ludzi niż jedna karna ekspedycja wysłana w lasy Germanii! Czemu więc mam współczuć swym ofiarom, skoro ich krew jest jedynie kroplą w niezmierzonym oceanie wylewanym przez wszystkie narody znanego nam uniwersum? Ale nie zamierzam się usprawiedliwiać, gdyż na całym szerokim świecie nie ma nikogo, przed kim mógłbym to uczynić.

Zamykam oczy i kulę się niczym dziecko spoczywające w matczynym łonie.

– Żegnaj, Marku Wibiuszu – szepcę do samego siebie, a potem wypełnia mnie noc, która nie jest ani gorzka, ani słodka, lecz zrasza me usta kroplami niesionymi znad leniwych toni Lete.

Arachnofobia

Panie prezesie, telefon!

Kobiecy głos zatrzymał Cyferta w pół ruchu. Wkładał właśnie płaszcz i teraz zamarł, zastanawiając się, czy wrócić do gabinetu, czy też udać przed sekretarką i przed sobą, że nic nie słyszał. W końcu zwyciężyło, jak zwykle zresztą, poczucie obowiązku.

– Prezydent Weiss, panie prezesie – objaśniła kobieta ściszonym głosem, dłonią zakrywała słuchawkę. – Czy włączyć telekonferencję?

– O mój Boże – westchnął Cyfert, bo wiedział, czego będzie chciał Weiss, i wiedział również, że będzie musiał odmówić. A Weiss nie był przyzwyczajony do odmów.

Pokręcił głową na znak, że nie życzy sobie telekonferencji, i przejął słuchawkę. Chwilę potrzymał ją w powietrzu.

– Cyfert – powiedział. – Guten Morgen, Herr President.

Długo słuchał Weissa, sekretarka widziała, jak coraz bardziej tężeje mu twarz.

– To niemożliwe – wtrącił wreszcie, kiedy Weiss zmęczony perorą umilkł na moment. – Pan wie, jaki jutro jest dzień. To niemożliwe, żebym ruszył się z Warszawy.

Potem znów długo słuchał, ściskając tak mocno słuchawkę, że zbielały mu końce palców.

– Nie podoba mi się pański ton – rzekł, nie starając się ukryć rozdrażnienia. Sekretarka ledwo zauważalnie uśmiechnęła się pod nosem, gdyż nikt nigdy nie mówił tak do osławionego prezydenta Hermann Göring GmbH. Nikt oprócz Cyferta, który nie bał się nikogo. I zabawne było wyobrażać sobie, jaką w tej chwili minę ma prezydent Weiss.

Później Cyfert słuchał uważnie, a jego twarz stopniowo się rozpogodziła.

– Dobrze, panie prezydencie. Auf Wiedersehen – powiedział i oddał słuchawkę. Uśmiechnął się. – Proszę zawiadomić Lewickiego i Grolscha. Pojutrze o dziesiątej będzie czekał na nas samolot.

– Dokąd, panie prezesie?

– Do Kijowa. – Wzruszył ramionami, jakby kierunek tej podróży był oczywisty. – Narobili tam niezłego bigosu. Nie słuchała pani wiadomości?

– Ci Niemcy są tacy zasadniczy – westchnęła. – Czy oni nie znają słowa „kompromis”?

Spojrzał na nią zdziwiony, potem znów się uśmiechnął. Miał już prawie siedemdziesiąt lat, lecz wyglądał najwyżej na pięćdziesiąt. Gdy się uśmiechał, nawet przyzwoite kobiety o ustabilizowanym życiu rodzinnym ogarniała fala zupełnie nieprzyzwoitych fantazji. Tyle że Cyfert miał bardzo młodą i bardzo piękną żonę, której nie zdradzał. Ku cichemu ubolewaniu sekretarki.

– Pewnie nie – powiedział. – Zawsze musimy naprawiać to, co spieprzą.

Zdziwiła się, gdyż Cyfert był zawsze opanowany i umiejętnie dobierał słowa. Widocznie prezydent Weiss musiał go rozdrażnić bardziej, niż mogłoby się to wydawać.

– Do widzenia – powiedział.

– Powodzenia jutro, panie prezesie. – Wstała.

– Nie znoszę publicznych wystąpień – skrzywił się Cyfert.

Wyszedł szybkim krokiem. Przed biurem czekał już jak zwykle olbrzymi, ciężki mercedes z czarnymi szybami. Absolutny szczyt techniki, dysponujący ekologicznym słonecznym napędem. Zresztą niegdyś wyszydzane i surowo tępione słowo „ekologia” od kilku lat robiło prawdziwą furorę, zwłaszcza od czasu serii awarii we włoskich elektrowniach jądrowych. Czysta woda, czysta ziemia, czyste powietrze – nawet niemiecka Hitlerpartei przyjęła te hasła za swoje. Och, świat naprawdę się zmieniał!

Rosiński otworzył tylne drzwi. To był codzienny rytuał, bo Cyfert zawsze odmawiał i siadał na miejscu obok kierowcy. Chyba że towarzyszył któremuś ze swoich ważnych gości lub jechał gdzieś z oficjalną wizytą.

– Dobry wieczór, panie poruczniku – powiedział Rosiński.

I to był również rytuał, bo Cyfert był przecież generałem. Oczywiście generałem rezerwy, za to o wiele słynniejszym od wszystkich generałów czynnej służby. Lecz Rosiński zawsze pamiętał go jako porucznika, młodego porucznika prosto po szkole, którego dano pod opiekę doświadczonego sierżanta. Od tamtej chwili minęło już pięćdziesiąt lat, a sierżant, a raczej major rezerwy Rosiński dobiegał osiemdziesiątki. Co na pierwszy rzut oka wydawało się niemożliwe, ponieważ sfinansowana przez Cyferta wizyta w najlepszej tokijskiej klinice uczyniła z Rosińskiego doskonały wyrób firmy Siemens-Akai. Partia niby potępiała cyborgizujące operacje, jednak nie było dla nikogo tajemnicą, że większość jej przywódców korzystała z podobnych zabiegów równie chętnie co często.

Cyfert rozparł się wygodnie w fotelu (z prawdziwej skóry, precz z ekologicznym terrorem!) i wyciągnął z kieszeni grube hawańskie cygaro. Odgryzł koniuszek. Zaciągnął się głęboko; zawsze się zaciągał, paląc cygara. Leniwie obserwował mijane ulice.

– Wszystko się zmienia, prawda? – zauważył Rosiński, podążając za tym spojrzeniem i nieświadomie przytakując poprzednim przemyśleniom swego szefa.

– Jest bardziej kolorowo – zgodził się Cyfert.

Choć przecież nie chodziło tylko o to, że ludzie z miesiąca na miesiąc byli coraz lepiej ubrani. Nie chodziło nawet o to, że wydawali się rozświetleni nadzieją, którą dawały ostatnie decyzje polityczne. Jakoś rzadziej widziało się agresywne, pijacko rozśpiewane grupy wyrostków z Orlego Sztandaru, a nie było już niczym dziwnym spotkanie pejsatego Żyda w chałacie i jarmułce, spieszącego na bazar czy do synagogi. Tak, tak, bo i synagogę odbudowano oraz uroczyście otwarto. Transmitowała to nawet państwowa telewizja. Nie do wyobrażenia jeszcze niedawno. Partia co prawda wydawała od czasu do czasu groźne pomruki, ale jej notable szukali już ciepłych miejsc w spółkach, bankach, firmach i przedstawicielstwach. Dla nikogo z zainteresowanych nie było tajemnicą, iż Partia zgodziła się oddać władzę w zamian za obietnice, że opozycja nie rozliczy jej za przestępstwa z przeszłości. Oraz za to, że nie zacznie wnikać w finansowe machinacje partyjnych bonzów. Ludzie Partii i tak będą trzymali na wszystkim rękę, cichutko, zakulisowo kierowali politycznie niedoświadczonymi marionetkami z opozycji, a za pięć lub sześć lat właśnie oni, jawnie już i z demokratycznego mandatu, obejmą władzę. Pod innym szyldem, rzecz jasna. Cyfert nie lubił Partii, jednak podziwiał jej konsekwencję i dalekowzroczność. A chociaż odczuwał niejaką sympatię dla ludzi opozycji, to jednocześnie ich głupota budziła w nim głębokie zdumienie. Głupota, naiwność, krótkowzroczność, w niektórych wypadkach skorumpowanie. Zresztą któż mógł wiedzieć, ilu z tych ludzi było tajnymi agentami polskiej policji politycznej, a nawet Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy? A ci uczciwi? W końcu gdzie mieli się nauczyć politycznej mądrości oraz wyrachowania? W więzieniach lub koncentrlagrach? Na afrykańskich zsyłkach?

– Dostanie pan jutro awans? – Rosiński przerwał rozmyślania Cyferta.

– Jak co dziesięć lat. Szkoda tylko, że za następne dziesięć nic z tego nie wyjdzie.

Rosiński się roześmiał. Rzeczywiście, trudno awansować ze stopnia generała armii. A do kiedy trwać będzie pamięć o wielkim Rydzu-Śmigłym, nikt nie ośmieli się wskrzesić stopnia marszałka.

– Pięćdziesiąt lat – powiedział w zadumie Rosiński i zręcznie wyminął pijanego przechodnia, który lawirował po pasach, nie mogąc się zdecydować, w którą pójść stronę. – Powoli zapominam. Jaka była wtedy pogoda?

Cyfert przymknął oczy i przez chwilę zazdrościł Rosińskiemu. On sam nie zapominał niemal nigdy i niemal niczego. Między innymi dlatego osiągnął to, co osiągnął. Jednak niezdolność do amnezji częściej łączyła się z bólem. A tamte lata, cokolwiek by o nich dzisiaj mówić, były samą esencją bólu. I strachu. I chwały.

– Świeciło słońce – odpowiedział. – I jak na początek marca było bardzo ciepło.

– Tak właśnie myślałem – uśmiechnął się Rosiński. – Prawda, miałem wtedy wziąć urlop i jechać w góry. Na Kasprowym leżał prawie metr śniegu, ale wszyscy mówili, że to nie potrwa za długo. Zbliżał się halny...

– A o czym ja wtedy myślałem? – zastanowił się Cyfert. – Czy już wiedziałem? Czy w nawale próbnych alarmów i mobilizacji odgadłem, że nadchodzi właściwy czas? Nie, chyba jednak łudziliśmy się, jak zwykle, do końca. A potem pojawił się strach. O czwartej pięćdziesiąt. Przed świtem. Było szaro. Pora duchów, widm i upiorów. Pora śmierci. I dużo było tej śmierci, od kiedy stukasy oraz bombowe dywizjony heinkli i łosi nadleciały nad sowieckie granice. Dużo, aż do przyzwyczajenia.

Cyfert zaciągnął się głęboko cygarem i zakaszlał. Lekarz od dawna radził mu, aby przestał palić albo sprawił sobie syntetyczne płuca. Lekarz był człowiekiem młodym, wychowanym w nowych warunkach. Nie bardzo rozumiał przywiązanie starych ludzi do własnego ciała. Traktował wszystko instrumentalnie, a przecież nowe płuca to nie to samo co nowy silnik w samochodzie. A poza tym za dużo ostatnio mówiło się o doktorze Mengele – najwybitniejszym specjaliście od przeszczepów. No, w zasadzie mówiło się o jego nieżyjącym ojcu, ale niesiona stugębną plotką opinia rzutowała na całą firmę. Jeśli choć część z tych doniesień miałaby się potwierdzić, to prawda była rzeczywiście przerażająca. W każdym razie Cyfert pozbył się szybko drobnych udziałów w zespole klinik Mengelego, zarówno z uwagi na fakt, że bał się strat finansowych, jak i z powodu złej sławy, z którą nie chciał być kojarzony. W końcu od polskiego bohatera narodowego wymagano więcej niż od innych.

– Potem musiałem czekać niemal dwa lata. Dopiero w czterdziestym czwartym pojechałem. W Alpy...

A więc o tym myśleliśmy. Wyjechać na narty, do dziewczyny, do żony. Nie chcieliśmy wojny. Naprawdę jej nie chcieliśmy, mimo tego wszystkiego, co mówili i mówią do dzisiaj nasi wrogowie.

– Przecież nie chcieliśmy wojny – powiedział głośno. – Chcieliśmy tylko spokoju.

– Ale opłaciło się... – westchnął Rosiński, biorąc zakręt.

– Chyba tak – mruknął Cyfert, kiedy zatrzymali się pod jego domem. – Wejdziesz na herbatę?

– Nie, nie. Niech się pan cieszy domowym zaciszem. Pojutrze, tak?

– Pojutrze – przytaknął Cyfert. – Chociaż w naszym wieku umawiać się na pojutrze to istne wyzywanie losu.

Rosiński roześmiał się ponownie.

– Powodzenia – rzucił. – Nie idę jutro na plac, będę oglądał pana w telewizji. Trzymam kciuki.

Cyfert poklepał przyjaciela po ramieniu i wysiadł. Otworzył bramę i pogłaskał psa, który wybiegł mu na spotkanie. Anna musiała wcześniej zobaczyć samochód, gdyż stała już w otwartych drzwiach.

– Obiad prawie gotowy – powiedziała.

Cyfert, patrząc na nią, po raz kolejny pomyślał, że nie zrobił błędu, decydując się na małżeństwo z tą piękną, młodą dziewczyną. Miała dziewiętnaście lat, o przeszło pięćdziesiąt mniej niż on. Mój Boże, różnica pokolenia to mało powiedziane. Cały czas zdumiewało go jej zaangażowanie, zwłaszcza że nie chodziło o pieniądze. Cyfert był bardzo bogatym człowiekiem, ale podejrzewał, że ojciec Anny mógłby go bez trudu wykupić. A Anna była ukochaną jedynaczką. Zresztą niełatwo przyszło przekonać obecnego teścia, by zgodził się na ten ślub. Cyfert w chwili rozpaczy zastanawiał się nawet, czy nie poprosić o pomoc Partii, na szczęście obeszło się bez tego. I dobrze, bo Partia zawsze potrafiła zgłosić się po odbiór nagrody za wyświadczone przysługi.

– Dzwonił Kauffman z Breslau, a zaraz potem Seidemann z Kijowa – oznajmiła Anna, całując męża w policzek. – O co tam chodzi, kochanie?

– W Kijowie? Strajki. – Cyfert wzruszył ramionami.

Słowo „strajk” stawało się coraz popularniejsze. Dawna dyscyplina odchodziła w niepamięć. Skoro nawet już Kijów strajkował! Tak to już jest, kiedy administracja państwowa przewraca się do góry nogami. Nawet na Madagaskar trzeba było wysłać pułk strzelców podhalańskich, by spacyfikował zamieszki francuskich gastarbeiterów! Ale Cyfert nie miał nic przeciw tej przewrotce. Partia rządziła wystarczająco długo i, niestety, stawała się coraz mniej efektywna. A Cyfert, jak każdy geszeftman, cenił przede wszystkim efektywność. Dlatego jeszcze pod koniec gorących lat pięćdziesiątych wraz z grupą polskich i niemieckich przyjaciół przyczynili się do upadku Speera. Ponieważ Speer wtedy stał się niewydolny i zupełnie nieprzystosowany do czasów pokoju. Nie umiał konkurować z coraz szybciej rozwijającą się amerykańską gospodarką (za to namawiał ówczesnego kanclerza Goebbelsa do atomowego ataku na Nowy Jork!), nie rozumiał i nie chciał zrozumieć Japończyków. Przynajmniej był niezłym architektem. Zaprojektował potem warszawski Pałac Kultury i Techniki. Niektórzy wytykali mu co prawda nadmierny monumentalizm i bizantyjskie rozbuchanie zastosowanych rozwiązań, jednak Cyfert z biegiem lat przyzwyczaił się do tej budowli, która powstała na miejscu dawnej żydowskiej dzielnicy.

– Dlaczego strajkują? – zapytała Anna. – Za mało zarabiają?

– To też – odpowiedział Cyfert. – Głównie idzie o spory na tle językowym. Chcą, żeby zmieniono języki wykładowe w szkołach i na uczelniach.

– To dlaczego nie pozwala im się uczyć w ich własnym języku? – oburzyła się Anna.

Cyfert roześmiał się, trochę zdumiony, a trochę rozczulony jej niewiedzą.

– Odwrotnie – rzekł. – Oni domagają się, żeby znieść przymus nauki ukraińskiego i rosyjskiego, a wprowadzić niemiecki lub polski. Twierdzą, że nie mają potem szans na dobrą pracę. Z grubsza właśnie o to chodzi.

– Polityka mnie zdumiewa – stwierdziła Anna.

– Jeśli ktoś nie czyta gazet ani nie fernsehen... – roześmiał się Cyfert. – Co jest na obiad? – zmienił temat. – Zaraz potem muszę usiąść nad tym cholernym przemówieniem. Chcesz być moim pierwszym słuchaczem?

– Jasne – odparła. – Ale obiad i przemówienie mogą poczekać.

W jej oczach zamigotały iskierki, które tak lubił.

– Jasne, mogą poczekać – zgodził się.

* * *

– Banalne, prawda? – spytał, nieco zażenowany przedłużającym się milczeniem Anny.

– Sztampowe – przytaknęła. – Przemówienie jak setki innych. Czy nie powinieneś powiedzieć czegoś wyjątkowego? Czegoś uderzającego albo wzruszającego? Jesteś wyjątkowym człowiekiem, więc nie zachowuj się jak reszta stada.

– Wzruszającego – powtórzył Cyfert. – Zabawne...

– Nie, nie – zapaliła się. – Opowiedz o tym, jak pamiętasz tamte dni, powiedz, co się zdarzyło. Prawdziwymi słowami, a nie zbitką wyświechtanych frazesów.

Cyfert otworzył barek i wlał do głębokiego kieliszka na dwa palce koniaku. Przez moment ogrzewał alkohol w dłoni.

– Jesteś surowym sędzią – mruknął, sam dobrze wiedząc, że jego przemówienie jest banalne, sztampowe i takie, jakich setki. – Ale co zrobić? Tam obowiązują pewne formy i pewne formuły. Próbując od nich odejść, wywołam konsternację. To tylko jeszcze jedna głupia uroczystość, Anno.

– Pięćdziesięciolecie.

– Taak, pięćdziesięciolecie – odparł. – Mój Boże, jaki jestem stary!

– Nie uciekaj od tematu. – Pogroziła mu palcem. – Zastanów się nad tym, dobrze? Możesz mi też nalać tranka?

– Dobrze – zgodził się bez wahania, wiedząc, że mimo obiekcji Anny nie zmieni nic w wystąpieniu.

– Mógłbyś na przykład opowiedzieć, jak go... pojmałeś – zasugerowała po dłuższej chwili, przyjmując z rąk męża szklankę soku pomarańczowego z lodem i kilkoma kroplami wódki.

Przez twarz Cyferta przebiegł skurcz.

– O tym nie muszę opowiadać – odparł ostrym tonem. – Napisano już wystarczająco dużo książek i nakręcono wystarczająco dużo filmów. Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.

– Mógłbyś wyjawić, jak było naprawdę...

– A jak było naprawdę? – niemal krzyknął. – Ja już nie pamiętam, Anno. Tego jednego nie pamiętam! Widzę wszystko jak przez mgłę. Nie wiem, ile w moich wspomnieniach jest prawdy, a ile fantazji. Te setki wywiadów, dziennikarze, artykuły, potem książki i filmy... Gdzie skończyła się prawda, a zaczęła fikcja? Kiedy zacząłem powtarzać bzdury, którymi faszerowano mnie niemal od samego początku?

– A jednak Führer nazywał cię przyjacielem... – powiedziała po chwili.

– Kanclerz Hitler nie żyje od trzydziestu sześciu lat. – Cyfert wzruszył ramionami. – Był wielkim człowiekiem, geniuszem i wizjonerem, co to jednak ma wspólnego ze mną? Gdyby nie ja, byłby ktoś inny. Pewnie, że woleliby młodego oficera SS albo Wehrmachtu, ale to byłem właśnie ja. Los, łut szczęścia, jakkolwiek by to nazwać. Trafiło się ślepej kurze ziarno. – Roześmiał się, ale w tym śmiechu nie było radości.

– Nic się nie dzieje tylko przypadkiem – odparła.

Cyfert zmarszczył brwi. Oczywiście znał plotki mówiące o tym, że Abwehra celowo podała mylne informacje. Admirał Canaris, łagodnie mówiąc, nie przepadał za chłopakami z SS i niektórzy twierdzili, iż z pewnością z dwojga złego wolał, aby na podejrzany teren weszły polskie oddziały, a nie Trupie Główki. Choć gdyby podobne knowania miały miejsce w rzeczywistości, to kanclerz Hitler z całą pewnością nie poprzestałby na dymisji zuchwałego admirała. No ale Canaris w ogóle był dziwnym człowiekiem, a jego losy tak się splątały, że do dziś historycy spierali się, czy nie był przypadkiem brytyjskim, amerykańskim lub nawet japońskim agentem. Oczywiście nie niemieccy historycy, ponieważ tym wolno było prezentować tylko jedyny słuszny światopogląd. Choć teraz i to się zmieniało, jak pokazywał przykład szokujących prac młodych naukowców z Oppeln.

– Myślisz o Canarisie? Skoro tak, powiem ci, że...

– O kim? – Otworzyła szeroko oczy i Cyfert zrozumiał, że to nazwisko nic jej nie mówiło. Bo przecież, mój Boże, dla niej Wojna Wschodnia była tylko zamierzchłą historią i tematem zadań w nudnych podręcznikach! – Mówię o Bogu – sprostowała chłodniejszym tonem. – I o tym, że być może w ten sposób spełniła się Jego wola.

Cyfert machinalnym ruchem splótł palce obu dłoni. Rozważania religijne i mistyka zawsze go peszyły. Jakoś tam po swojemu wierzył w Boga, ale nie sądził, by ten specjalnie przejmował się losem ludzi. Gdyby było inaczej, to czy zgotowałby taki, a nie inny los narodowi, który był ponoć Jego wybranym?

– Kochanie – rzekł pojednawczo – pomyślę nad wszystkim i postaram się przeredagować tekst, tak by ci się spodobał.

* * *

– Czy możesz zejść do salonu, Liebling? – Nawet nie zauważył, kiedy Anna stanęła w drzwiach gabinetu.

Oderwał wzrok od ekranu cyfermaszyny. Nie pracował, sprawdzał tylko ostatnie wiadomości ze świata. Jednocześnie zastanawiał się nad tym, czy – a jeśli tak, to w jaki sposób – przeredagować przemówienie.

– Oczywiście, kochanie. Co się stało?

– Masz gościa – oznajmiła Anna. – Ten pocieszny profesor Bednarski.

Cyfert zdziwił się, gdyż profesor Bednarski nie był znajomym na tyle bliskim, by odwiedzać go w domu.

– Profesorze – powiedział uprzejmie, robiąc dobrą minę do złej gry, gdy znalazł się już w salonie – zapraszam na górę.

Miał tylko nadzieję, że wizyta nie potrwa długo, cokolwiek miałoby być jej tematem. Zaprowadził gościa do biblioteki i wskazał mu krzesło. Sam sięgnął do przeszklonej sekretery i wyciągnął butelkę koniaku oraz dwa kieliszki. Zauważył, że Bednarski jest wyraźnie zakłopotany. Przyjął kieliszek z niemal przepraszającym uśmiechem. Nie przestawał gładzić spiczastej, szpakowatej bródki, która nadawała mu wygląd koziołka sfrustrowanego przeczuciem nadchodzącej starości.

– Jeśli wolno spytać – zagaił Cyfert, kiedy już usiadł naprzeciwko gościa. – Co pana do mnie sprowadza? I od razu proszę wybaczyć, że nie będę mógł panu poświęcić wiele czasu, ale jutro... – Rozłożył dłonie. – Sam pan wie.

– Tak, tak, tak. – Bednarski ostrożnie odstawił kieliszek, nawet nie próbując alkoholu. – I ja właśnie w tej sprawie. – Zakręcił młynka palcami, a spojrzeniem uciekł gdzieś w bok.

Dostrzegł „Mein Kampf” w złotych oprawach i wyraźnie się skrzywił. Zapewne skrzywiłby się jeszcze bardziej, gdyby zobaczył długą i serdeczną dedykację napisaną własnoręcznie przez kanclerza Hitlera, pomyślał Cyfert.

– Pan będzie jutro przemawiał, generale, prawda?

Cyfert skinął głową. Obaj doskonale wiedzieli, że uroczystość bez jego wystąpienia byłaby nie do pomyślenia.

– Właśnie, właśnie. – Bednarski potarł brodę knykciami. – Pan wie przecież, jakie są plany, prawda? Niemców i tych tam – skrzywił się ponownie – naszych pożal się Boże przywódców?

– Plany?

– Że niby Rosjanie złamali zasady porozumień, że zbudowali fabryki ciężkiego sprzętu, cała ta kampania w mediach... Nie słuchał pan przemówienia kanclerza naszych drogich sojuszników? – Słowo „sojuszników” profesor wymówił z niedającym się ukryć szyderstwem.

– Nie interesuję się polityką – odparł Cyfert tym razem chłodnym tonem i nie do końca zgodnie z prawdą.

– No tak, a to niedobrze, gdyż polityka interesuje się nami – stwierdził sentencjonalnie Bednarski. – Mógłbym zapytać, co pan myśli o tym medialnym ataku Niemców? Czy teraz, pięćdziesiąt lat po wojnie, chcieliby jeszcze rozprawić się z nieszczęśnikami, którzy mieli pecha ocaleć?

– Zniszczyliśmy najstraszliwszy reżim, jaki kiedykolwiek istniał na naszej planecie – powiedział Cyfert twardo. – Nigdy przedtem nie było i nigdy już nie będzie państwa, które, tak jak Sowiety, bezsensowne i masowe mordowanie swych obywateli uznałoby za podstawę istnienia. Czy zdaje pan sobie sprawę, co by się stało, gdybyśmy nie poszli razem z Niemcami? Oni i tak wygraliby wojnę, tyle że my w tej wojnie nie bylibyśmy ich najpotężniejszym aliantem, a pierwszym wrogiem. Zdeptaliby nas. Rozgnietli.

– Nie wygraliby tej wojny bez nas. – Bednarski wzruszył niecierpliwie ramionami. – Nie bez trzech milionów polskich żołnierzy. Żołnierzy, którzy przełamali front pod Moskwą, którzy przedarli się na Kaukaz, którzy zdobyli Leningrad.

– Może by wygrali, może nie – przerwał mu Cyfert. – Teraz to tylko przypuszczenia. Ale gdyby ją przegrali? Gdyby spełniła się ta czarna dla cywilizacji wersja wydarzeń, to kto, jak pan myśli, rządziłby światem? Anglicy? Flota nie za bardzo radzi sobie przy okupacji miast – zadrwił. – Francuzi? Zgraja żabojadów, rzucająca broń i uciekająca w popłochu na dźwięk pierwszego wystrzału? Rządziliby Sowieci, drogi profesorze, a oni zafundowaliby światu los, przy którym rojenia Himmlera byłyby jak bajka dla grzecznych dzieci.

– Demonizuje pan, generale – burknął Bednarski. – Sowieci może i mieli swoje...

– Nie! – Cyfert był już wściekły. – Widział pan zdjęcia z ich lagrów? Ludzie jak szkielety, latami głodzeni, torturowani, pracujący od świtu po noc przy wyrębie lasów. Ludzie z odmrożonymi rękami i nogami. Ludzie z kopalń złota, którzy całymi miesiącami nie oglądali słońca. Widziałem baraki ocieplane murem ze zmarzniętych ludzkich trupów, widziałem zwłoki kładzione pod podkłady kolejowe, widziałem groby z tysiącami ofiar, widziałem ładownie statków, w których zalewano więźniów lodowatą wodą, a ciała wyrzucano do morza. Niech pan mi nie mówi o Sowietach. – Pokręcił głową. – Zasłużyli na wszystko, co ich spotkało.

– Ale czy pięćdziesiąt lat po wojnie dalej są winni? – zapytał cicho Bednarski. – Czy nie dość już przemocy i zemsty?

– Może i nie są winni. – Cyfert wzruszył ramionami. – Jednak w Rosjanach zawsze tkwić będzie niezwykła buta i niezwykła nienawiść. Zawsze byli niewolnikami, którzy jedyną radość upatrywali w dręczeniu niewolników jeszcze słabszych od siebie. Pan przecież wie, że w czasie Wielkiego Głodu wybili dziesięć milionów Ukraińców...

– Niesprawdzone pogłoski. Niemiecka propaganda... – Bednarski pokręcił głową. – Wystarczy tylko spojrzeć logicznie, żeby z całą stanowczością się przekonać, że te liczby są wielekroć przesadzone. Poza tym to była inna epoka, generale. A teraz my ich dręczymy – dodał.

– Wypraszam sobie – parsknął Cyfert. – Sowieckie niedobitki to rzecz Niemców i Japończyków. Co ma do tego nasz rząd? Ale to wszystko nieważne. Proszę mi lepiej powiedzieć, co ja mam z tym wszystkim wspólnego? W jakim celu pan mnie odwiedził i do czego ma doprowadzić nasza dyskusja?

– Chcielibyśmy... – zaczął Bednarski.

– Chcielibyśmy? – powtórzył Cyfert, mocno akcentując to słowo.

– Ja i grono, nazwijmy to, przyjaciół – wyjaśnił profesor. – Chcielibyśmy, aby rozważył pan opinię, którą przed chwilą ośmieliłem się zaprezentować. Czy nie czas już, by polski bohater narodowy jasno i twardo powiedział: „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”? By powiedział: „Macie prawo do własnego państwa, macie prawo do życia bez strachu, macie prawo do własnego zdania i własnych koncepcji, do szukania własnej drogi”?

Cyfert roześmiał się, choć wiedział, że w odpowiedzi na patetyczny ton głosu Bednarskiego jego śmiech jest co najmniej niestosowny i niegrzeczny.

– Dlaczego miałbym coś takiego mówić? To sprawa Niemców, nie nasza. My jakoś z Ukraińcami i Litwinami się dogadujemy. Ciężko, bo ciężko, ale mając do wyboru nas lub Niemców, wiadomo, że wolą nas. Z jakiego powodu miałbym na oficjalnej uroczystości krytykować sojuszników? Pan przecież wie, jak Berlin alergicznie reaguje na najdrobniejsze przytyki? Trzeba dać im czas, a sami zrozumieją, że system kolonialny już się przeżył.

– Tylko czy na wschodzie ktokolwiek dożyje ewolucji w ich sposobie myślenia oraz działania? – zapytał gorzko Bednarski.

– Profesorze – Cyfert wstał z fotela, gdyż uznał, że czas już zakończyć rozmowę – nie możemy mierzyć się z całym złem tego świata. Amerykańscy Indianie, australijscy Aborygeni, afrykańscy Pigmeje też nie zasłużyli na swój los. A tu przynajmniej mamy jedno wytłumaczenie: zniszczyliśmy państwo, które za cel postawiło sobie zagładę, zniszczyliśmy naród, który zawsze pragnął ze swych sąsiadów uczynić niewolników. Najbardziej drapieżne i nieludzkie imperium w dziejach świata. I proszę mi wierzyć, historia zapamięta, że to alierterzy ocalili światową cywilizację.

Cyfert nie dodał jeszcze, iż jego zdaniem Alliierte, sojusz polsko-niemiecki, ocalił życie i majątki wielomilionowej społeczności polskich Żydów. Wiadomo, że Niemcy przez długi czas cierpieli na paranoiczną antysemicką obsesję. Jednak prezydent Mościcki powiedział im wyraźnie: możemy nie lubić naszych Żydów, ale to nasi Żydzi i wam nic do nich. Zajmijcie się własnymi sprawami. Rzecz jasna, w języku dyplomacji brzmiało to o wiele oględniej, taki jednak właśnie był sens tej wypowiedzi. Oczywiście trzeba było uporządkować Warszawę i część innych miast. Żydzi znaleźli dla siebie nowe szanse i nowe wyzwania nie tylko w Palestynie, ale też na Madagaskarze czy Ukrainie. Teraz zresztą przepisy rasowe znacznie złagodniały i Żydom zezwalano już osiedlać się w wielkich miastach, otwierano również synagogi. Nawiasem mówiąc, dla większości z nich polskie przepisy nigdy nie stanowiły przeszkody. Wystarczyło tylko zasymilować się, spolonizować, przyjąć chrześcijańską wiarę i można było cieszyć się pełnią praw obywatelskich. Znakomita większość Żydów tak właśnie postąpiła.

– Nie wiedziałem, że jest pan aż tak proniemiecki. – Bednarski również wstał. Z poczerwieniałymi policzkami.

Cyfert nawet się nie obraził.

– Dla dobra Rzeczypospolitej pójdę choćby z diabłem – stwierdził. – A my pięćdziesiąt lat temu wybraliśmy diabła mniejszego. Takiego, którego dało się chwycić za rogi i który w pewnym momencie zobaczył, że bez naszej pomocy jest skazany na zagładę. Wykorzystaliśmy to. Najlepiej jak tylko potrafiliśmy.

– Czego chciał? – zapytała Anna, kiedy Bednarski, niekryjący niezadowolenia z przebiegu rozmowy, opuścił już ich dom.

– Polityka. – Cyfert wzruszył ramionami. – Chcą mnie wciągnąć w swoje głupie gierki i przepychanki. Co za ludzie... – Pokręcił głową z niechęcią. – Nawet święta nie uszanują.

* * *

Pocisk z przeraźliwym hukiem rozerwał się niedaleko okopów i obsypał ich fontanną ziemi oraz żwiru. Cyfert skulił się machinalnie, chowając głowę w ramionach. Zacisnął palce na kolbie karabinu i ze zdumieniem zorientował się, że trzyma w rękach przestarzałego mosina. Mój Boże, od lat nie widział tej broni, chyba że na filmach historycznych. Mosiny wycofano przecież z użycia jeszcze w 1937 roku! Rozejrzał się wokół i dostrzegł, że obok niego leży dwóch żołnierzy. Jeden miał przestrzelony hełm, spod którego sączył się po brudnej twarzy strumyczek krwi. Drugi z żołnierzy twarzy w ogóle nie miał, a zamiast niej tylko czerwono-szary ochłap mięsa. Cyfert podczołgał się do podoficera, siłującego się z zamkiem karabinu.

– Zaciął się, kurwa, zaciął się... – powtarzał tamten z rozpaczą w głosie.

Cyfert wyrwał broń z garści zmasakrowanego żołnierza i wcisnął w dłonie sierżanta.

– Weź – rozkazał i wychylił głowę zza okopu.

Po zrytej przez pociski równinie sunęło siedem panzerów II. Cyfert rozpoznał ten model, mimo że alierterzy nie używali go już w czasie Wojny Wschodniej. Sierżant, wrzeszcząc: „Cholerne Szkopy”, zaczął strzelać z karabinu, choć musiał wiedzieć, że kula kalibru 7.62 nie jest w stanie przebić ani nawet naruszyć dwudziestomilimetrowego pancerza. Cyfert chciał go szarpnąć, wytrącić mu broń z ręki, krzyknąć: „Człowieku, co robisz, to nasi!”, ale się powstrzymał. Zrozumiał, że wszystko nie dzieje się naprawdę, że przeżywa tylko niewiarygodny koszmar, w którym Rzeczpospolita została zmuszona, by stanąć do walki z najnowocześniejszą armią świata i jednocześnie swoim naturalnym sojusznikiem.

Kilkanaście metrów od nich zaterkotał stary maxim, za moment zamilkł i Cyfert słyszał tylko krzyk strzelca: „Amunicja, cholera, gdzie jest amunicja?!”. I wtedy z nieba dobiegło głuche buczenie, a zaraz potem zza chmur, ledwo widoczny w promieniach oślepiającego letniego słońca, nadleciał klucz samolotów.

– Anglicy! – wrzasnął uradowany sierżant i chwycił Cyferta za ramiona. – Anglicy, panie poruczniku! Jak Boga kocham, Anglicy!

Cyfert nie podzielał radości podoficera. Po pierwsze, zbyt zdumiał go fakt strzelania do Niemców, których pamiętał jako trudnych, ale jednak sojuszników. A po drugie, poznał, że to nie lecą angielskie maszyny. Zbliżające się sylwetki należały do heinkli 111B – nie najnowocześniejszych bombowców, jednak wystarczająco groźnych, jeśli przeciwnik nie dysponował obroną przeciwlotniczą.

– Matko Boża – szepnął do siebie i spojrzał na nielicznych żołnierzy, którzy pozostali w linii okopów. Te nadlatujące heinkle nie były nawet potrzebne, aby rozprawić się z obroną. Wystarczyłoby kilka czołgów i piechota, która zapewne niedługo również się pojawi. I będzie po wszystkim.

– Dlaczego z nimi walczymy? – krzyknął prosto w twarz sierżanta. – Dlaczego, na Boga, z nimi walczymy?!